- W empik go
Młodzi i starzy - ebook
Wydawnictwo:
Data wydania:
1 stycznia 2015
Format ebooka:
EPUB
Format
EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie.
Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu
PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie
jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz
w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu.
Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu.
Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
Format
MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników
e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i
tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji
znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu.
Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu.
Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji
multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka
i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej
Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego
tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na
karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją
multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną
aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego,
który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire
dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu
w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale
Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy
wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede
wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach
PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu
w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale
Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną
aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego,
który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla
EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu
w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale
Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
Pobierz fragment w jednym z dostępnych formatów
Młodzi i starzy - ebook
„ Młodzi i starzy ” to jedna z pierwszych powieści Bałuckiego, inspirowana wypadkami powstańczymi 1863 r. Pisana jest z pozycji radykalnych działaczy demokratycznych, którzy zmierzali do szybkiego wywołania powstania i przeprowadzenia radykalnych reform społecznych. Opowiadali się za wciągnięciem do walki z zaborcą chłopów.
Kategoria: | Powieść |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-7903-640-0 |
Rozmiar pliku: | 2,6 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Spis treści
Część pierwszaRozdział I. Miasto pamiątek
Część pierwszaRozdział II. Na poddaszu
Część pierwszaRozdział III. Człowiek między umarłymi
Część pierwszaRozdział IV. Kraków przed rokiem 1859
Część pierwszaRozdział V. Akcja się rozpoczyna
Część pierwszaRozdział VI. Jakie miała skutki uliczna awantura?
Część pierwszaRozdział VII. Dziwny pojedynek
Część pierwszaRozdział VIII. Pierwsze objawy życia
Część pierwszaRozdział IX. Dalszy ciąg
Część pierwszaRozdział X. Hrabianka Zatorska
Część pierwszaRozdział XI. Bal
Część pierwszaRozdział XII. Nad przepaścią
Część pierwszaRozdział XIII. Przeszłość Leona
Część pierwszaRozdział XIV. Dom poprawy i kary
Część pierwszaRozdział XV. Mistrz i uczeń
Część pierwszaRozdział XVI. W Warszawie
Część pierwszaRozdział XVII. Nowa Putyfara
Część pierwszaRozdział XVIII. Coś, niby miłość
Część drugaRozdział I. Ruina
Część drugaRozdział II. Fotografia księcia
Część drugaRozdział III. Jak się można zmienić przez lat dwanaście?
Część drugaRozdział IV. Rozstajne drogi
Część drugaRozdział V. Robactwo koło krzyża
Część drugaRozdział VI. Sieroty wielkiego świata
Część drugaRozdział VII. Człowiek strzela, Pan Bóg kule nosi
Część drugaRozdział VIII. Hrabia na poddaszu – człowiek z ulicy w salonie
Część drugaRozdział IX. Elegant – zbrodniarz
Część drugaRozdział X. 29 listopada
Część drugaRozdział XI. Maskarada
Część drugaRozdział XII. Tragedia bez aktów
Część drugaRozdział XIII. Wola boża
Część drugaRozdział XIV. Złość ludzka
Część drugaRozdział XV. Czwarte przykazanie
Część drugaRozdział XVI. Zemsta żyda
Część drugaRozdział XVII. Po katastrofieCzęść pierwsza
Rozdział I
Miasto pamiątek
Groblą przez Zabierzowskie moczary pędził pociąg w stronę Krakowa – w wagonach podróżnych było nie wielu. W jednym oddziale klasy trzeciej siedział przy okienku młody człowiek.
Nie będę wam opisywał jak był ubrany, bo i poco? – Z ubioru można się bardzo pomylić na człowieku – nie zawsze przez dziury płaszcza przegląda ubóstwo duszy i nędza moralna; świat zna obdartych geniuszów i cnotę bez butów. – Młody człowiek nie miał wprawdzie dziur ani łachmanów, tylko surducik mocno przetarty i wyszarzany, jednak patrząc na jego twarz, na jego układ pełen godności, zapomniało się o ubiorze. Twarz miał śniadawą, rysy dość zwyczajne; ale niebieskie, zamglone nieco oczy, przy czarnych rzęsach i czarnych włosach, czyniły tę twarz dziwnie interesującą, sympatyczną. Resztę opisu: zawierał jego paszport, do którego odsyłam ciekawych. Nieznajomy ten jechał z Warszawy.
Obok niego siedziało żydowskie małżeństwo. Na wymokłej twarzy żyda znać było febryczne drganie muskułów, zwyczajne u spekulantów i graczów, którzy ciągle się trwożą i ciągle spodziewają, gorączka chciwości spiekła mu usta, a ruchliwe oczy latały za jakimiś myślami, to znowu się zatrzymywały, jak człowiek, co przystaje i ogląda się. – Żyd myślał i rachował, pomagając sobie czasem palcami. – Żona jego mizerna i schorowana ciekawie a zarazem z rodzajem uszanowania patrzała w twarz męża, jak na rachunkową tablicę – zdawało się, że na jej żółtej twarzy jest kilka znaków zapytania, taka ciekawość wyglądała z jej oczu. Suknie ich były nędzne, dołem zaszargane. Widać po tym, jak ten lud przywykł do brudu i błota i nie myśli o wygodzie, o przyjemności życia, jeno o zysku. – Ten lud wiecznie w ruchu, w podróży wśród narodów. Ludzie dzielą się u niego na tych, z których jest zysk, i na obojętnych, z których nic wycisnąć się nie da; pieniądz to cel jego życia, to jego jedyna żądza. Kiedyś ta żądza była tylko środkiem do pięknego celu, tą metą była ojczyzna. Dziś powikłały im się nogi i upadli w błoto uliczne, gdzie plugastwo ohydnych, nieprawych zarobków i ślina ludzkiej pogardy. Biorą jedno i drugie. W takie spodlenia musieli koniecznie upaść ci, co mieli odwagę wiecznie się tułać, co nie są nigdy u siebie, nawet już w ziemi ojców swoich nie są u siebie. Wieki całe leci ten naród drogą tułacza, siłą bezwładności, jak wahadło zegara popchnięte. Talmud balsamiczna płachta, która ich jak mumie broni od zepsucia i rozsypania się w proch, daje im charakter ludzi umarłych – żądza czyni ich podobnymi upiorom. Prześladowania średnich wieków straszne, oburzające, nie zdołały przemienić tego ludu, zrobić z upiora trupa lub człowieka, rozwinąć mumią z starej powłoki. Któż to uczyni? Miłość i cywilizacja.
Może być, że podobne myśli przechodziły także młodemu człowiekowi, siedzącemu w wagonie, bo patrząc na żydowską parę, zamyślił się; ale zarazem patrzącego owładnęło jakieś niewyraźne a przykre uczucie; plugawy zapach szat tych ludzi, przypomniał mu coś – coś z przeszłości jego – duszno mu było w tej atmosferze, ale sam nie wiedział czemu, nie umiał sobie tego wytłumaczyć – przypomnienie było za słabe, by się skrystalizować mogło w słowo, w obraz.
Przestał więc myśleć nad tym, wstał i stanął przy okienku patrząc na okolicę, jak ten, co wita znajome miejsca.
Po lewej strome równiny szerokie, nudne, smętne, gdzieniegdzie zaczernione kępkami lasów i wiosek, ciemne smugi chmur na kończynach widnokręgu przedłużały równinę i topiły ją w niebie, zadymionym nadchodzącym zmrokiem. Przez ten lekki półzmrok przeglądały już gwiazdy jak przez zasłonę.
Za to z drugiej strony słońce resztkami światła hojnie rzucało na świat i złociło wszystko, czego się dotknęło, jak stary chciwiec frygijski. – Ziemia podniosła się w garby, pagórki lesiste – tu i owdzie sina skała pustelnica wychyliła się z liści. A było to w początkach października. Natura, jak dziewczyna po balu, uwiędła zmęczona; ale za to na jej twarz wystąpiły wszystkie kolory namiętności, wszystkie odcienia marzeń, tajemnice serca. – Dziewicza zieloność wiosny zamieniła się w złoto, czerwoność, fiolety. Kwiatów już nie ma – liście wzięły wszystkie ich kolory na siebie i lasy udawały bukiety kwiatów, przetkane zielenią świerków i sosen. Te nie zwiędły – bo nie żyły nigdy pełnością życia, nie udzielały się żyjątkom – to samoluby.
Im bliżej Krakowa, tym pagórki bardziej się zniżały, jak stopnie wzorzystym dywanem nakryte, aż tam gdzie zdawały się już zstępować w dolinę, podniosły się jeszcze do góry dwoma wzgórzami. Na wyższym stoi klasztor biały – na niższym mogiła. Zdaje się, że to ziemia westchnęła i piersi podniosła ku górze. Westchnęła ku Bogu i na tym podniesieniu jej piersi stanął kościół – a drugi raz westchnęła ku wolności i stanęła mogiła bohatera.
Młody człowiek podniósł się, oparł o okienko i utopił oczy w tym widoku, twarz mu się ożywiła, wyjaśniała – widocznie serce roztańczyło się w piersiach; ale wśród jasności czasem w oczach jego przewijała się jakaś zaduma, jak dym po przeczystym niebie. I nie dziw. Serce bije żywo, bo czuje bliskość rodzinnego miasta; ale często zwalnia radosne bicie – bo to miasto grobowiec narodu – miasto pamiątek.
Stał, patrzał i myślał – myśli szły bezładnie, ale gwałtownie jedna po drugiej. Były tam rycerskie rapsody, hymny, tryumfalne marsze, psalmy, bluźnierstwa, modlitwy i Bóg wie co. Nagle w te zakłócone, pogmatwane akordy jego duszy wpadł dźwięczny głos kobiecy – dwa słowa: – Ojcaszku – Kraków!
Młodzieniec zadrżał – te dwa słowa zatrzęsły nim; tak zadrgać musiał „gliniany posąg Adama”, gdy w niego wstępował duch. Młody czuł, że mu do żaru ktoś ognia przyrzucił, że rzeka jego myśli wezbrała przypływem pokrewnych myśli i zdwoiła pęd. Są słowa, co mają w sobie potęgę jak piorun, ale takie słowa nie często wylatują, z piersi ludzkich, na to potrzeba wysokiego nastroju duszy, podziemny wulkan musi się przepełnić, by pękł – i pierś ludzka musi wezbrać, tak wezbrać, żeby te słowa mogły rozwiązać nawet nieme usta, bo gdyby nie wysadziły tej bramy, gdyby zostały w nas, pierś by pęknąć musiała. Takim słowem zakrzyknął niemy syn Krezusa, gdy krzyknął: „To król”. I słowem tym lepiej niż mieczem zasłonił ojca. Takie słowo za milion stanie, jak są znowu miliony słów, które nic nie mówią. Taką potęgę miały dwa słowa, co wyleciały z piersi dziewczęcej – ileż tam uczuć musiało rozpłynąć się, stopić na te dwa słowa, córki i Polki? Te dwa słowa trzeba było koniecznie słyszeć, aby uczuć. Napisane, leżą jak ostygła lawa, po której śmiech ludzki może stąpać bezkarnie i dziwić się, że to kiedyś parzyło, piekło. – Ale młody człowiek, który był przy wybuchu tych słów, domyślił się głębin, z których one wyszły, w tych dwóch głosach czuł tysiące głosów. Jemu się zdawało, że słyszał radość i płacz, tęsknotę i dumę. Usłyszał głos swojej duszy, tylko spotęgowany, silniejszy. Wychylił się z okna i zobaczył z okienka drugiego wagonu wystającą rączkę okrytą czarną rękawiczką i kawał aksamitnego rękawa. Rączka ta drgała jeszcze w powietrzu, wytężona w stronę Krakowa, jak drogowskaz. Na drzwiczkach, z których wychyliła się ta rączka, stała rzymska I. Z tego i z aksamitnego rękawa młody się domyślił, że musi być bogatą, z drobniuchnej rączki wnosił, że musi być piękną, a głos jej i słowa kazały mu wierzyć, ze ta kobieta musi być młodą i że ma serce.
Serce? alboż to tak trudno o serce w kobiecych piersiach? I bardzo, bardzo trudno moje panie. Znałem dużo serduszek – serc nie wiele. A różnica między tymi słowami ogromna – pierwsze ma się do drugiego, jak serce dzwonka stojącego przy łóżku kapryśnej wdówki – do serca Zygmuntowskiego dzwonu, na głos którego drży ziemia, drżą mury, drżą serca ludzkie. Serduszko, to coś tak jak zegarek kieszonkowy, co odmierza godziny jednej osobie – serce to słońce, zegar wieków i ludów. Z porównania tego zaraz się wytłumaczę. Serce objawia się przez miłość – serduszko przez upodobanie, kochać jest potrzebą wszystkich – nie ma człowieka, któryby coś w życiu nie ukochał, nie przylgnął do czegoś, każde serduszko drgać musi poruszone ręką tego uczucia. To zaspokojenie wewnętrznego pragnienia jest, jak powiedziałem, potrzebą, a więc nie może być zasługą – a znamieniem jego jednostronność. Serduszka drgają taką miłością. Córka kocha matkę, kocha ją bardzo, oddała jej kapitalik cały swej miłości tak, że dla biednego ojca zabrakło tych funduszów. – Młody człowiek kocha kobietę – ukochał ją miłością szaloną, bezmierną – kocha bez wzajemności, lub z wzajemnością ale z przeszkodami – kobieta idzie za mąż za innego, a młody człowiek dzień jej wesela obryzgał krwią i resztkami mózgu. To mi miłość – ktoś powie. Ale ten młody człowiek miał rodziców, rodziców biednych, którzy się wyniszczyli na wykształcenie syna, którzy teraz czekali na pomoc od niego, w nim tylko żyli. Czy ten młody człowiek miał serce – choć kochał? Dewotka zakochała się w Bogu, w kościele, w bibliotece nabożnych książek, w codziennej spowiedzi, ale nie lubi motłochu ulicznego, brzydzi się żydami, wścieka się na heretyków. To serduszko. Takim serduszkiem stara panna ukocha papugę, psa, kota – a znienawidzi ród ludzki; szlachcic zakocha się w herbie, a poniewiera zasługą ludzi nowych, „dzisiejszych”. – Na tych kilku przykładach sądzę, że dostatecznie pokazałem, co rozumiem pod serduszkiem: jednostronny, samolubny popęd uczucia. – Zaś serce – to suma uczuć i najdoskonalsza ich harmonia – to nie miłosne chwilowe porywy, ale miłość w całym znaczeniu tego słowa, miłość, co jak promień słoneczny łamie się w warstwach ludzkości na różne kolory, powiązane ze sobą. Serce kocha Boga, ludzkość, ojczyznę i rodzinę, kochankę, bliźnich, niewiernych, nieprzyjaciół, zwierzęta, przyrodę – wszystko. Dla tego nie pojmuję gadaniny o sercu zastygłem, obumarłym wśród zawodów, szczególniej miłosnych. Jakżeż ubogim byłoby serce, gdyby całe życie miało się żywić tym jednym uczuciem. Kto utrzymuje, że mu serce skrzepło od jakiegoś jednego ciosu, ten nie miał serca; bo serce jest jak krzak róży miesięcznej, jedne kwiaty uczuć więdną, drugie kwitną ale krzak trwa. Tak pojmuję serce. Takie serce może mieć tylko chrześcijanin. Na Golgocie pękło takie serce, wzór światu; ono pękło dla tego, że nie umiało nie kochać. – Gdzież więc bardziej należy szukać choć słabej podobizny takiego serca, jeżeli nie w piersiach kobiety, której zadaniem całego życia winna być tylko miłość. A jednak jak powiedziałem, serc tak niewiele. Na to spaczenie myśli Bożej winy wieków się składały – w całej ludzkości trzeba szukać przyczyn tego grzechu, która tak fałszywe stanowisko wyznaczyła kobiecie, że przenaturzenie jej jest konieczne; że tak trudno u sercowych istot o serce.
