-
nowość
Mnich, który sprzedał swoje ferrari - ebook
Mnich, który sprzedał swoje ferrari - ebook
Międzynarodowy bestseller przetłumaczony na ponad 70 języków!
Powieść o wewnętrznej przemianie, spełnianiu marzeń i poznawaniu własnego przeznaczenia.
Mnich, który sprzedał swoje ferrari to opowieść o wziętym adwokacie, którego tryb życia doprowadza do ciężkiego zawału serca na sali sądowej. Choroba zmusza go do poszukiwania odpowiedzi na fundamentalne pytania dotyczące istoty życia. W nadziei na odnalezienie szczęścia i poczucia spełnienia wyrusza w niezwykłą podróż ku źródłom prastarej kultury. Tu odkrywa i poznaje filozoficzny, a zarazem praktyczny system, zdolny wyswobodzić ukryte siły umysłu, ciała i ducha; uczy się żyć z większą pasją i spokojem ducha. Błyskotliwie łącząc ponadczasową mądrość Wschodu z nastawionymi na sukces pryncypiami Zachodu, opowieść ta inspiruje i krok po kroku objaśnia sposoby na pełne życie, cechujące się odwagą, radością i wewnętrzną harmonią.
Ta lektura to fascynująca i zabawna przygoda... ścieżka usłana perłami wiedzy, które są w stanie wzbogacić życie każdego z nas i skierować je na nowe tory.
Brian Tracy, autor Maksimum sukcesu
Porywająca historia, która uczy i bawi.
Paulo Coelho
Ta publikacja spełnia wymagania dostępności zgodnie z dyrektywą EAA.
| Kategoria: | Poradniki |
| Zabezpieczenie: |
Watermark
|
| ISBN: | 978-83-7579-967-5 |
| Rozmiar pliku: | 1,1 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Rozdział 1
Dzwonek alarmowy
Upadł na środku zatłoczonej sali sądowej. Był jednym z najbardziej wziętych adwokatów. Słynął w równym stopniu z włoskich garniturów po trzy tysiące dolarów sztuka, w które wciskał swoje tłuste cielsko, jak i szeregu zwycięstw w głośnych procesach. A ja stałem tam kompletnie sparaliżowany widokiem, jaki roztaczał się przed moimi oczami. Wielki Julian Mantle osunął się na ziemię i w mgnieniu oka przeistoczył w ofiarę, złożoną cierpieniem, wstrząsaną konwulsjami i zlaną zimnym potem.
Od tej chwili miałem wrażenie, że wszystko porusza się w zwolnionym tempie. „Boże, Julian zasłabł!” – piszczała jego pomocnica, teatralnym gestem pokazując to, co i tak wszyscy dokładnie widzieli. Przerażona pani sędzia szybko wymamrotała coś do telefonu zainstalowanego specjalnie na wypadek takich właśnie nieprzewidzianych okoliczności. A ja nadal stałem jak wryty, oszołomiony i zdezorientowany, błagając w myślach: „Proszę, nie umieraj. Jeszcze nie pora, żeby cię spisać na straty. Nie zasługujesz na taką śmierć!”.
Woźny sądowy, który przed chwilą tkwił w miejscu nieruchomy jak mumia, jednym susem wkroczył do akcji i podjął reanimację bohatera, powalonego na polu prawniczej walki. Asystentka pochylała się z drugiej strony, bezwiednie muskając nienaturalnie zaczerwienioną twarz Juliana długimi blond lokami i pocieszając go czułymi słowami, których oczywiście nie mógł słyszeć.
Znałem Juliana od siedemnastu lat. Spotkaliśmy się po raz pierwszy, kiedy byłem młodym studentem prawa, zatrudnionym na czas wakacji przez jednego z jego wspólników. Już wtedy miał wszystko. Był błyskotliwym, przystojnym, odważnym adwokatem, marzącym o wielkim sukcesie. Traktowano go w kancelarii jak wschodzącą gwiazdę, jak prawdziwą nadzieję na przyszłość. Wciąż pamiętam, jak pracując pewnej nocy, przechodziłem przez jego gabinet i ukradkiem rzuciłem okiem na oprawiony w ramkę cytat, ustawiony przy krawędzi masywnego dębowego biurka.
