Facebook - konwersja
Przeczytaj fragment on-line
Darmowy fragment

  • nowość

Mnich, który sprzedał swoje ferrari - ebook

Wydawnictwo:
Tłumacz:
Format:
EPUB
Data wydania:
8 grudnia 2025
34,90
3490 pkt
punktów Virtualo

Mnich, który sprzedał swoje ferrari - ebook

Międzynarodowy bestseller przetłumaczony na ponad 70 języków!

Powieść o wewnętrznej przemianie, spełnianiu marzeń i poznawaniu własnego przeznaczenia.

Mnich, który sprzedał swoje ferrari to opowieść o wziętym adwokacie, którego tryb życia doprowadza do ciężkiego zawału serca na sali sądowej. Choroba zmusza go do poszukiwania odpowiedzi na fundamentalne pytania dotyczące istoty życia. W nadziei na odnalezienie szczęścia i poczucia spełnienia wyrusza w niezwykłą podróż ku źródłom prastarej kultury. Tu odkrywa i poznaje filozoficzny, a zarazem praktyczny system, zdolny wyswobodzić ukryte siły umysłu, ciała i ducha; uczy się żyć z większą pasją i spokojem ducha. Błyskotliwie łącząc ponadczasową mądrość Wschodu z nastawionymi na sukces pryncypiami Zachodu, opowieść ta inspiruje i krok po kroku objaśnia sposoby na pełne życie, cechujące się odwagą, radością i wewnętrzną harmonią.

Ta lektura to fascynująca i zabawna przygoda... ścieżka usłana perłami wiedzy, które są w stanie wzbogacić życie każdego z nas i skierować je na nowe tory.

Brian Tracy, autor Maksimum sukcesu

Porywająca historia, która uczy i bawi.

Paulo Coelho

Ta publikacja spełnia wymagania dostępności zgodnie z dyrektywą EAA.

Kategoria: Poradniki
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-7579-967-5
Rozmiar pliku: 1,1 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

ROZDZIAŁ 1. DZWONEK ALARMOWY

Roz­dział 1

Dzwo­nek alar­mowy

Upadł na środku zatło­czo­nej sali sądo­wej. Był jed­nym z naj­bar­dziej wzię­tych adwo­ka­tów. Sły­nął w rów­nym stop­niu z wło­skich gar­ni­tu­rów po trzy tysiące dola­rów sztuka, w które wci­skał swoje tłu­ste ciel­sko, jak i sze­regu zwy­cięstw w gło­śnych pro­ce­sach. A ja sta­łem tam kom­plet­nie spa­ra­li­żo­wany wido­kiem, jaki roz­ta­czał się przed moimi oczami. Wielki Julian Man­tle osu­nął się na zie­mię i w mgnie­niu oka prze­isto­czył w ofiarę, zło­żoną cier­pie­niem, wstrzą­saną kon­wul­sjami i zlaną zim­nym potem.

Od tej chwili mia­łem wra­że­nie, że wszystko poru­sza się w zwol­nio­nym tem­pie. „Boże, Julian zasłabł!” – pisz­czała jego pomoc­nica, teatral­nym gestem poka­zu­jąc to, co i tak wszy­scy dokład­nie widzieli. Prze­ra­żona pani sędzia szybko wymam­ro­tała coś do tele­fonu zain­sta­lo­wa­nego spe­cjal­nie na wypa­dek takich wła­śnie nie­prze­wi­dzia­nych oko­licz­no­ści. A ja na­dal sta­łem jak wryty, oszo­ło­miony i zdez­o­rien­to­wany, bła­ga­jąc w myślach: „Pro­szę, nie umie­raj. Jesz­cze nie pora, żeby cię spi­sać na straty. Nie zasłu­gu­jesz na taką śmierć!”.

