- W empik go
Młyn nad Flossą - ebook
Młyn nad Flossą - ebook
Oparta na wątkach autobiograficznych historia niezwykłej dziewczyny, która swą wyjątkowość, wrażliwość i inteligencję przypłaciła tragicznym konfliktem z otoczeniem: purytańską społecznością prowincjonalnego miasteczka.
Przez większość krytyków powieść uznana została za jedno z największych osiągnięć George Eliot, szczególnie ze względu na wspaniały obraz angielskiej prowincji w XIX w.
Madzia i Tomek Tulliverowie mieszkają wraz z rodzicami w młynie Dorlcote, od pięciu pokoleń znajdującym się w rękach ich rodziny. Rodzeństwo znacząco różni się od siebie, zarówno pod względem wyglądu, charakteru, jak i upodobań. Żywa, inteligentna i emocjonalna Madzia stanowi źródło niepokoju dla swojej matki. Nietypowa uroda i inteligencja dziewczyny stają się już w dzieciństwie przyczyną jej ciągłych konfliktów z otoczeniem. Jedynym jej poplecznikiem jest ojciec oraz kochający, aczkolwiek bardzo wymagający, zupełnie jej nierozumiejący, brat.
Bankructwo ojca młynarza wystawia rodzinę na ciężką próbę. Tomek musi iść do pracy, aby spłacić długi. Jego siostra, zagubiona w nowej sytuacji, trafia pod skrzydła bogatej, pełnej dobrych intencji kuzynki. Uroda Madzi przysparza jej admiratorów, jednak szlachetne wybory dziewczyny nie spotykają się ze zrozumieniem otoczenia. Najtrudniejszy staje się konflikt z bratem.
Kategoria: | Klasyka |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-7779-874-4 |
Rozmiar pliku: | 2,6 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
POD MŁYNEM DORLCOTE
Po szerokiej równinie, pomiędzy zielonymi brzegami, płynie bystrym nurtem ku morzu rozlewna w tym miejscu Flossa, a czuły przypływ wybiega na jej spotkanie i zdusza płynące wody w gwałtownym uścisku. Ten właśnie potężny przypływ niesie ku miastu St. Ogg’s czarne okręty ładowne jodłowymi, pachnącymi deskami, krągłymi worami nasion oleistych czy ciemnym lśnieniem węgla. Między niskim, zalesionym wzgórzem i brzegiem rzeki ukazują się stare, faliste, czerwone dachy i szerokie ściany szczytowe składów portowych, zabarwiając wodę delikatną różową barwą w niestałych blaskach lutowego słońca. Na prawo i lewo ciągną się, jak okiem sięgnąć, bujne pastwiska i łaty ciemnej ziemi, gotowej na przyjęcie ziarna szerokolistnych zielonych zbóż lub też zabarwionych już delikatnym seledynowym kolorem młodych źdźbeł z jesiennego siewu. Jest jeszcze kilka zeszłorocznych uli, co rzędem złotych kopców wynurzają się spoza żywopłotów; a wszystkie żywopłoty poprzesadzane są drzewami. Wydaje się, że maszty i rudawe żagle płynących w dali okrętów wyrastają spomiędzy gałęzi rozsiadłego jesionu. Tuż pod czerwonodachym miastem wpływa do Flossy zasilająca jej wody bystra rzeczka Ripple. Jakaż urocza jest ta rzeczułka o ciemnych, mieniących się falach! To jakby żywy mój towarzysz, gdy tak wędruję wzdłuż brzegu i słucham jej niskiego, łagodnego głosu, jak głosu kogoś głuchego i bardzo kochającego. Pamiętam te wierzby, zanurzające długie gałęzie w wodzie. Pamiętam kamienny most.
A oto młyn Dorlcote. Muszę nań popatrzeć i stanąć chwilę na moście, choć nadciągają groźne chmury i późne już popołudnie. Przyjemny jest ten widok nawet teraz, w bezlitosne ostatnie dni lutego – może chłód i wilgoć dodają czaru dostatniemu, schludnemu domowi, staremu jak te wiązy i kasztany, co chronią go przed północnym wichrem. Woda w strumieniu podchodzi wysoko pod rzadkie łoziny i prawie zalewa trawiaste brzegi łąki przed domem. Gdy spoglądam na ten wezbrany strumień, na żywą trawę, na jasnozielony pył, co wydelikatnia zarysy wielkich pni i gałęzi i prześwituje spopod nagich, czerwonych krzewów, wówczas zaczynam wprost kochać wilgoć i zazdrościć białym kaczkom w łozinach, które zanurzają łebki głęboko w wodę, niepomne na dosyć dziwne wrażenie, jakie ten widok sprawić może na suchszym świecie, tam, w górze.