Słowa Winstona Churchilla mówiły bardzo wiele o człowieku, jakim był wówczas Julian:
Z pewnością jesteśmy dzisiaj panami swego przeznaczenia. Wierzę, że postawione przed nami zadania nie przerastają naszych sił, a trud i ból nie są nie do zniesienia. O ile tylko mamy wiarę w naszą sprawę i niepokonaną wolę walki, zwycięstwo będzie należeć do nas.
Julian wcielił w życie wskazówki wielkiego polityka. Był twardy, nieustępliwy, gotów pracować po osiemnaście godzin na dobę na sukces, który, jak wierzył, jest jego przeznaczeniem. Wszyscy wiedzieli, że jego dziadek był senatorem, a ojciec zasiadał w sądzie najwyższym. To jasne, że stały za nim pieniądze, a na jego barkach, odzianych w stroje od Armaniego, spoczywał ciężar wielkich nadziei. Muszę jednak przyznać, że był klasą sam dla siebie. Wszystko robił po swojemu i uwielbiał się popisywać.
Jego nieprawdopodobne popisy oratorskie komentowano na pierwszych stronach gazet. Bogaci i sławni biegli do niego, ilekroć potrzebowali doskonałego prawnika, który przed sądem potrafił bez pardonu zaatakować stronę przeciwną. Nietuzinkowy styl życia także dodawał mu rozgłosu. Do historii firmy przeszły nocne wypady do najdroższych restauracji z seksownymi młodymi modelkami, szalone pijackie wyprawy z hałaśliwą bandą brokerów, których nazywał „ekipą rozbiórkową”.
Nadal nie wiem, dlaczego akurat mnie wybrał na asystenta przy odbywającym się tego lata sensacyjnym procesie o morderstwo. Chociaż skończyłem prawo na Harvardzie, jego macierzystej uczelni, na pewno nie zaliczałem się do najbystrzejszych stażystów w kancelarii, a w moich żyłach nie płynęła ani kropla błękitnej krwi. Mój ojciec po służbie w marines całe życie przepracował jako ochroniarz w miejscowym banku, a matka wychowała się w Bronksie i nie miała żadnych szczególnych aspiracji.
Jednak wybrał właśnie mnie spośród wszystkich innych, którzy dyskretnie starali się o przywilej zostania jego prawą ręką w procesie, który wkrótce okrzyknięto „królem procesów o morderstwo”. Powiedział, że spodobał mu się mój „głód sukcesu”. Oczywiście wygrał sprawę, a pewien gość z kierownictwa dużej firmy, oskarżony o brutalne zamordowanie żony, odzyskał wolność. Lub raczej był wolny na tyle, na ile pozwalało mu jego parszywe sumienie.
Owego lata wiele się nauczyłem. Zyskałem umiejętność wzbudzania w ławie przysięgłych wątpliwości tam, gdzie wszystko było jasne jak słońce. Czegoś takiego nie potrafił żaden z najznakomitszych adwokatów. To była lekcja sztuki wygrywania i rzadka sposobność podpatrzenia mistrza w akcji. Chłonąłem te nauki jak gąbka.
Z inicjatywy Juliana zostałem w firmie i wkrótce zawiązała się między nami przyjaźń. Prawdę powiedziawszy, nie był najłatwiejszym szefem. Praca w charakterze jego asystenta wiązała się ze stresem i nie raz doszło między nami do głośnych awantur. Konsekwentnie budował ścieżkę, a raczej autostradę kariery. W swoim mniemaniu był nieomylny. Jednak pod maską despotycznego zrzędy krył się człowiek, który naprawdę troszczył się o ludzi.
