- W empik go
Młyn na wzgórzu - ebook
Młyn na wzgórzu - ebook
Fascynujący obraz życia małej społeczności na wyspie Falster. Trzon powieści stanowi kreacja femme fatale; typowa dla prozy przełomu modernistycznego postać kobiety skłonnej do zła, występku i zbrodni, która mocą swojej seksualności pociąga osoby płci przeciwnej do moralnego upadku, sprytnie wykorzystując to do swoich osobistych materialnych korzyści.
Kategoria: | Klasyka |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-63625-51-1 |
Rozmiar pliku: | 955 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
I
Na piętrze żarnowym już się ściemniało.
Parobek młynarski zaledwie mógł dalej czytać. Siedział na worku, pochyliwszy zmarszczone czoło nad kartami książki, kiedy niekiedy podnosząc wytężone, mrugające oczy. Przypadkowy obserwator mógłby przypuścić, że ma przed sobą biednego geniusza, który musi wyzyskać każdą minutę, dającą się urwać z bezdusznej, najemnej pracy, aby zaspokoić wrodzone, palące pragnienie wiedzy. Ale nie tak to było. Poczciwy Jörgen nie był stworzony do księgi i pióra; dziełem, które studiował z tak wielkim wysiłkiem, był ilustrowany kalendarz ludowy.
To arcydzieło było najukochańszą własnością Jörgena, ponieważ otrzymał je na Boże Narodzenie w podarunku od Lizy, pięknej dziewki służebnej. W świąteczny wieczór, kiedy właśnie mieli jeść pączki, wsunęła mu chyłkiem w rękę tę książkę. Ilekroć później dotykał książki, doznawał na nowo tego rozkosznego dreszczu, który wstrząsnął nim wówczas wobec takiego nieoczekiwanego dowodu życzliwości. Dlatego też często brał ją do ręki. W ciągu zimowych miesięcy studiował poważną i użyteczną część, gdzie znajdowało się dokładne zestawienie cen zboża z ostatnich trzech lat, co go przekonywało, że jeżeli tak dalej pójdzie, to niebawem nie opłaci się już być samodzielnym młynarzem i lepiej zadowolić się stanowiskiem pożytecznego pomocnika. Były tu również zapiski o pogodzie, które stwierdzały ponad wszelką wątpliwość, że młyn podczas wiosny i jesieni chwyta obficie wiatr śmigami, a natomiast podczas mroźnej pogody i kanikuły musi być przygotowany na brak wiatru, co zresztą ku radosnej dumie mógł Jörgen potwierdzić z własnego doświadczenia. Część rozrywkowa, złożona z anegdot i krótkich opowiadań, wystarczyła mu na wczesną wiosnę, teraz zaś, w połowie maja, zabrał się do opowieści Czerwony Rycerz z Morskiego Zamku — nie bez silnego bicia serca, ponieważ ten główny utwór wypełniał przeszło sześćdziesiąt wielkich, ciasno zadrukowanych stronic. Ale byłoby przecież grzechem nie przeczytać tak dużej części cennego dzieła!
Niebawem jednak jego odwaga została hojnie wynagrodzona. To, co wyczytał tutaj, było tak nadzwyczajne, że pragnął, aby było tego jeszcze raz tyle. Obcował tutaj z szlachetnymi rycerzami, którzy zawsze chadzali w żelaznych zbrojach niby żywe, okrągłe piece, którzy dokonywali najsławniejszych czynów, zwłaszcza we wschodnich krajach, gdzie mieli chwalebny zwyczaj rozłupywać Saracenom głowy aż po szczękę albo nawet rozcinać ich aż do siodła, jeżeli byli szczególnie dobrze usposobieni. Rozmawiali z sobą o tym bardzo poufale, opróżniając jednocześnie tyle złotych pucharów, że czytającemu wprost zasychało w gardle. A kiedy wypili ostatni puchar, kładli znów nogę w strzemię i wbijali złociste ostrogi w bok szlachetnych koni, z których najszlachetniejszy, łup wojenny krzyżowego rycerza, arabski rumak, grzebał w ziemi szczerozłotymi podkowami. Jörgen nie przypuszczał nigdy, aby na świecie było tyle złota. Damy zaś chodziły, szeleszcząc jasnym jedwabiem lub strojne w barwne aksamity dosiadały konia, ale ani jedwab, ani aksamit nie mogły utaić śnieżnych wypukłości łona, dokoła którego skrzyły się drogie kamienie i perły niby krople w lesie po deszczu.
