Mniej więcej Maddy - ebook
Zapierająca dech w piersi, wciągająca opowieść o młodej kobiecie, z chorobą dwubiegunową, odrzucającej poczucie stabilizacji i aprobaty oferowanej przez tradycyjnie pojmowane „normalne” życie na rzecz kariery komika stand-upowego.
Maddy Banks jest zwyczajną, zestresowaną studentką pierwszego roku na Uniwersytecie Nowego Jorku. Nauka, egzaminy, życie w wielkim mieście i niedawne zerwanie z chłopakiem: to normalne, że w takim układzie można się czuć przytłoczonym. Nie pomaga również to, że zawsze czuła się inna niż pozostali członkowie jej idealnej rodziny z Connecticut. Jednak ostatnie załamanie okazuje się dewastująco poważne i Maddy zaczyna brać leki antydepresyjne. Czuje się coraz lepiej, w zasadzie to nawet fantastycznie – i wkrótce wskakuje na szaleńczą karuzelę przerażającej manii, co ostatecznie prowadzi do diagnozy schorzenia dwubiegunowego. Walcząc o odnalezienie swojej własnej drogi w nowej rzeczywistości, o kontrolę nad skomplikowanymi efektami, jaki choroba wywiera na jej poczuciu tożsamości, relacjach z bliskimi osobami i marzeniach, Maddy musi sama nauczyć się, w jaki sposób radzić sobie z poczuciem, że jednocześnie jest niewystarczająco dobra i przesadnie wspaniała.
| Kategoria: | Obyczajowe |
| Zabezpieczenie: |
Watermark
|
| ISBN: | 978-83-8402-496-6 |
| Rozmiar pliku: | 1,8 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Maddy maca stolik nocny, nie otwierając oczu, aż wreszcie jej palce trafiają na bryłę telefonu komórkowego. Przysuwa go do twarzy i mrużąc oczy, odczytuje godzinę. Siedemnaście po drugiej.
_Rano czy po południu?_
Grube granatowe zasłony przykrywające rolety zaciemniające na obu oknach nie pozwalają dostrzec nawet najmniejszego śladu światła. Jej sypialnia jest pogrążona w kompletnej ciemności niczym ponadczasowa jaskinia, w której nie obowiązują pory roku – idealna do spania, co jak najbardziej odpowiada Maddy, ponieważ od powrotu do domu trzy dni temu nie ma ochoty na nic innego, tylko sen. Słyszy stłumione dźwięki dochodzące z kuchni na dole i odległe warczenie silnika kosiarki pracującej nad nieskazitelnym trawnikiem któregoś z sąsiadów.
Jest popołudnie.
Zaczyna wykonywać działania matematyczne w myślach, ale zaraz zaczyna ją boleć głowa, więc się poddaje i przekazuje zadanie swoim palcom. Spała przez siedemnaście godzin. Za długo i niewystarczająco.
Końcówka drugiego semestru była brutalna. Maddy prawie nie zmrużyła oka przez cały ostatni tydzień nauki. Była dobrą uczennicą w liceum przez wszystkie cztery lata. Nigdy nie dostawała samych piątek, jak starsza siostra Emily, ale też wcale się o to nie starała. Jej matka i ojczym, Phil, zachęcali ją i naciskali, żeby zaczęła się starać o lepsze oceny niż czwórka. „Świat dorosłych jest oparty na rywalizacji. Musisz się jakoś wyróżniać”. Matka wygłaszała frazesy i machała jej przed nosem marchewką w postaci wypraw na zakupy. Wysyłała Maddy linki do przemówień na uroczystościach ukończenia nauki, które miały ją rozpalić. Kiedy zaś pozytywne wsparcie i zachęta nie dały rezultatu, rodzice spróbowali strachem zmusić ją do zdobycia idealnych ocen. Mówili o tym, jak mało osób dostaje się na uniwersytet, i dzielili się historyjkami o córce przyjaciela, którą odrzucił każdy college, do którego złożyła papiery, i wreszcie skończyła jako osoba uzależniona od narkotyków. Nic jednak nie przekonało Maddy do wzmożenia wysiłków.
