Mock. Golem - ebook
Breslau, 1920. W mieście pojawia się sekta „mesjaszy”, którzy na ulicach wpadają w taneczny trans. Przewodzi im cyniczny dwulicowy guru Theodor Jauch – „tańczący Jan Chrzciciel”, który umiejętnie podsyca tlący się w mieście antysemityzm. Wkrótce on sam stanie się narzędziem w rękach spiskowców, którzy nie cofną się przed niczym, by osiągnąć swój cel.
Eberhard Mock zmaga się z najstraszniejszym ze swoich demonów – demonem alkoholizmu. Każdego dnia walczy z samym sobą i próbuje rozwikłać mroczną tajemnicę zaginięcia małej Rosemarie. Wie, że jeśli odnajdzie dziewczynkę, raz na zawsze wyrwie się ze szponów nałogu. By tego dokonać, podejmuje się wykonania niebezpiecznego zlecenia. Jeszcze nie wie, że każdy jego ruch śledzi tajne sprzysiężenie.
Krok za krokiem Mock zbliża się do rozwiązania zagadki i poznaje coraz bardziej przerażające strony natury ludzkiej.
Wkrótce odkryje, kto jest jego przyjacielem, a kto wrogiem.
Wkrótce zmieni się w budzącą litość i przerażenie kreaturę.
Wkrótce spotka zło, o którego istnieniu nawet nie śnił.
| Kategoria: | Horror i thriller |
| Zabezpieczenie: |
Watermark
|
| ISBN: | 978-83-240-5974-4 |
| Rozmiar pliku: | 814 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
W Sierocińcu pobudziły się już wszystkie kreatury. Unosiły ciężko głowy nad twardymi jak beton poduszkami i wodziły dokoła błędnym wzrokiem. W myślach usiłowały przywołać wspomnienia minionej, jak zwykle przepitej nocy. Za drzwiami pokoików rozlegały się codzienne poranne odgłosy. Z gardeł zżartych nikotyną dochodziły jęki, chrapliwe śmiechy i przekleństwa.
Eberhard Mock z trudem otworzył zaropiałe powieki. Złoty sygnet błysnął w skąpym świetle padającym przez dziurawe i postrzępione zasłony. Sięgnął palcem do kącików oczu. Paznokieć, pod którym ciągnęła się kleista smuga brudu, wydłubał stamtąd dwie grudki zaschniętej wydzieliny. Potoczyły się one po policzkach i zatrzymały na brodzie – na ostrej szczecinie dwudniowego zarostu.
Nadwachmistrz policji kryminalnej syknął z bólu, kiedy rozerwał sklejone wargi. Jego język był suchy, chropowaty i obolały. Całkowicie wypełniał jamę ustną. Mock musiał go wczoraj przygryźć albo, co gorsza, przypalić papierosem, jak mu się to już kiedyś zdarzyło. Spojrzał na wypełniony do połowy syfon stojący obok łóżka na brudnej szafce, której blat upstrzyły czarne smoliste dziury po gaszonych tu niedopałkach. Woda gazowa była tym, o czym marzył. Nie mógł jednak spełnić swego pragnienia, mimo że syfon znajdował się na wyciągnięcie dłoni. Naciśnięcie na kurek okazało się ponad jego siły i to wcale nie dlatego, że sznur, którym owijał sobie codziennie tułów pod koszulą i kamizelką, krępował jego ruchy. Wycieńczenie organizmu czyniło go słabym jak dziecko. Nawet ruch gałek ocznych sprawiał, że kręciło mu się w głowie i był bliski omdlenia. Kiedy zamykał oczy, aby odciąć się od świata, jego wróg – kac – atakował go od wewnątrz. Jelita się zwijały w bolesnych skrętach, a pot występował na skórę.
Tak umierał każdego kacowego poranka od ponad sześciu miesięcy i wciąż brakowało mu odwagi, aby wyciągnąć sznur zza koszuli, włożyć głowę w pętlę, stanąć na jakimś stołku i odepchnąć się od niego. I umrzeć – raz a dobrze. Być może przełamałby kiedyś poalkoholowy paraliż i uwolnił ziemski padół od swej parszywej osoby, gdyby nie jeden człowiek, którego nazwiska nikt tu nie znał. On bardzo nie chciał, aby Mock umarł, bo wraz z jego śmiercią straciłby cenne źródło zarobku. Ratował go zatem i podtrzymywał przy życiu codziennymi porannymi porcjami eliksiru, który budził alkoholika do działania i pozwalał mu zachowywać kamienną twarz przez wiele godzin pracy, kiedy ścigał bandytów, szantażował informatorów, bił przesłuchiwanych i obcował z wystraszonymi albo całkiem zobojętniałymi dziwkami – często bez końcowego sukcesu. A potem pijak, spocony i roztrzęsiony, wracał do Sierocińca, gdzie zamroczony wódką, walił się w barłóg. Wtedy ogarniał go chemiczny sen, czasami głuchy i czarny jak noc, czasami rwany i pełen koszmarów. Nigdy – pokrzepiający.
Za drzwiami swego pokoiku usłyszał kroki, a potem dźwięk szkła. Na tacy brzęczało remedium na jego poranny ból. Niosący je człowiek powłóczył i szurał bezwładną nieco nogą. Tak, to był on. Weteran wojenny, któremu angielski szrapnel pogruchotał nad Sommą kość piszczelową. Właściciel Sierocińca o nie znanym prawie nikomu nazwisku, ale o znanym wszystkim przydomku. Wrocławski opiekun zbłąkanych, anioł stróż pijaków, włóczęgów, prostytutek, złodziei, gruźlików i morfinistów. Burdelpapa – tak o nim mówił cały Wrocław.