Jedna jedyna tylko okoliczność mąciła dzielnemu parobczakowi całkowitą rozkosz: były to bardzo proste, a nawet pospolite imiona. Cóż należało o tym sądzić, że główna bohaterka miała na imię Metta i że, co więcej, nazywano ją panienką Mettą? To budziło w nim pewną nieufność ku autorowi, nasuwało przypuszczenie, że nie był zbyt obeznany z epoką, jaką zamierzył przedstawić. Jörgen byłby z czystym sumieniem przysięgał, że arab miał złote podkowy — ale nic nie mogło go przekonać, że piękna córka rycerska nazywała się panną Mettą.
Pominąwszy to nieprzystojne imię, była to właśnie osoba, którą najbardziej się zajmował podczas lektury. Albowiem od razu można było poznać, że była ona zupełnie podobna do Lizy. Drobiazgowa krytyka mogłaby wprawdzie wtrącić swoje trzy grosze, że — według autentycznego opisu — rude włosy Metty, kiedy je czesała złotym grzebieniem, spływały jej na ramiona niby ognista fala płomieni, gdy natomiast Liza miała żółte włosy wpadające nieco w zielonkawy odcień — niby wymokła słoma. Podobnie rycerska panna była posiadaczką „wdzięcznego, lecz energicznie wygiętego nosa”, podczas gdy tenże organ u młynarskiej dziewki był szeroki i krótki, i raczej tym objawiał swą energię, że podciągał nieco w górę mięsistą wargę, dzięki czemu widać było parę dużych, białych zębów — a to znowu niezupełnie odpowiadało opisowi „małych ust o wąskich, zaciśniętych wargach”. Także oblicze bohaterki powieści było nazbyt szlachetne, by posiadało dołeczki, podczas gdy na policzkach Lizy widniały zawsze dwa przy najlżejszym uśmiechu, trzeci zaś dołeczek ozdabiał stale brodę, nieco cofniętą w tył twarzy, jak gdyby naciśniętej zbyt silnie przy wygniataniu tego dołeczka.
Jörgen oczywiście musiałby przyznać, że te i inne jeszcze szczegóły niezupełnie zgadzały się z sobą; to jednak nie przeszkadzało bynajmniej, że nie mógł przeczytać ani jednego wiersza o Metcie, nie myśląc równocześnie o Lizie.
Najważniejsze było właśnie to, że jak wszyscy przedstawiciele męskiego rodu w książce kochali się w pannie Metcie, tak samo tutaj w młynie i majster, i on sam, i drugi parobek Chrystian, i nawet pędrak Lars, uczeń młynarski — wszyscy durzyli się w Lizie. Ale i to także zgadzało się, na Boga, że żaden z nich nie wiedział, jak ona odnosi się do niego, a cóż dopiero mówić o innych. Albowiem Jörgen nie mógłby w żadnym wypadku przysiąc, czy ów Lars, wokół którego dziecięcych ust rosły tak rzadkie włoski, że nawet mączny pył się ich nie czepiał, czy tenże Lars nie skradł przy nadarzającej się sposobności całusa, do którego on sam tak tęsknie składał swoje wargi, ozdobione wcale wspaniałym wąsem. A właśnie opowieść stwierdzała, że panna Metta, wyszedłszy na ciemny balkon, aby ochłonąć nieco po tańcu, pocałowała w usta giermka z błękitnymi jak niezabudki oczyma, który przyniósł jej wino; uczyniła to zaś bezpośrednio po tym, kiedy swą oziębłością doprowadziła do rozpaczy najświetniejszych rycerzy.