Choćby był nie wiem jak zajęty, zawsze pytał o Jenny, którą nazywam „moją panną młodą”, chociaż pobraliśmy się, zanim rozpocząłem studia prawnicze. Dowiedziawszy się od innego stażysty, że ledwie wiążę koniec z końcem, Julian załatwił mi szczodre stypendium. To prawda, że był twardym graczem, a chwilami po prostu awanturnikiem, ale nigdy nie zaniedbywał przyjaciół. Natomiast prawdziwym problemem była jego obsesja na punkcie pracy.
Przez pierwszych parę lat usprawiedliwiał ciągłe przesiadywanie w kancelarii „dobrem firmy”. Powiadał, że wkrótce weźmie miesiąc urlopu i pojedzie na Kajmany, a jeśli nie teraz, to „następnej zimy już na pewno”. Jednak z czasem sława Juliana jako wybitnego prawnika rosła i co za tym idzie, przybywało mu pracy. Procesy stawały się coraz poważniejsze, coraz ciekawsze, a Julian, który zawsze podejmował najcięższe wyzwania, zmuszał się do coraz intensywniejszego wysiłku. Przyznawał, że podczas niezwykle rzadkich momentów odpoczynku nie potrafił spać dłużej niż parę godzin, a i tak budził się z poczuciem winy, że za mało czasu spędzał nad aktami sądowymi. Wkrótce stało się jasne, że pożera go głód sukcesu – chciał więcej prestiżu, więcej sławy, więcej pieniędzy.
Tak jak można się było spodziewać, miał niebywałe osiągnięcia. Zdobył wszystko, o czym większość ludzi może tylko pomarzyć: reputację gwiazdy w swym zawodzie, roczny dochód liczony w milionach, imponującą posiadłość w ekskluzywnej dzielnicy, prywatny samolot, letni dom na tropikalnej wyspie i najulubieńsze cacko – lśniące czerwone ferrari, które zwykł parkować na samym środku podjazdu.
Mimo to wiedziałem, że sprawy wcale nie wyglądały tak idealnie, jak by się mogło wydawać. Dostrzegałem oznaki nadciągającej katastrofy, nie dlatego że byłem szczególnie spostrzegawczy, ale dlatego że spędzałem z nim najwięcej czasu. Zawsze byliśmy razem, ponieważ zawsze razem siedzieliśmy w pracy. A jej tempo nigdy nie spadało. Co chwila na horyzoncie pojawiała się jakaś naprawdę niebywała sprawa sądowa, bez porównania bardziej interesująca niż poprzednia. Julian nigdy nie uważał, że jest dostatecznie przygotowany. Co się stanie, jeśli, broń Boże, sędzia podniesie tę lub tamtą kwestię?! Co się stanie, jeśli nasze odpowiedzi będą nie dość precyzyjne? Co się stanie, jeśli ktoś zdoła go zaskoczyć na środku przepełnionej sali sądowej jak sarnę oślepioną reflektorami samochodu? A więc obaj wytężaliśmy siły do granic możliwości i tym samym zamykaliśmy się w świecie, gdzie istniała wyłącznie praca. Harowaliśmy jak niewolnicy gdzieś na sześćdziesiątym czwartym piętrze molocha ze stali i szkła, podczas gdy wszyscy ludzie przy zdrowych zmysłach siedzieli w domu ze swymi rodzinami. Myśleliśmy, że złapaliśmy Pana Boga za nogi, zaślepiała nas wizja sukcesu.
Im więcej czasu spędzałem z Julianem, tym lepiej widziałem, że dosłownie wpędza się do grobu. Odnosiło się wrażenie, że kieruje nim swoiste pragnienie śmierci. Nigdy nie miał dość, nigdy go nic nie zadowalało. W końcu jego małżeństwo się rozpadło, przestał rozmawiać z własnym ojcem i chociaż posiadł wszelkie dobra materialne, wciąż gonił za czymś nieokreślonym. Czegoś mu brakowało – emocjonalnie, fizycznie i duchowo.