Nieznajoma z wagonu miała serce. Tak się przynajmniej zdawało młodemu. Może się mylił, może piękna rączka należała do całości wcale niepięknej, może dźwięczny głos pochodził z ust wcale nieładnych; takie przeciwieństwa często nasuwają się nam na oczy. A może też instynktowe przeczucie powiedziało mu prawdę i z wykrzyku sądził o sercu. Są słowa, co wychodząc z serca, mają na sobie odciski jego wewnętrznych ścian, wynoszą z głębin tajemnice, tak jak rzeka nurtując górę, wynosi z niej złoty piasek.
Młody człowiek nasłuchiwał, czy nie usłyszy więcej słów, a przynajmniej czy ten sam głos się nie odezwie, tak mu było mało; ale w wagonie cicho, usta nieznajomej się zamknęły, pewnie dusza jej mówi i oczy patrzą teraz na ten Kraków, który z Takim uniesieniem powitała. – Stare miasto coraz wyraźniej rysowało się na równinie. Wieże jedna po drugiej występowały, złocąc szczyty resztkami słonecznych promieni. Młody podróżny oczami jak ptak szybował po tych wieżycach, czerwonych dachach, basztach, rozpoznawał, witał się. Z pośród gromady mniejszych, Mariackie dwie wieżyce wystrzeliły w górę. Jedna wybiegła nad drugą i ukoronowane ma skronie – drugiej brakło sił, przyzostała. W tej niesymetryczności jest coś tajemniczego, niespokojnego. Ta nie symetryczność nie mogła zostać bez legendy. – Zza Mariackich siostrzyc wysuwa się ratuszna – potem inne, jak wierzchołki sztandarów, bo też cale miasto widziane z dala za przeźroczystą osłoną niebieskiej mgły, co osłania je przy zachodzie, ma uderzające podobieństwo jakiejś procesji olbrzymów – stare mury i bramy jak feretrony i obrazy święte. Za świątyniami w otwartym miejscu podnosi się zamek Wawelski, właśnie teraz bogato ubrany w purpurę zachodu. Koło krzyża katedry kawki jak rój much się uwijały. Całe miasto bogato przetkane zielenią kasztanów i topoli. – Komuś, co niedawno zamknął księgę dziejów tego miasta, mogłyby te wieżyce i ta zieloność dać podobieństwo królewskiej korony, ubranej w wieńce, położony na niebieskiej wstążce Wiślanej. – Od miasta dolatuje gwar dzwonów, mówiących „Anioł Pański” – na zoranej świeżo ziemi siedział pastuch i śpiewał krakowiaka. Młody nie widział, nie słyszał tego wszystkiego przez dziesięć lat. W tej jednej chwili chciał wynagrodzić sobie stratę. Ale pociąg wjechał już do dworca – inne wagony zasłoniły widok, ruch maszyny zwolniał, wozy zatrzymując się posyłały sobie uderzenia jak hasło – stanęli. Gwar ludzi oczekujących na pociąg, bieganie tragarzy, krzyki, rozmowy, śmiechy sprowadziły myśli młodego na ziemię. Ocknął się, spojrzał, zdawało mu się że nie w Krakowie, że Kraków widziany był snem. Bo też i rzeczywiście w dworcu kolei można tak myśleć, nie ma on nic krakowskiego w sobie, żadnej wewnętrznej łączni z miastem; ale to nie tylko u nas, to wszędzie dworce kolei mają odrębną fizjonomią od miast, przy których stoją, a znowu wielkie podobieństwo do siebie. „Są to kosmopolity, jednakie we wszystkich krajach. Znać, że to stacje drogi europejskiej!
Ale konduktor krzyczy: Krakau – więc to może i Kraków. Młody wziął w rękę niewielki czarny kufereczek i wyszedł. Przed dworcem oblazł go tłum uliczników i żydowskich fiakrów.
– Dobrodzieju, mój dobrodzieju, ja zaniosę za dobrodziejem za szóstkę, jeść się chce dobrodzieju, wołali jedni.
– Wielmożny panie – może dorożka, nie droga dorożka, zawiozę gdzie pan każe – wołali obdarci żydkowie, pokazując biczami na swoje wózki i kościste, ślepe szkapy. Do jednego takiego fiakra jednokonnego siadła żydowska para, którąśmy poznali w wagonie i jeszcze kilkoro innych bez liczby. Odjechali. – Ich widok rozwarł znowu przed oczami młodego jakąś przepaść, w której na próżno silił się coś rozeznać – same ciemności.
– No dobrodzieju, jakże będzie – ja wezmę.
– Nie wierz mu jegomość, to złodziej.
– Ja ci tu dam...
I zaczęła się bitka, z której korzystając trzeci podbiegł do młodego podróżnego i gwałtem prawie chciał mu wyrwać kuferek i ponieść. Podróżny opędzał się jak mógł od natarczywej grzeczności i rzekł:
– Nie potrzebuję, sam zaniosę – i poszedł ku miastu.
– Dzisz ty, co mi to za pan – fiu, fiu, sam niesie – odezwał się jeden ulicznik.
– Szkubant, szkubant – zawołał drugi, rozśmiał się i zagwizdnął, w czym mu inni pomogli.
To uliczna satyra ubóstwa lub oszczędności, i dziwna rzecz, że pochodzi właśnie z ust biednych. Młody nie uważał na nią, szedł ku miastu.
Minąwszy planty, zwrócił się w prawo na gościniec wiodący ku Kleparzowi, wieczór był ciemny, pochmurny, kilka latarni słabo oświetlało drogę. Szedł bokiem drogi, bo środkiem pędziły doróżki z dworca kolei. Doszedłszy do mostku, przy którym przedłużenie ulicy Szpitalnej prostopadle dotyka do gościńca, zatrzymał się, bo właśnie jedna dorożka w tę stronę skręcała, stanął pod latarnią. Kawałek błota wyrzuconego w górę kopytami końskimi, padł mu na twarz; cofnął się nieco, podniósł głowę i zobaczył w głębi doróżki aksamitny płaszczyk, takiż kapelusik osłonięty popielatą, ledziuchną, prawie pajęczą woalką. Gdy na mostku powóz mocniej się zakołysał i przez to wstrząśnienie woalką nieco się odchyliła, zobaczył przy świetle latarni twarz, ale tak niewyraźnie, jakby ogólny szkic na płótnie malarza, ledwie mógł dojrzeć, że była rumiana i młoda. Już nie dziecko, jeszcze nie dziewica. Dziwna rzecz, dlaczego przypadkowe, chwilowe zbliżenie się do nieznajomej – twarz mu błotem zwalało, choć mimo jej wiedzy i woli, a jednak się to stało. – Powóz przejechał – a podróżny kłapiąc po błocie, znikł w ciemnych zaułkach przedmieścia.Rozdział II
Na poddaszu
Kto znał Kraków przed rokiem 1850, przypomni sobie zapewne na Kleparzu wprost naprzeciw plantacji i resztek muru miastowego szereg brudnych, drewnianych karczemek z podcieniami wspartymi na krzywych, często na pół spróchniałych słupkach. Bramy stosunkowo ogromne prowadziły do ciemnych, obszernych stajni – w sieni opodal bramy drzwi do szynkowni brudnej, dużej a pustej, oświeconej dwoma okienkami, ułożonymi z niekształtnych kawałeczków szyb; idąc dalej w tę ciemną otchłań sieni, można było rozpoznać jeszcze kilkoro drzwi od tak zwanych pokoi gościnnych. Dalej na lewo słup światła przecinał ciemności i ginął w nich – to światło od drzwiczek prowadzących na maleńkie podwórko, a na tym podwórku chlewek i dół na śmieci, na śmiecisku nocny zegar – kogut. Na dachu porosłym pleśnią jak wytartym aksamitem, gołębnik i kilka białych gołębi. – Taką miały postać i taki rozkład te karczemki z małą różnicą – podobne do siebie, jak dziadówki pod kościołem, jednako obdarte, koszlawe, łatane i jednako stare. Oddzielało je od plantacji szerokie targowisko, zawsze błotniste, zanieczyszczone resztkami słomy i siana Kilka białych, dużych kamieni wystających z błota – to jedyna ścieżka, na której w niedzielę wystrojone mieszczanki kleparskie czyniły próby swej zręczności. Zresztą nikt nie pozwalał sobie podobnych wygódek – chłopskie, szlacheckie i żydowskie buty odważnie tonęły w błocie w dnie targowe.
Później próbowano w tę kałużę wsypać kilkanaście fur kamieni – znikły bez śladu. Powtórzono kilkakrotnie to doświadczanie i z błota wynurzyła się ziemia – bruk nierówny, kamienisty, który co rok naprawiać i podnosić musiano. Bruk się podnosił, ale z karczemkami trudno było toż samo zrobić – zostały w dole z każdym rokiem głębiej się zapadając.
Bo słyszał o tym, że Kraków pogorzał, że Kleparz był w płomieniach; ale jemu trudno było zmienić w pamięci obraz, z jakim wyjechał, nie umiał wydrzeć kiwałek z niego i zrobić próżnię – i teraz na nowo zaczął się dziwić, smucić, jak ten, co słysząc o śmierci przyjaciela nie może uwierzyć temu, i wracając w jego dom, ma nadzieję go zastać. Trudno człowiekowi, szczególniej młodemu, uwierzyć, że to co było, już nie jest i już nie będzie, że on to przeżył. – W takich chwilach starzeją się ludzie – trumny i gruzy stoją jak słupy milowe na drodze życia i odmierzają je. – Młody zaczyna się rachować z latami.
Takie uczucie owładnęło podróżnego, kiedy stanął na pustkowiu. Te domki – to była jego znajomość z dziecinnych lat, nie doczekały go, znikły. Tęskno mu się trochę zrobiło za niemi. Potem chciał wracać do miasta, ale zawahał się, pomyślał i poszedł w głąb przedmieścia ku karczmie takiegoż chowu i tych obyczajów, co nieboszczki, ale większej i murowanej.
Wszedł do obszernej sieni i usłyszał coś jak szepty, jak gruchotanie gołębie. Spojrzał – w ciemności zabielił się ubiór kobiecy i zaświeciły metalowe guziki żołnierza.
– Czegóż to? – spytała opryskliwie gołębica, mierząc przybyłego.
– Chciałbym przenocować.
– W szynku, czy w osobnej stancji?
– W osobnej.
– To idź pan na górę – zaraz poświecę.
I kończyła dziewczyna z pośpiechem pożegnanie ze swoim rycerzem.
Młody tymczasem macając, dostał się do schodów, które więcej wyglądały na drabinę przyzwoitą, i drapał się po nich na górę. Dość długo czekać musiał i mimo woli słuchać miłosnych szeptów i pocałunków, aż dziewczyna przypomniała sobie o gościu i pokazała się na górze ze świecą.
– Tu – rzekła odmykając drzwi – to stancja najporządniejsza, wygodna, tu panowie stają. W drugiej izbie, ot tam mieszka doktor – a pan co za jeden?
I zaświecił mu w oczy zasmolony, tłusty kopciuszek.
– Student – rzekł przybyły, i nie rozglądając się wcale po lichej izdebce, bądź, że nie był wybredny, bądź, że wierzył zaręczeniu kopciuszka, zabierał się do rozpakowania tłumoczka.
– Może pan będzie co jadł?
– Nie – dziękuję.
Kopciuszek ruszył ramionami i wyszedł. – Młody człowiek rozgospodarowawszy się, zbliżył się do okna, otworzył je i patrzał na łunę gazową, srebrzystą, kołyszącą się nad miastem w ciemnościach. Po dziesięciu latach on znowu tu, miasto, co w snach tylko widywał, stoi teraz przed nim o kilkadziesiąt kroków. Głębokim milczeniem witał to rodzinne miasto. Potem ukląkł przed łóżkiem i modlił się. Nad łóżkiem ktoś umyślnie czy przez nieuwagę, zamiast świętego obrazu, zawiesił jakiś lichy sztych kolorowany, przedstawiający miłosną scenę. Amant z czubem na głowie, we wciętym fraku z długimi szosami, w wyciągniętych pantalonach, klęczy przed wyfiokowaną, wyczupirzoną, wyróżowaną i wygorsowaną pięknością. – Wśród drzew na kolumnie nagi amorek ze strzałkami, a niżej para gruchających gołębi.
Przed tym obrazem klęknął młody człowiek i modlił się gorąco. Bigot nie uwierzy, dewotka się zgorszy. Jak można się modlić, nie mając świętego obrazu przed sobą? – Młody nie widział obrazu, nie patrzał na obraz, nie szukał Boga po ścianach – Bóg był w nim. W chwilach wielkiej radości, szczęścia, lub ogromnej boleści, w stanowczych przejściach życia, dusza jak morze wzbiera i podnosi się – na wzburzone fale zstępuje Chrystus. Ale takie podniesienie duszy nie może się dziać co dzień, na zawołanie, i modlitwa taka nie liczy się na tuziny pacierzy. Ostatnie słowa jego modlitwy były: „Boże błogosław”
Potem wstał i zabierał się wyjść (zapewne na miasto); ale drobny, gęsty deszcz, który się przed chwilą puścił, wstrzymał go. Deszcz zaciągnął się na długo; podróżny więc będąc nieco znużony drogą zaniechał na dziś wyjścia, rzucił się na łóżko, i patrząc na dopalający się ogarek świecy, rozmyślając, czekał na sen.