Cóż więc dziwnego, że Jörgen z prawdziwą namiętnością śledził teraz podstępne drogi kobiece pięknej Metty, obsługując jednocześnie pracujące kamienie młyńskie — albo też zapominając o ich obsłudze. Ponieważ mógł przeczytać jednym ciągiem tylko parę stronic, był jeszcze na długi czas zaopatrzony, tym więcej że czytywał tylko na piętrze żarnowym. W chwilach wolnych od pracy zajmował się czym innym — śledził przede wszystkim podstępne drogi kobiece pięknej Lizy. Na dolnym piętrze zbyt wiele czynności przeszkadzało czytaniu: trzeba było windować i spuszczać worki, usuwać je po napełnieniu mąką i podsuwać nowe, ważyć i zapisywać do księgi. Tutaj, na górze było całkiem inaczej: wystarczało kiedy niekiedy poruszyć ręką, a młyn sam pracował; a jeżeli nawet kiedyś zabrakło tej pomocnej ręki, to jedynym złym następstwem było tylko to, że kamienie przez jakiś czas mełły powietrze — mełły jednak w każdym wypadku.
Aczkolwiek to miejsce pobytu różniło się bardzo znacznie od wspaniałych sal, po których poruszała się panienka Metta — to jednak zdawało się Jörgenowi, że przynależy do opowieści; w ckliwy, sycący zapach mąki wkradała się nieokreślona woń rycerskiej epoki i zamkowego życia. Dzięki właściwej symetrii sześciu pionowych walców, które wznosiły się do powały niby smukłe kolumny, dzięki czworgu drzwiom, z których jedne były zawsze otwarte od strony ganku, dzięki spuszczanej klapie przypominającej wejście do tajnych więzień, dzięki wreszcie otworom w powale, przez które spoglądało się po obu stronach niby przez dwie wieżyce w górę pod sam kaptur — dzięki temu wszystkiemu można było poniekąd porównywać to górne piętro z rycerskim zamczyskiem. Przestrzeń ta, wypełniona zakurzonymi drewnianymi belkami, pozbawiona wszelkiej ozdoby bardziej może przypominała średniowiecze, aniżeli przypuszczał „łaskawy czytelnik”. Liza, tak samo jak prawdopodobnie Jörgen, w swym codziennym stroju roboczym była podobniejsza do prawdziwej dziewicy Metty z okresu wojen krzyżowych, niż to można było sądzić na podstawie kwiecistego opisu autora.
Wiał lekki wiatr. Wszystkie trzy kamienie młyńskie wyłączono. Pracowały tylko łuszczarka i sortownica, której małe kółko warczało nieznużenie tuż przy otwartych drzwiach. Regularny szmer jakby trącej piły mieszał się z przypominającym łoskot wodospadu szumem zboża w łuszczarce, której oś hałasowała nieregularnymi uderzeniami i brzęczała żelazem okucia. Kiedy niekiedy rozlegał się ostry ton niby głos świerszcza. Głuchy poszum śmig i przytłumiony skrzyp kół na trzech górnych piętrach wtórowały tej przenikliwej muzyce piętra żarnowego.
Jörgen siedział zamyślony i wsłuchiwał się w te dźwięki, nie mając lepszego zajęcia, bo czytanie musiał przerwać. Nadaremnie przesiadał się z jednego worka na drugi, oddalając się od miejsca pracy — dalekowzroczne oczy nie rozróżniały już liter w mdłym świetle wieczornym. Gniewało go to bardzo, przerwał bowiem czytanie w strasznie zajmującym miejscu: panienka Metta wsypała właśnie truciznę do pucharu, który był przeznaczony dla narzeczonej Czerwonego Rycerza, cnotliwej panny Karen. Metta mianowicie pragnęła poślubić Czerwonego Rycerza; nie dlatego że go kochała, ale dlatego, że był on najbogatszym i najpotężniejszym rycerzem w całej okolicy. I można było przypuszczać, że bez wahania pozbędzie się również męża w ten sam sposób, skoro tylko utrwali swoje prawa pani na Morskim Zamku. Bardzo wyraźnie odgadywał to giermek Czerwonego Rycerza — właśnie ten sam, któremu polecono podać zabójczy napój tryskającej zdrowiem Karen.