Szum bystrej wody i łoskot dochodzący od młyna ogłuszają sennie, a wszystko to jeszcze potęguje wrażenie spokoju – jakby wielkie zasłony dźwięku odcięły słuchacza od reszty świata. A teraz znowu rozlega się hurkot wielkiego wozu z płócienną budą, wyładowanego workami ziarna. Poczciwy furman rozmyśla zapewne nad swoim obiadem, który o tak późnej porze wysechł chyba na wiór w piecyku; nie weźmie jednak do ust ani kęsa, dopóki nie nakarmi koni – mocnych, uległych, łagodnookich zwierząt, które patrzą nań zza okularów ze spokojną wymówką. Po cóż to groźne strzelanie z bata?! Jakby ono było potrzebne!!! Patrzcie, jak naprężają mięśnie, ciągnąc wóz pod górę, na most, z energią, którą im daje poczucie bliskości domu. Patrzcie na ogromne, obrośnięte kudłami kopyta, co wbijają się w twardą ziemię; patrzcie na wytrwałą siłę pochylonych pod ciężkim chomątem szyj, na mocarne muskuły napiętych zadów. Przyjemnie byłoby usłyszeć, jak rżą nad ciężko zapracowanym owsem, zobaczyć, jak pochylają spocone, uwolnione już z uprzęży szyje i zanurzają chciwe chrapy w błotnistym stawie. Są już na moście i szybciej zbiegają w dół, a łuk płóciennej budy ginie mi z oczu na zakręcie za drzewami.
Teraz mogę znowu zwrócić oczy na młyn i patrzeć, jak jego niestrudzone koło wyrzuca kryształowe bryzgi wody. Ta mała dziewczynka również mu się przygląda; nie ruszyła się ze swego miejsca na brzegu, odkąd stanąłem na moście. A dziwaczny biały kundel z brązowym uchem wciąż skacze i szczeka, jakby wygrażał bezskutecznie młyńskiemu kołu; może jest zazdrosny o swoją towarzyszkę zabaw w bobrowej czapeczce, którą jakby urzekły jego ruchy. Myślę sobie, że już najwyższy czas, by mała poszła do domu; powinien ją tam przecież ciągnąć jasny ogień na kominku: czerwony blask płomienia pobłyskuje pod ciemniejącą szarością nieba. I na mnie już czas w drogę, czas zdjąć ręce z zimnego kamienia mostu...
Ach, naprawdę ręce mi zdrętwiały. Zdrętwiały przyciśnięte do poręczy fotela... gdy śniłem, że oto stoję na moście przed młynem Dorlcote, takim, jakim był w pewne lutowe popołudnie wiele, wiele lat temu. Nim mnie sen zmorzył, chciałem wam właśnie opowiedzieć, o czym rozmawiali państwo Tulliver, siedząc przy jasnym ogniu w bawialni, na lewo od sieni, tego popołudnia, o którym marzyłem przed chwilą.Rozdział II
PAN TULLIVER Z MŁYNA DORLCOTE OZNAJMIA SWOJĄ DECYZJĘ W SPRAWIE TOMKA
– Idzie mi o to, zrozum – mówił pan Tulliver – idzie mi o to, żeby dać Tomkowi wykształcenie jak się patrzy, które mu pozwoli zarobić na kawałek chleba. Dlatego właśnie powiedziałem w szkole, że mój syn przestanie tam chodzić od Zwiastowania. Chciałbym go od tego lata oddać do pierwszorzędnych nauczycieli. Gdybym myślał wyprowadzić go na młynarza czy gospodarza, na pewno by mu wystarczyły te dwa lata, boć przecie więcej mu już wbili do głowy niż mnie. Mój ojciec za całą szkołę dał mi dobrą rózgę i pokazał, jak się czyta litery. Ale ja chciałbym, żeby z Tomka był chłopiec wykształcony i żeby nie dał sobie w kaszę dmuchać tym tam jegomościom, co potrafią pięknie gadać czy pisać z zawijasami. Mógłby mi bardzo pomóc przy wszystkich procesach, arbitrażach i tak dalej. Ale ani mi w głowie robić z chłopaka adwokata – nie chciałbym mieć syna łobuza. Może sobie być inżynierem czy geometrą, czy licytatorem albo taksatorem, jak Riley. Wszystko to ładne zawody, przynoszą człowiekowi niezły zarobek, a nie potrzebują żadnych wkładów, chyba tylko grubą dewizkę do zegarka i kancelaryjny stołek. Jeden drugiemu równy, a żaden nie gorszy od prawa, wiem to na pewno, bo Riley twardo patrzy w oczy adwokatowi Wakemowi. On się go nie boi!