Wtem do sąsiedniej izdebki ktoś wszedł – chód był ciężki, hałaśliwy. Równocześnie dała się słyszeć rozmowa.
– Cóż Fedko nie świecisz? – zapytał głos surowy, ostry.
– Nie, bo świecy nie ma – odpowiedział głos chłopięcy.
– Na, masz, zapal, wziąłem od mydlarki na kredę. Jak budą horosze – to się odda.
Szustnęła zapałka po murze i przez szpary padły na kołdrę naszego podróżnego dwa paski światła. W drugiej izbie przybyły począł chodzić żywo dużymi krokami. Czapkę rzucił gwałtownie w kąt. Po chwili tenże głos się odezwał:
– Fedko!
– Co?
– Jadł ty co na wieczór?
– Nie.
– Nie turbuj się chłopcze, będziemy jutro jeść, i ja pościł. Zarobku nie ma.
– Ja zarobił dziś kilka kraj carów, ale chowam na papier, bo profesor zagroził mi rózgą jak nie będę miał papieru.
– A gdzie ty zarobił? Hę? Milczenie.
– Ty ukradł może? Chłopcze?
– Wasyl, ty mnie nie lżyj – zakrzyczał chłopiec na pół z płaczem – ja za panami od kolei zaniósł kuferek. Zdźwigał się, bo był za ciężki, ale zarobił a nie ukradł.
– No, taki grosz nie krzywdzi. A czemu ty bał się to powiedzieć zaraz?
– Bo... bo ty mnie raz bić chciałeś za to, żem się wynajął do posługi temu panu z Wiślnej ulicy.
– To co innego – tam tobie wara. Bo to pies – on lżył twego brata – wiesz? On powiedział, że ja podejrzany – rozumiesz? Takie słowo to piętnuje człowieka na całe życie. Och i opiętnowali mnie Lachy, psubraty.
Ostatnie wyrazy przemieniły się w ryk bolesny, rozdzierający i równocześnie słychać było uderzenie łokci o coś twardego, jakby o stół.
– Ale ja się pomszczę; ja nie daruję, niech dowodzą, a jak nie dowiodą to im śmierć, albo mnie śmierć. Rzezać gałganów. Łby porozwalam. Ha!
Silne uderzenie pięści, towarzyszyło tym słowom.
– Taki ja ich i tak nie przekonam – oni będą szczekać swoje. Oj dolaż, dola! Och!
Szamotanie gwałtowne, rozpaczne doszło do uszów podróżnego. To co słyszał zainteresowało go mocno i poruszyło – sen odleciał na długo – usiadł więc na łóżku i słuchał.
– Wasyl daj pokój, nie lamentuj – prosił go głos chłopięcy.
– Fedko, ty smarkacz jeszcze, ty nie wiesz jeszcze co lepsze, czy dobry obiad, czy dobre imię; ale ja znam. Ty czytał w starym testamencie o trędowatych, od których uciekano. No, widzisz, to człowiek, o którym źle mówią, to jeszcze gorszy, bo nad trędowatymi chociaż litość miano.
I zacharczał płacz w piersiach Wasyla; płacz suchy, rykliwy, jak zgrzyt żelaza po szkle.
– Bożeż, mój Boże – to niech tu przyjdą niech zobaczą, gdzie ja kryję te ruble moskiewskie, czy w tej pustej izbie, czy w dziurach mego surduta, czy w głodnym brzuchu. Oj! u was słowo wiatr, wyleci jak nic – a na kogo spadnie takie słowo – to kamień.
– Wasyl, Wasyleńku, wstydź się, ta ty nie baba, żeby szlochać – prosił brat, a jeszcze bardziej zanosił się od płaczu i długą chwilę nic nie było słychać, tylko te dwa płacze zrywające piersi.
Nieznajomemu podróżnemu zrobiło się ciężko i duszno. Pierwsze słowa, które usłyszał w rodzinnym mieście, były straszną skargą na nie, wyrzutem i przekleństwem. Słyszał skargę człowieka potępionego bez winy, a więc bez sądu i to przez ludzi młodych, którzy z natury więcej skłonni być winni do łatwowierności w dobre niż do podejrzliwości złego. Czymże się dzieje, że tu rzecz ma się inaczej? Czy ta pochopność do sądu, do potępienia, idzie z lekkomyślności, płytkości myślenia, braku zastanowienia się, czy ze złości serca? – Zanim podróżny ów będzie sobie mógł rozwiązać tę zagadkę – my odpowiadamy, że nie złość serca, bo owszem mieszkańcy Krakowa grzeszą zbytkiem serdeczności nieraz, ale lekkomyślność, brak zastanowienia jest tego powodem. U nas potępić kogo łatwiej, niż zjeść kromkę chleba z masłem, i również łatwo tego samego człowieka potem chwalić, wielbić. Przyjeżdżający do naszego miasta w jednej chwili, podczas jednej przechadzki po rynku dowiaduje się, że ten szuler, a tamten zbrodniarz, bo okradł wdowę i dzieci, a inny podły. Trwoga go przejmuje, że się dostał w taką kałużę zbrodniarzy i dziwi się, czemu tych zbrodniarzy nie zamykają na Kanonnej ulicy, nie kują w łańcuchy. Ale bardziej się zdziwi, gdy przechodząc koło uprzywilejowańszych handelków, jak Fuchsa, Waltera, zobaczy tego samego jegomościa, który mu palcem wytykał zbrodniarzy, połykającego z nimi kieliszki koniaku lub kontuszówki. Słowo tych mniemanych zbrodniarzy wprawiło w zły humor cenzora, słowo inne przyciągnęło go do nich. – Albo: mówiono mu, że to źli ludzie – i uwierzył i trąbił o tym po mieście, ale zeszedł się z nimi, poznał i wyrzeka się poprzednich słów. – Idziesz ulicą i witasz się z kim. W tym drugi czepia się ciebie jak oset i szepcze:” Nie wdaj się z nim – on, wiesz...?” – Nie może być? – Radzę ci strzeż się. – To ci powtarza jeden, drugi i dziesiąty. Jak tu nie uwierzyć? Wtem ów podejrzany pocznie się uniewinniać, słówka jak miodowe plastry przykłada na serca potępiających go, przemawia do uczuć, porusza, chucha na te serca i serca tają jak wosk w gorejącym piecu i choćby to był rzeczywiście winny człowiek, wyjdzie czysty z tej sprawy. „Eh, wiesz co, to nie zły człowiek” – powie ci potem ten sam, który dawniej ostrzegał. A jeżeli do tego jeszcze sprawę tę zapiją – to ci się przysięgnie:” że to jedyny człowiek, że to wzór poczciwości”. I tak ciągle nagłe przechody z łatwowierności do podejrzeń. Żelazo w nagłych przejściach z gorąca do zimna pęka – w człowieku dusza wśród tych nagłych przechodów słabnie jak struna w wilgoci, wola się kiwa jak czułe ważki.
Serdeczność ta nasza, która za lada promykiem słonecznym wyciąga ślimacze rożki, za lada także oporem, dotknięciem, ściąga się i chowa w skorupę, jest naturalnym skutkiem zbytniej czułości, wrażliwości – przymiot serduszek, nie serc.
Są ludzie, którzy się unoszą nad tą poczciwością krakowskiego, a w ogóle polskiego serca, które tylko do rany przyłóż, i od dobrych słówek kilku topnieje. Jakiś poeta nawet wierszami pochwalił tę cnotę. Ja bym to nazwał wadą, obrzydliwą wadą. Wolę człowieka, który mną przez całe życie słusznie pogardza, niż takiego, który ani gardzić, ani szanować stale nie umie. Bądźmy ostrożni w sądach, ale sprawiedliwi, i miejmy odwagę nazwać zbrodnię po imieniu i wytknąć ją palcem, a znowu szacunek niezmienny dla cnoty. Pobłażliwość występkowi, nie jest cnotą chrześcijańską ale słabością duszy. Chrystus przebaczył Magdalenie i celnikowi, a palcem wytykał faryzeuszów i bezbożników niepokutujących. Kto pobłaża występkom drugiego, ten albo sam czuje że potrzebuje pobłażania, albo nie ma pojęcia sprawiedliwości. Pobłażliwość zachęca do złego, wiedzie do nadużycia; a gdzież nadużyć było więcej, jak u nas? Prawa nie były złe (względnie do czasów i okoliczności); ale pobłażanie przestępującym też prawa osłabiało i niweczyło ich potęgę, wpływ. „Jak tu skarać kondemnatą, kiedy to brat szlachcic taki jak ja – hodie mihi, cras tibi panie dobrodzieju – nie, nie można”. Albo: „Ta to przecież mi krewniak, rodzi go stolnikowa z ciotki stryjecznej siostry mojego teścia – to chyba trzeba by nie mieć serca, żeby go potępić”. Zważywszy teraz, jak poplątaną jest sieć szlacheckich pokrewieństw i koligacji? będziemy mieli wyobrażenie, jak rozległe mogły być granice podobnego pobłażania. Xo wyjaśni nam poniekąd, czemu tak trudno było u nas o konsekwencją, o sprężystość w działaniu, dlaczego tak zbawienne uchwały, jak o zaciągach wojska, o podatkach – w wykonaniu były spaczone i ślimaczym szły chodem.
Ta z jednej strony pochopność do potępienia bez sądu, bez przekonań – jak z drugiej skłonność do pobłażania, do zapomnienia uraz, oskarża nas, że nie umiemy brać rzeczy głęboko, na serio, w sprawach publicznych dowodzi niedojrzałości politycznej. Ta sama szlachta, która w r. 1778 obrzuciła błotem „Projekt do praw” i jego autora – i dopominała się spalenia dzieła ręką kata – w r. 1791 z entuzjazmem przyjmuje konstytucja, będącą prawie dalszym rozwinięciem i zmodyfikowaniem myśli Andrzeja Zamojskiego.
Sięgnijmy wyżej: kraj zagrożony najazdem tureckim, pospolite ruszenie wobec nieprzyjacielskiego wojska rozchodzi się do domów; a znowu w kilkanaście lat później to rycerstwo ciągnie na obronę zagrożonemu Wiedniowi. – W ostatnim wieku jeszcze jeden podobny ustęp wysuwa się z dziejów naszych, z napisem: „rok 1808, Hiszpania”. – Jakże tu strasznie zadrwił z naszych wyrachowań „wielki żołnierz”? Męczenników wolności pchnął na zagładę wolności. – Nie bez powodów zboczyłem na ten ustęp. To samo, co wojowników naszych pchało w wąwóz Somosierry i w walące się ulice Saragossy – to samo kładzie nam w usta lekkomyślne słowa potępienia lub pobłażania: brak zastanowienia. Gdzie tu logika, gdzie zastanowienie? Nie, to tylko porywy serca, piękny zapał improwizowany. Ten zapał, ta fantazja stworzyły wielkość naszą, dały nam bohaterów – tym jedynie stanąć możemy wysoko. Tam, gdzie potrzeba ciągłej, elastycznej wytrwałości, rachunku, myślenia – nie podołamy. Jest to nasza wada wrodzona, która nie powinna zostać wieczną. Bądźmy mniej dobrodusznymi względem obcych, a będziemy mniej podejrzliwymi względem swoich. Bo i to jest ciekawym rysem, że Polak nie ufa sobie, a ślepo wierzy innym. Stąd nie dziw, że dyplomacja wodziła, nas za nos. Na każdą wędkę nas chwytano, choćby ją najlichszą nadziano ponętą. Każdy naród umiał nas zużytkować na swoją korzyść – my żadnego. Jak nazwać tę dobroduszność?
Zamykam gwałtem usta i nie nazywam rzeczy po imieniu – każdy nazwisko znajdzie.
Zakończamy więc uwagi nasze w ten sposób: uczmy się myśleć i zrozumiejmy wagę i powagę słów – sądźmy sumiennie, ale potępiajmy głośno występnych. Jeno niech ręka, która występnego odtrąca od towarzystwa ludzi uczciwych, naznaczy mu zaraz ślad drogi, po które] ma do niego wrócić. Rehabilitacja jest konieczną. Są ludzie, którzy zapleśnieli w występku dla tego, że zagrodzono im drogi powrotu, że drogi te zarosłe złorzeczeniem i pogardą ludzi. – A to straszna rzecz zatracić człowieka. Szczególniej dla młodych potępienie bywa zabójczym. Młody człowiek idzie jakby krawędzią dachu, między złem a dobrem, czasem krok fałszywy, chwilowy zawrót głowy przechyla go na złą stronę, potrać go potępieniem, pogardą, a zleci w przepaść złego na dno same; gdy tymczasem przyjacielską przestrogą łatwo z małego zboczenia mógł się wrócić.
Droga, na której zaryczał bolesnym płaczem Wasyl, to stanowcze rozdroże. – Czy się zsunie w przepaść, w którą go wpycha podejrzenie ludzi i do pozoru doda prawdę – czy się wygrzebie z błota i pójdzie przebojem przez złość ludzką, obmowę i potępienie? Chwila ważna.
Młody podróżny chciwie nadsłuchiwał – nie była to próżna ciekawość, niepotrzebne wdzieranie się w tajemnice sąsiedniej izdebki. On w rozpaczy jej mieszkańca chciał dosłyszeć przyszłość tego człowieka – a może przyszłości wielu jemu podobnych.
W izdebce była chwila głębokiej ciszy, niby jakiegoś namysłu – duch pracował – wreszcie odezwał się znowu głos, ale już spokojniej, jak pomruk po burzy:
– Eh, bierz ich czort, niech gadają, gęby zabolą – przestać muszą. Odepchną – ha, znajdą się poczciwi – a pracować trzeba i pracą iść w górę, w górę – rozumiesz Fedko, co? hę? – Jeszcze parę lat biedy i złych ludzi, a potem ja będę doktorem, człowiekiem, i ty Fedko musisz być człowiekiem, rozumiesz Fedko? rozumnym człowiekiem i pieniądz mieć. Wrócimy na Ruś, mój Boże, na naszą świętą Ruś – rozumiesz Fedko, co? – Toż to będzie dziwu u diaczków, co z nami świnie i bydło pasali – co? Sprawimy im prażnik – będzie uciecha na Rusi. – Oj Boże! Nasłuchamy się dumek na pastwiskach. Fedko ty pamiętasz dumki – co? Musisz pamiętać, ja bym ci kije dał, jakbyś ty ruskie dumki zapomniał – to nasze, nasze.