Pamięta, jak w drugiej klasie liceum uczyła się o Napoleonie. Na egzaminie dostała czwórkę. Czy mogła bardziej się przyłożyć, wypluć z siebie nieco więcej informacji o bitwie pod Austerlitz i dostać piątkę? Prawdopodobnie tak. Ale w jakim celu? W jaki sposób wiedza o przebiegu bójki między grupką facetów, która odbyła się ponad dwieście lat temu na zupełnie innym kontynencie, mogła mieć jakikolwiek wpływ na współczesne życie nastolatki z przedmieścia Connecticut? W absolutnie żaden.
Jej zdaniem to, czego nauczyła się w liceum, nie miało żadnego praktycznego znaczenia poza pomocą przy egzaminie wstępnym do college’u. Maddy nadal nie wie, jak zmienić koło w samochodzie, przyszyć oderwany guzik albo ugotować potrawę bardziej skomplikowaną niż makaron z serem. A jak do tej pory ani razu nie słyszała, żeby ktoś wspominał o bitwie pod Austerlitz.
Usatysfakcjonowana łatwą do zdobycia – w porównaniu ze ścisłą czołówką – mierną pozycją na liście osiągnięć uczniów, Maddy z łatwością przedryfowała przez liceum. Pierwszy rok studiów na Uniwersytecie Nowojorskim okazał się koszmarnie trudny: niemożliwa do ogarnięcia ilość nauki, współlokatorka, która doprowadzała ją do szaleństwa, zero pojęcia, którą specjalizację wybrać na magisterkę, problemy ze znalezieniem prawdziwej pasji życiowej i z zaprzyjaźnieniem się z nowymi osobami, a do tego odejście Adama. Dwukrotne. Jej matka, Phil, Emily, jej starszy brat Jack i nauczyciele w liceum przekonywali, że studia będą najlepszym okresem jej życia. Tymczasem póki co okazały się zdecydowanie najgorszym. Musiała robić coś nie tak.
Niewytłumaczalnie wyczerpana, ale jednocześnie zmęczona spaniem, Maddy wpatruje się w sufit, przypominając sobie konstelację postaci, które jako dziecko wymyślała sobie nocami w pokoju wypełnionym światłem księżyca. Było to, zanim matka zainstalowała rolety blokujące światło. Przypadkowe pęknięcia i nierówności stawały się zwierzętami, twarzą z profilem o rzymskim nosie, pistoletem, dziewczynką z szeroko otwartymi ustami, buldogiem, gwiazdą filmową, seryjnym mordercą, jego ofiarą. Sufit jej sypialni, niebo pełne gwiazd… zabawne, że ludzki mózg zawsze doszukuje się znaczenia nawet tam, gdzie go nie ma.
Szala przechyla się i Maddy wstaje z łóżka. Całe ciało jest zesztywniałe i reaguje gniewem na jej decyzję. Szurając nogami, rusza do łazienki. Światło wpadające przez okno atakuje ją z gwałtownością nagle wymierzonego policzka. Maddy krzywi się z bólu. Załatwia się z zamkniętymi oczami.
Stojąc przy umywalce, przygląda się odbiciu w lustrze – matowym włosom mysiego koloru, przyciętym w sięgający do brody bob, przeciętnym brązowym oczom i okrągłej jak kula do kręgli głowie, która jest za duża na większość czapek. Do tego brzydki nos i zbyt dużo piegów.
To bez wątpienia ona, chociaż czuje się odłączona od swojego odbicia i zafascynowana dziwnie nieprzyjemnym uczuciem, że obserwuje ją ktoś obcy, może nawet nie do końca człowiek, lecz jakieś zwierzę. Zagląda w źrenice pozbawionych emocji oczu – bezdenne błotnistobrązowe grzęzawisko nicości. Nie ma w nich lśniącej iskierki rozbawienia czy to przeszłością, czy teraźniejszością.