Woźny sądowy, który przed chwilą tkwił w miej­scu nie­ru­chomy jak mumia, jed­nym susem wkro­czył do akcji i pod­jął reani­ma­cję boha­tera, powa­lo­nego na polu praw­ni­czej walki. Asy­stentka pochy­lała się z dru­giej strony, bez­wied­nie muska­jąc nie­na­tu­ral­nie zaczer­wie­nioną twarz Juliana dłu­gimi blond lokami i pocie­sza­jąc go czu­łymi sło­wami, któ­rych oczy­wi­ście nie mógł sły­szeć.

Zna­łem Juliana od sie­dem­na­stu lat. Spo­tka­li­śmy się po raz pierw­szy, kiedy byłem mło­dym stu­den­tem prawa, zatrud­nio­nym na czas waka­cji przez jed­nego z jego wspól­ni­ków. Już wtedy miał wszystko. Był bły­sko­tli­wym, przy­stoj­nym, odważ­nym adwo­ka­tem, marzą­cym o wiel­kim suk­ce­sie. Trak­to­wano go w kan­ce­la­rii jak wscho­dzącą gwiazdę, jak praw­dziwą nadzieję na przy­szłość. Wciąż pamię­tam, jak pra­cu­jąc pew­nej nocy, prze­cho­dzi­łem przez jego gabi­net i ukrad­kiem rzu­ci­łem okiem na opra­wiony w ramkę cytat, usta­wiony przy kra­wę­dzi masyw­nego dębo­wego biurka.

Słowa Win­stona Chur­chilla mówiły bar­dzo wiele o czło­wieku, jakim był wów­czas Julian:

Z pew­no­ścią jeste­śmy dzi­siaj panami swego prze­zna­cze­nia. Wie­rzę, że posta­wione przed nami zada­nia nie prze­ra­stają naszych sił, a trud i ból nie są nie do znie­sie­nia. O ile tylko mamy wiarę w naszą sprawę i nie­po­ko­naną wolę walki, zwy­cię­stwo będzie nale­żeć do nas.

Julian wcie­lił w życie wska­zówki wiel­kiego poli­tyka. Był twardy, nie­ustę­pliwy, gotów pra­co­wać po osiem­na­ście godzin na dobę na suk­ces, który, jak wie­rzył, jest jego prze­zna­cze­niem. Wszy­scy wie­dzieli, że jego dzia­dek był sena­to­rem, a ojciec zasia­dał w sądzie naj­wyż­szym. To jasne, że stały za nim pie­nią­dze, a na jego bar­kach, odzia­nych w stroje od Arma­niego, spo­czy­wał cię­żar wiel­kich nadziei. Muszę jed­nak przy­znać, że był klasą sam dla sie­bie. Wszystko robił po swo­jemu i uwiel­biał się popi­sy­wać.

Jego nie­praw­do­po­dobne popisy ora­tor­skie komen­to­wano na pierw­szych stro­nach gazet. Bogaci i sławni bie­gli do niego, ile­kroć potrze­bo­wali dosko­na­łego praw­nika, który przed sądem potra­fił bez par­donu zaata­ko­wać stronę prze­ciwną. Nie­tu­zin­kowy styl życia także doda­wał mu roz­głosu. Do histo­rii firmy prze­szły nocne wypady do naj­droż­szych restau­ra­cji z sek­sow­nymi mło­dymi model­kami, sza­lone pijac­kie wyprawy z hała­śliwą bandą bro­ke­rów, któ­rych nazy­wał „ekipą roz­biór­kową”.

Na­dal nie wiem, dla­czego aku­rat mnie wybrał na asy­stenta przy odby­wa­ją­cym się tego lata sen­sa­cyj­nym pro­ce­sie o mor­der­stwo. Cho­ciaż skoń­czy­łem prawo na Harvar­dzie, jego macie­rzy­stej uczelni, na pewno nie zali­cza­łem się do naj­by­strzej­szych sta­ży­stów w kan­ce­la­rii, a w moich żyłach nie pły­nęła ani kro­pla błę­kit­nej krwi. Mój ojciec po służ­bie w mari­nes całe życie prze­pra­co­wał jako ochro­niarz w miej­sco­wym banku, a matka wycho­wała się w Bronk­sie i nie miała żad­nych szcze­gól­nych aspi­ra­cji.