I począł nucić:
Ne chody Hryciu na weczernicu,
Bo na weczernicy wsi czarownicy...
I dziwna rzecz, glos tego człowieka ostry, twardy, wśród śpiewu stopniał, złagodniał – płynął jak woda, cichnął jak dalekie echa, jak lekki wiatr między drzewami, sęp w słowika się zamienił – z chropawej skały wypłynął strumień.
Nie dokończył pierwszej zwrotki, kiedy do drzwi ktoś zapukał. – Śpiew ustał, poczęła się rozmowa.
– A, to wy staruszku, jak się macie ojcze taki siadajcie na czym jest.
– Czekałem na pana doktora, chciałem się poradzić, coś dziś w krzyżach mnie strzykać poczęło i z przeproszeniem rozwolnienie.
– A i oczy jakoś dziś gorzej?
– A bolą, bolą. I z czego tak to wszystko?
– Mój staruszku, poczciwcze – tobie by już trzeba odpocząć, to by było najlepsze lekarstwo.
– Tak, dobrze proszę pana doktora, a z czegóż będzie się żyło...?
– Wieleż macie lat?
– Ha, będzie szósty krzyżyk, a tak, bo pamiętam jak Francuzy szły przez naszą wieś, to już byłem sporym chłopakiem i już latałem za matką. Pamiętam, jak Francuzom nasz żur wykrzywiał gęby.
– Tak, tak, odpocząć by wam już staruszku, dość było pracy.
– Ha, cóż robić. Są dzieci. Jeszcze córka jak córka, bo ta obszyje siebie, dom i jeszcze coś zapracuje. Ale syn w szkołach, lekcje jakoś mu się nie trafiają, jak to innym na ten przykład. A chciałoby się też chłopca do jakiegoś stanu doprowadzić, żeby przecież wyszedł na pana, bo to on panie szlachcic, jak pan wie, że my szlachta, tylko panie nieszczęście...
Tu westchnienie – poczym znowu ten sam głos mówił:
– Ale może ja panu doktorowi przeszkadzam.
– Nie, poczciwy stary, siadaj – dajno tabaki.
– Ej bieda i tabaki brakło panie.
– Brakło? – Fedko, ty masz kilka kraj carów, skoczno staremu po tabakę, tylko żywo.
– Ale nie trzeba panie doktorze...
– No, no stary nie rób ceregieli, ja funduję i basta. Przyjdzie czas, to ty zafundujesz.
– Panie doktorze, pan jesteś poczciwy człowiek, ja pana kocham jak własnego syna. Nie miej mi pan za złe, że nieraz się naprzykrzę, ale w domu u mnie nie ma z kim pogadać. W słowach tych była skarga.
– A syn gdzie?
– A kto wie – pono się tam z kimś uczy. Mało go widzę w domu, a przyjdzie to siedzi jak mnich, już to wdał się w nieboszczkę.
– Ej, to tobie stary nie tyle krzyże dokuczają co nudy i cichość – ty tu nie po radę, jeno na pogwarkę załgał się – co? hę?
– He, he, jak to pan konsyliarz wszystko musi zgadnąć. Daruj pan staremu – u mnie.
– Dobrze, dobrze, będziemy gwarzyć, mam nowinek dużo, od ludzi nie tyle, ale z gazet.
I rozpoczęła się rozmowa o tym i owym, doktor rozpowiadał, stary wtrącał swoje epizody, uwagi. Młody podróżny słuchał z początku – potem znużenie zwyciężyło i gwar rozmowy go uśpił – usnął.
* *
*
Na drugi dzień, rano gdy ubrawszy się, zabierał się do wyjścia, usłyszał skrzypnięcie drzwi sąsiednich i głos dobrze mu już znajomy, nieco stłumiony zapytał:
– Magdeczka, wczoraj tu ktoś się wprowadził, prawda, co?
– Tak, proszę łaski pana doktora.
– A kto taki?
– Jakiś skubent.
– Kolega – rzekł podróżny wychodząc ze swej izdebki – jestem Leon Stobierski – i z ujmującą szczerością podał rękę sąsiadowi.
Ten się cofnął przed tak natarczywą szczerością – popatrzył badawczo z pod gęstych, czarnych brwi i nasrożył się. Twarz jego ciemna, prawie oliwkowa z jaśniejszymi gdzie niegdzie plamami, wzrok ponury, podejrzliwy, włosy czarne, lśniące, szczecinowate, ubranie wytarte – wszystko to mogłoby odstraszyć, odepchnąć naszego przybysza, gdyby go był wczoraj z rozmowy nie poznał, gdyby nie wiedział, że w tej szorstkiej, chropowatej, nieforemnej bryle jest diament. – Rusin obejrzał go od stóp do głowy, zatrzymał się na wytartym surducie, coś mruknął i nieco rozpogodził się.
– No, nie panicz żaden, może i nie zły człowiek – a może potrzebny...
– Jestem Leon Stobierski – powtórzył tamten – przyjechałem tu na uniwersytet, a więc wasz kolega – myślę że między kolegami poznajomienie nie powinno być trudne. Daruj, żem szczery.
– Witaj brat – ja medyk. A chcesz wiedzieć nazwisko, to ci powiem, jeżeli ci co z tego przyjdzie, bo i ja nie ulągł się jak szczeniak bez nazwiska – ja Wasyl Popowicz, Rusin – i podał mu muskularną dłoń.
I znajomość gotowa, Co ich zbliżyło? Jedność drogi? nie tyle, więcej wytarte surduty, ubóstwo. Śmiejemy się z tych szmat, którymi zakrywamy nagość naszą, powtarzamy do znudzenia” nie suknia zdobi; „a jednak któżby zaprzeczył, że te gałgany, co się kiedyś razem spotkają na śmietniku lub w papierni, stanowią między nami różnicę. Co do mnie, rzadko mi się zdarzyło widzieć wytarty surdut obok eleganckiego paltota. Jest siła odpychania i przyciągania w tych łachmanach. Podejrzliwy i nieufny Wasyl powalał widać ręce na delikatnych sukniach paniczów, bo się ich bał; wytarty surdut Leona ośmielił go i przyciągnął. Ubiór ma wpływ na ludzi. A ludzie na ubiór? bardzo mały.
– Może wstąpisz do mnie? – spytał Leon.
– Na chwilkę, bo wyjść muszę niedługo. Weszli – Wasyl rozglądnął się po izbie.
– Dawnoś przybył do Krakowa? – spytał.
– Wczoraj wieczór.
Rusin chciał coś powiedzieć i zawahał się, spojrzał w oczy Leonowi i znowu się zawahał – otwarł usta:
– A może ty potrzebny czego – hę? Powiedz – ja nie mam, ale postaramy się. Mów śmiało.
– Nie kolego, dziękuję ci. Tłumoczek mój nie pakowny i nie duży, ale mam troszkę zasobów do życia.
– Masz, to nie szastaj, przyda się, bo tu nie łatwo żyć młodemu. Jak będziesz chciał zjeść tanio, to powiedz, ja cię zaprowadzę do mojej garkuchni. Ty nie panicz, żebyś na gębę dużo wydawał – prawda, hę, co?
– Dobrze, pójdę z tobą – a mieszkanie?
– Alboż ci źle tutaj? Tu cię nie zedrą, to poczciwy lud, bo biedny.
Ta struna wciąż drgała w sercu Rusina, bieda i dobroć, bogactwo i występek – te pojęcia zrosły się u niego jak syjamscy bliźnięta.
– Ależ to daleko do wszechnicy stąd.
– Nie bój się, nie padniesz – taka przechadzka na zdrowie idzie, przypomnisz sobie chodzenie. Ale, alboż ty wiesz gdzie wszechnica?
– Ja tutejszy, krakowski.
– Tak – rzekł Rusin przeciągle, ochłódł nieco i zamyślił się. On rad był, że złapał biedaka że w obcym mieście pomoże mu, pokaże, że się nim zaopiekuje, on potrzebował tego; w domu u siebie, gdzie był najstarszym w rodzinie po śmierci ojca przywyknął do tej roli, umiał być ojcem. A przy tym odstąpiony od kolegów, rad był że znalazł jakieś uczciwe serce, kolegę, który nie znając się z nikim, przyjrzy mu się nie przez pożyczane szkła uprzedzeń, ale przez własne. Uczepił się go, bo mu miał wystarczyć za innych, za wszystkich. Aż tu jedno słowo Leona rozwiało tę pociechę. – On Krakowiak, on tu znajomy, ja jemu nie potrzebny, obejdzie się beze mnie, to też i nie rad mi będzie i pójdzie do drugich, a może on taki jak inni – pomyślał i sposępniał.
Leon jakby się domyślił tego, rzekł:
– Dziesięć lat nie byłem w Krakowie.
– Tak? no, to go nie poznasz. A na jaki wydział bracie?
– Filozoficzny. Czemu się skrzywiłeś?
– Nie wiele skorzystasz, licho obsadzony.
– Brak zastąpi się własną usilnością, a uczyć się w wszechnicy Jagiellońskiej to także coś znaczy. A życie młodych tu jakie?
– A zobaczysz, uprzedzać cię nie będę. Jeżeli jesteś taki, jak cię poznałem, to ci serce ścierpnie i pluniesz. Kółka, kółeczka, samolubne pojedynki – życia koleżeńskiego za grosz. Funta kłaków nie warte wszystko. Gałgany La...
Zachrypnął się i uderzył ręką po ustach.
– Nie gniewaj się kolego, i ty Lach, ale może nie taki jak tamci?
– Ja Polak.
– No tak, ale tamci nie.
– Zmieni się to może – to przecież młodzież, o tej wątpić grzech.
– Ja zwątpił i ty tak zrobisz, przypatrzysz się i uciekniesz. Ale to nic – ja ci dam innych kolegów i znajomych; ludzi osmolonych, obdartych – rozumiesz? – ale serca u nich czyste jak białko w oku, oni nie mają nauki, wykształcenia – rozumiesz? ale oni umieją żyć po ludzku, razem, rozumiesz? – Ja cię do nich zaprowadzę – uściśniesz im ręce. Powalają cię ręką, ale słowem nie. Ja ich znam dobrze, bo ja ich leczę i prośby i listy piszę, bo widzisz człek musi zarabiać czym może. A oni dają niewiele bo sami biedni, ale co mogą. Dobrzy węglarze – czysta krew krakowska. Serce u nich na języku, łatwo poznać. U nas inaczej.
Bo widzisz ja Rusin – rozumiesz – ze świętej Rusi. Ja się z tego cieszę, choć nieraz i płaczę na to, ale to wina ludzi złych nie Rusi. – Widzisz to Rusin nie taki otwarty, jak wasz lud; ale także poczciwy. Rzadko mówi, to też mądrze. Między tym ludem ja się uchował i urósł. Syn popa – rozumiesz? Ojciec zmarł wcześnie, zostało popadina i siedmioro drobiazgu i ósma bieda, i ta najwięcej miejsca zabrała w domu. Zlitował się ojciec i wziął troje do siebie na odchowek – na mogiłki. Zostało nas czworo, dwie siostry i dwóch braci. Chciało się uczyć, bo ja pamiętał co ojciec mówił: „Dzieci, wy możecie iść wysoko byle byście chciały”, no ale cóż – była bieda, ledwie diaczek troszkę poduczył czytać i pisać – trzeba było rzucić elementarz a iść do bydła. I było tak lat kilka, ale słowa ojcowskie taki nie przepadły, nie utonęły – czuł ja je w sercu – nie dawały pokoju, aż się wyszło w świat. Dużo ja przeszedł, nie raz nie było kącika, gdzie by się w cieple przespać i człowiek po nocy tłukł się od domu do domu prosząc o nocleg – i przecierpiało się wszystko, aby być czymś i zrobiłem to sam – rozumiesz? Wszystko com zrobił, do czegom przyszedł, to sam. Ale nie teraz o tym, dziesiąta bije – mnie czas iść.
– Poczekaj, i ja wychodzę, pójdziemy razem.
– Nie, to być nie może, ja nie chcę. Bo widzisz kolego ja Rusin, mnie tu źle uważają, nie dowierzają mi – rozumiesz?
I twarz jego ciemna wyglądała jak piec rozpalony, a czarne oczy z natężeniem wpatrywały się w kolegę, chciały wyczytać, jakie wrażenie zrobiły na nim te słowa. Ucieszył się, że nie zobaczył w nim przerażenia, wzgardy, ale spokój i łagodność. Może nie zrozumiał mnie – pomyślał – i znowu począł mu tłumaczyć; szedł dalej jak człowiek co spodziewając się usłyszeć straszną nowinę chciałby się wstrzymać, rad że ją nie słyszy, a fatalność pcha go naprzód.
– Widzisz – ciągnął dalej a w twarz jego wbił oczy – widzisz, ze mną tu nikt nie żyje, mnie się boją i nie cierpią tu.
– Bo cię tu nie znają, ja cię znam; wczoraj słyszałem przypadkiem twoją rozmowę, to mi rozświeciło wszystko – i wyciągnął do niego rękę, którą Rusin z całą mocą uścisnął.
– Dziękuję ci brat za dobre słowo, to mi się tak rzadko zdarza. Ale ty i tak ze mną iść nie możesz razem między nich, to by ci zaszkodziło. Widzisz, na samym wstępie taki krok toby cię potępił, zgubił – a ja tego nie chcę.
– Potępią na chwilę, a potem pożałują. Prawda jest jak korek, można ją wepchnąć w męty, ale ona tam nie zostanie – wypłynie. Ja w to mocno wierzę; boję się występków, ale nie pozorów.
– Niech ci Bóg zapłaci bracie za tę mowę. Jam cię straszył, odpychał, ale drżałem, bym cię nie przekonał, byś nie uciekł, bo... bo widzisz, ja trochę przylgnął do ciebie.
Zeszli razem ze schodów. W sieni koło nich przemknęła młoda, ładniutka blondynka, skromnie ale zgrabnie i czysto ubrana.
– Dzień dobry panno Teklo.
– Dzień dobry panu doktorowi – zadzwoniła głosikiem i przeleciała.
– To córka Jana szewca, niczego dziewczyna – szkoda, żeby to zmarnieć miało, matki nie ma.