Maddy wychodzi z łazienki, nie umywszy ani rąk, ani zębów, i wlecze się z trudem korytarzem. Deski podłogowe pod jej gołymi stopami są chłodne i gładkie, wypolerowane na błysk. Mija ogromny abstrakcyjny obraz, chaotyczny zlepek kolorów i kompozycji, absurdalnie kosztowny, stworzony przez „wpływowego” współczesnego artystę i zawieszony na ścianie przy szczycie schodów, kiedy Maddy miała dziesięć lat. Nie pamięta, co było tam wcześniej, jeśli w ogóle cokolwiek.
Kiedyś próbowała sobie wyobrazić, jaki był zamiar artysty. W prawym górnym rogu dostrzegała zarys czegoś, co wyglądało jak pies, serię linii, które mogłyby być górami, a jeśli zmrużyła oczy, na obrazie pojawiała się twarz Hitlera. Jednak szczerze mówiąc, obraz nie odzwierciedla żadnej z tych rzeczy. Niezdolna zrozumieć, na co patrzy, Maddy zawsze czuła się przy nim niepewnie. Z kolei jej matka uwielbiała ten obraz i często zatrzymywała się na szczycie schodów, żeby go podziwiać. Niestety, tak jak w przypadku większości kosztownych, cennych rzeczy w ich domu, nowość się z czasem znudziła i teraz wszyscy mijają ten obraz, nie zauważając go ani nie czując niczego na jego widok.
Maddy schodzi na dół i automatycznie rusza do kuchni, a potem siada na swoim krześle przy stole. Jej matka stoi przy wyspie kuchennej, ubrana w biały zestaw do gry w tenisa. W uszach ma diamentowe kolczyki, tak ciężkie, że rozciągają jej płatki uszu. Stoi naprzeciwko Maddy i kroi arbuza. Jej rozjaśnione w salonie fryzjerskim włosy są wilgotne od potu, a błękitne oczy podkreślone grubymi smugami rozmazanej kreski do oczu.
– Dobrze. Wreszcie wstałaś. Za godzinę masz spotkanie z doktorem Taberem.
– Co? Dlaczego?
– Coroczne badania okresowe.
Maddy jęczy z niezadowoleniem.
– Nie chcę tam iść.
– Dobrze, żebyś załatwiła tę sprawę, skoro jesteś w domu. W przyszłym tygodniu jesteś zapisana na wizytę u dentysty.
– Jestem zmęczona.
– Nie możesz być ciągle zmęczona. Spędziłaś cały dzień w łóżku.
– Nie chcę iść do pediatry. Mam prawie dwadzieścia lat.
– Jeśli chcesz, w przyszłym roku możemy zmienić ci lekarza. Doktor Taber i tak zamierza jesienią przejść na emeryturę.
– To mnie stresuje. Rozbolała mnie głowa.
– Po prostu jesteś głodna. Chcesz arbuza?
– Nie.
Matka ignoruje ją i stawia przed nią talerz z kawałkami owocu.
– Mam chleb na zakwasie. Mogę ci zrobić grillowany ser.
– Nie jestem głodna.
Matka wyjmuje z lodówki ser i masło, bochenek chleba z koszyka i patelnię z szafki w wyspie.
– Co zamierzasz zrobić z pracą wakacyjną?
– Nie wiem. Emily jest w domu?
– Zajmuje się dziećmi u Rogensów.
– A gdzie jest Jack?
– Gra w golfa.
Matka układa na posmarowanej masłem patelni kromkę chleba i ser. Czekając, z ręką wspartą na lewym biodrze, przygląda się Maddy.
– W Pine Meadows potrzebują obsługi.
Maddy wywraca oczami.
– Boże, tylko nie to.
– Wczoraj widziałam Sofię w Starbucksie. Jest tam baristką.
Sofia była jej najlepszą przyjaciółką od przedszkola do końca podstawówki. Wszystko robiły razem – chodziły na naukę tańca, jazdy konnej, w weekendy sypiały na przemian u siebie w domach. Ubierały się tak samo, malowały paznokcie na ten sam kolor i robiły sobie niezliczone bransoletki przyjaźni. Jej ulubiona miała ułożone naprzemiennie różowe i granatowe gliniane koraliki otaczające napis MB SL 4EVA __ ułożony z białych koralików z literkami.
