Młot na poetów - ebook
Młot na poetów - ebook
Młot na poetów to próba pisania na nowo historii, ukazania jej roli jako dostarczycielki fabuł. Zamiast skoncentrować się na jednej fabule, autor podsuwa czytelnikowi ich wielość, obnażając jednocześnie rozmaite techniki spinania „faktów” w ciągi historyczne. Jedna z fabuł jest bardziej od innych rozwinięta, ale też nie stanowi zamkniętej całości i zaprasza czytelnika do dalszych poszukiwań źródłowych, bądź uruchomienia wyobraźni. Ta wyróżniona fabuła dotyczy sensacyjnej wprost historii, związanej ze śledztwem z początku XVII wieku, podjętym przez agentów króla Anglii i Szkocji Jakuba I Stuarta, którego celem było wykrycie i ukaranie autorów książek szkalujących nie tylko sam majestat, ale i rodzinę królewską oraz szkocką nację. Wszystkie źródła wykorzystane przez autora, umieszczone w obszernym aneksie, są wynikiem wieloletnich badań w bibliotekach na całym świecie, tak więc nie jest to sequel Wieloryba (1999), w którym wszystkie źródła były sfabrykowane.
Kategoria: | Powieść |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-7908-020-5 |
Rozmiar pliku: | 9,4 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Stanął Herakles na rozstajach, podparł się na maczudze, rozgląda się i nie wie, którą drogę wybrać: na lewo drogowskaz oznacza Mądrość i Smutek, na prawo Radość i Zapomnienie. Za sobą zostawił rybaków, którzy na plaży rozwieszali sieci na palach, do suszenia i do naprawy. Prości ludzie o ogorzałych twarzach, jakby w ciemnym drewnie wyrzeźbionych. Rozsądek i nauki wyniesione z dzieciństwa podpowiadają mu, by wybrał mądrość. Idzie więc w wyznaczonym kierunku, choć serce ma skołatane, bo i radości niewiele w życiu zaznał i korci go, by pójść w przeciwną stronę, ale nie, idzie tam, gdzie najprzód postanowił, mimo że droga niełatwa, wyboista, niekiedy bagniste roztopy, niebezpieczne, to pnie się ostro w górę, wije stromą ślimacznicą tuż nad brzegiem przepaści, to znów opada w kotlinę pełną mgły i trujących oparów. Ale chce wierzyć, że mądrość – wbrew drogowskazowi – da mu jednak radość i szczęście, bo i czuje, że z każdym krokiem inaczej, jakby wzrok mu się poprawiał, klarowniej patrzy na świat i ludzi, spostrzega rzeczy, na które dotąd nie zwracał uwagi, zaczyna rozumieć zjawiska przyrody i harmonię ciał niebieskich. Rozróżnia śpiew ptaków i poszczególne rośliny, wie, z czego zbudowane są skały, zaczyna słyszeć muzykę sfer. Rozpoznał tajemnicę czasu, przez co widzi też przeszłość, która dotąd zanadto nie zaprzątała mu myśli. Dostrzega niezwykłą zawiłość świata natury, doskonałość wszelkiego dzieła Boga. Patrząc w rozgwieżdżone niebo, nie widzi już pełnego chaosu, przerażającego nieboskłonu, lecz konstrukcję wprost idealną w swej doskonałej, boskiej geometrii, eksplikację boskiej mądrości, niczym misterne maswerki, przez które prześwituje światło nieba, a wraz z nim zdolność umysłu do przenikania tego, co skryte i tajemne. Patrzy w niemym zachwycie i czuje, że jest częścią doskonałej struktury wszechświata, gdzie nie ma niczego bez przyczyny, gdzie każda odrobina – jak i on sam – ma znaczenie, niczym tajemne litery i znaczki w misternym piśmie Boga, które on umie już czytać. Lecz napawało go to nie tyle radością, ile zdumieniem i to coraz większym. Czytał niebo właśnie jak księgę, w której spisana jest Jego mądrość, a ponieważ sam też był znakiem tego pisma, niewielkim i marnym w porównaniu z nieskończonością nad nim, to miał wrażenie, że patrząc na świat dookoła, czyta sam siebie. Cóż, kiedy wraz z mądrością, która wypełniała go coraz bardziej, dzięki czemu odkrywał światy i problemy do tej pory mu niedostępne, przestrzenie i czasy nieznane, z każdym krokiem trudniej mu się idzie i to nie tylko dlatego, że natyka się na coraz to nowe przeszkody, że wszystko go zastanawia lub wprawia w zdumienie, lecz również po prostu jemu – siłaczowi nad siłacze – zaczyna sił brakować. Ogarnia go też coraz większy smutek, że wszystkiego z księgi świata nie zdąży wyczytać, że wprawdzie zna już pismo Pana, że poznaje gramatykę