Pan Tulliver zwracał się do żony, przystojnej blondynki w karbowanym wachlarzykowatym czepeczku (jakże to już dawno temu owe czepeczki wyszły z mody – pewno niedługo znów zacznie się je nosić. W owym czasie, kiedy pani Tulliver zbliżała się do czterdziestki, uważane były w St. Ogg’s za rozkoszną nowość).
– Cóż, kochaneczku, ty najlepiej znasz się na tych sprawach; ja nie mam nic przeciwko temu, co mówisz. Ale może bym tak zarżnęła parę kaczek i zaprosiła wujów i ciotki na obiad w przyszłym tygodniu, żebyś posłuchał, co siostra Glegg i siostra Pullet mają do powiedzenia. Jest w kurniku kilka kaczek, które wprost proszą się o zarżnięcie.
– Możesz sobie tam wyrżnąć wszystek drób, jaki masz w kurniku, Bessy – oświadczył wyzywająco pan Tulliver – ale ja nie będę pytał żadnych wujków i ciotków, co mam robić z moim chłopakiem.
– Boże święty! – pani Tulliver była wstrząśnięta krewką wypowiedzią męża. – Jakżeż tak można, kochanku! Zawsze mówisz bez szacunku o mojej rodzinie, a siostra Glegg całą winę zrzuca na mnie, choć jestem niewinna jak jagnię. Nikt jeszcze ode mnie nie słyszał, że wujostwo, którzy na nikogo nie potrzebują się oglądać z pieniędzmi, to nieszczęście dla moich dzieci. Ale jeśli Tomek ma zmienić szkołę, chciałabym, żeby pojechał tam, gdziebym go mogła oprać i obszyć, boć przecież jak go dalej wywieziesz, to można mu równie dobrze dać perkal zamiast płótna; i tak zżółknie po kilku praniach poza domem. A jakby można było posyłać kuferek tam i z powrotem, tobym zawsze dołożyła chłopcu trochę ciasta czy pasztetu, czy jabłek; on już to zje, nie ma obawy, nawet jakby mu tam nie wydzielali jedzenia. Bogu dzięki, moje dzieci potrafią jeść, jak rzadko!
– No dobrze, dobrze, nie poślemy go dalej, niż chodzi wóz bagażowy, jeśli tylko wszystko inne też będzie pasowało – odparł pan Tulliver – ale jeśli nie znajdziemy szkoły tak blisko, nie powinnaś robić wstrętów z tym praniem. To już ci muszę wypomnieć, Bessy, że ty, jak zobaczysz patyk na drodze, zaraz mówisz, że nie możesz przez niego przeleźć! Nie dałaś mi nająć dobrego furmana tylko dlatego, że miał myszkę na gębie.
– Co znowu, kochanku – zaoponowała pani Tulliver, lekko zdumiona. – Kiedyż to miałam do kogoś pretensję o myszkę? Nic mi to nie przeszkadza – wprost przeciwnie – przecież mój brat, świeć Panie nad jego duszą, miał myszkę nad jedną brwią. Ale nie przypominam sobie, żebyś kiedy chciał nająć furmana z myszką, kochanku! Jak przyszedł John Gibbs, toć przecież nie miał na twarzy żadnej tam myszki, tak samo jak i ty, i bardzo cię namawiałam, żebyś go najął, no więc go nająłeś i gdyby nie umarł na zapalenie płuc, pamiętasz, kiedy to płaciliśmy doktorowi Turnbullowi za wizyty, toby na pewno do dzisiaj u nas furmanił. Może zresztą miał tę myszkę gdzieś, gdzie nie było widać, ale skąd ja mogłam o tym wiedzieć, kochanku?