W pierwszej klasie liceum Maddy zaczęła chodzić z Adamem, co oczywiście oznaczało, że nie zawsze miała czas na spotykanie się ze swoją przyjaciółką tak często, jak kiedyś. Założyła, że Sofia to zrozumie, ale ta zamiast tego czuła się urażona i skrzywdzona. Powiedziała, że Maddy przedłożyła swojego nowego popularnego chłopaka sportowca ponad ich przyjaźń. Co w zasadzie było prawdą.
Maddy miała nadzieję, że Sofia też znajdzie sobie chłopaka i przestanie polegać w kwestii życia towarzyskiego wyłącznie na niej. Poza tym liczyła, że będą się wtedy mogły spotykać na podwójnych randkach. Sofia jednak nie interesowała się facetami, więc życzenia Maddy nigdy się nie spełniły. Poza tym Sofia nie lubiła Adama. W końcu obie przestały nosić bransoletki przyjaźni i zanim dotarły do ostatniej klasy liceum, rysa w ich relacji rozszerzyła się, przybierając rozmiary kanionu.
W dniu zakończenia szkoły mama Sofii poprosiła obie dziewczyny, żeby stanęły razem do zdjęcia. Maddy pamięta, że pozowała, stojąc na boisku futbolowym ramię w ramię ze swoją byłą przyjaciółką, z wielkim sztucznym uśmiechem przylepionym na twarzy, dopóki mama Sofii nie zrobiła zdjęcia. Maddy w tamtej chwili nie odczuwała niczego specjalnego. Była to zaledwie krótka, nic nieznacząca przerwa w całodziennym świętowaniu z Adamem i jego rodziną. Myśląc o tym w tej chwili, czuje bolesne ukłucie w sercu.
– Nie chcę pracować w Starbucksie. Wszyscy tam zaglądają.
– I co z tego? Nie byłoby przyjemniej spotykać ludzi, zamiast przesiadywać tutaj całymi dniami, nie robiąc absolutnie nic?
– Niezbyt.
– Cóż, w każdym razie nie możesz przesypiać całych dni i lenić się przez całe lato. – Matka lustruje Maddy od stóp do głów. – Czy ty nadal masz na sobie tę samą koszulkę i spodnie od dresu? Wzięłaś w ogóle chociaż raz prysznic od czasu przyjazdu do domu? – Przenosi zapiekankę z serem na talerz i podchodzi do Maddy. Nachyla się nad nią i pociąga nosem. – Boże drogi, Maddy, śmierdzisz jak dno kosza na pranie twojego brata. Zamierzam wziąć teraz prysznic i się przebrać. Ty zjedz, a potem, bardzo proszę, zrób to samo. Następnie zawiozę cię do doktora Tabera.
Matka odwraca się na pięcie swoich białych tenisówek i wychodzi z kuchni. Maddy dziobie palcem grillowany ser na zapiekance, a potem opada na oparcie krzesła i sprawdza telefon.
Widzi dwie nieodczytane wiadomości od Adama.
Pierwszy rok studiów był niemożliwie ciężki. Powrót do domu okazuje się jeszcze trudniejszy.Rozdział 4
– Maddy, może zdjęłabyś tę bluzę? – pyta matka, chociaż brzmi to bardziej jak polecenie.
– Ale tu jest zimno.
Chociaż w siedzibie klubu Pine Meadows jest wystarczająco chłodno, żeby powstrzymać surowe mięso od gnicia, Maddy włożyła swoją szarą uniwersytecką bluzę z kapturem i zapięła ją pod szyję głównie po to, żeby ukryć „ładną” sukienkę, do której włożenia zmusiła ją matka. To taka sama obrzydliwa kiecka, jaką ma na sobie jej matka, Emily i większość kobiet zgromadzonych w tej jadalni: w stylu „kurortowym”, z materiałem zapaćkanym kwietnymi wzorkami w kolorze różowym, turkusowoniebieskim i we wszystkich innych ulubionych kolorach z zestawu kredek świecowych trzyletnich dziewczynek. Gdyby jednorożec i królewna mieli dziecko i to dziecko zwymiotowałoby na sukienkę, powstałby ciuch, który Maddy obecnie chowa pod bluzą.