Wyszli za bramę. Ranne słońce oświeciło kościoły, stare mury, bramę Floriańską, z kominów dymy sine płynęły w blaskach słońca w górę, na tle różowego porannego nieba. Leon stanął, zapomniał się i zapatrzył.
– A gdzie ty chcesz iść kolego? – spytał go Rusin.
– Przywitać się z Krakowem.
– To idź sam – samemu wtedy najlepiej, ja to znam.
I rozeszli się.
To jest bezpłatna wersja demonstracyjna ebooka. Zapraszamy do zakupu pełnej wersji publikacji.
Część pierwszaRozdział I. Miasto pamiątek
Część pierwszaRozdział II. Na poddaszu
Część pierwszaRozdział III. Człowiek między umarłymi
Część pierwszaRozdział IV. Kraków przed rokiem 1859
Część pierwszaRozdział V. Akcja się rozpoczyna
Część pierwszaRozdział VI. Jakie miała skutki uliczna awantura?
Część pierwszaRozdział VII. Dziwny pojedynek
Część pierwszaRozdział VIII. Pierwsze objawy życia
Część pierwszaRozdział IX. Dalszy ciąg
Część pierwszaRozdział X. Hrabianka Zatorska
Część pierwszaRozdział XI. Bal
Część pierwszaRozdział XII. Nad przepaścią
Część pierwszaRozdział XIII. Przeszłość Leona
Część pierwszaRozdział XIV. Dom poprawy i kary
Część pierwszaRozdział XV. Mistrz i uczeń
Część pierwszaRozdział XVI. W Warszawie
Część pierwszaRozdział XVII. Nowa Putyfara
Część pierwszaRozdział XVIII. Coś, niby miłość
Część drugaRozdział I. Ruina
Część drugaRozdział II. Fotografia księcia
Część drugaRozdział III. Jak się można zmienić przez lat dwanaście?
Część drugaRozdział IV. Rozstajne drogi
Część drugaRozdział V. Robactwo koło krzyża
Część drugaRozdział VI. Sieroty wielkiego świata
Część drugaRozdział VII. Człowiek strzela, Pan Bóg kule nosi
Część drugaRozdział VIII. Hrabia na poddaszu – człowiek z ulicy w salonie
Część drugaRozdział IX. Elegant – zbrodniarz
Część drugaRozdział X. 29 listopada
Część drugaRozdział XI. Maskarada
Część drugaRozdział XII. Tragedia bez aktów
Część drugaRozdział XIII. Wola boża
Część drugaRozdział XIV. Złość ludzka
Część drugaRozdział XV. Czwarte przykazanie
Część drugaRozdział XVI. Zemsta żyda
Część drugaRozdział XVII. Po katastrofieCzęść pierwsza
Rozdział I
Miasto pamiątek
Groblą przez Zabierzowskie moczary pędził pociąg w stronę Krakowa – w wagonach podróżnych było nie wielu. W jednym oddziale klasy trzeciej siedział przy okienku młody człowiek.
Nie będę wam opisywał jak był ubrany, bo i poco? – Z ubioru można się bardzo pomylić na człowieku – nie zawsze przez dziury płaszcza przegląda ubóstwo duszy i nędza moralna; świat zna obdartych geniuszów i cnotę bez butów. – Młody człowiek nie miał wprawdzie dziur ani łachmanów, tylko surducik mocno przetarty i wyszarzany, jednak patrząc na jego twarz, na jego układ pełen godności, zapomniało się o ubiorze. Twarz miał śniadawą, rysy dość zwyczajne; ale niebieskie, zamglone nieco oczy, przy czarnych rzęsach i czarnych włosach, czyniły tę twarz dziwnie interesującą, sympatyczną. Resztę opisu: zawierał jego paszport, do którego odsyłam ciekawych. Nieznajomy ten jechał z Warszawy.
Obok niego siedziało żydowskie małżeństwo. Na wymokłej twarzy żyda znać było febryczne drganie muskułów, zwyczajne u spekulantów i graczów, którzy ciągle się trwożą i ciągle spodziewają, gorączka chciwości spiekła mu usta, a ruchliwe oczy latały za jakimiś myślami, to znowu się zatrzymywały, jak człowiek, co przystaje i ogląda się. – Żyd myślał i rachował, pomagając sobie czasem palcami. – Żona jego mizerna i schorowana ciekawie a zarazem z rodzajem uszanowania patrzała w twarz męża, jak na rachunkową tablicę – zdawało się, że na jej żółtej twarzy jest kilka znaków zapytania, taka ciekawość wyglądała z jej oczu. Suknie ich były nędzne, dołem zaszargane. Widać po tym, jak ten lud przywykł do brudu i błota i nie myśli o wygodzie, o przyjemności życia, jeno o zysku. – Ten lud wiecznie w ruchu, w podróży wśród narodów. Ludzie dzielą się u niego na tych, z których jest zysk, i na obojętnych, z których nic wycisnąć się nie da; pieniądz to cel jego życia, to jego jedyna żądza. Kiedyś ta żądza była tylko środkiem do pięknego celu, tą metą była ojczyzna. Dziś powikłały im się nogi i upadli w błoto uliczne, gdzie plugastwo ohydnych, nieprawych zarobków i ślina ludzkiej pogardy. Biorą jedno i drugie. W takie spodlenia musieli koniecznie upaść ci, co mieli odwagę wiecznie się tułać, co nie są nigdy u siebie, nawet już w ziemi ojców swoich nie są u siebie. Wieki całe leci ten naród drogą tułacza, siłą bezwładności, jak wahadło zegara popchnięte. Talmud balsamiczna płachta, która ich jak mumie broni od zepsucia i rozsypania się w proch, daje im charakter ludzi umarłych – żądza czyni ich podobnymi upiorom. Prześladowania średnich wieków straszne, oburzające, nie zdołały przemienić tego ludu, zrobić z upiora trupa lub człowieka, rozwinąć mumią z starej powłoki. Któż to uczyni? Miłość i cywilizacja.
Może być, że podobne myśli przechodziły także młodemu człowiekowi, siedzącemu w wagonie, bo patrząc na żydowską parę, zamyślił się; ale zarazem patrzącego owładnęło jakieś niewyraźne a przykre uczucie; plugawy zapach szat tych ludzi, przypomniał mu coś – coś z przeszłości jego – duszno mu było w tej atmosferze, ale sam nie wiedział czemu, nie umiał sobie tego wytłumaczyć – przypomnienie było za słabe, by się skrystalizować mogło w słowo, w obraz.
Przestał więc myśleć nad tym, wstał i stanął przy okienku patrząc na okolicę, jak ten, co wita znajome miejsca.
Po lewej strome równiny szerokie, nudne, smętne, gdzieniegdzie zaczernione kępkami lasów i wiosek, ciemne smugi chmur na kończynach widnokręgu przedłużały równinę i topiły ją w niebie, zadymionym nadchodzącym zmrokiem. Przez ten lekki półzmrok przeglądały już gwiazdy jak przez zasłonę.
Za to z drugiej strony słońce resztkami światła hojnie rzucało na świat i złociło wszystko, czego się dotknęło, jak stary chciwiec frygijski. – Ziemia podniosła się w garby, pagórki lesiste – tu i owdzie sina skała pustelnica wychyliła się z liści. A było to w początkach października. Natura, jak dziewczyna po balu, uwiędła zmęczona; ale za to na jej twarz wystąpiły wszystkie kolory namiętności, wszystkie odcienia marzeń, tajemnice serca. – Dziewicza zieloność wiosny zamieniła się w złoto, czerwoność, fiolety. Kwiatów już nie ma – liście wzięły wszystkie ich kolory na siebie i lasy udawały bukiety kwiatów, przetkane zielenią świerków i sosen. Te nie zwiędły – bo nie żyły nigdy pełnością życia, nie udzielały się żyjątkom – to samoluby.
Im bliżej Krakowa, tym pagórki bardziej się zniżały, jak stopnie wzorzystym dywanem nakryte, aż tam gdzie zdawały się już zstępować w dolinę, podniosły się jeszcze do góry dwoma wzgórzami. Na wyższym stoi klasztor biały – na niższym mogiła. Zdaje się, że to ziemia westchnęła i piersi podniosła ku górze. Westchnęła ku Bogu i na tym podniesieniu jej piersi stanął kościół – a drugi raz westchnęła ku wolności i stanęła mogiła bohatera.
Młody człowiek podniósł się, oparł o okienko i utopił oczy w tym widoku, twarz mu się ożywiła, wyjaśniała – widocznie serce roztańczyło się w piersiach; ale wśród jasności czasem w oczach jego przewijała się jakaś zaduma, jak dym po przeczystym niebie. I nie dziw. Serce bije żywo, bo czuje bliskość rodzinnego miasta; ale często zwalnia radosne bicie – bo to miasto grobowiec narodu – miasto pamiątek.
Stał, patrzał i myślał – myśli szły bezładnie, ale gwałtownie jedna po drugiej. Były tam rycerskie rapsody, hymny, tryumfalne marsze, psalmy, bluźnierstwa, modlitwy i Bóg wie co. Nagle w te zakłócone, pogmatwane akordy jego duszy wpadł dźwięczny głos kobiecy – dwa słowa: – Ojcaszku – Kraków!
Młodzieniec zadrżał – te dwa słowa zatrzęsły nim; tak zadrgać musiał „gliniany posąg Adama”, gdy w niego wstępował duch. Młody czuł, że mu do żaru ktoś ognia przyrzucił, że rzeka jego myśli wezbrała przypływem pokrewnych myśli i zdwoiła pęd. Są słowa, co mają w sobie potęgę jak piorun, ale takie słowa nie często wylatują, z piersi ludzkich, na to potrzeba wysokiego nastroju duszy, podziemny wulkan musi się przepełnić, by pękł – i pierś ludzka musi wezbrać, tak wezbrać, żeby te słowa mogły rozwiązać nawet nieme usta, bo gdyby nie wysadziły tej bramy, gdyby zostały w nas, pierś by pęknąć musiała. Takim słowem zakrzyknął niemy syn Krezusa, gdy krzyknął: „To król”. I słowem tym lepiej niż mieczem zasłonił ojca. Takie słowo za milion stanie, jak są znowu miliony słów, które nic nie mówią. Taką potęgę miały dwa słowa, co wyleciały z piersi dziewczęcej – ileż tam uczuć musiało rozpłynąć się, stopić na te dwa słowa, córki i Polki? Te dwa słowa trzeba było koniecznie słyszeć, aby uczuć. Napisane, leżą jak ostygła lawa, po której śmiech ludzki może stąpać bezkarnie i dziwić się, że to kiedyś parzyło, piekło. – Ale młody człowiek, który był przy wybuchu tych słów, domyślił się głębin, z których one wyszły, w tych dwóch głosach czuł tysiące głosów. Jemu się zdawało, że słyszał radość i płacz, tęsknotę i dumę. Usłyszał głos swojej duszy, tylko spotęgowany, silniejszy. Wychylił się z okna i zobaczył z okienka drugiego wagonu wystającą rączkę okrytą czarną rękawiczką i kawał aksamitnego rękawa. Rączka ta drgała jeszcze w powietrzu, wytężona w stronę Krakowa, jak drogowskaz. Na drzwiczkach, z których wychyliła się ta rączka, stała rzymska I. Z tego i z aksamitnego rękawa młody się domyślił, że musi być bogatą, z drobniuchnej rączki wnosił, że musi być piękną, a głos jej i słowa kazały mu wierzyć, ze ta kobieta musi być młodą i że ma serce.
Serce? alboż to tak trudno o serce w kobiecych piersiach? I bardzo, bardzo trudno moje panie. Znałem dużo serduszek – serc nie wiele. A różnica między tymi słowami ogromna – pierwsze ma się do drugiego, jak serce dzwonka stojącego przy łóżku kapryśnej wdówki – do serca Zygmuntowskiego dzwonu, na głos którego drży ziemia, drżą mury, drżą serca ludzkie. Serduszko, to coś tak jak zegarek kieszonkowy, co odmierza godziny jednej osobie – serce to słońce, zegar wieków i ludów. Z porównania tego zaraz się wytłumaczę. Serce objawia się przez miłość – serduszko przez upodobanie, kochać jest potrzebą wszystkich – nie ma człowieka, któryby coś w życiu nie ukochał, nie przylgnął do czegoś, każde serduszko drgać musi poruszone ręką tego uczucia. To zaspokojenie wewnętrznego pragnienia jest, jak powiedziałem, potrzebą, a więc nie może być zasługą – a znamieniem jego jednostronność. Serduszka drgają taką miłością. Córka kocha matkę, kocha ją bardzo, oddała jej kapitalik cały swej miłości tak, że dla biednego ojca zabrakło tych funduszów. – Młody człowiek kocha kobietę – ukochał ją miłością szaloną, bezmierną – kocha bez wzajemności, lub z wzajemnością ale z przeszkodami – kobieta idzie za mąż za innego, a młody człowiek dzień jej wesela obryzgał krwią i resztkami mózgu. To mi miłość – ktoś powie. Ale ten młody człowiek miał rodziców, rodziców biednych, którzy się wyniszczyli na wykształcenie syna, którzy teraz czekali na pomoc od niego, w nim tylko żyli. Czy ten młody człowiek miał serce – choć kochał? Dewotka zakochała się w Bogu, w kościele, w bibliotece nabożnych książek, w codziennej spowiedzi, ale nie lubi motłochu ulicznego, brzydzi się żydami, wścieka się na heretyków. To serduszko. Takim serduszkiem stara panna ukocha papugę, psa, kota – a znienawidzi ród ludzki; szlachcic zakocha się w herbie, a poniewiera zasługą ludzi nowych, „dzisiejszych”. – Na tych kilku przykładach sądzę, że dostatecznie pokazałem, co rozumiem pod serduszkiem: jednostronny, samolubny popęd uczucia. – Zaś serce – to suma uczuć i najdoskonalsza ich harmonia – to nie miłosne chwilowe porywy, ale miłość w całym znaczeniu tego słowa, miłość, co jak promień słoneczny łamie się w warstwach ludzkości na różne kolory, powiązane ze sobą. Serce kocha Boga, ludzkość, ojczyznę i rodzinę, kochankę, bliźnich, niewiernych, nieprzyjaciół, zwierzęta, przyrodę – wszystko. Dla tego nie pojmuję gadaniny o sercu zastygłem, obumarłym wśród zawodów, szczególniej miłosnych. Jakżeż ubogim byłoby serce, gdyby całe życie miało się żywić tym jednym uczuciem. Kto utrzymuje, że mu serce skrzepło od jakiegoś jednego ciosu, ten nie miał serca; bo serce jest jak krzak róży miesięcznej, jedne kwiaty uczuć więdną, drugie kwitną ale krzak trwa. Tak pojmuję serce. Takie serce może mieć tylko chrześcijanin. Na Golgocie pękło takie serce, wzór światu; ono pękło dla tego, że nie umiało nie kochać. – Gdzież więc bardziej należy szukać choć słabej podobizny takiego serca, jeżeli nie w piersiach kobiety, której zadaniem całego życia winna być tylko miłość. A jednak jak powiedziałem, serc tak niewiele. Na to spaczenie myśli Bożej winy wieków się składały – w całej ludzkości trzeba szukać przyczyn tego grzechu, która tak fałszywe stanowisko wyznaczyła kobiecie, że przenaturzenie jej jest konieczne; że tak trudno u sercowych istot o serce.