Mock poczuł przypływ nadziei. Ma po co żyć. Za chwilę otrzyma poranną dawkę lekarstwa, które rozleje się po jego kończynach cudownym ciepłem i przekaże mięśniom zwykłe potrzebne do życia impulsy. A potem pozwoli mu zwlec się z szezlonga i stanąć nad poobijaną miską. Tam wyczyści paznokcie, umyje głowę, zedrze brzytwą szczecinę z twarzy. Zrobi to jak zwykle niedokładnie i zatnie się przy tym kilkakrotnie. A potem wypije jeszcze jedną dawkę lekarstwa – niezbyt dużą, w sam raz taką, by iść prosto i nie bełkotać. I znów ze stryczkiem, ukrytym pod koszulą, pójdzie do prezydium policji, gdzie z brawurą będzie wykonywał swe codzienne obowiązki.
Burdelpapa dochodził już do drzwi, za którymi kacował jego ulubiony klient. Na wielkiej tacy brzęczały dwie lampki koniaku i blaszany termos wypełniony gorącą kawą. Na talerzyku kanapka z wieprzową mielonką na ciepło, zwaną _Fleischkäse_. Obok czysta szylkretowa popielniczka, cygaro marki Sułtan i zapałki. Przez jego przedramiona przerzucone były różne elementy bielizny – koszula, kalesony, skarpety. Wszystko czyste i pachnące krochmalem. Wiedział, czego jego klient potrzebuje o piątej rano po swej zwykłej nocy. Znał potrzeby każdego bywalca i każdego rezydenta Sierocińca.
Nie wymyślił tej nazwy od nowa – po prostu ją przeniósł z jednej instytucji na inną. A stało się to zupełnym przypadkiem dwa lata wcześniej, kiedy Burdelpapa nie nosił jeszcze swego dziwnego pseudonimu. Naprawdę nazywał się Hans Wesseltoft, a na Śląsk przybył w stopniu feldfebla z Warszawy, która właśnie się stała stolicą nowo powstałego polskiego państwa. Zanim w burzliwych dniach odradzania się polskiej niepodległości został tam rozbrojony – bez większych zresztą oporów ze swej strony – dobrze był poznał ciemne zaułki nadwiślańskiej metropolii. Pewnej nocy trafił z jakąś półpijaną żydowską prostytutką do niepozornej kamieniczki gdzieś na przedmieściach. Tam jego towarzyszkę dotknęły straszne boleści żołądkowe, a on – nie doczekawszy się satysfakcji erotycznej – wdał się w pogawędkę ze stróżem. Konwersacja ta dotyczyła zasad funkcjonowania zakładu, w którym Wesseltoft planował się oddać cielesnym uciechom. Rozmowa była bardzo inspirująca, a wszelkie szczegóły techniczne gość łatwo zrozumiał, ponieważ rodzinny język stróża – jidysz – był przecież z pochodzenia dialektem niemieckim.
To, czego się feldfebel dowiedział, mocno wpłynęło na jego życiowe plany. Tej samej nocy postanowił w warunkach niemieckich skopiować warszawskie przedsięwzięcie. Pomysł na interes był zdumiewająco prosty, lecz wymagał sporego sprytu, którego Wesseltoftowi nie brakowało. Po przybyciu do rodzinnego Wrocławia kupił za liczne zgromadzone, a właściwie nakradzione łupy wojenne nędzny i zrujnowany budynek w podwórzu przy Vorwerkstrasse, w którym się niegdyś mieścił sierociniec prowadzony przez bonifratrów. Cena, którą zapłacił, była symboliczna z uwagi na pilne finansowe potrzeby zakonników w trudnych latach powojennych. Ponadto stan techniczny domu oraz jego mało reprezentacyjne położenie – pomiędzy ceglanym murem, placem, na którym składowano węgiel, oraz wypuszczającą śmierdzące dymy fabryką szamotu i wyrobów glinianych – nie przyciągały też tłumów ewentualnych kupców. Wesseltoft niezbyt oryginalnie nazwał swój nabytek Sierocińcem, odmalował go, załatał dziury, odpluskwił, po czym zrobił to, co zamierzał: zaoferował prostytutkom, żebrakom i nałogowcom nocleg – a jak trzeba, to i wikt, łaźnię i opierunek – w zamian za informacje przynoszone z całego miasta. Zasada wymiany usług była bardzo prosta: jedna noc – jedna ważna, prawdziwa informacja. Kłamstwo surowo karał wyrzuceniem delikwenta na bruk i dożywotnim zakazem przestępowania progu tego azylu. Szybko się on zaludnił, masowo napłynęły doń prostytutki, przez co Wesseltoft otrzymał mało zaszczytne pseudo. To jednak niewielki minus w porównaniu z zyskami, jakie zaczął wkrótce generować jego zakład.
Pierwsze dwa miesiące okazały się czasem bardzo dynamicznego rozruchu. Burdelpapa nazbierał tak dużo informacji, że musiał stworzyć odpowiednie archiwum. W swym niewielkim mieszkaniu, które wyszykował sobie na parterze budynku, zainstalował potężny i zamykany na kłódkę katalog, gdzie chował zbierane przez siebie wiadomości.