Jed­nak wybrał wła­śnie mnie spo­śród wszyst­kich innych, któ­rzy dys­kret­nie sta­rali się o przy­wi­lej zosta­nia jego prawą ręką w pro­ce­sie, który wkrótce okrzyk­nięto „kró­lem pro­ce­sów o mor­der­stwo”. Powie­dział, że spodo­bał mu się mój „głód suk­cesu”. Oczy­wi­ście wygrał sprawę, a pewien gość z kie­row­nic­twa dużej firmy, oskar­żony o bru­talne zamor­do­wa­nie żony, odzy­skał wol­ność. Lub raczej był wolny na tyle, na ile pozwa­lało mu jego par­szywe sumie­nie.

Owego lata wiele się nauczy­łem. Zyska­łem umie­jęt­ność wzbu­dza­nia w ławie przy­się­głych wąt­pli­wo­ści tam, gdzie wszystko było jasne jak słońce. Cze­goś takiego nie potra­fił żaden z naj­zna­ko­mit­szych adwo­ka­tów. To była lek­cja sztuki wygry­wa­nia i rzadka spo­sob­ność pod­pa­trze­nia mistrza w akcji. Chło­ną­łem te nauki jak gąbka.

Z ini­cja­tywy Juliana zosta­łem w fir­mie i wkrótce zawią­zała się mię­dzy nami przy­jaźń. Prawdę powie­dziaw­szy, nie był naj­ła­twiej­szym sze­fem. Praca w cha­rak­te­rze jego asy­stenta wią­zała się ze stre­sem i nie raz doszło mię­dzy nami do gło­śnych awan­tur. Kon­se­kwent­nie budo­wał ścieżkę, a raczej auto­stradę kariery. W swoim mnie­ma­niu był nie­omylny. Jed­nak pod maską despo­tycz­nego zrzędy krył się czło­wiek, który naprawdę trosz­czył się o ludzi.

Choćby był nie wiem jak zajęty, zawsze pytał o Jenny, którą nazy­wam „moją panną młodą”, cho­ciaż pobra­li­śmy się, zanim roz­po­czą­łem stu­dia praw­ni­cze. Dowie­dziaw­szy się od innego sta­ży­sty, że led­wie wiążę koniec z koń­cem, Julian zała­twił mi szczo­dre sty­pen­dium. To prawda, że był twar­dym gra­czem, a chwi­lami po pro­stu awan­tur­ni­kiem, ale ni­gdy nie zanie­dby­wał przy­ja­ciół. Nato­miast praw­dzi­wym pro­ble­mem była jego obse­sja na punk­cie pracy.

Przez pierw­szych parę lat uspra­wie­dli­wiał cią­głe prze­sia­dy­wa­nie w kan­ce­la­rii „dobrem firmy”. Powia­dał, że wkrótce weź­mie mie­siąc urlopu i poje­dzie na Kaj­many, a jeśli nie teraz, to „następ­nej zimy już na pewno”. Jed­nak z cza­sem sława Juliana jako wybit­nego praw­nika rosła i co za tym idzie, przy­by­wało mu pracy. Pro­cesy sta­wały się coraz poważ­niej­sze, coraz cie­kaw­sze, a Julian, który zawsze podej­mo­wał naj­cięż­sze wyzwa­nia, zmu­szał się do coraz inten­syw­niej­szego wysiłku. Przy­zna­wał, że pod­czas nie­zwy­kle rzad­kich momen­tów odpo­czynku nie potra­fił spać dłu­żej niż parę godzin, a i tak budził się z poczu­ciem winy, że za mało czasu spę­dzał nad aktami sądo­wymi. Wkrótce stało się jasne, że pożera go głód suk­cesu – chciał wię­cej pre­stiżu, wię­cej sławy, wię­cej pie­nię­dzy.