Nieznajoma z wagonu miała serce. Tak się przynajmniej zdawało młodemu. Może się mylił, może piękna rączka należała do całości wcale niepięknej, może dźwięczny głos pochodził z ust wcale nieładnych; takie przeciwieństwa często nasuwają się nam na oczy. A może też instynktowe przeczucie powiedziało mu prawdę i z wykrzyku sądził o sercu. Są słowa, co wychodząc z serca, mają na sobie odciski jego wewnętrznych ścian, wynoszą z głębin tajemnice, tak jak rzeka nurtując górę, wynosi z niej złoty piasek.
Młody człowiek nasłuchiwał, czy nie usłyszy więcej słów, a przynajmniej czy ten sam głos się nie odezwie, tak mu było mało; ale w wagonie cicho, usta nieznajomej się zamknęły, pewnie dusza jej mówi i oczy patrzą teraz na ten Kraków, który z Takim uniesieniem powitała. – Stare miasto coraz wyraźniej rysowało się na równinie. Wieże jedna po drugiej występowały, złocąc szczyty resztkami słonecznych promieni. Młody podróżny oczami jak ptak szybował po tych wieżycach, czerwonych dachach, basztach, rozpoznawał, witał się. Z pośród gromady mniejszych, Mariackie dwie wieżyce wystrzeliły w górę. Jedna wybiegła nad drugą i ukoronowane ma skronie – drugiej brakło sił, przyzostała. W tej niesymetryczności jest coś tajemniczego, niespokojnego. Ta nie symetryczność nie mogła zostać bez legendy. – Zza Mariackich siostrzyc wysuwa się ratuszna – potem inne, jak wierzchołki sztandarów, bo też cale miasto widziane z dala za przeźroczystą osłoną niebieskiej mgły, co osłania je przy zachodzie, ma uderzające podobieństwo jakiejś procesji olbrzymów – stare mury i bramy jak feretrony i obrazy święte. Za świątyniami w otwartym miejscu podnosi się zamek Wawelski, właśnie teraz bogato ubrany w purpurę zachodu. Koło krzyża katedry kawki jak rój much się uwijały. Całe miasto bogato przetkane zielenią kasztanów i topoli. – Komuś, co niedawno zamknął księgę dziejów tego miasta, mogłyby te wieżyce i ta zieloność dać podobieństwo królewskiej korony, ubranej w wieńce, położony na niebieskiej wstążce Wiślanej. – Od miasta dolatuje gwar dzwonów, mówiących „Anioł Pański” – na zoranej świeżo ziemi siedział pastuch i śpiewał krakowiaka. Młody nie widział, nie słyszał tego wszystkiego przez dziesięć lat. W tej jednej chwili chciał wynagrodzić sobie stratę. Ale pociąg wjechał już do dworca – inne wagony zasłoniły widok, ruch maszyny zwolniał, wozy zatrzymując się posyłały sobie uderzenia jak hasło – stanęli. Gwar ludzi oczekujących na pociąg, bieganie tragarzy, krzyki, rozmowy, śmiechy sprowadziły myśli młodego na ziemię. Ocknął się, spojrzał, zdawało mu się że nie w Krakowie, że Kraków widziany był snem. Bo też i rzeczywiście w dworcu kolei można tak myśleć, nie ma on nic krakowskiego w sobie, żadnej wewnętrznej łączni z miastem; ale to nie tylko u nas, to wszędzie dworce kolei mają odrębną fizjonomią od miast, przy których stoją, a znowu wielkie podobieństwo do siebie. „Są to kosmopolity, jednakie we wszystkich krajach. Znać, że to stacje drogi europejskiej!
Ale konduktor krzyczy: Krakau – więc to może i Kraków. Młody wziął w rękę niewielki czarny kufereczek i wyszedł. Przed dworcem oblazł go tłum uliczników i żydowskich fiakrów.
– Dobrodzieju, mój dobrodzieju, ja zaniosę za dobrodziejem za szóstkę, jeść się chce dobrodzieju, wołali jedni.
– Wielmożny panie – może dorożka, nie droga dorożka, zawiozę gdzie pan każe – wołali obdarci żydkowie, pokazując biczami na swoje wózki i kościste, ślepe szkapy. Do jednego takiego fiakra jednokonnego siadła żydowska para, którąśmy poznali w wagonie i jeszcze kilkoro innych bez liczby. Odjechali. – Ich widok rozwarł znowu przed oczami młodego jakąś przepaść, w której na próżno silił się coś rozeznać – same ciemności.
– No dobrodzieju, jakże będzie – ja wezmę.
– Nie wierz mu jegomość, to złodziej.
– Ja ci tu dam...
I zaczęła się bitka, z której korzystając trzeci podbiegł do młodego podróżnego i gwałtem prawie chciał mu wyrwać kuferek i ponieść. Podróżny opędzał się jak mógł od natarczywej grzeczności i rzekł:
– Nie potrzebuję, sam zaniosę – i poszedł ku miastu.
– Dzisz ty, co mi to za pan – fiu, fiu, sam niesie – odezwał się jeden ulicznik.
– Szkubant, szkubant – zawołał drugi, rozśmiał się i zagwizdnął, w czym mu inni pomogli.
To uliczna satyra ubóstwa lub oszczędności, i dziwna rzecz, że pochodzi właśnie z ust biednych. Młody nie uważał na nią, szedł ku miastu.
Minąwszy planty, zwrócił się w prawo na gościniec wiodący ku Kleparzowi, wieczór był ciemny, pochmurny, kilka latarni słabo oświetlało drogę. Szedł bokiem drogi, bo środkiem pędziły doróżki z dworca kolei. Doszedłszy do mostku, przy którym przedłużenie ulicy Szpitalnej prostopadle dotyka do gościńca, zatrzymał się, bo właśnie jedna dorożka w tę stronę skręcała, stanął pod latarnią. Kawałek błota wyrzuconego w górę kopytami końskimi, padł mu na twarz; cofnął się nieco, podniósł głowę i zobaczył w głębi doróżki aksamitny płaszczyk, takiż kapelusik osłonięty popielatą, ledziuchną, prawie pajęczą woalką. Gdy na mostku powóz mocniej się zakołysał i przez to wstrząśnienie woalką nieco się odchyliła, zobaczył przy świetle latarni twarz, ale tak niewyraźnie, jakby ogólny szkic na płótnie malarza, ledwie mógł dojrzeć, że była rumiana i młoda. Już nie dziecko, jeszcze nie dziewica. Dziwna rzecz, dlaczego przypadkowe, chwilowe zbliżenie się do nieznajomej – twarz mu błotem zwalało, choć mimo jej wiedzy i woli, a jednak się to stało. – Powóz przejechał – a podróżny kłapiąc po błocie, znikł w ciemnych zaułkach przedmieścia.Rozdział II
Na poddaszu
Kto znał Kraków przed rokiem 1850, przypomni sobie zapewne na Kleparzu wprost naprzeciw plantacji i resztek muru miastowego szereg brudnych, drewnianych karczemek z podcieniami wspartymi na krzywych, często na pół spróchniałych słupkach. Bramy stosunkowo ogromne prowadziły do ciemnych, obszernych stajni – w sieni opodal bramy drzwi do szynkowni brudnej, dużej a pustej, oświeconej dwoma okienkami, ułożonymi z niekształtnych kawałeczków szyb; idąc dalej w tę ciemną otchłań sieni, można było rozpoznać jeszcze kilkoro drzwi od tak zwanych pokoi gościnnych. Dalej na lewo słup światła przecinał ciemności i ginął w nich – to światło od drzwiczek prowadzących na maleńkie podwórko, a na tym podwórku chlewek i dół na śmieci, na śmiecisku nocny zegar – kogut. Na dachu porosłym pleśnią jak wytartym aksamitem, gołębnik i kilka białych gołębi. – Taką miały postać i taki rozkład te karczemki z małą różnicą – podobne do siebie, jak dziadówki pod kościołem, jednako obdarte, koszlawe, łatane i jednako stare. Oddzielało je od plantacji szerokie targowisko, zawsze błotniste, zanieczyszczone resztkami słomy i siana Kilka białych, dużych kamieni wystających z błota – to jedyna ścieżka, na której w niedzielę wystrojone mieszczanki kleparskie czyniły próby swej zręczności. Zresztą nikt nie pozwalał sobie podobnych wygódek – chłopskie, szlacheckie i żydowskie buty odważnie tonęły w błocie w dnie targowe.
Później próbowano w tę kałużę wsypać kilkanaście fur kamieni – znikły bez śladu. Powtórzono kilkakrotnie to doświadczanie i z błota wynurzyła się ziemia – bruk nierówny, kamienisty, który co rok naprawiać i podnosić musiano. Bruk się podnosił, ale z karczemkami trudno było toż samo zrobić – zostały w dole z każdym rokiem głębiej się zapadając.
Bo słyszał o tym, że Kraków pogorzał, że Kleparz był w płomieniach; ale jemu trudno było zmienić w pamięci obraz, z jakim wyjechał, nie umiał wydrzeć kiwałek z niego i zrobić próżnię – i teraz na nowo zaczął się dziwić, smucić, jak ten, co słysząc o śmierci przyjaciela nie może uwierzyć temu, i wracając w jego dom, ma nadzieję go zastać. Trudno człowiekowi, szczególniej młodemu, uwierzyć, że to co było, już nie jest i już nie będzie, że on to przeżył. – W takich chwilach starzeją się ludzie – trumny i gruzy stoją jak słupy milowe na drodze życia i odmierzają je. – Młody zaczyna się rachować z latami.
Takie uczucie owładnęło podróżnego, kiedy stanął na pustkowiu. Te domki – to była jego znajomość z dziecinnych lat, nie doczekały go, znikły. Tęskno mu się trochę zrobiło za niemi. Potem chciał wracać do miasta, ale zawahał się, pomyślał i poszedł w głąb przedmieścia ku karczmie takiegoż chowu i tych obyczajów, co nieboszczki, ale większej i murowanej.
Wszedł do obszernej sieni i usłyszał coś jak szepty, jak gruchotanie gołębie. Spojrzał – w ciemności zabielił się ubiór kobiecy i zaświeciły metalowe guziki żołnierza.
– Czegóż to? – spytała opryskliwie gołębica, mierząc przybyłego.
– Chciałbym przenocować.
– W szynku, czy w osobnej stancji?
– W osobnej.
– To idź pan na górę – zaraz poświecę.
I kończyła dziewczyna z pośpiechem pożegnanie ze swoim rycerzem.
Młody tymczasem macając, dostał się do schodów, które więcej wyglądały na drabinę przyzwoitą, i drapał się po nich na górę. Dość długo czekać musiał i mimo woli słuchać miłosnych szeptów i pocałunków, aż dziewczyna przypomniała sobie o gościu i pokazała się na górze ze świecą.
– Tu – rzekła odmykając drzwi – to stancja najporządniejsza, wygodna, tu panowie stają. W drugiej izbie, ot tam mieszka doktor – a pan co za jeden?
I zaświecił mu w oczy zasmolony, tłusty kopciuszek.
– Student – rzekł przybyły, i nie rozglądając się wcale po lichej izdebce, bądź, że nie był wybredny, bądź, że wierzył zaręczeniu kopciuszka, zabierał się do rozpakowania tłumoczka.
– Może pan będzie co jadł?
– Nie – dziękuję.
Kopciuszek ruszył ramionami i wyszedł. – Młody człowiek rozgospodarowawszy się, zbliżył się do okna, otworzył je i patrzał na łunę gazową, srebrzystą, kołyszącą się nad miastem w ciemnościach. Po dziesięciu latach on znowu tu, miasto, co w snach tylko widywał, stoi teraz przed nim o kilkadziesiąt kroków. Głębokim milczeniem witał to rodzinne miasto. Potem ukląkł przed łóżkiem i modlił się. Nad łóżkiem ktoś umyślnie czy przez nieuwagę, zamiast świętego obrazu, zawiesił jakiś lichy sztych kolorowany, przedstawiający miłosną scenę. Amant z czubem na głowie, we wciętym fraku z długimi szosami, w wyciągniętych pantalonach, klęczy przed wyfiokowaną, wyczupirzoną, wyróżowaną i wygorsowaną pięknością. – Wśród drzew na kolumnie nagi amorek ze strzałkami, a niżej para gruchających gołębi.
Przed tym obrazem klęknął młody człowiek i modlił się gorąco. Bigot nie uwierzy, dewotka się zgorszy. Jak można się modlić, nie mając świętego obrazu przed sobą? – Młody nie widział obrazu, nie patrzał na obraz, nie szukał Boga po ścianach – Bóg był w nim. W chwilach wielkiej radości, szczęścia, lub ogromnej boleści, w stanowczych przejściach życia, dusza jak morze wzbiera i podnosi się – na wzburzone fale zstępuje Chrystus. Ale takie podniesienie duszy nie może się dziać co dzień, na zawołanie, i modlitwa taka nie liczy się na tuziny pacierzy. Ostatnie słowa jego modlitwy były: „Boże błogosław”
Potem wstał i zabierał się wyjść (zapewne na miasto); ale drobny, gęsty deszcz, który się przed chwilą puścił, wstrzymał go. Deszcz zaciągnął się na długo; podróżny więc będąc nieco znużony drogą zaniechał na dziś wyjścia, rzucił się na łóżko, i patrząc na dopalający się ogarek świecy, rozmyślając, czekał na sen.
Wtem do sąsiedniej izdebki ktoś wszedł – chód był ciężki, hałaśliwy. Równocześnie dała się słyszeć rozmowa.