Ponieważ mieszkanie było kiedyś sklepem i z piwnicy, służącej w tamtych czasach za magazyn, wiodły doń schodki, nowy właściciel, prowadzący niebezpieczny interes, przygotował sobie – tak na wszelki wypadek – drogę ucieczki. Biurko ustawił nad klapą do piwnicy, którą w sytuacji zagrożenia zawsze mógł podnieść, wśliznąć się do podziemia i następnie zablokować ją od wewnątrz zasuwą dla powstrzymania prześladowców. Następnie labiryntem piwnicznych korytarzy i podwórek dało się przedostać aż na Klosterstrasse. Nad tym, by do mieszkania nie wtargnął nikt niepowołany, czuwało dzień i noc kilku uzbrojonych „silnorękich” – jego dawnych towarzyszy broni, którzy w razie potrzeby wykonywali inne zlecenia specjalne, jak choćby eksmitowanie kłamliwych lub awanturujących się nadmiernie lokatorów.
Tymczasem właściciel rozpuścił w półświatku wieści, że ma na sprzedaż wiele ciekawych informacji. Zasada była równie prosta jak ta, która obejmowała rezydentów Sierocińca: każdy, kto zapłacił miesięczny abonament, mógł uzyskać w dowolnym czasie dowolną informację, a nawet miał prawo przeglądać cały katalog – oczywiście pod okiem silnorękich i z zachowaniem porządku w katalogu. Jak przypuszczał Wesseltoft, jego oferta zrodziła duże zainteresowanie, szczególnie wśród bukmacherów oraz przemytników spławiających Odrą trefne towary.
Pieniądze z abonamentu zaczęły płynąć wartkim nurtem, co pozwoliło na zatrudnienie służącej oraz jeszcze dwóch strażników, których jedynym zadaniem było czuwanie nad bezpieczeństwem rezydentów. Jako stałych współpracowników firmy najął również prywatnego detektywa, korygującego prawdziwość sprzedawanych informacji, księgowego oraz adwokata, który miał prawnie chronić archiwum przed zainteresowaniem władz miejskich. W końcu stało się to, co się stać musiało – po roku Sierocińcem zainteresowało się wrocławskie prezydium policji. Człowiekiem, który przez samego prezydenta policji Wilhelma Gawelkę został wysłany dla zbadania ewentualnych korzyści kryjących się w tym banku danych, był nadwachmistrz kryminalny Eberhard Mock.
Wesseltoft tylko na to czekał. Jego prawnik zaoferował policji wszelkie posiadane informacje z archiwum za tajną, lecz realną urzędową ochronę oraz za miesięczny abonament, którego wysokość – choć o wiele niższa niż suma wszystkich opłat uiszczanych do tej pory przez królów wrocławskiego podziemia – i tak była sporym obciążeniem dla budżetu prezydium. Postawił przy tym warunek, który był nienegocjowalny: jego przybytek ma zapewniać bezpieczeństwo swym mieszkańcom, ma być dla rozbitków życiowych rodzajem azylu, który – jak się wyraził – „nie będzie celem policyjnych nalotów”.
Prezydent Gawelka zazgrzytał zębami ze złości na to ostatnie _dictum_, przyjął je jednak po długim wahaniu, żądając w zamian spełnienia kilku swoich warunków, na co z kolei Wesseltoft przystał bez zbędnych dyskusji. Po pierwsze, szef służb porządkowych zażądał – dla sprawdzenia opłacalności abonamentu – dziesięciu konkretnych informacji gratis, które były kluczowe w kilku prowadzonych od dawna dochodzeniach, po drugie, zastrzegł sobie, że w każdej chwili może porzucić współpracę, po trzecie w końcu – mianował stałego łącznika pomiędzy prezydium i Sierocińcem. Człowiek ów, podwładny Mocka, asystent kryminalny Kurt Smolorz, miał codziennie przychodzić do przybytku Burdelpapy, odbierać wszystkie wiadomości z poprzedniego dnia i przynosić je zwierzchnikowi. Ukrycie jakiejś informacji równałoby się zerwaniu współpracy. I tak się zaczęła kilkumiesięczna kooperacja, nie pozbawiona jednak drobnych konfliktów i ciągle podszyta wzajemną nieufnością.
Burdelpapa, podpisawszy stosowną umowę, lojalnie poinformował przestępców o nawiązaniu stałej współpracy z policją. To ryzyko się opłaciło. Wprawdzie większość z nich zrezygnowała z abonamentu, kilku wpadło w furię, grożąc krwawą zemstą, ale jednak co rozsądniejsi dalej płacili, wiedząc, że mogą po cichu uzyskać od Wesseltofta jakieś wiadomości o działaniach policji. Ten oczywiście znacznie podwyższył im opłatę, argumentując swoją decyzję ryzykiem, jakie ponosi, grając na dwa fronty.
Po tych wszystkich działaniach zyski zakładu poszybowały w górę, Sierociniec uzyskał tajny patronat władz, a osobiste bezpieczeństwo Wesseltofta zostało zapewnione policyjną pałką. Pewnym minusem było jednak to, że kilku rozzuchwalonych funkcjonariuszy zaczęło traktować jego dom jako wygodną melinę, gdzie mogli uciekać od swych rodzin i pod urzędowym parasolem ochronnym całe noce spędzać na piciu, grze w karty i na obcowaniu ze sprzedajnymi niewiastami, nierzadko rezydentkami tego przybytku. Jednym z takich policjantów był właśnie nadwachmistrz Eberhard Mock.