Tak jak można się było spo­dzie­wać, miał nie­by­wałe osią­gnię­cia. Zdo­był wszystko, o czym więk­szość ludzi może tylko poma­rzyć: repu­ta­cję gwiazdy w swym zawo­dzie, roczny dochód liczony w milio­nach, impo­nu­jącą posia­dłość w eks­klu­zyw­nej dziel­nicy, pry­watny samo­lot, letni dom na tro­pi­kal­nej wyspie i naj­ulu­bień­sze cacko – lśniące czer­wone fer­rari, które zwykł par­ko­wać na samym środku pod­jazdu.

Mimo to wie­dzia­łem, że sprawy wcale nie wyglą­dały tak ide­al­nie, jak by się mogło wyda­wać. Dostrze­ga­łem oznaki nad­cią­ga­ją­cej kata­strofy, nie dla­tego że byłem szcze­gól­nie spo­strze­gaw­czy, ale dla­tego że spę­dza­łem z nim naj­wię­cej czasu. Zawsze byli­śmy razem, ponie­waż zawsze razem sie­dzie­li­śmy w pracy. A jej tempo ni­gdy nie spa­dało. Co chwila na hory­zon­cie poja­wiała się jakaś naprawdę nie­by­wała sprawa sądowa, bez porów­na­nia bar­dziej inte­re­su­jąca niż poprzed­nia. Julian ni­gdy nie uwa­żał, że jest dosta­tecz­nie przy­go­to­wany. Co się sta­nie, jeśli, broń Boże, sędzia pod­nie­sie tę lub tamtą kwe­stię?! Co się sta­nie, jeśli nasze odpo­wie­dzi będą nie dość pre­cy­zyjne? Co się sta­nie, jeśli ktoś zdoła go zasko­czyć na środku prze­peł­nio­nej sali sądo­wej jak sarnę ośle­pioną reflek­to­rami samo­chodu? A więc obaj wytę­ża­li­śmy siły do gra­nic moż­li­wo­ści i tym samym zamy­ka­li­śmy się w świe­cie, gdzie ist­niała wyłącz­nie praca. Haro­wa­li­śmy jak nie­wol­nicy gdzieś na sześć­dzie­sią­tym czwar­tym pię­trze molo­cha ze stali i szkła, pod­czas gdy wszy­scy ludzie przy zdro­wych zmy­słach sie­dzieli w domu ze swymi rodzi­nami. Myśle­li­śmy, że zła­pa­li­śmy Pana Boga za nogi, zaśle­piała nas wizja suk­cesu.

Im wię­cej czasu spę­dza­łem z Julia­nem, tym lepiej widzia­łem, że dosłow­nie wpę­dza się do grobu. Odno­siło się wra­że­nie, że kie­ruje nim swo­iste pra­gnie­nie śmierci. Ni­gdy nie miał dość, ni­gdy go nic nie zado­wa­lało. W końcu jego mał­żeń­stwo się roz­pa­dło, prze­stał roz­ma­wiać z wła­snym ojcem i cho­ciaż posiadł wszel­kie dobra mate­rialne, wciąż gonił za czymś nie­okre­ślo­nym. Cze­goś mu bra­ko­wało – emo­cjo­nal­nie, fizycz­nie i duchowo.

W wieku pięć­dzie­się­ciu trzech lat wyglą­dał, jakby był grubo po sie­dem­dzie­siątce. Jego twarz pokry­wały zmarszczki – nie­zbyt chwa­lebny wynik bez­kom­pro­mi­so­wego dąże­nia do suk­cesu, nawet po tru­pach, cią­głego napię­cia i nie­zdro­wego trybu życia. Późne kola­cje w dro­gich fran­cu­skich restau­ra­cjach, cięż­kie kubań­skie cygara i nie­zli­czone kie­liszki koniaku pochła­niane jeden po dru­gim spo­wo­do­wały uciąż­liwą nad­wagę. Bez prze­rwy narze­kał, że jest chory i zmę­czony tym, że jest zmę­czony i chory. Stra­cił poczu­cie humoru i w ogóle prze­stał się śmiać.

Entu­zja­styczną nie­gdyś naturę Juliana zastą­piła śmier­telna powaga. Wyda­wało mi się, że życie prze­stało mieć dla niego sens.