Jego języka, ale czasu mu nie starczy. Zamiast radości smutek odczuwa, a nawet rozdrażnienie, tak jakby ktoś z niego zakpił: zaprosił na ucztę, pokazał wystawne dania, pozwolił napawać się ich widokiem i zapachami, po czym nie dał niczego skosztować. Wkrótce czuje ból w kościach, łamanie, niekiedy z trudem udaje mu się wyprostować, gdy pochylił się z ciekawością nad niewidzianą dotąd roślinką, w której dostrzegł harmonię wszechświata. Z coraz większym trudem udaje mu się upolować zwierzynę czy złowić rybę, co mu dotąd bez trudu przychodziło. Kiedy podchodzi pod górę, czuje zadyszkę, tchu mu brakuje, w piersiach dusi boleśnie, nogi odmawiają posłuszeństwa, musi przystanąć, by dech złapać i uspokoić walące jak młot serce, jak stary człowiek. Co rusz musi odpocząć, ale i po odpoczynku coraz trudniej mu wstać, nie mówiąc już o tym, by większy szmat drogi przebyć. Coraz częściej w drzemkę zapada, nawet w ciągu dnia, co mu się dotąd nie zdarzało. Doskwierać mu zaczynają dawno odniesione rany. Porusza się coraz wolniej i z coraz większym mozołem, pogrążając w coraz większym smutku i melancholii. Ale taka jest kolej rzeczy, myśli sobie. Potrafi to zrozumieć, bo przecież zmierza w kierunku coraz większej mądrości. Aż któregoś dnia, gdy znużony spoczął nad strumieniem, spojrzał na swoje odbicie w wodzie i przeraził się, jakby kogoś obcego ujrzał – zobaczył twarz starca z siwą brodą i resztkami włosów na głowie. Wpadnięte oczy, twarz poryta głębokimi bruzdami, obrośnięta żółtawą przezroczystą skórą czaszka, wyglądająca jakby ją pokrył zwiędły liść akantu. Ściągnął tunikę i ujrzał z przerażeniem, że jego mocarne, umięśnione ciało zamieniło się w wychudły, pomarszczony, jakby obrosły pajęczyną szkielet, na którym zamiast mięśni zwisają zmiętą starością wysuszone płaty skóry, jak puste bukłaki od wina, a chude jak paliki kończyny oplotła sieć żył, niczym bluszcz obrastający spróchniałe konary starego drzewa. Ale bystrość umysłu miał tak wielką, że zaraz zrozumiał, iż tak właśnie ma być, że takie są prawa tego świata i każdy krok przybliża go do śmierci, której nie należy się bać. Takie jest prawo natury. Ale żal też się pogłębił. Zrozumiał bowiem, że z wiekiem czas coraz szybciej biegnie, noc szybciej zapada, słońce szybciej wschodzi i pędzi po niebie, by przynieść kolejną noc. Coraz krótszą, bo spać długo nie może. Nagle cały świat przyspieszył i pędzi jak oszalały, zgarniając wszystko, co po drodze, ku nieuchronnemu. Czuje, że starzeje się coraz szybciej, aż znalazł się na prostym, zdawać by się mogło łatwym odcinku drogi, przechodzącej w gładki płacheć piasku, którego kres był widoczny i kończył się w oddali w mglistych oparach, gdzie jednak każdy krok sprawiał mu ogromną trudność. Mijał po drodze porosłe pajęczynami szkielety tych, co szli przed nim i umierali w piasku, przeważnie leżące w pozycji człowieka pełzającego, który nagle zamarł w bezruchu. Usiadł przy jednym i pełen podziwu patrzył na doskonałą kompozycję pajęczyny. Ujrzał w niej harmonię świata, dzieło Geometry wszelkiego stworzenia. Sploty czasów minionych i tych, co mają nadejść. Pajęczyny zdarzeń minionych i tych, co nadejdą. Wstał z trudem i powlókł się dalej. Szkieletów było coraz więcej, niektóre sprawiały nawet wrażenie, że usiłowały zawrócić, ale sił im zabrakło. Jednak wkrótce nie było ich wcale. Zrozumiał, że nie wszyscy mieli tyle sił, co on. Zdał sobie też sprawę, że nie da rady, że nie dojdzie do końca, choć zdawał się on tak bliski, nie ogarnie pełni mądrości, a co więcej, już z każdym krokiem stawał się w sposób odczuwalny coraz słabszy i starszy, tak jakby znalazł się w strefie zagęszczonego czasu i to, co normalnie zajmuje godzinę, ba, minutę, tu pochłaniało rok albo i dłużej. Robi zaledwie krok, a tu miesiąc mija albo pół roku. Gdy nie mogąc już ustać, padł na kolana i pełzł dalej, przemknęła mu przez głowę myśl, że jeszcze trochę, a legnie bez sił, jak ci, co szli przed nim i na zawsze ugrzęźli w piasku, jak śnięte ryby, co z sieci wypadły, a także pomyślał, niejako na przekór swojej