Wesseltoft wiedział, że tego trzydziestosiedmioletniego krępego i mocno zbudowanego bruneta o silnie zarysowanej szczęce niedawno spotkała jakaś wielka tragedia i że w miejscu swego stałego zamieszkania – gdzieś w odległej dzielnicy Klein Tschantsch – nie przebywa prawie wcale ze względu na złe wspomnienia. Burdelpapa nie był też zachwycony, że policjant od prawie pół roku wynajmuje u niego pokój na stałe – za pieniądze, nie za informacje. Płacił, owszem, terminowo, a nie awanturował się nigdy, choć pił straceńczo. Jedyne, czego żądał, to codziennie czysta bielizna oraz remedia na kaca – koniak, cygaro i kanapka z _Fleischkäse_.
I właśnie to chciał mu teraz Burdelpapa dostarczyć. Przed samym wejściem do nędznego pokoiku drogę zastąpił mu Kurt Smolorz i wyciągnął ręce. Kusy mankiet jego niezbyt czystej koszuli odsłonił ukłucia powyżej przegubu. Potężny, rudowłosy mężczyzna nie wyrzekł ani słowa. Nie był nadmiernie rozmowny, a kiedy już mówił, to odznaczał się dziwną manierą – zazwyczaj unikał orzeczeń w zdaniu.
Burdelpapa zauważył już wcześniej, że podwładny Mocka bierze morfinę. Wiedział też, że Mock uważa Smolorza za winnego jakiegoś strasznego zaniedbania, z którego to powodu okazuje mu pogardę i lekceważenie. Co więcej, z kilku rozmów z szefem wydziału kryminalnego Heinrichem Mühlhausem wywnioskował, że wielu w prezydium policji stara się załagodzić owe niesnaski pomiędzy nimi. Ich powodem było – o tym z kolei się dowiedział od jednej ze swych dziewczyn, ulubienicy Smolorza, urodziwej Cyganki imieniem Franziska – jakieś nieporozumienie, związane z głośną przed rokiem sprawą czterech marynarzy. Dziewczyna zapewniała też, że Smolorz bardzo pragnie przebaczenia i robi wszystko, by wrócić do łask swego szefa.
Burdelpapę nie zdziwił zatem widok asystenta kryminalnego. Oddał mu tacę i kuśtykając, zszedł po schodach. Smolorz zapukał do drzwi kilka razy i po słabym „wejść!” nacisnął klamkę. Przed sobą ujrzał widok znany bardzo dobrze. W nozdrza wciągnął woń, która go wcale nie dziwiła.
– Panie nadwachmistrzu – powiedział Smolorz – nasza wczorajsza umowa… Umowa, wieczorem… Prośba od Burdelpapy…
Postawił tacę na stole, przy którym stało jedno krzesło ze złamanym oparciem. Mock na widok koniaku odzyskał władzę w kończynach. Powoli usiadł na łóżku. Miał na sobie tylko skarpety i kalesony. Przylizał włosy. Sapnął ciężko i włożył sobie do ust końcówkę syfonu. Jedną ręką naciskał kurek, drugą machał intensywnie. Smolorz wiedział, co ten gest oznacza: „Mówić, mówić!”.
– Pokój pana nadwachmistrza dzisiaj zwolniony. Wczoraj obietnica od pana nadwachmistrza, że dzisiaj w nocy ten pokój wolny. On bardzo potrzebny Burdelpapie, a wszystkie inne zajęte…
– Komu jest potrzebna ta nora? – Obolały język w ustach Mocka ledwie się obracał.
– Pewnej młodej Żydówce ze Wschodu.
– Ładna ta _Ostjüdin_?
Oczy nadwachmistrza lekko się zwęziły, a grymas, który pojawił się na jego opuchniętej twarzy, był cieniem uśmiechu.
– Ona nie kurwa – odparł Smolorz. – Ona nie po to, by się kurwić w tym pokoju. Ona nie ma dokąd pójść…
– Ale po co? – wybełkotał Mock. – Po co w ogóle tu przychodzi?
– Wczoraj pańska obietnica. – Głos podwładnego się łamał, jakby ze wzruszenia. – Wczoraj pańska zgoda na to…
Odpowiedział mu niecierpliwy gest: „Mówić, mówić!”. Smolorz odkręcił termos, nalał Mockowi kawy, podsunął koniak i kanapkę, a potem milczał przez dłuższą chwilę.
– Ona tu przyjdzie… Umrzeć tu przyjdzie, panie nadwachmistrzu…
II
Ryfka Goldin była jedną z czterech córek Chaima Goldina, ubogiego krawca z Brodów, miasteczka na granicy Galicji i Wołynia. Ten człowiek bardzo przesądny i wcześnie owdowiały, pobożny Żyd, odznaczał się pewną niespotykaną w swoim środowisku cechą – powstrzymywał się od klątw. Odbiegało to skrajnie od codziennych zwyczajów jego pobratymców, którzy w ogromnej mierze hołdowali owemu starożytnemu zwyczajowi, dobrze zresztą udokumentowanemu w Starym Testamencie.
Ryfka Goldin, leżąc teraz w barłogu w Sierocińcu, wśród wzdychań i łez usiłowała przypomnieć sobie, czy jakakolwiek domowa klątwa spadła na jej głowę. Żadnej takiej sytuacji nie pamiętała. W zamian pojawiały się w jej wspomnieniach klątwy, które słyszała na ulicy czy u sąsiadów. Wielu ludzi – w odróżnieniu od niej samej – uważało je za niegroźne, a nawet zabawne.