Naj­smut­niej­sze jed­nak było to, że stra­cił dawny polot na sali sądo­wej. Kie­dyś olśnie­wał wszyst­kich obec­nych elo­kwen­cją, obez­wład­niał cel­nymi wnio­skami koń­co­wymi, teraz godzi­nami glę­dził na temat nie­istot­nych szcze­gó­łów, które miały nie­wielki zwią­zek ze sprawą. Daw­niej z wdzię­kiem i swadą odpie­rał zarzuty strony prze­ciw­nej, teraz coraz czę­ściej draż­nił wszyst­kich gorz­kim sar­ka­zmem, wysta­wia­jąc na próbę cier­pli­wość sędziów, któ­rzy swego czasu uwa­żali go za praw­ni­czego geniu­sza. Krótko mówiąc, wyróż­nia­jąca Juliana iskra boża zaczęła przy­ga­sać.

Nie tylko napię­cie, wywo­łane sza­lo­nym tem­pem życia, spra­wiało, że wyda­wał się ide­al­nym kan­dy­da­tem do zawału. Czu­łem, że cho­dziło o coś znacz­nie głęb­szego. Podej­rze­wa­łem, że kry­zys doty­czył psy­chiki. Julian skar­żył się nie­mal codzien­nie, że nie żywi nawet odro­biny zapału do tego, co robi, że ogar­nęło go uczu­cie pustki. Opo­wia­dał, że jako młody praw­nik naprawdę kochał prawo, cho­ciaż na początku do wyboru tej pro­fe­sji skło­niły go aspi­ra­cje rodziny. Zawi­ło­ści prawne i stałe wyzwa­nia inte­lek­tu­alne pasjo­no­wały go i sta­no­wiły nie­wy­czer­pane źró­dło ener­gii. Prawo stale inspi­ro­wało go jako narzę­dzie prze­mian spo­łecz­nych.

Kie­dyś naprawdę był kimś wię­cej niż tylko boga­tym dzie­cia­kiem z Con­nec­ti­cut. Naprawdę postrze­gał sie­bie jako przed­sta­wi­ciela Dobra, jako narzę­dzie dosko­na­le­nia spo­łe­czeń­stwa, czło­wieka, który mógł wyko­rzy­stać swoje nie­za­prze­czalne talenty z pożyt­kiem dla innych. Ta wizja nada­wała sens jego życiu, wyzna­czała cel i pod­sy­cała nadzieje.

Kry­zys Juliana miał zwią­zek nie tylko ze spo­so­bem, w jaki zara­biał na życie.

Zanim przy­sze­dłem do firmy, prze­żył jakąś wielką tra­ge­dię. Według jed­nego ze star­szych współ­pra­cow­ni­ków, przy­da­rzyło mu się coś naprawdę nie do opi­sa­nia. W każ­dym razie nikt nie chciał o tym wspo­mi­nać. Nawet stary Har­ding, noto­ryczny gaduła z zarządu, spę­dza­jący wię­cej czasu w barze Ritza-Carl­tona niż w swym przy­gnę­bia­jąco wiel­kim gabi­ne­cie, powie­dział tylko, że przy­rzekł docho­wać tajem­nicy. Cze­go­kol­wiek doty­czył ten głę­boko skry­wany sekret, podej­rze­wa­łem, że nie pozo­sta­wał bez wpływu na fatalny stan Juliana. Oczy­wi­ście, poże­rała mnie cie­ka­wość, lecz przede wszyst­kim pra­gną­łem mu pomóc. Był nie tylko moim men­to­rem, ale z bie­giem dni sta­wał się także naj­lep­szym przy­ja­cie­lem.

W końcu doszło do naj­gor­szego. Potężny atak serca, który powa­lił wspa­nia­łego Juliana Man­tle’a, przy­po­mniał mu, że jest czło­wie­kiem śmier­tel­nym. Wyda­rzyło się to w ponie­dział­kowy ranek, na samym środku sali numer sie­dem, tej samej, gdzie wygra­li­śmy pamiętny pro­ces.
mniej..

BESTSELLERY

Menu

Zamknij