– Nie, nie, Bessy, wcale mi nie szło o myszkę, miałem na myśli coś innego, ale już mniejsza o to – dziwne, co to wychodzi z takiego gadania! Zastanawiam się teraz tylko nad tym, jak znaleźć odpowiednią szkołę dla Tomka, żebym znowu nie wpadł, tak jak z tą poprzednią, co to ją nazywali akademią. Nie chcę mieć do czynienia z żadną akademią i jak poślę Tomka do szkoły, to nie do żadnej akademii, tylko gdzieś, gdzie uczeń nie czyści przez cały czas butów rodzinie pana nauczyciela i nie obiera kartofli. Trudno wybrać chłopakowi szkołę.
Pan Tulliver przerwał na chwilę i zatopił ręce głęboko w kieszeniach spodni, jakby się spodziewał znaleźć tam jakąś wskazówkę. Widocznie się nie zawiódł, bowiem powiedział nagle:
– Wiem, co zrobię. Pogadam o tym z Rileyem. Przyjeżdża jutro na arbitraż o tamę.
– Doskonale, kochanku. Wyjęłam powleczenie na najwygodniejsze łóżko, a Kezia rozwiesiła je koło pieca. To nie jest moja najlepsza bielizna pościelowa, ale wystarczy dla każdego. Jak już mowa o naszych najlepszych prześcieradłach z holenderskiego płótna, to mogłabym mieć wyrzuty sumienia, że je kupiłam, gdyby nie to, że wystarczą nam jeszcze na pochówek. Gdybyś miał jutro umrzeć, kochaneczku, to są gotowe, pięknie wymaglowane i tak pachną lawendą, że z przyjemnością by się je rozesłało, leżą w lewym rogu tej dużej dębowej skrzyni z bielizną, co stoi pod ścianą; nikomu zresztą nie dam ich wyjmować – sama się nimi zajmę.
Wymawiając ostatnie słowa, pani Tulliver wyciągnęła z kieszeni pęk lśniących kluczy i, wybrawszy jeden, pocierała go między dużym i wskazującym palcem, z łagodnym uśmiechem patrząc w jasny ogień. Gdyby pan Tulliver wykazywał w stosunku do swej małżonki pewne cechy przewrażliwienia, mógłby przypuścić, iż żona wyciągnęła klucz, by lepiej móc sobie wyobrazić chwilę, kiedy to on, pan Tulliver, znajdzie się w stanie usprawiedliwiającym wyjęcie z kufra najlepszych prześcieradeł z holenderskiego płótna. Na szczęście młynarz był wrażliwy tylko na punkcie swych praw do energii wodnej, a poza tym przyjął mężowski obyczaj niezbyt pilnego słuchania żony, toteż od ostatniej wzmianki o Rileyu zajął się bliższym badaniem swych wełnianych skarpet.
– Wiesz, Bessy, to chyba dobra myśl – odezwał się wreszcie po krótkiej przerwie. – Riley na pewno będzie wiedział o jakiejś szkole; sam przecież dużo się kształcił i ciągle jeździ po świecie na arbitraże i szacunki. Jutro wieczorem, jak skończymy z interesami, będziemy mieli dość czasu, żeby to obgadać. Chciałbym, żeby Tomek został kimś takim jak Riley, wiesz – żeby potrafił gadać, jak z książki, i znał dużo słów, co to niewiele znaczą, ale żaden sędzia nie może się do nich przyczepić, no i żeby miał niezgorsze pojęcie o interesach.
– Cóż, kochanku – odparła pani Tulliver. – Nie miałabym nic przeciwko takim naukom, jeśliby szło o to tylko, żeby chłopiec pięknie mówił, znał się na wszystkim, chodził zgarbiony i czesał się do góry. Ale ci mężczyźni z wielkich miast, co potrafią tak pięknie mówić, mają zwykle fałszywe gorsy koszulowe i tak długo noszą jeden i ten sam żabot, aż wygląda jak ścierka, a potem zakrywają go serwetką. Wiem, że tak robi Riley. A poza tym, jak Tomek wyjedzie i zamieszka w Mudport jak Riley, to będzie miał dom z taką małą kuchnią, że ani się obrócić, nigdy nie zobaczy świeżego jajka na śniadanie i będzie sypiał gdzieś na trzecim albo może i czwartym piętrze, i spali się, nim zdąży zejść na dół.
– Co też tam! – zaprotestował pan Tulliver. – Wcale nie myślałem, żeby Tomek miał jechać do Mudport; chciałem, żeby sobie założył biuro w St. Ogg’s, niedaleko, i żeby mieszkał z nami. Ale – ciągnął po chwili milczenia – boję się tylko, że nasz chłopiec nie bardzo się nadaje na takiego uczonego jegomościa. Wydaje mi się, że on nie jest specjalnie pojętny. Wrodził się w twoich, Bessy.