Popija lodowatą wodę i rozgląda się po pomieszczeniu, podczas gdy mama i Emily czekają, z serwetkami na kolanach, na Jacka i Phila. Obłożony ciemnym drewnem bar, okna wychodzące na zieloną darń, stoły przykryte białymi lnianymi obrusami, a na ścianach olejne obrazy w złotych ramach, przedstawiające pole golfowe, wiejskie pejzaże z okolic Connecticut oraz konie. Kelnerki to kolekcja pracujących matek i studentek: wnuczek członków klubu. Zgromadzeni w jadalni goście są morzem homogenii – siwi, starzy i nadziani.
Większość jest w wieku emerytalnym, starsi o ponad dziesięć lat od jej matki. Twarze kobiet są wybotoksowane i wypełnione, skóra gładka i napięta. Zrobione twarze tkwią osadzone na szyjach pokrytych luźną, cienką jak papier skórą. Kontrast jest jednocześnie absurdalny i niepokojący. Wszystkie są przesadnie umalowane, noszą dużą biżuterię i z tego, co widzi Maddy, razem zapewne zapłaciły za swoje torebki od projektantów mody tyle kasy, że mogłaby rozwiązać problem niedożywienia w całym stanie Connecticut. Ale w Pine Meadows nie ma głodnych ludzi, natomiast bardzo ważne jest, aby nosić kluczyki do swojego mercedesa w torebce Birkina.
Do jadalni wchodzą Jack i Phil, z włosami nadal mokrymi od prysznica. Obaj mają na sobie bluzki z kołnierzykami, niebieskie blezerki i spodnie materiałowe w kolorze khaki. Podchodzą niespiesznym krokiem do stołu i siadają.
– Jak poszła partia golfa? – pyta matka.
– Nie była to moja najlepsza runda, ale nasz Jack zagrał świetnie.
Jack uśmiecha się, nieskromnie zgadzając się z opinią Phila.
– Miałem podwójnego orła² – oznajmia. – Dzisiaj zagrałem epicko.
Jack jest świetny w każdej grze, którą rozgrywa się za pomocą piłki lub kijka. O rok starszy od Maddy i obecnie popularny junior na Uniwersytecie Bostońskim, jest niedojrzały, leniwy i posiada inteligencję emocjonalną ostrygi (które zresztą prawdopodobnie zaraz zamówi). Urodził się jednak, mając w ręku najlepszą walutę, jaką mógłby dostać amerykański chłopak – był biały, przystojny i naturalnie wysportowany. Dla Jacka życie było niczym film Disneya, w którym odgrywał rolę rozkosznego, rozczochranego głównego bohatera.
Kelnerka wręcza im wszystkim menu.
– Czy mogę na początek podać państwu coś do picia?
– Dirty martini poproszę – mówi matka Maddy. – Z grey goose.
Jack zamawia colę, a siostry pozostają przy wodzie.
– Ja wezmę kieliszek caberneta – dodaje Phil.
Phil jest drugim mężem jej matki. Pierwszy mąż, Stephen, ojciec Maddy, odszedł, kiedy miała cztery lata. Żadne z nich nie wie, dokąd się wtedy udał i gdzie jest teraz, i czy nadal jeszcze żyje. Szukali go przez trzy lata po śmierci jego matki, ale nie udało się im trafić na jego trop. Google wyrzuciło linki do kilku stron internetowych Stephena Banksa, ale żaden z nich nie był ojcem Maddy. Nie ma go nigdzie w mediach społecznościowych.
Maddy nie bardzo go pamięta i niewiele o nim wie. Z rozmów między dorosłymi, nieprzeznaczonych dla jej uszu, dowiedziała się w dzieciństwie, że ojciec był pijakiem i hazardzistą, że zdradzał matkę i stosował wobec niej przemoc. Mama jednak w ogóle o nim nie mówi. Nikt o nim nie mówi. W domu rodzinnym nie ma żadnych jego fotografii i Maddy nie potrafi zwizualizować sobie postaci ojca. Ma jedynie niejasne pojęcie, że był przystojny.