mądrości, że może trud był daremny i chociaż posiadł wszelką mądrość i zrozumienie świata, to na tej gorzkiej, bolesnej drodze mądrości nie było… radości, a jeśli była, to i tak w proch się zmieniała. Bezkresne wydmy piasku. Dręczyły go omamy, przeszłość nakładała się na teraźniejszość, a fantasmagorie przyszłości przerażały. Wszędzie widział rybaków, którzy teraz jawili się niczym alabastrowi bogowie, rozwieszający swe sieci o niezliczonych zasupłaniach, niczym wielką pajęczynę gigantycznego pająka. Wiedział, że to metafora, potrafił ją zrozumieć. Zawrócił więc i czołgając się, pełzł w stronę, z której pierwotnie wyruszył. Wprawdzie czołganie szło mu bardzo wolno i sprawiało ból przy każdym, najmniejszym ruchu, lecz po pewnym czasie poczuł się na tyle silny, że stanął na równych nogach i szedł dalej, nieważne, że chwiejnie. Z każdym krokiem miał jednak więcej sił, więc wraz z upływem czasu marsz stawał się coraz szybszy i rześki. Wszystko wydawało mu się łatwiejsze i prostsze. Nie zastanawiał się już nad wszystkim, co po drodze oglądał, nie interesował go śpiew ptaków ani dlaczego nocne niebo jest czarne. Patrząc na rozgwieżdżone niebo, widział w nim przypadkowy chaos światełek, z którego niczego nie umiał już wyczytać. Nawet nie chciał. Odczuwał bezmyślne zdumienie barbarzyńcy, który widzi wykute w kamieniu znaki, pismo, ale jego znaczenia odczytać nie umie. W miarę przebywania drogi był też coraz młodszy – z radością oglądał swoje oblicze w jeziorze, w którym się kąpał, z dumą napinał mięśnie, gładził twarz o jędrnej, napiętej skórze. Na widok szkieletów zalegających w piasku wzdrygnął się tylko. Coraz łatwiej przychodziło mu zdobywanie pożywienia, więc stawał się coraz silniejszy. Ramiona i nogi obrosły w mięśnie, na głowie puściły się bujne, kręcone włosy, opadające w lokach na ramiona, a niebawem mógł się ścigać z kozicami górskimi, nie odczuwając przy tym żadnego zmęczenia, mógł zwycięski bój stoczyć z niedźwiedziem. Radość wypełniała mu duszę, a wspomnienie mądrości, jaką zyskał, idąc w przeciwną stronę, bo nową drogę odnalazł, stawało się coraz bardziej mgliste, a nawet napełniało uczuciem ulgi, jak uciążliwy balast, którego nagle udało mu się pozbyć, jak kula ziemska, którą podstępem przerzucił na barki Atlasa. Kiedy po latach zapytał go ktoś, czy skorzystał z zaznanej wielkiej mądrości, nie potrafił odpowiedzieć, gdyż już niczego nie pamiętał; zostały mu tylko postrzępione fragmenty jakiegoś koszmaru sennego. Mgliste wspomnienie rybaków rozwieszających sieci, no i znoju i trudu, potwornego bólu starości, która przykleja się do człowieka niczym koszula nasączona czarcim jadem – im bardziej człowiek stara się ją zerwać, tym ból staje się potworniejszy, cierpienie nie do wytrzymania, gdyż koszula starości powoduje wiotczenie i marszczenie skóry, wrasta w żywe mięso, aż pochłania je do nagiej kości, wnika do narządów wewnętrznych, aż przestają działać, a u niektórych szczęśliwców przenika do mózgu – dając im pozorną ulgę niepamięci i nieświadomości. Choćbyś starał się siłą lub sposobem jej się pozbyć, choćbyś maści czarownych używał, zaklęć i modłów – nic nie pomoże. Koszula starości nawet bunt wobec przeciwności, jakie czas nam szykuje, zamienia w biadolenie drepczącego w kółko starca o oczach wypranych z blasku i o spełzłym kolorze, w utyskiwania chorego o suchych niczym piszczele rękach, obrosłych woskową skórą, o kościstych, pokręconych reumatyzmem i pokrytych plamami palcach, i w złorzeczenia wymazanej piękności, której nie tylko wydarto młodość, ale i zatarto wszelkie jej ślady, tak że z lektury jej twarzy niczego już nie można wyczytać oprócz pajęczej gęstwiny obrzydliwych zmarszczek, a z wessanych bezzębnych, bełkoczących ust, obramowanych strużkami śliny, nie usłyszy się już czułych słów miłości. Ale tego wszystkiego Herakles wyrazić nie umiał, tak jak i nie pamiętał metafory, która wyrosła z sieci bogów, a i tak by jej nie zrozumiał, więc tylko patrzył na pytającego radosnymi, przejrzystymi oczyma, do których nie wpadł ani okruch zrozumienia…
1