– Masz rację – zgodziła się pani Tulliver, przyjmując ostatnią wzmiankę za dobrą monetę. – Tak okropnie lubi słony rosół, to niesłychane! Zupełnie jak mój brat, a przed nim mój ojciec.
– Ale szkoda – oponował pan Tulliver – że to nie dziewuszka, a chłopak wrodził się w rodzinę matki. Najgorsza rzecz w tym całym krzyżowaniu gatunków, że nigdy sobie nie można z góry wykalkulować, co z tego wyniknie. Nasza mała, znowu, poszła we mnie; jest dwa razy bystrzejsza od Tomka. Boję się nawet, że jest na babę za bystra – ciągnął młynarz, kiwając z powątpiewaniem głową z boku na bok. – Nic w tym złego, póki jest mała, ale za mądra kobieta to tak jak owca z długim ogonem – nie zdobędzie za to lepszej ceny.
– Dużo w tym złego, kochanku, póki jest mała, bo to jest właśnie źródło wszystkich moich kłopotów. Nie mam pojęcia, jak ją zmusić, żeby choć przez dwie godziny chodziła w czystym fartuszku. A to mi przypomina – ciągnęła pani Tulliver, wstając i podchodząc do okna – że nie wiem, gdzie się teraz podziewa, a już prawie czas na herbatę. No tak, byłam pewna – łazi sobie nad brzegiem jak jaka dzikuska. Zobaczysz, że kiedyś wpadnie do wody.
Pani Tulliver mocno zapukała w szybę, kiwnęła ręką i potrząsnęła głową; nim wróciła na swoje krzesło, powtórzyła tę czynność kilkakrotnie.
– Mówisz, kochanku, o bystrości – oświadczyła, usadowiwszy się z powrotem na swoim miejscu – a mnie się zdaje, że dziewczyna czasem jest jakby przygłupia. Kiedy ją poślę po coś na górę, to nieraz zapomni, po co poszła, siada na podłodze, w słońcu, splata włosy i śpiewa sobie, jak jaka wariatka, a ja tymczasem czekam na nią na dole. Tego już nie odziedziczyła, Bogu dzięki, po moich, ani tej czarnej skóry, przez którą wygląda jak Mulatka. Nie lubię nic wymawiać Opatrzności, ale to ciężki krzyż mieć tylko jedną córkę i do tego takiego cudaka.
– Niedorzeczność – oponował pan Tulliver. – Dziewczyna jak świeca, a na te czarne ślipia każdy z przyjemnością popatrzy. Coś mi się nie wydaje, żeby była głupsza od innych dzieci – czytać potrafi nie gorzej niż sam pastor.
– Ale włosy jej się nie chcą kręcić, chociaż robię z nimi, co mogę; a ona mi szaleje, jak jej zakręcam papiloty, i ustać nie może, kiedy próbuję ułożyć jej loki rurkami. Ile ja mam z nią roboty!
– To je zetnij, zetnij na krótko – śpiesznie podsunął ojciec.
– Jak ty też możesz mówić coś podobnego! Taka duża dziewczyna, dziewięć lat, i taka wysoka na swój wiek! Jakżeby ona wyglądała z krótkimi włosami! Jej kuzynka, Lucy, ma całą głowę w lokach i każdy włosek na swoim miejscu, ani jeden nie odstaje. To ciężki dopust dla mnie, żeby siostra Deane miała takie ładne dziecko. Pewna jestem, że Lucy więcej ma ze mnie niż moja własna córka. Madziu, Madziu! – ciągnęła matka tonem przymilnego utyskiwania, gdy ten nieszczęsny błąd natury wszedł do izby – na co się zda moje ciągłe powtarzanie, byś nie chodziła nad wodę. Wpadniesz kiedyś i utopisz się, a wtedy będziesz żałowała, żeś nie słuchała matki.
Kiedy Madzia zdjęła kapturek, włosy jej smutnie potwierdziły słuszność zarzutów matki. Pani Tulliver, w dążeniu, by córka jej miała kędzierzawą czuprynkę, „jak dzieci innych”, ucięła jej włosy nad czołem zbyt krótko, by je można było zasunąć za uszy, a że godzinę po zdjęciu papilotów po lokach i śladu nie było, Madzia co chwilę podrzucała głową, by strząsnąć ciemne, gęste kosmyki z czarnych, lśniących oczu. Ruchy te upodabniały ją niezmiernie do małego szetlandzkiego kucyka.