Pamięta za to łodzie, które ojciec kolekcjonował. Żaglówki, motorówka, katamaran, kanadyjka – wszystkie wyrzucone na brzeg w różnym stadium rozkładu, przechowywane na trawniku przed domem. Dopiero teraz Maddy przychodzi do głowy, jak kretyńsko musiało wyglądać dla sąsiadów i przejezdnych to nautyczne cmentarzysko i jak bardzo zażenowana musiała się czuć mama. Wtedy jednak ten widok wydawał się jej całkowicie normalny. Dla czterolatki łodzie przed domem nie różniły się od huśtawki, mebli stojących na werandzie i grilla schowanego w ogrodzie za domem. Pamięta, że bawiła się na nich z Jackiem w piratów.
Kolekcja zniknęła wkrótce po ojcu. Może w tej chwili pływa na jednej z tych łodzi, żegluje pomiędzy tropikalnymi wyspami gdzieś na południowym Pacyfiku, zmierzając, gdziekolwiek wiedzie go wiatr. A może zmienił nazwisko, przeprowadził się do Meksyku i zaśmieca nową flotyllą trawnik przed domem innej rodziny. A może nie żyje.
– Rogenowie przyszli – mówi Emily. – Pójdę się z nimi przywitać. Mamo, zamów dla mnie jedzenie, dobrze?
Emily wstaje, wyrafinowana i dojrzała w swojej układnej sukience: minikopia ich matki. Ma sto sześćdziesiąt dwa centymetry wzrostu – jest zaledwie o pięć centymetrów wyższa od Maddy, ale zawsze chodzi w butach na obcasie, górując nad swoją młodszą siostrą. Maddy spogląda na swoje stopy odziane w klapki. Emily jest kobietą, Maddy – nadal dzieckiem.
To prawda, że Emily jest o pięć lat starsza od Maddy, ale nawet w dzieciństwie sprawiała wrażenie bardziej drugiej matki niż siostry. Wszyscy chodzili do szkoły razem tylko przez rok, kiedy Maddy była w przedszkolu, Jack w pierwszej klasie, a Emily w piątej. Trójka dzieci Banksów tamtego roku jeździła tym samym autobusem, ale Maddy zawsze siadała na przodzie pojazdu z Jackiem, a Emily mijała ich, wybierając wraz ze swoimi przyjaciółkami miejsce na tyle. Maddy pozwalała Jackowi siadać przy oknie, dzięki czemu mogła odwrócić głowę i obserwować, jak starsza siostra wymienia się z psiapsiółkami bransoletkami przyjaźni, słucha razem z nimi muzyki i chichocze. Maddy bardzo chciała być taka jak Emily, kiedy już dorośnie.
Tak się jednak nie stało.
Emily rusza na drugi koniec jadalni, gdzie wita się z Susan i Kenem Rogenami, ich rodzicami oraz dwójką dzieci, którymi się opiekuje. Oba brzdące siedzą w wysokich krzesełkach dziecięcych. Ken odstępuje Emily swoje krzesło, a sam przyciąga sobie kolejne, od sąsiedniego stołu. Jedno z dzieci, niemal czteroletni chłopiec, jest już trochę za duże na dziecięce krzesełko. Za długie nogi zwisają mu z siedzenia. Co chwila upuszcza frytki na podłogę. Emily podnosi je. Robi gest ręką i mówi coś, a mały chłopiec odrzuca głowę z umazaną ketchupem twarzyczką do tyłu i wybucha śmiechem.
Emily jest wzorową obywatelką każdego świata, który zaszczyca swoją obecnością. Szybko pojmuje swoją w nim rolę i jego niewypowiedziane zasady. Wszyscy kochają Emily. Dwa lata temu ukończyła Uniwersytet Vanderbilta z dyplomem z zakresu edukacji dziecięcej i natychmiast dostała posadę jako nauczycielka pierwszej klasy w prywatnej szkole podstawowej na Manhattanie. Mieszka na Murray Hill ze swoim narzeczonym Timem. W czerwcu przyszłego roku mają się pobrać.