– Oby cię złapał skurcz żołądka! – tak po sąsiedzku krzyczała jakaś matka na dziecko, które zakradło się do kuchni, by urwać trochę kugla, świeżo wyjętej z pieca tradycyjnej zapiekanki.
– Oby ci dziąsła spuchły! – darł się jeden z brodzkich rabinów na szamesa, swego pomocnika, który coś pomylił w protokole z posiedzenia sądu rabinackiego.
– Oby ci z pępka cebule wyrosły! – tak żona brodzkiego kantora wrzeszczała na służącą, która przypaliła zupę.
Owe codzienne klątwy, tak powszechnie stosowane wśród wschodnioeuropejskich Żydów, były najczęściej później odwoływane rozmaitymi „odczynieniami”. Osoba przeklęta, nawet jeśli nie nastąpiło odczynienie, często nie robiła sobie wiele z owych klątw. Ich magiczna siła była mocno osłabiona częstym użyciem. Wraz z każdym powtórzeniem traciły one coś ze swej złowrogiej mocy i stawały się wytartymi banałami.
Żadna z córek krawca Chaima Goldina tak ich jednak nie traktowała, wszystkie się ich bały – jak groźnego zjawiska, z którym nie stykały się prawie nigdy. W rodzinnym domu żadna klątwa nie padała, ponieważ ojciec mawiał, iż zawsze wraca ona do tego, kto ją rzuca, i niszczy go. Nie negował jednak możliwości, że – choć ma ona działanie zwrotne – to jednak może częściowo splamić i zbrukać człowieka przeklętego. Kiedy zatem dziewczyny usłyszały „złe słowo” na ulicy czy w szkole ludowej, uciekały w przerażeniu do domu i zaraz potem, idąc za rozkazem ojca, udawały się do rabina z prośbą o rytualne oczyszczenie.
Choć czasy sprzyjały rzucaniu klątw, poczciwy krawiec tego nie czynił. Nie przeklinał zatem ani kozaków, którzy w kwietniu 1915 roku po zabójstwie ich oficera oskarżyli o tę śmierć Żydów i kompletnie pijani, zdemolowali sklepy i mieszkania w ubogiej dzielnicy żydowskiej w Brodach, gwałcąc przy tym i potem zabijając córkę właściciela hotelu Bristol. Ani polskich i ukraińskich chłopów, którzy wtargnęli do mieszkań i chałup opuszczonych przez brodzkich Żydów, zajęli je, odpucowali i ani zamierzali się stamtąd wyprowadzić, podsuwając ich dawnym właścicielom pod oczy jakieś sfałszowane rosyjskie akty własności. Nie przeklął też swego bratanka z Wilna, który – zanim uwiódł jego najstarszą córkę i uciekł wraz z nią w głąb Rosji – odmalował przed swoim stryjem miraże godnego życia w Palestynie. Mówił wtedy, że cała nadzieja leży w ruchu syjonistycznym, że należy opuścić ten galicyjski kraj, tak opętany antysemityzmem w czasie wielkiej wojny, i przenieść się do Ziemi Obiecanej, wykorzystując jako stację przesiadkową jakieś cywilizowane niemieckie miasto. Takim miastem, twierdził bratanek, jest Wrocław, leżący najbliżej granicy rosyjsko-niemieckiej. Rzeczywiście, jak się Goldin później przekonał, to właśnie do miasta nad Odrą zmierzało wielu Żydów z Litwy, Wołynia i Galicji, nie tyle zafascynowanych ideą syjonizmu, ile trapionych biedą i potwornymi wspomnieniami krwi, śmierci i kozackich pogromów.
Chaim Goldin nie rzucił też klątwy na cygańskich furmanów, którzy go pobili prawie na śmierć pod Lublinem, zabierając mu wszystkie oszczędności, ani na polskich maszynistów w Będzinie, którzy w zamian za sypanie węgla do pieca lokomotywy zgodzili się przemycić jego rodzinę w wagonie węglowym, nie mówiąc nic o tym, że do zapłaty wliczyli sobie popychanie go, bicie za byle co i obmacywanie jego córek.
Kiedy w końcu dotarł zimą 1918 roku do przystanku na drodze do Ziemi Obiecanej, był bliski złamania swej zasady nierzucania klątw. A ich obiektem omal się nie stali jego rodacy, inni Żydzi uciekinierzy ze Wschodu, których nikt nie chciał tutaj, w tym pięknym europejskim mieście, i którzy swe własne upokorzenia odbijali sobie na świeżo przybywających z daleka pobratymcach. Kiedy już pod wrocławskim Dworcem Głównym przepchnął się przez tłum niemieckich wyrostków ciągnących go za pejsy i chałat, którym to elementom żydowskiej aparycji wciąż się nie mogli nadziwić; kiedy już wykaszlał prawie płuca, w których się kłębił swąd z lokomotywy; kiedy w końcu dotarł do pobliskiego hotelu Dwór Hohenzollernów, gdzie główną kwaterę mieli przywódcy wileńskich syjonistów Mizrachi, i kiedy właśnie tam pośród śmiechów i poszturchiwań usłyszał, że nie ma już miejsc dla _Ostjuden_ i że ma się wynosić do diabła, wtedy uniósł palec i chciał rzucić klątwę, przed czym powstrzymały go przerażone córki.