– Cóż Fedko nie świecisz? – zapytał głos surowy, ostry.
– Nie, bo świecy nie ma – odpowiedział głos chłopięcy.
– Na, masz, zapal, wziąłem od mydlarki na kredę. Jak budą horosze – to się odda.
Szustnęła zapałka po murze i przez szpary padły na kołdrę naszego podróżnego dwa paski światła. W drugiej izbie przybyły począł chodzić żywo dużymi krokami. Czapkę rzucił gwałtownie w kąt. Po chwili tenże głos się odezwał:
– Fedko!
– Co?
– Jadł ty co na wieczór?
– Nie.
– Nie turbuj się chłopcze, będziemy jutro jeść, i ja pościł. Zarobku nie ma.
– Ja zarobił dziś kilka kraj carów, ale chowam na papier, bo profesor zagroził mi rózgą jak nie będę miał papieru.
– A gdzie ty zarobił? Hę? Milczenie.
– Ty ukradł może? Chłopcze?
– Wasyl, ty mnie nie lżyj – zakrzyczał chłopiec na pół z płaczem – ja za panami od kolei zaniósł kuferek. Zdźwigał się, bo był za ciężki, ale zarobił a nie ukradł.
– No, taki grosz nie krzywdzi. A czemu ty bał się to powiedzieć zaraz?
– Bo... bo ty mnie raz bić chciałeś za to, żem się wynajął do posługi temu panu z Wiślnej ulicy.
– To co innego – tam tobie wara. Bo to pies – on lżył twego brata – wiesz? On powiedział, że ja podejrzany – rozumiesz? Takie słowo to piętnuje człowieka na całe życie. Och i opiętnowali mnie Lachy, psubraty.
Ostatnie wyrazy przemieniły się w ryk bolesny, rozdzierający i równocześnie słychać było uderzenie łokci o coś twardego, jakby o stół.
– Ale ja się pomszczę; ja nie daruję, niech dowodzą, a jak nie dowiodą to im śmierć, albo mnie śmierć. Rzezać gałganów. Łby porozwalam. Ha!
Silne uderzenie pięści, towarzyszyło tym słowom.
– Taki ja ich i tak nie przekonam – oni będą szczekać swoje. Oj dolaż, dola! Och!
Szamotanie gwałtowne, rozpaczne doszło do uszów podróżnego. To co słyszał zainteresowało go mocno i poruszyło – sen odleciał na długo – usiadł więc na łóżku i słuchał.
– Wasyl daj pokój, nie lamentuj – prosił go głos chłopięcy.
– Fedko, ty smarkacz jeszcze, ty nie wiesz jeszcze co lepsze, czy dobry obiad, czy dobre imię; ale ja znam. Ty czytał w starym testamencie o trędowatych, od których uciekano. No, widzisz, to człowiek, o którym źle mówią, to jeszcze gorszy, bo nad trędowatymi chociaż litość miano.
I zacharczał płacz w piersiach Wasyla; płacz suchy, rykliwy, jak zgrzyt żelaza po szkle.
– Bożeż, mój Boże – to niech tu przyjdą niech zobaczą, gdzie ja kryję te ruble moskiewskie, czy w tej pustej izbie, czy w dziurach mego surduta, czy w głodnym brzuchu. Oj! u was słowo wiatr, wyleci jak nic – a na kogo spadnie takie słowo – to kamień.
– Wasyl, Wasyleńku, wstydź się, ta ty nie baba, żeby szlochać – prosił brat, a jeszcze bardziej zanosił się od płaczu i długą chwilę nic nie było słychać, tylko te dwa płacze zrywające piersi.
Nieznajomemu podróżnemu zrobiło się ciężko i duszno. Pierwsze słowa, które usłyszał w rodzinnym mieście, były straszną skargą na nie, wyrzutem i przekleństwem. Słyszał skargę człowieka potępionego bez winy, a więc bez sądu i to przez ludzi młodych, którzy z natury więcej skłonni być winni do łatwowierności w dobre niż do podejrzliwości złego. Czymże się dzieje, że tu rzecz ma się inaczej? Czy ta pochopność do sądu, do potępienia, idzie z lekkomyślności, płytkości myślenia, braku zastanowienia się, czy ze złości serca? – Zanim podróżny ów będzie sobie mógł rozwiązać tę zagadkę – my odpowiadamy, że nie złość serca, bo owszem mieszkańcy Krakowa grzeszą zbytkiem serdeczności nieraz, ale lekkomyślność, brak zastanowienia jest tego powodem. U nas potępić kogo łatwiej, niż zjeść kromkę chleba z masłem, i również łatwo tego samego człowieka potem chwalić, wielbić. Przyjeżdżający do naszego miasta w jednej chwili, podczas jednej przechadzki po rynku dowiaduje się, że ten szuler, a tamten zbrodniarz, bo okradł wdowę i dzieci, a inny podły. Trwoga go przejmuje, że się dostał w taką kałużę zbrodniarzy i dziwi się, czemu tych zbrodniarzy nie zamykają na Kanonnej ulicy, nie kują w łańcuchy. Ale bardziej się zdziwi, gdy przechodząc koło uprzywilejowańszych handelków, jak Fuchsa, Waltera, zobaczy tego samego jegomościa, który mu palcem wytykał zbrodniarzy, połykającego z nimi kieliszki koniaku lub kontuszówki. Słowo tych mniemanych zbrodniarzy wprawiło w zły humor cenzora, słowo inne przyciągnęło go do nich. – Albo: mówiono mu, że to źli ludzie – i uwierzył i trąbił o tym po mieście, ale zeszedł się z nimi, poznał i wyrzeka się poprzednich słów. – Idziesz ulicą i witasz się z kim. W tym drugi czepia się ciebie jak oset i szepcze:” Nie wdaj się z nim – on, wiesz...?” – Nie może być? – Radzę ci strzeż się. – To ci powtarza jeden, drugi i dziesiąty. Jak tu nie uwierzyć? Wtem ów podejrzany pocznie się uniewinniać, słówka jak miodowe plastry przykłada na serca potępiających go, przemawia do uczuć, porusza, chucha na te serca i serca tają jak wosk w gorejącym piecu i choćby to był rzeczywiście winny człowiek, wyjdzie czysty z tej sprawy. „Eh, wiesz co, to nie zły człowiek” – powie ci potem ten sam, który dawniej ostrzegał. A jeżeli do tego jeszcze sprawę tę zapiją – to ci się przysięgnie:” że to jedyny człowiek, że to wzór poczciwości”. I tak ciągle nagłe przechody z łatwowierności do podejrzeń. Żelazo w nagłych przejściach z gorąca do zimna pęka – w człowieku dusza wśród tych nagłych przechodów słabnie jak struna w wilgoci, wola się kiwa jak czułe ważki.
Serdeczność ta nasza, która za lada promykiem słonecznym wyciąga ślimacze rożki, za lada także oporem, dotknięciem, ściąga się i chowa w skorupę, jest naturalnym skutkiem zbytniej czułości, wrażliwości – przymiot serduszek, nie serc.
Są ludzie, którzy się unoszą nad tą poczciwością krakowskiego, a w ogóle polskiego serca, które tylko do rany przyłóż, i od dobrych słówek kilku topnieje. Jakiś poeta nawet wierszami pochwalił tę cnotę. Ja bym to nazwał wadą, obrzydliwą wadą. Wolę człowieka, który mną przez całe życie słusznie pogardza, niż takiego, który ani gardzić, ani szanować stale nie umie. Bądźmy ostrożni w sądach, ale sprawiedliwi, i miejmy odwagę nazwać zbrodnię po imieniu i wytknąć ją palcem, a znowu szacunek niezmienny dla cnoty. Pobłażliwość występkowi, nie jest cnotą chrześcijańską ale słabością duszy. Chrystus przebaczył Magdalenie i celnikowi, a palcem wytykał faryzeuszów i bezbożników niepokutujących. Kto pobłaża występkom drugiego, ten albo sam czuje że potrzebuje pobłażania, albo nie ma pojęcia sprawiedliwości. Pobłażliwość zachęca do złego, wiedzie do nadużycia; a gdzież nadużyć było więcej, jak u nas? Prawa nie były złe (względnie do czasów i okoliczności); ale pobłażanie przestępującym też prawa osłabiało i niweczyło ich potęgę, wpływ. „Jak tu skarać kondemnatą, kiedy to brat szlachcic taki jak ja – hodie mihi, cras tibi panie dobrodzieju – nie, nie można”. Albo: „Ta to przecież mi krewniak, rodzi go stolnikowa z ciotki stryjecznej siostry mojego teścia – to chyba trzeba by nie mieć serca, żeby go potępić”. Zważywszy teraz, jak poplątaną jest sieć szlacheckich pokrewieństw i koligacji? będziemy mieli wyobrażenie, jak rozległe mogły być granice podobnego pobłażania. Xo wyjaśni nam poniekąd, czemu tak trudno było u nas o konsekwencją, o sprężystość w działaniu, dlaczego tak zbawienne uchwały, jak o zaciągach wojska, o podatkach – w wykonaniu były spaczone i ślimaczym szły chodem.
Ta z jednej strony pochopność do potępienia bez sądu, bez przekonań – jak z drugiej skłonność do pobłażania, do zapomnienia uraz, oskarża nas, że nie umiemy brać rzeczy głęboko, na serio, w sprawach publicznych dowodzi niedojrzałości politycznej. Ta sama szlachta, która w r. 1778 obrzuciła błotem „Projekt do praw” i jego autora – i dopominała się spalenia dzieła ręką kata – w r. 1791 z entuzjazmem przyjmuje konstytucja, będącą prawie dalszym rozwinięciem i zmodyfikowaniem myśli Andrzeja Zamojskiego.
Sięgnijmy wyżej: kraj zagrożony najazdem tureckim, pospolite ruszenie wobec nieprzyjacielskiego wojska rozchodzi się do domów; a znowu w kilkanaście lat później to rycerstwo ciągnie na obronę zagrożonemu Wiedniowi. – W ostatnim wieku jeszcze jeden podobny ustęp wysuwa się z dziejów naszych, z napisem: „rok 1808, Hiszpania”. – Jakże tu strasznie zadrwił z naszych wyrachowań „wielki żołnierz”? Męczenników wolności pchnął na zagładę wolności. – Nie bez powodów zboczyłem na ten ustęp. To samo, co wojowników naszych pchało w wąwóz Somosierry i w walące się ulice Saragossy – to samo kładzie nam w usta lekkomyślne słowa potępienia lub pobłażania: brak zastanowienia. Gdzie tu logika, gdzie zastanowienie? Nie, to tylko porywy serca, piękny zapał improwizowany. Ten zapał, ta fantazja stworzyły wielkość naszą, dały nam bohaterów – tym jedynie stanąć możemy wysoko. Tam, gdzie potrzeba ciągłej, elastycznej wytrwałości, rachunku, myślenia – nie podołamy. Jest to nasza wada wrodzona, która nie powinna zostać wieczną. Bądźmy mniej dobrodusznymi względem obcych, a będziemy mniej podejrzliwymi względem swoich. Bo i to jest ciekawym rysem, że Polak nie ufa sobie, a ślepo wierzy innym. Stąd nie dziw, że dyplomacja wodziła, nas za nos. Na każdą wędkę nas chwytano, choćby ją najlichszą nadziano ponętą. Każdy naród umiał nas zużytkować na swoją korzyść – my żadnego. Jak nazwać tę dobroduszność?
Zamykam gwałtem usta i nie nazywam rzeczy po imieniu – każdy nazwisko znajdzie.
Zakończamy więc uwagi nasze w ten sposób: uczmy się myśleć i zrozumiejmy wagę i powagę słów – sądźmy sumiennie, ale potępiajmy głośno występnych. Jeno niech ręka, która występnego odtrąca od towarzystwa ludzi uczciwych, naznaczy mu zaraz ślad drogi, po które] ma do niego wrócić. Rehabilitacja jest konieczną. Są ludzie, którzy zapleśnieli w występku dla tego, że zagrodzono im drogi powrotu, że drogi te zarosłe złorzeczeniem i pogardą ludzi. – A to straszna rzecz zatracić człowieka. Szczególniej dla młodych potępienie bywa zabójczym. Młody człowiek idzie jakby krawędzią dachu, między złem a dobrem, czasem krok fałszywy, chwilowy zawrót głowy przechyla go na złą stronę, potrać go potępieniem, pogardą, a zleci w przepaść złego na dno same; gdy tymczasem przyjacielską przestrogą łatwo z małego zboczenia mógł się wrócić.
Droga, na której zaryczał bolesnym płaczem Wasyl, to stanowcze rozdroże. – Czy się zsunie w przepaść, w którą go wpycha podejrzenie ludzi i do pozoru doda prawdę – czy się wygrzebie z błota i pójdzie przebojem przez złość ludzką, obmowę i potępienie? Chwila ważna.
Młody podróżny chciwie nadsłuchiwał – nie była to próżna ciekawość, niepotrzebne wdzieranie się w tajemnice sąsiedniej izdebki. On w rozpaczy jej mieszkańca chciał dosłyszeć przyszłość tego człowieka – a może przyszłości wielu jemu podobnych.
W izdebce była chwila głębokiej ciszy, niby jakiegoś namysłu – duch pracował – wreszcie odezwał się znowu głos, ale już spokojniej, jak pomruk po burzy:
– Eh, bierz ich czort, niech gadają, gęby zabolą – przestać muszą. Odepchną – ha, znajdą się poczciwi – a pracować trzeba i pracą iść w górę, w górę – rozumiesz Fedko, co? hę? – Jeszcze parę lat biedy i złych ludzi, a potem ja będę doktorem, człowiekiem, i ty Fedko musisz być człowiekiem, rozumiesz Fedko? rozumnym człowiekiem i pieniądz mieć. Wrócimy na Ruś, mój Boże, na naszą świętą Ruś – rozumiesz Fedko, co? – Toż to będzie dziwu u diaczków, co z nami świnie i bydło pasali – co? Sprawimy im prażnik – będzie uciecha na Rusi. – Oj Boże! Nasłuchamy się dumek na pastwiskach. Fedko ty pamiętasz dumki – co? Musisz pamiętać, ja bym ci kije dał, jakbyś ty ruskie dumki zapomniał – to nasze, nasze.
I począł nucić:
Ne chody Hryciu na weczernicu,
Bo na weczernicy wsi czarownicy...
I dziwna rzecz, glos tego człowieka ostry, twardy, wśród śpiewu stopniał, złagodniał – płynął jak woda, cichnął jak dalekie echa, jak lekki wiatr między drzewami, sęp w słowika się zamienił – z chropawej skały wypłynął strumień.