– O, mój Boże! Madziu! Jak można tak rzucać kapturek! Bądź grzeczna, zanieś go na górę, wyszczotkuj włosy, włóż czysty fartuszek i, na litość boską, zmień pantofle. A potem wróć tutaj i przynieś swoją zszywankę, jak dobrze wychowana panienka!
– Mamo – zaprotestowała Madzia tonem, w którym brzmiało lekkie niezadowolenie – ja nie chcę robić mojej zszywanki.
– Co! Nie chcesz zrobić pięknej, zszywanej kapy na łóżko dla cioci Glegg?
– To głupia robota – odparła Madzia, potrząsając grzywą – najpierw drzeć materiał na kawałki po to tylko, żeby go zszywać z powrotem. A poza tym nie chcę nic robić dla cioci Glegg – nie lubię jej.
Madzia wyszła, wlokąc za sobą kapturek za tasiemkę, pan Tulliver zaś roześmiał się hałaśliwie.
– Dziwię ci się, mój drogi, że potrafisz się z tego śmiać – oświadczyła pani Tulliver nieco bardziej zrzędnie. – Zachęcasz ją do niegrzeczności. A ciotki pomyślą, że to ja ją rozpuszczam.
Pani Tulliver była osobą o tak zwanym pogodnym usposobieniu; nigdy nie płakała, będąc dzieckiem, chyba że poczuła głód lub ukłuła się szpilką; od kołyski była zdrowa, dorodna, pulchna, tępawa – krótko mówiąc najsłodsze, najmilsze dziecko w rodzinie. Ale mleko i słodycz nie najlepiej się konserwują, a skwaśniałe nieco, mogą się ludzkiemu brzuchowi dać we znaki. Zastanawiałem się często, czy te wczesne Madonny Rafaelowskie o jasnych, nieco głupawych twarzach zachowują ten sam niezmącony spokój, kiedy ich silni duchowo i fizycznie chłopcy wyrosną na tyle, by ich nie można już było pokazywać bez ubrania. Przypuszczam, że zaczynają wtedy na nich gderać, a w miarę jak to gderanie odnosi coraz mniejszy skutek, wydaje mi się, że Madonny muszą tetryczeć....Miasteczko _Middlemarch_ to jedna z najważniejszych pozycji w kanonie klasycznej literatury angielskiej. George Eliot, jedna z najbardziej nowoczesnych postaci epoki wiktoriańskiej, erudytka, okrzyknięta z powodu wyzwań, jakie rzuciła opinii publicznej – angielską George Sand, podniosła powieść do rangi dyskursu filozoficznego, a pasjonujący romans umiejscowiła w sferze społeczno-moralnej.
Dzieją się w Anglii lat 20. XIX wieku rzeczy ważne, a miasteczko Middlemarch, tak jak każde prowincjonalne miasteczko, jest tych wielkich przemian minisceną, toteż historia toczy się wraz z wątkiem romantycznym i kryminalnym. Losy miasteczka Middlemarch są historycznie i ekonomicznie splecione z losami okolicznej społeczności, mieszkańcami sąsiednich dworów i należących do nich farm.
Na tak szeroko zarysowanym tle maluje George Eliot losy głównych bohaterów: młodej, bogatej i szlachetnej Dorotei Brooke, która szuka godnego celu, by nadać sens swojemu życiu, oraz Tertiusa Lydgate’a, lekarza, który cel znalazł w pracy badawczej i praktyce medycznej, ale przeszkodą w jego realizacji staje się piękna kobieta. Oba te główne wątki mają liczne odgałęzienia, odnogi i boczne pędy, tyleż interesujące, co barwne i nasycone ciepłym humorem. Oglądamy cały złożony świat prowincjonalnej Anglii – mieszczan, kupców, lekarzy, prawników, a także farmerów, ba, nawet najemnych robotników rolnych, których zakończony około 1815 roku proces grodzenia otwartych pastwisk, uprzednio dostępnych każdemu, pozbawił możliwości pracy na własnej ziemi. Nie brak również przedstawicieli Kościoła i typowego dla ówczesnych zmian w hierarchii społecznej procesu przeobrażania się żarliwego kalwińskiego dysydenta w szacownego członka Kościoła anglikańskiego. Obrazu dopełnia piękna sceneria okolic Coventry, pełne nostalgicznej tęsknoty opisy krajobrazu środkowej Anglii, owego raju utraconego szczęśliwego dzieciństwa pisarki...