– I dobrze, że nikogo nie przekląłem – mówił dzień później. – Bo Bóg czuwał nade mną i poprowadził mnie do dobrego pana Simona Weissbeina.
Ten właściciel dużego zakładu krawieckiego przy Schweidnitzerstrasse 6 ujrzał go, gdy wyszedłszy przybity z Dworu Hohenzollernów, stał na ulicy i bezradnie płakał po raz pierwszy w życiu, a w jego rozpaczy uczestniczyły trzy córki, w tym nadzwyczaj urodziwa Ryfka.
Weissbein, wrocławski Żyd o korzeniach częstochowsko-namysłowskich, kiedy zapytał o przyczynę smutku tej rodziny i dowiedział się, że ma do czynienia z krawcem i trzema młodymi kobietami dobrze obeznanymi w tym fachu, aż klasnął w ręce z radości. Właśnie takich pracowników potrzebował.
Rodzina Goldinów zamieszkała przy Krakauer Strasse w baraku, który właściciel szwalni postawił dla swych robotników, i zaczęła nowe życie, szyjąc ubrania pod szyldem znanej firmy krawieckiej. W połowie roku 1919 panna Ryfka została wypatrzona przez żonę właściciela i zmieniła zawód – ze szwaczki awansowała na jedną z pokojówek. Na początku wszystko się dobrze układało. Zarabiała niemało, koleżanki ją lubiły, a pewien młody czeladnik imieniem Israel oszalał z miłości do niej. Kilka razy poszła z nim na spacer. Rok później zrobiła głupi błąd, przez który miało się wkrótce smutno skończyć jej młode życie.
Pewnego dnia prasowała koszulę nocną swej chlebodawczyni. Jeden z gorących węgli, które wrzucała do żelazka, wypadł na podłogę i wypalił straszną dziurę w ulubionym dywaniku pani Weissbein. Kwadrans później na głowę dziewczyny spadł ze strony rozzłoszczonej kobiety stek przekleństw tym straszniejszych i bardziej złowróżbnych, iż pochodziły ze Starego Testamentu.
– Wzywam klątwy z Psalmów Dawida! – krzyczała pani Weissbein. – Niech przekleństwo jak woda przeniknie do twego wnętrza! Jak olej do twoich kości!
Przerażona dziewczyna uciekła do swego pokoiku, a potem długo nie mogła spać. Nikt jeszcze nigdy nie rzucił na nią klątwy i przewidywała, że oto nastąpił początek jej końca. Nie myliła się.
Pani Weissbein była bezlitosna. Wprawdzie dała się ubłagać i łaskawie wysłuchała próśb samej Ryfki, jej ojca, a nawet własnego męża, i nie odprawiła dziewczyny z powrotem do szwalni, ale w głębi serca czuła do niej głuchą złość za spalony dywanik. Jej gniew nie wygasł i nie pozwolił jej na szczere wybaczenie tej chwili rozkojarzenia. Wiedząc, że Ryfka jest bardzo zabobonna, raz na jakiś czas złośliwie zabawiała się jej kosztem, najpierw ją przeklinając, a potem odczyniając klątwę. W połowie 1920 roku w rocznicę śmierci swoich rodziców kazała jej towarzyszyć sobie w wyprawie na cmentarz przy Berliner Chaussee, gdzie był jej grobowiec rodzinny. W drodze powrotnej rzuciła kąśliwym tonem:
– Nie wiesz o tym, że cmentarz jest ziemią przeklętą? Masz teraz pójść do rabina na Wallstrasse i prosić o oczyszczenie! Miałaś przecież kontakt ze zmarłymi!
To był tylko żart i pewnie pani Weissbein przyznałaby się do dowcipu, gdyby Ryfka zaoponowała i zapytała, czy jej pani – mając przed chwilą również cmentarny kontakt ze zmarłymi – ma zamiar wraz z nią pójść do owego rabina i wspólnie się oczyścić. Nie zadała jednak tego pytania. Była zbyt wystraszona.
Tego samego dnia rzeczywiście udała się wraz z ojcem do gminy żydowskiej na Wallstrasse, weszła do synagogi Pod Białym Bocianem i poprosiła rabina Hermanna Vogelsteina o oczyszczenie w rytuale _parah adumah_, czyli obmycie wodą zmieszaną z popiołem, co miałoby być skuteczne w wypadku każdego, kto miał kontakt ze śmiercią lub ze zmarłymi.
Gorzej nie mogła trafić. Vogelstein nie był zachwycony wizytą _Ostjüdin_, która przyszła do niego ze swymi zabobonami. Ten przedstawiciel liberalnego niemieckiego judaizmu, propagujący elastyczną postawę wobec szabatu i koszerności, powstrzymał się jednak od wybuchu. Wybitny orientalista, absolwent Uniwersytetu Berlińskiego i współautor monumentalnego dwutomowego dzieła _Historia Żydów w Rzymie_, spojrzał z troską na pannę Goldin i na jej ojca, po czym uprzejmie wytłumaczył, że wedle tradycji żydowskiej nie można się zarazić nieczystością poprzez pobyt na cmentarzu – chyba że chodzi tu o kogoś z rodu kapłańskiego albo o kobiety w ciąży. Podkreślił, że w tym drugim wypadku nie ma żadnych pisemnych prawniczych źródeł, które by tę nieczystość opisywały, i że jest ona jedynie przekonaniem wynikającym z „szeroko rozpowszechnionego zwyczaju, zwłaszcza wśród naszych braci w wierze, tych nieco bardziej przesądnych”. Nie ma zatem potrzeby stosowania _parah adumah_. Kiedy skończył, w oczach Chaima Goldina rozbłysła wściekłość. Spojrzał na córkę i zawrzał potężnym gniewem.