Nie dokończył pierwszej zwrotki, kiedy do drzwi ktoś zapukał. – Śpiew ustał, poczęła się rozmowa.
– A, to wy staruszku, jak się macie ojcze taki siadajcie na czym jest.
– Czekałem na pana doktora, chciałem się poradzić, coś dziś w krzyżach mnie strzykać poczęło i z przeproszeniem rozwolnienie.
– A i oczy jakoś dziś gorzej?
– A bolą, bolą. I z czego tak to wszystko?
– Mój staruszku, poczciwcze – tobie by już trzeba odpocząć, to by było najlepsze lekarstwo.
– Tak, dobrze proszę pana doktora, a z czegóż będzie się żyło...?
– Wieleż macie lat?
– Ha, będzie szósty krzyżyk, a tak, bo pamiętam jak Francuzy szły przez naszą wieś, to już byłem sporym chłopakiem i już latałem za matką. Pamiętam, jak Francuzom nasz żur wykrzywiał gęby.
– Tak, tak, odpocząć by wam już staruszku, dość było pracy.
– Ha, cóż robić. Są dzieci. Jeszcze córka jak córka, bo ta obszyje siebie, dom i jeszcze coś zapracuje. Ale syn w szkołach, lekcje jakoś mu się nie trafiają, jak to innym na ten przykład. A chciałoby się też chłopca do jakiegoś stanu doprowadzić, żeby przecież wyszedł na pana, bo to on panie szlachcic, jak pan wie, że my szlachta, tylko panie nieszczęście...
Tu westchnienie – poczym znowu ten sam głos mówił:
– Ale może ja panu doktorowi przeszkadzam.
– Nie, poczciwy stary, siadaj – dajno tabaki.
– Ej bieda i tabaki brakło panie.
– Brakło? – Fedko, ty masz kilka kraj carów, skoczno staremu po tabakę, tylko żywo.
– Ale nie trzeba panie doktorze...
– No, no stary nie rób ceregieli, ja funduję i basta. Przyjdzie czas, to ty zafundujesz.
– Panie doktorze, pan jesteś poczciwy człowiek, ja pana kocham jak własnego syna. Nie miej mi pan za złe, że nieraz się naprzykrzę, ale w domu u mnie nie ma z kim pogadać. W słowach tych była skarga.
– A syn gdzie?
– A kto wie – pono się tam z kimś uczy. Mało go widzę w domu, a przyjdzie to siedzi jak mnich, już to wdał się w nieboszczkę.
– Ej, to tobie stary nie tyle krzyże dokuczają co nudy i cichość – ty tu nie po radę, jeno na pogwarkę załgał się – co? hę?
– He, he, jak to pan konsyliarz wszystko musi zgadnąć. Daruj pan staremu – u mnie.
– Dobrze, dobrze, będziemy gwarzyć, mam nowinek dużo, od ludzi nie tyle, ale z gazet.
I rozpoczęła się rozmowa o tym i owym, doktor rozpowiadał, stary wtrącał swoje epizody, uwagi. Młody podróżny słuchał z początku – potem znużenie zwyciężyło i gwar rozmowy go uśpił – usnął.
* *
*
Na drugi dzień, rano gdy ubrawszy się, zabierał się do wyjścia, usłyszał skrzypnięcie drzwi sąsiednich i głos dobrze mu już znajomy, nieco stłumiony zapytał:
– Magdeczka, wczoraj tu ktoś się wprowadził, prawda, co?
– Tak, proszę łaski pana doktora.
– A kto taki?
– Jakiś skubent.
– Kolega – rzekł podróżny wychodząc ze swej izdebki – jestem Leon Stobierski – i z ujmującą szczerością podał rękę sąsiadowi.
Ten się cofnął przed tak natarczywą szczerością – popatrzył badawczo z pod gęstych, czarnych brwi i nasrożył się. Twarz jego ciemna, prawie oliwkowa z jaśniejszymi gdzie niegdzie plamami, wzrok ponury, podejrzliwy, włosy czarne, lśniące, szczecinowate, ubranie wytarte – wszystko to mogłoby odstraszyć, odepchnąć naszego przybysza, gdyby go był wczoraj z rozmowy nie poznał, gdyby nie wiedział, że w tej szorstkiej, chropowatej, nieforemnej bryle jest diament. – Rusin obejrzał go od stóp do głowy, zatrzymał się na wytartym surducie, coś mruknął i nieco rozpogodził się.
– No, nie panicz żaden, może i nie zły człowiek – a może potrzebny...
– Jestem Leon Stobierski – powtórzył tamten – przyjechałem tu na uniwersytet, a więc wasz kolega – myślę że między kolegami poznajomienie nie powinno być trudne. Daruj, żem szczery.
– Witaj brat – ja medyk. A chcesz wiedzieć nazwisko, to ci powiem, jeżeli ci co z tego przyjdzie, bo i ja nie ulągł się jak szczeniak bez nazwiska – ja Wasyl Popowicz, Rusin – i podał mu muskularną dłoń.
I znajomość gotowa, Co ich zbliżyło? Jedność drogi? nie tyle, więcej wytarte surduty, ubóstwo. Śmiejemy się z tych szmat, którymi zakrywamy nagość naszą, powtarzamy do znudzenia” nie suknia zdobi; „a jednak któżby zaprzeczył, że te gałgany, co się kiedyś razem spotkają na śmietniku lub w papierni, stanowią między nami różnicę. Co do mnie, rzadko mi się zdarzyło widzieć wytarty surdut obok eleganckiego paltota. Jest siła odpychania i przyciągania w tych łachmanach. Podejrzliwy i nieufny Wasyl powalał widać ręce na delikatnych sukniach paniczów, bo się ich bał; wytarty surdut Leona ośmielił go i przyciągnął. Ubiór ma wpływ na ludzi. A ludzie na ubiór? bardzo mały.
– Może wstąpisz do mnie? – spytał Leon.
– Na chwilkę, bo wyjść muszę niedługo. Weszli – Wasyl rozglądnął się po izbie.
– Dawnoś przybył do Krakowa? – spytał.
– Wczoraj wieczór.
Rusin chciał coś powiedzieć i zawahał się, spojrzał w oczy Leonowi i znowu się zawahał – otwarł usta:
– A może ty potrzebny czego – hę? Powiedz – ja nie mam, ale postaramy się. Mów śmiało.
– Nie kolego, dziękuję ci. Tłumoczek mój nie pakowny i nie duży, ale mam troszkę zasobów do życia.
– Masz, to nie szastaj, przyda się, bo tu nie łatwo żyć młodemu. Jak będziesz chciał zjeść tanio, to powiedz, ja cię zaprowadzę do mojej garkuchni. Ty nie panicz, żebyś na gębę dużo wydawał – prawda, hę, co?
– Dobrze, pójdę z tobą – a mieszkanie?
– Alboż ci źle tutaj? Tu cię nie zedrą, to poczciwy lud, bo biedny.
Ta struna wciąż drgała w sercu Rusina, bieda i dobroć, bogactwo i występek – te pojęcia zrosły się u niego jak syjamscy bliźnięta.
– Ależ to daleko do wszechnicy stąd.
– Nie bój się, nie padniesz – taka przechadzka na zdrowie idzie, przypomnisz sobie chodzenie. Ale, alboż ty wiesz gdzie wszechnica?
– Ja tutejszy, krakowski.
– Tak – rzekł Rusin przeciągle, ochłódł nieco i zamyślił się. On rad był, że złapał biedaka że w obcym mieście pomoże mu, pokaże, że się nim zaopiekuje, on potrzebował tego; w domu u siebie, gdzie był najstarszym w rodzinie po śmierci ojca przywyknął do tej roli, umiał być ojcem. A przy tym odstąpiony od kolegów, rad był że znalazł jakieś uczciwe serce, kolegę, który nie znając się z nikim, przyjrzy mu się nie przez pożyczane szkła uprzedzeń, ale przez własne. Uczepił się go, bo mu miał wystarczyć za innych, za wszystkich. Aż tu jedno słowo Leona rozwiało tę pociechę. – On Krakowiak, on tu znajomy, ja jemu nie potrzebny, obejdzie się beze mnie, to też i nie rad mi będzie i pójdzie do drugich, a może on taki jak inni – pomyślał i sposępniał.
Leon jakby się domyślił tego, rzekł:
– Dziesięć lat nie byłem w Krakowie.
– Tak? no, to go nie poznasz. A na jaki wydział bracie?
– Filozoficzny. Czemu się skrzywiłeś?
– Nie wiele skorzystasz, licho obsadzony.
– Brak zastąpi się własną usilnością, a uczyć się w wszechnicy Jagiellońskiej to także coś znaczy. A życie młodych tu jakie?
– A zobaczysz, uprzedzać cię nie będę. Jeżeli jesteś taki, jak cię poznałem, to ci serce ścierpnie i pluniesz. Kółka, kółeczka, samolubne pojedynki – życia koleżeńskiego za grosz. Funta kłaków nie warte wszystko. Gałgany La...
Zachrypnął się i uderzył ręką po ustach.
– Nie gniewaj się kolego, i ty Lach, ale może nie taki jak tamci?
– Ja Polak.
– No tak, ale tamci nie.
– Zmieni się to może – to przecież młodzież, o tej wątpić grzech.
– Ja zwątpił i ty tak zrobisz, przypatrzysz się i uciekniesz. Ale to nic – ja ci dam innych kolegów i znajomych; ludzi osmolonych, obdartych – rozumiesz? – ale serca u nich czyste jak białko w oku, oni nie mają nauki, wykształcenia – rozumiesz? ale oni umieją żyć po ludzku, razem, rozumiesz? – Ja cię do nich zaprowadzę – uściśniesz im ręce. Powalają cię ręką, ale słowem nie. Ja ich znam dobrze, bo ja ich leczę i prośby i listy piszę, bo widzisz człek musi zarabiać czym może. A oni dają niewiele bo sami biedni, ale co mogą. Dobrzy węglarze – czysta krew krakowska. Serce u nich na języku, łatwo poznać. U nas inaczej.
Bo widzisz ja Rusin – rozumiesz – ze świętej Rusi. Ja się z tego cieszę, choć nieraz i płaczę na to, ale to wina ludzi złych nie Rusi. – Widzisz to Rusin nie taki otwarty, jak wasz lud; ale także poczciwy. Rzadko mówi, to też mądrze. Między tym ludem ja się uchował i urósł. Syn popa – rozumiesz? Ojciec zmarł wcześnie, zostało popadina i siedmioro drobiazgu i ósma bieda, i ta najwięcej miejsca zabrała w domu. Zlitował się ojciec i wziął troje do siebie na odchowek – na mogiłki. Zostało nas czworo, dwie siostry i dwóch braci. Chciało się uczyć, bo ja pamiętał co ojciec mówił: „Dzieci, wy możecie iść wysoko byle byście chciały”, no ale cóż – była bieda, ledwie diaczek troszkę poduczył czytać i pisać – trzeba było rzucić elementarz a iść do bydła. I było tak lat kilka, ale słowa ojcowskie taki nie przepadły, nie utonęły – czuł ja je w sercu – nie dawały pokoju, aż się wyszło w świat. Dużo ja przeszedł, nie raz nie było kącika, gdzie by się w cieple przespać i człowiek po nocy tłukł się od domu do domu prosząc o nocleg – i przecierpiało się wszystko, aby być czymś i zrobiłem to sam – rozumiesz? Wszystko com zrobił, do czegom przyszedł, to sam. Ale nie teraz o tym, dziesiąta bije – mnie czas iść.
– Poczekaj, i ja wychodzę, pójdziemy razem.
– Nie, to być nie może, ja nie chcę. Bo widzisz kolego ja Rusin, mnie tu źle uważają, nie dowierzają mi – rozumiesz?
I twarz jego ciemna wyglądała jak piec rozpalony, a czarne oczy z natężeniem wpatrywały się w kolegę, chciały wyczytać, jakie wrażenie zrobiły na nim te słowa. Ucieszył się, że nie zobaczył w nim przerażenia, wzgardy, ale spokój i łagodność. Może nie zrozumiał mnie – pomyślał – i znowu począł mu tłumaczyć; szedł dalej jak człowiek co spodziewając się usłyszeć straszną nowinę chciałby się wstrzymać, rad że ją nie słyszy, a fatalność pcha go naprzód.
– Widzisz – ciągnął dalej a w twarz jego wbił oczy – widzisz, ze mną tu nikt nie żyje, mnie się boją i nie cierpią tu.
– Bo cię tu nie znają, ja cię znam; wczoraj słyszałem przypadkiem twoją rozmowę, to mi rozświeciło wszystko – i wyciągnął do niego rękę, którą Rusin z całą mocą uścisnął.
– Dziękuję ci brat za dobre słowo, to mi się tak rzadko zdarza. Ale ty i tak ze mną iść nie możesz razem między nich, to by ci zaszkodziło. Widzisz, na samym wstępie taki krok toby cię potępił, zgubił – a ja tego nie chcę.
– Potępią na chwilę, a potem pożałują. Prawda jest jak korek, można ją wepchnąć w męty, ale ona tam nie zostanie – wypłynie. Ja w to mocno wierzę; boję się występków, ale nie pozorów.
– Niech ci Bóg zapłaci bracie za tę mowę. Jam cię straszył, odpychał, ale drżałem, bym cię nie przekonał, byś nie uciekł, bo... bo widzisz, ja trochę przylgnął do ciebie.
Zeszli razem ze schodów. W sieni koło nich przemknęła młoda, ładniutka blondynka, skromnie ale zgrabnie i czysto ubrana.
– Dzień dobry panno Teklo.
– Dzień dobry panu doktorowi – zadzwoniła głosikiem i przeleciała.
– To córka Jana szewca, niczego dziewczyna – szkoda, żeby to zmarnieć miało, matki nie ma.
Wyszli za bramę. Ranne słońce oświeciło kościoły, stare mury, bramę Floriańską, z kominów dymy sine płynęły w blaskach słońca w górę, na tle różowego porannego nieba. Leon stanął, zapomniał się i zapatrzył.
– A gdzie ty chcesz iść kolego? – spytał go Rusin.
– Przywitać się z Krakowem.
– To idź sam – samemu wtedy najlepiej, ja to znam.
I rozeszli się.
To jest bezpłatna wersja demonstracyjna ebooka. Zapraszamy do zakupu pełnej wersji publikacji.
więcej..