W wieku pięćdziesięciu trzech lat wyglądał, jakby był grubo po siedemdziesiątce. Jego twarz pokrywały zmarszczki – niezbyt chwalebny wynik bezkompromisowego dążenia do sukcesu, nawet po trupach, ciągłego napięcia i niezdrowego trybu życia. Późne kolacje w drogich francuskich restauracjach, ciężkie kubańskie cygara i niezliczone kieliszki koniaku pochłaniane jeden po drugim spowodowały uciążliwą nadwagę. Bez przerwy narzekał, że jest chory i zmęczony tym, że jest zmęczony i chory. Stracił poczucie humoru i w ogóle przestał się śmiać.
Entuzjastyczną niegdyś naturę Juliana zastąpiła śmiertelna powaga. Wydawało mi się, że życie przestało mieć dla niego sens.
Najsmutniejsze jednak było to, że stracił dawny polot na sali sądowej. Kiedyś olśniewał wszystkich obecnych elokwencją, obezwładniał celnymi wnioskami końcowymi, teraz godzinami ględził na temat nieistotnych szczegółów, które miały niewielki związek ze sprawą. Dawniej z wdziękiem i swadą odpierał zarzuty strony przeciwnej, teraz coraz częściej drażnił wszystkich gorzkim sarkazmem, wystawiając na próbę cierpliwość sędziów, którzy swego czasu uważali go za prawniczego geniusza. Krótko mówiąc, wyróżniająca Juliana iskra boża zaczęła przygasać.
Nie tylko napięcie, wywołane szalonym tempem życia, sprawiało, że wydawał się idealnym kandydatem do zawału. Czułem, że chodziło o coś znacznie głębszego. Podejrzewałem, że kryzys dotyczył psychiki. Julian skarżył się niemal codziennie, że nie żywi nawet odrobiny zapału do tego, co robi, że ogarnęło go uczucie pustki. Opowiadał, że jako młody prawnik naprawdę kochał prawo, chociaż na początku do wyboru tej profesji skłoniły go aspiracje rodziny. Zawiłości prawne i stałe wyzwania intelektualne pasjonowały go i stanowiły niewyczerpane źródło energii. Prawo stale inspirowało go jako narzędzie przemian społecznych.
Kiedyś naprawdę był kimś więcej niż tylko bogatym dzieciakiem z Connecticut. Naprawdę postrzegał siebie jako przedstawiciela Dobra, jako narzędzie doskonalenia społeczeństwa, człowieka, który mógł wykorzystać swoje niezaprzeczalne talenty z pożytkiem dla innych. Ta wizja nadawała sens jego życiu, wyznaczała cel i podsycała nadzieje.
Kryzys Juliana miał związek nie tylko ze sposobem, w jaki zarabiał na życie.
Zanim przyszedłem do firmy, przeżył jakąś wielką tragedię. Według jednego ze starszych współpracowników, przydarzyło mu się coś naprawdę nie do opisania. W każdym razie nikt nie chciał o tym wspominać. Nawet stary Harding, notoryczny gaduła z zarządu, spędzający więcej czasu w barze Ritza-Carltona niż w swym przygnębiająco wielkim gabinecie, powiedział tylko, że przyrzekł dochować tajemnicy. Czegokolwiek dotyczył ten głęboko skrywany sekret, podejrzewałem, że nie pozostawał bez wpływu na fatalny stan Juliana. Oczywiście, pożerała mnie ciekawość, lecz przede wszystkim pragnąłem mu pomóc. Był nie tylko moim mentorem, ale z biegiem dni stawał się także najlepszym przyjacielem.
W końcu doszło do najgorszego. Potężny atak serca, który powalił wspaniałego Juliana Mantle’a, przypomniał mu, że jest człowiekiem śmiertelnym. Wydarzyło się to w poniedziałkowy ranek, na samym środku sali numer siedem, tej samej, gdzie wygraliśmy pamiętny proces.