Na nic się zdało tłumaczenie ojcu, że żadna zażyłość nie połączyła jej z czeladnikiem Israelem, że nie miała zielonego pojęcia, iż nieczystość cmentarna dotyczy tylko kobiet w ciąży, że została oszukana przez panią Weissbein, dla której od czasu nieszczęsnego przypalenia dywanika była obiektem nieustannych kpin. Na nic się zdało przysięganie na Boga z palcem wzniesionym w niebo. Stary krawiec odepchnął córkę, krzycząc, że jest „nierządnicą babilońską”. Wytrzymał jednak w swym postanowieniu. Nie przeklął ani jej, ani jej rzekomego bękarta. Wymamrotał tylko coś po hebrajsku do rabina i opuścił mury bożnicy. Vogelstein kręcił długo głową, nie mogąc się nadziwić ciemnocie tych ludzi.
Ryfka Goldin wzięła hebrajskie słowa ojca za przekleństwo. Nie słyszała ich dobrze, ale była pewna ich magicznej mocy. Nie wróciła tego dnia do domu. Poszła do Żydów ze Wschodu, do swoich braci w nieszczęściu tłoczących się w hotelu Dwór Hohenzollernów oraz koczujących w jego okolicy. Od pewnej dziewczyny z Pińska, pokątnie dorabiającej jako prostytutka na dworcu, dowiedziała się, że niedaleko istnieje dom dla rozbitków życiowych zwany Sierocińcem. Poszła tam i została przyjęta. Oznajmiła, że chce tu w spokoju umrzeć. Właściciel nie dziwił się niczemu, nie raz i nie dwa widział zdesperowane uciekinierki z domu. Otrzymawszy ciekawe informacje o zwyczajach Simona Weissbeina i o rabinie Vogelsteinie, pozwolił jej zostać na dwie, góra trzy noce. O przewidywanym samobójstwie poinformował policję, która – w osobie Smolorza i Mocka – jawnie tę wiadomość zlekceważyła.
Dzień później Ryfka Goldin była martwa.
III
Radca kryminalny Heinrich Mühlhaus grzmiał. Potężny głos szefa komisji morderstw prezydium policji chwilami wznosił się w histeryczne wręcz rejestry. Na żadnym z czterech mężczyzn siedzących w ascetycznie urządzonym gabinecie na drugim piętrze przy Schubrücke 49 jego reprymendy nie robiły jednak najmniejszego wrażenia.
Pierwszy z nich, doktor Wolfgang Lasarius, lekceważył je, ponieważ nie były one skierowane pod jego adresem. Siedział na samym rogu dużego ciężkiego krzesła, sprawiając wrażenie, jakby zaraz miał zamiar porzucić to zgromadzenie, opierał łokcie na kolanach, żuł oślinione i wygasłe cygaro i nasłuchiwał turkotu wozów z Ursulinenstrasse. Spieszył się do swych obowiązków. Nie mógł się doczekać pytań, uwag i wątpliwości ze strony trzech policjantów – Mühlhausa oraz jego dwóch podwładnych: Eberharda Mocka i Kurta Smolorza. Od czwartego mężczyzny, współpracownika policji, do którego wszyscy trzej zwracali się _per_ Burdelpapa, nie spodziewał się natomiast żadnych pytań. Właściciel domu, w którym zmarła młoda Żydówka ze Wschodu nazwiskiem Ryfka Goldin, marzył tylko o tym – medyk widział to wyraźnie – aby opuścić ten pokój, zwłaszcza że teraz gromy się sypały właśnie na jego głowę.
– Pański przybytek to nie umieralnia! – darł się Mühlhaus. – To centrum informacyjne! Wynajmuje pan swe pokoje ludziom, którzy przynoszą nam ważne wiadomości! Ja rozumiem, że ma pan do czynienia z różnymi dziwnymi indywiduami… Że nie wspomnę o zapijaczonych i niesfornych policjantach. – Tu spojrzał na Mocka i Smolorza. – Ja rozumiem, że owe indywidua mają do pana osobliwe prośby… Ale na miłość boską! Pan wynajmuje pokoje za informacje! Przychodzi do pana ewidentnie chora psychicznie kobieta. Mówi: chcę tu umrzeć. A pan na to: dobrze, niech panna sobie umiera u mnie, oto kluczyk i pokoik do umieralni. Tymczasem powinien pan ją po prostu wyrzucić! Powinien pan…
– Panie radco! – przerwał mu zaatakowany mężczyzna. – Po pierwsze, widziałem na wojnie kilka zgonów melancholijnych. Ludzie całkiem zdrowi albo całkiem lekko ranni pewnego dnia poczuli, że nie chcą już dłużej żyć. Odchodzili gdzieś na bok albo nie wstawali ze swych pryczy w okopach. Na drugi dzień byli martwi. Nikt w to nie ingerował, taki był Boski plan wobec nich. Po drugie zaś, o zamiarze tej biednej _Ostjüdin_ poinformowałem przecież pańskich ludzi: asystenta Smolorza i nadwachmistrza Mocka! Spełniłem mój obowiązek wobec Boga i wobec prezydium, więc niech pan sobie daruje te połajanki! A poza tym mi zapłaciła wiadomościami o Weissbeinie i o lekceważącym stosunku Vogelsteina do swoich ziomków.