Kiedy może, przyjeżdża w weekendy do domu z wizytą oraz żeby zarobić dodatkową gotówkę dzięki dorywczej opiece nad dziećmi Rogensów. Chce być żoną i matką, mieszkać w kolonialnym domu z czterema sypialniami, białym płotkiem sztachetowym i słodkim psiakiem – najlepiej doodlem, żeby nie zostawiał sierści na jej idealnych sofach i kosztownych chodnikach. Największym marzeniem Emily jest generalnie skopiowanie życia ich matki, minus rozwód. Maddy próbuje sobie wyobrazić, że mogłaby chcieć tego samego – życia, którego wszyscy się po niej spodziewają i dają jej to do zrozumienia przykładami oraz milionem bezpośrednich i pośrednich komentarzy, ale coś w niej krzywi się i chowa, jakby czuło odrazę, a może nawet jakby było uczulone na taką idealną egzystencję.
– Wiedzą już państwo, co chcą zamówić? – pyta ich kelnerka, stawiając przed matką zamówione martini.
– Dla mnie sałatka z sałaty rzymskiej i łososia, a dla córki – mama wskazuje na puste krzesło obok niej – to samo poproszę.
– Ja wezmę foie gras i filet mignon – mówi Phil.
– Dla pana to, co zwykle? – pyta kelnerka, uśmiechając się do Jacka.
– Tak – odpowiada jej brat, zadowolony, że ktoś zapamiętał jego preferencje. – Tuzin ostryg i miniburgery z wołowiną Wagyu.
Maddy zamawia podpłomyk z kozim serem i rukolą.
Jej matka raczy się sporym łykiem martini, a potem ściąga jedną z zielonych oliwek nadzianych na wykałaczkę i zaczyna ją przeżuwać. Phil oferuje jej chleb podany w koszyczku, chociaż wszyscy wiedzą, że jak zwykle matka odmówi. Gra w kardiotenisa i ćwiczy na rowerze stacjonarnym przez godzinę dziennie, liczy kroki i kalorie, waży się co rano, zdeterminowana, aby jej czterdziestopięcioletnia powłoka cielesna nie wyglądała na nawet o dzień starszą niż trzydzieści siedem lat.
Phil bierze z koszyka bułkę i smaruje ją nadmierną ilością masła. Później zamówi sobie lody z gorącą polewą karmelową i pochłonie je niczym głodny wilk. Jego pełne pasji podejście do jedzenia, w połączeniu z przynajmniej sześćdziesięcioma godzinami spędzonymi na siedzeniu w samochodzie, pociągu i za biurkiem w swoim gabinecie sprawiło, że Phil nabawił się mało seksownego ciała. Ma wystający brzuch, podwójny podbródek i zbyt duże, obwisłe piersi, jak u starego człowieka. Gdyby był kobietą, zapewne nosiłby bieliznę korygującą i stanik push-up. Dzięki temu ściśnięty do bardziej możliwych do przyjęcia kształtów oddychałby ostrożnie i płytko pod naciskiem drutów i lycry, a na lunch zamówiłby sałatkę i absolutnie nie tknąłby chleba. Jednak Phil jest sześćdziesięciopięcioletnim mężczyzną, żonatym, odnoszącym sukcesy zawodowe i robiącym dokładnie to, na co się pisał. Przynosi do domu kasę, a w zamian za to je tyle, ile dusza zapragnie.
Matka wyszła za Phila trzy lata po odejściu ojca Maddy. Poznali się w tym właśnie klubie. Matka Maddy, desperacko starając się spłacać na czas raty kredytu hipotecznego i nie stracić ich domu, pracowała tu wtedy nocami jako kelnerka, a za dnia dodatkowo w miejscowej niezależnej księgarni. W tym czasie babcia Maddy pilnowała w domu jej, Emily i Jacka.
Chociaż Maddy jest pewna, że jej mama wtedy czuła się zestresowana i wyczerpana, ona sama ciepło wspomina tamte czasy. Mama często przynosiła dla niej książki z pracy – czasem nawet dwie tygodniowo. Maddy przeczytała wszystkie tomy z serii _Magiczny domek na drzewie_. Jack i Emily nie bardzo lubili czytać, więc zazwyczaj nic nie dostawali. Tylko Maddy. Każda książka była dla dziewczynki niczym prezent, specjalne święto, uroczystość.