Ten zbrodniczy klimat, który pojawił się niespodziewanie w opowiadaniu, wprawił Jörgena w silne podrażnienie, zwłaszcza dzięki porównaniu, jakie mimo woli ciągle przeprowadzał. Czy też Liza byłaby zdolna uczynić coś takiego? Przeczucie demonizmu kobiecej natury wstrząsnęło nim dreszczem trwogi, chociaż poniekąd działało także pociągająco. Szczególnie zastraszało go to, że sam uważał się za giermka z powieści. Już dawno przywłaszczył sobie w wyobraźni jego fałdziste, żółte buty ze srebrnymi ostrogami, jego jedwabny kaftan i krótki aksamitny płaszcz obszyty futrem kuny, a również jego pięknie brzmiące imię Hjalmar. Trwając w tej roli, podawał niedawno z drżeniem serca strzemię Lizie — to znaczy pannie Metcie, kiedy wsiadała na swoją śnieżnobiałą klacz. A kiedy po zachodzie słońca rozbito obóz w zielonym lesie i rozpalono ogień, aby upiec upolowaną zwierzynę, rycerz posłał go z pucharem wina do panny Karen, która zmęczona jazdą wypoczywała w gronie swych przyjaciółek na uboczu na posłaniu z liści. Wówczas to zdarzyło się, że od ciemnego bukowego pnia oderwała się jakaś postać i podeszła ku niemu — a postacią tą była Metta. I nie sprzeciwił się, gdy wsypała biały proszek do pucharu, „aby napój nabrał kojącej mocy” — i zrozumiał dobrze, co znaczą te słowa, i pojął jeszcze lepiej, co mu panienka przyrzeka, zapewniając, że nie poniesie szkody, kiedy ona zostanie panią na Morskim Zamku — pojął, dlaczego uśmiechnęła się tak dziwnie słodko i złowrogo w czerwonym blasku myśliwskich ognisk, przeświecającym między ciemnymi pniami drzew… Jakże chętnie czytałby dalej, aby się dowiedzieć, czy przypadkiem nie potknie się o korzenie i nie wyleje jadowitego napoju, zanim dojdzie do Karen. Nie odważał się rozmyślać nad tym — było to zbyt niesamowite.
A teraz siedział z książką w ręku i nasłuchiwał, jak młyn hałasuje i chrzęści, furczy i skrzypi, a te dobrze znane dźwięki mówiły do niego prozaiczną, ale kojącą mową o codziennej pracy, mówiły o tym, że lepiej jest trzymać się swego zawodu i nie pozwalać myślom, by bezczynnie błądziły po bezdrożach.
Jörgen wstał i położył kalendarz na mącznicy, wytarłszy poprzednio rękawem skrzynię. Potem wydobył z otworu w podłodze płaskie, żelazne wiadro, potrząsnął nim i uważnie obejrzał ziarno. Nie można było dojrzeć, czy jest już należycie oczyszczone, ale wydawało mu się, że pozostawało już chyba dość długo w łuszczarce.
Przesunął je ku sortownicy i wrzucił parę szufli do leja. Potem odszukał fajkę leżącą gdzieś na skrzyni i próbował zapalić zapałką przygnieciony palcem popiół w nadziei, że na dnie kryje się jeszcze reszta tytoniu. Przez niedomknięte drzwi poza sortownicą wlatywały i wylatywały wróble i ćwierkając wydziobywały rozsypane ziarna. Jörgenowi wydawało się niemal, że ptaki szydzą sobie z niego, ponieważ stoi tutaj i mozoli się, aby zgotować im biesiadę. Szczególnie zaś rozgniewał się, gdy w tej chwili oś załomotała wściekle, koło skrzypnęło jak oszalałe, a z wszystkich szpar i otworów posypała się mąka, wirując białym tumanem ku drzwiom. Sprawiało to wrażenie, jak gdyby młyn mówił: „No, teraz dopiero zabieramy się ostro do pracy!”.
Teraz! Do diabła! Przez calutki dzień harował jak koń, bo w tym czasie, kiedy młynarka chorowała, młynarz ani palcem nie ruszył, a roboty było tyle, że ledwie udało się kiedy niekiedy nabić fajkę w przerwie. Dopiero mniej więcej przed godziną mógł wziąć książkę do ręki na chwilę… Co prawda, do końca dnia roboczego brakowało jeszcze pół godziny, a także trzeba było właściwie wyłuszczyć trochę więcej zboża — ale diabli wiedzą, jak tu jeszcze dalej pracować! Nie mógł po prostu zebrać myśli. Tak na przykład nie przypominał sobie, czy kontrolował już ziarno w wiadrze. Zresztą i tak nic by już nie zobaczył, musiałby chyba wynieść wiadro na galeryjkę. Nie, to doprawdy nie ma celu tak się zaharowywać.
Natomiast celowe było pogawędzić trochę z Lizą, która właśnie o tej porze sprzątała izbę czeladną. Chrystian pojechał, a dla tego głupiego chłopaka, dla Larsa, znajdzie się już jakieś zajęcie.
To, że popiół w fajce uporczywie nie chciał się zatlić, a kopciuch z tytoniem przepadł bez śladu, to umacniało go jeszcze w przeświadczeniu, że napracował się dosyć w dniu dzisiejszym.
Więc Jörgen wyszedł leniwie na galeryjkę, aby sprawdzić, czy młynarz nie kręci się gdzieś w pobliżu i czy sytuacja jest na tyle pomyślna, by można młyn zatrzymać.
II
Płuca jego, oddychające tak długo przepojoną mącznym pyłem atmosferą młyna, wypełniły się nagle świeżym powietrzem morskim, które silny wiatr północno-wschodni napędzał od strony Sundu. Wiatr zmarszczył powierzchnię wody, tak że błyszczała matowo niby zroszony metal, na niebie zaś rozpostarł wachlarzowato mgły i skłębione chmurki, które goniły się wzajemnie, jedne skąpane jeszcze w purpurze zachodu, inne już przygasłe, zielonawoszare, i wreszcie takie, których nie dosięgła jeszcze czerwień wieczoru i które słońce oświecało pełnym blaskiem. W miejscu, gdzie słońce zaszło, piętrzyła się fioletowa góra obłoków.
Ku temu niebu zwrócił się instynktownie młynarski wzrok Jörgena, aby stwierdzić, czy są jakieś oznaki, które by na podstawie doświadczenia, wzbogaconego teraz całą meteorologiczną mądrością kalendarza, umożliwiły wysnucie pewnych wniosków co do dnia jutrzejszego. Ale brakowało tych właśnie oznak, które by uradowały jego serce, zapowiadając ciszę i bezczynność. Przeciwnie, to niebo przyrzekało nie tylko „pełną czapkę wiatru”, ale pełny kaptur młyński. I oko młynarskie, oko nienależące do właściciela, odwróciło się z niechęcią.
Pomiędzy błyszczącym Sundem i jaśniejącym niebem rozciągało się wybrzeże Zelandii niby olbrzymie, daleko wysunięte wzgórze. Lasy i niwy zlewały się w jedno za gorącą purpurową zasłoną, która zacierała wszystkie szczegóły. Tylko jakiś kościół, wzniesiony na wzgórzu, sterczał białą plamą w tej masie. Wyglądał tak, jak gdyby jedna z licznych mew krążących nad Sundem zawisła w powietrzu i znieruchomiała w jednym punkcie. Z tej strony Sundu rozciągał się Falster. Tu widać było dokładnie szczegóły, ponieważ galeryjka młyna była najwyższym punktem w całym widzialnym okręgu, wyjąwszy szczyty drzew. Nie tych drzew, które tu przeważnie rosły — nie szczyty tych szerokolistnych topól, które w postaci kulistogłowych karłów ogradzały pola, aż wreszcie ostatnie ich szeregi przepełniały coraz to węższy zagon soczystozielonego żyta i oliwkowych zasiewów wiosennych i sprawiały wrażenie głów kapusty w olbrzymim ogrodzie warzywnym. Ponad takie drzewa człowiek wynosił się tutaj wysoko. Ale były także prawdziwe lasy: wszędzie wynurzały się spośród topolowych zarośli, najbliższe błyszczały świeżą, miękką zielenią młodego bukowego listowia, dalsze miały coraz bledszą barwę, wpadającą w fioletowe odcienie.
Jörgen z zadowoleniem obserwował ten dobrze znany krajobraz, nieświadomie radując się jego rozległością po wyjściu z ciemnej klatki młyna, gdzie tak długo był uwięziony. Ale raz po raz spoglądał na podwórze, gdzie kryła się przynęta. Zaraz po wyjściu na galeryjkę Jörgen zauważył, że jednokonny powozik doktora stoi przed drzwiami domu; rozważał więc, czy wobec tego jest wskazane zatrzymać młyn. Doszedł do wniosku, że nie, i zaczął szukać jakichś śladów Lizy. Niebawem przekonał się, że nie znajdzie jej ani przy studni, ani w ogrodzie warzywnym, ani w kurniku. W domu, oczywiście, mógłby ją dostrzec tylko wtedy, gdyby stanęła przy oknach, ale były pewne niezawodne znaki: gdyby poszła do pokojów, zostawiłaby swoje drewniane trepy przy progu. Wprawdzie było sucho, ale musiała chodzić w trepach, bo trzewiki posłała do szewca; tego rodzaju drobiazgi Jörgen zawsze bacznie obserwował, mogły bowiem mieć swoje znaczenie.