Pamięta, że czytała często przy świetle latarki, dużo później niż jej pora snu, walcząc z sennością i czekając na powrót mamy z pracy w klubie. Miała nadzieję, że dzięki temu, kiedy mama uchyli drzwi do jej sypialni, zaglądając do wszystkich dzieci po kolei, będzie mogła przynajmniej życzyć jej dobrej nocy. Czasami mama kładła się nawet obok niej w łóżku na kilka minut i słuchała streszczenia akcji książki, którą aktualnie czytała, mimo że było zazwyczaj już bardzo późno, a mama była najprawdopodobniej koszmarnie zmęczona. Przy kilku okazjach Maddy udawało się ją nawet przekonać do tego, aby przeczytała cały kolejny rozdział na głos.
Zanim pojawił się Phil, w niedzielne wieczory przebrani w piżamy jadali na kolację gofry, mając do dyspozycji wszystkie dodatki, jakich mogli zapragnąć. Mama i Emily ograniczały się do klasycznego syropu klonowego i masła, ale Maddy i Jack smarowali swoje gofry grubo nutellą, a na wierzchu szczodrze ozdabiali je jeszcze bitą śmietaną, jeśli ją akurat mieli. Czasami Maddy dodawała jeszcze czubatą łyżkę lodów waniliowych. Oczywiście takie kolacje nigdy nie wygrałyby żadnej nagrody za zdrową żywność, bez względu na to, do której piramidy żywieniowej się odniesiemy, ale za to były emocjonalnie odżywcze. Maddy pamięta, że czuła się wtedy całkowicie odprężona, a nad stołem kuchennym w niedzielne wieczory gromadziła się głupia, radosna miłość.
Kiedy mama wyszła za Phila, przestała pracować w księgarni i klubie. Wszyscy przeprowadzili się do gigantycznego nowego domu, nieobłożonego hipoteką. Niedzielne wieczory z goframi szybko zostały zastąpione obiadami w klubie, wymagającymi odpowiedniego stroju zamiast wygodnej piżamy, uprzejme siedzenie z serwetką na kolanach i od dłuższego czasu zamawianie sałatek w ramach posiłku. Maddy nie widziała gofrownicy matki już od ponad dziesięciu lat.
Phil pracuje w bankowości albo czymś, co ma wiele wspólnego z pieniędzmi (nigdy nie wiedziała do końca, czym dokładnie się zajmuje) i zarabia ich sporo. Każdego dnia roboczego wychodzi z domu o piątej trzydzieści, jedzie pociągiem do Nowego Jorku i wraca do domu co wieczór o osiemnastej czterdzieści pięć. W weekendy zazwyczaj czyta kilka gazet, ogląda wiadomości i transmisje z rozgrywek golfa, a jeśli pogoda sprzyja, sam grywa w klubie. Nie wypija więcej niż dwa piwa albo kieliszek czerwonego wina tygodniowo i to tylko w weekendy.
Jako ojczym jest niczym ów abstrakcyjny obraz na szczycie schodów w ich domu: na początku był kimś superważnym, kiedy pojawił się w ich życiu, ale po jakimś czasie łatwo go było zacząć ignorować. Kocha Maddy, Emily i Jacka, ale na odległość, i jego uczucia przypominają motto z uprzejmej kartki z życzeniami. Sam wychował już swoją córkę i od samego początku dał jasno do zrozumienia, że nie zamierza tego powtarzać. Zawsze zostawiał zajmowanie się dziećmi matce Maddy. Zapewne z tego powodu nieraz czuła się przez to samotna, ale ojczym dał jej całkowitą władzę, jeśli chodzi o dzieci, a zatem nie było właściwie powodu do żadnych dyskusji lub kłótni.
_Dalsza część książki dostępna w wersji pełnej_
2 Ang. _double eagle_ (także _albatross_) – zaliczenie dołka w liczbie uderzeń o trzy mniejszej niż przewidywana.