Dalej zaś: w kuchni towarzyszył zawsze Lizie jej ulubieniec, biały kot Pilatus — kot zaś spacerował teraz wśród grządek ogródka, którego piękne białe sztachety zamykały z jednej strony wjazd na podwórze młyna. Pudel Karo, którym Pilatus najgłębiej pogardzał, położył się spokojnie na progu obory, czego z pewnością nie uczyniłby, gdyby Liza była wewnątrz, albowiem nie lubił zbliżać się ku niej, smutnie wspominając licznie otrzymywane kopnięcia.
Ale Liza mogła się jeszcze znajdować w piekarni, przybudowanej do kamiennej podstawy młyna. Aby przedsięwziąć przeszpiegi w tej części twierdzy, Jörgen musiał wcisnąć się poza śmigi, które obracały się przed nim z głuchym świstem, klaszcząc wesoło swymi luźnymi płaszczyznami. Drzwi piekarni były zamknięte, a ponieważ Liza miała z opieszałości przyzwyczajenie przymykania ich tylko, więc i tam nie należało jej poszukiwać.
Kiedy Jörgen powrócił wzrokiem z tej wyprawy, dostrzegł doktora wdziewającego płaszcz w sieni, a potem wychodzącego do powozika w towarzystwie młynarza. Wysoki ponad miarę młynarz pochylił się ku niskiemu, krępemu doktorowi i rozmawiał z nim żywo, doktor natomiast potrząsał ustawicznie głową i wyciągał ramiona, jak gdyby chcąc poprawić na sobie nieco przyciasny płaszcz.
Przed bystrym wzrokiem młynarskiego parobka nie ukryło się wielkie podniecenie majstra. Jego ręka drżała i aby to utaić, szarpał krótko ostrzyżoną ciemną brodę lub klepał po karku żółtego konika. Z wielkim trudem zdołał przypiąć fartuch powozika, a kiedy tego dokonał, przystanął jeszcze, trzymając silnie prawą ręką oparcie, jak gdyby chcąc zatrzymać powozik i zadać jeszcze parę pytań.
Ale bardziej niż na młynarzu Jörgen skupił uwagę na jasnej dziewczęcej główce, która ukazała się obok w otwartym oknie: więc była w spiżarni, nie poszła jeszcze do izby czeladnej. Nic zatem nie stracił.
Dzięki temu mniej go rozgniewało niż w innych okolicznościach, że młynarz rozstawszy się ostatecznie z doktorem, łaził tu i tam po podwórzu. Na rogu białych sztachet zatrzymał się i spojrzał na drogę wiodącą z zewnątrz na podwórze między młynem i ogrodem.
Jörgen zamierzał właśnie wejść do wnętrza i jeszcze raz potrząsnąć zboże, gdy młynarz odwrócił się i zawołał:
— Jörgenie! Czy tam z góry nie widać wózka jadącego od strony Stinderup?
Parobek wzdrygnął się — nie przypuszczał, że młynarz go zauważy.
W oddali, gdzie tylko topole znaczyły drogę, posuwała się naprzód chmura z białym jądrem i wielkim ogonem jak u komety, który w górze ponad drzewami rozbłyskał złocistą mgłą.
— Tak, ktoś jedzie — meldował Jörgen — ale szybciej niż zazwyczaj chodzą nasze gniadosze.
Szybkim krokiem wrócił więc młynarz do domu.
Wtedy Jörgen uśmiechnął się zadowolony i spuścił łańcuch prasy — śmigi wnet przestały się poruszać. Kiedy jednak przechodził przez piętro żarnowe, żelazny pierścień na osi kręcił się jeszcze z wściekłym hałasem, jak gdyby protestował przeciwko temu przedwczesnemu zatrzymaniu młyna.
Na dolnym piętrze było już ciemno: brakowało tu drzwi wiodących na zewnątrz, a dwa małe okienka zniknęły poza barykadą worków. Całą tę przestrzeń wypełniały worki ustawione szeregiem, spiętrzone na sobie lub rozrzucone po podłodze; na jednym z worków leżał uczeń młynarski Lars, który zasnął przed półgodziną. Śniło mu się, że ulubieniec Lizy, biały kot Pilatus, który w ogóle nigdy nie zachodzi do młyna, wkradł się tym razem do wnętrza i zasiadł na środku komory, jak gdyby obejmując ją w posiadanie. Powoli kot urastał do wielkości pantery, jaką Lars widział kiedyś na jarmarku, a jednocześnie mruczał z odpowiednią siłą, tak że wreszcie zagłuszył całkowicie hałas młyna. Wpatrywał się w Larsa płomiennymi oczyma i oblizywał się. Lars był bardzo przerażony, ale doznawał uczucia, że pogładzenie ręką tego błyszczącego futra musi być niezwykłą rozkoszą. Nagle Pilatus przestał mruczeć i ziewnął tak straszliwie, że aż szczęki mu głośno trzasnęły.
Lars ocknął się przestraszony i zauważył w tej chwili, że młyn stoi i że ktoś schodzi na dół po trzeszczących schodach. Zerwał się szybko i zdołał jeszcze naładować worek na taczkę, zanim zjawił się Jörgen. Parobek spojrzał na chłopca surowo i karcąco — postępował tak zawsze, aby zaznaczyć dzielącą ich pozycję społeczną. Na szczęście ciemność skryła w sobie zakłopotane oblicze Larsa.
Jörgen podszedł ku oknu wychodzącemu na zachód. Poprzez brudne szybki padało jeszcze nieco wieczornego światła na księgę rachunkową leżącą na małym kantorku. Powoli odwracał kartki księgi — bynajmniej nie celem kontroli, ale z przyzwyczajenia, albowiem sądził, że takie postępowanie nadaje mu poniekąd cechę pryncypała. Prócz tego, tym razem szukał pozoru, by stanąć tu na posterunku. Pragnął się dowiedzieć, kogo Chrystian wiezie z takim pośpiechem, zależało mu także na tym, aby dosłyszeć, kiedy w przejściu rozlegnie się odgłos drewnianych trepów. Nie mogło to ujść jego uwagi, ponieważ zapadnia, służąca do windowania worków, znajdowała się tuż obok. Tylko ten głupi smarkacz niepotrzebnie hałasował taczkami, przesuwając bez końca worki.
Toteż oświadczył Larsowi, że byłoby nader pożądane, aby zajął się pracą na wyższym piętrze. Na skromne zapytanie Larsa, czy nie można by tego odłożyć do jutra, odpowiedział ciętym zapytaniem: „A może do przyszłego roku, hę?” — a kiedy chłopiec zauważył, że może najlepiej byłoby zrobić przede wszystkim tutaj porządek, poprosił go stanowczo, by słuchał tego, co mu każą, i nie wtrącał zawsze swoich trzech groszy. Posłuszny tej doskonałej radzie Lars zdjął z belki małą blaszaną lampkę bez szkła, zapalił ją i powędrował na górę.
W tej samej chwili przyjechał wózek.
Aha! Więc to proboszcza przywieziono!
W parę minut później usłyszał upragniony stuk drewnianych trepów, a gdy zerknął poprzez szeroką szparę zapadni, dojrzał przesuwający się niebieski skrawek sukienki.
Szybko zbiegł po ciemnych schodach, pchnął silnie drzwi z przeciwnej strony przejazdu i stanął na progu izby czeladnej.
III
Liza była tam istotnie.
Obejmowała ramionami potężną pierzynę i tylko wygięte plecy i kark rysowały się wyraźnie na tle słabego światła dziennego, wpadającego przez okno z wschodniej strony. W środku izby krzyżowało się ono z wieczornym blaskiem napływającym przez wrota; po obu stronach przestrzeń ginęła w głębokim mroku, a chociaż izba nie była duża, pobielone ściany wydawały się tylko siwą mgłą okalającą ciemne zarysy łóżek, szaf, wielkiej skrzyni i rozwieszonych ubrań.
(...)