Radca Mühlhaus spojrzał surowym wzrokiem na swoich ludzi. Włożył do ust fajkę i wciągnął dym. Coś zaskwierczało w jej główce, po czym w powietrzu gabinetu wykwitł duży grzyb aromatycznego obłoku.
– Jest pan idiotą, Smolorz, czy tylko pan wygląda na idiotę? – Powoli cedził słowa, patrząc, jak ciemnieje ze złości lub ze wstydu różowa piegowata skóra podwładnego. – Nasz współpracownik informuje pana o jakiejś Żydówce, która przychodzi do jego burdelu, by tam umrzeć, a pan nie pyta o nic? Nic pana nie ciekawi jako policjanta? Dlaczego chce umrzeć? W jaki sposób chce tego dokonać? Nic, żadnych myśli, żadnych podejrzeń, Smolorz?
– Samobójstwo to samobójstwo – odparł asystent kryminalny, wykazując się w tym zdaniu żelazną logiką. – A poza tym przekonywać taką jedną, że życie dobre? Że kara Boża za samobójstwo? To nie moje zadanie, ja nie ksiądz czy inny rabin… Poza tym ja z tym wszystkim z samego rana do nadwachmistrza Mocka. Kawa na ławę. Dobra zasada każdego podwładnego: wszystko mówić, zbyt dużo nie myśleć, na rozkazy czekać.
Mock odwrócił się na krześle i wbił wzrok w Smolorza. Wydzielał mieszaninę różnych woni: pomady do włosów, kremu do golenia, korzennej wody kolońskiej i krochmalu. Kiedy otworzył usta, doszła do tego mocna woń piwa, tytoniu, kawy i zgnilizny. Cała kolekcja wyziewów dochodząca od kogoś, kto codziennie usiłuje walczyć z miażdżącą siłą nałogu. Kogoś, kto wpatrując się o poranku w swe przekrwione oczy i pobrużdżone policzki, wklepuje w skórę drogie pachnące płyny i rozpaczliwie sobie powtarza: co z tego, że wczoraj trochę wypiłem? Czyż nie jestem elegantem i człowiekiem z wyższych sfer? Cóż ja mam wspólnego z tymi wyrzutkami społecznymi, które śpią pod mostem i rzygają po rynsztokach? Oni to alkoholicy, a ja? Czasami przesadzę i ot, tyle tylko!
– Zazdroszczę wam, Smolorz. – Mock odezwał się niskim, poharatanym przez papierosy głosem. – Zawsze możecie powiedzieć: ja jestem od działania, nie od podejmowania decyzji. Powinniście być stróżem w naszym prezydium, Smolorz, takim, co to się w pas kłania na widok zwierzchnika, a marszczy brwi na ulicznika czy złodzieja. Tak, Smolorz, kiwać głową lub piorunować wzrokiem, to proste i oczywiste. Nie trzeba do tego zbyt wiele myśleć… To takie łatwe mówić sobie: ja jestem od działania, Mock od myślenia.
Asystent kryminalny poczerwieniał jeszcze mocniej, ale nie wyrzekł ani słowa. Zrobił to za niego przełożony.
– Niech pan sobie daruje, Mock, te osobiste przytyki – warknął. – Jest pan równie głupi jak pański człowiek. Kiedy Smolorz panu powiedział, że panna Goldin przyszła tu umrzeć, co pan zrobił? No, co? Zaczął pan działać, o coś pytać? Nie! – wrzasnął nagle. – Pan się położył na barłogu, odwrócił do ściany! Tylko tyle pan zrobił! Czy może coś jeszcze, o czym nie wiem?
Wszyscy spojrzeli na nadwachmistrza. Ten powiódł wzrokiem po dwóch szafach, których szybki zasłonięte były od wewnątrz brudnoszarymi zasłonkami, jakby tam, w aktach aktualnie prowadzonych spraw, szukał odpowiedzi na zadane pytanie.
– Zrobiłem coś jeszcze. – Otworzył papierośnicę i włożył do ust papierosa. – Zacytowałem Senekę: „Cóż jest dziwnego w tym, że umiera człowiek, którego całe życie nie jest niczym innym jak drogą ku śmierci”. A potem wyrzuciłem Smolorza z mojego pokoju. Oto, co zrobiłem, panie radco! Mnie nie obchodzi, czy ktoś chce umrzeć, mnie interesuje tylko to, czy ktoś umarł. Jestem detektywem, co tropi morderców, a nie księdzem czy innym rabinem, jak to ujął Smolorz ze zwykłą dla siebie przenikliwością…
Krzesło, na którym siedział doktor Lasarius, przewróciło się, kiedy medyk gwałtownie powstał.
– Drodzy panowie – rzekł drżącym z irytacji głosem i wskazał palcem na żółtą kartonową teczkę leżącą na biurku szefa _Mordkomission_ – oto jest mój raport. A teraz mówię: _Adieu!_ Mam dość waszych wewnętrznych swarów. Zostałem tu zaproszony przez radcę Mühlhausa, nie wiem doprawdy, w jakim celu… Raport mógł przynieść posłaniec. Tymczasem przychodzę tu – podniósł głos – a wszyscy się kłócą. Siedzę i słucham tych kłótni, siedzę i słucham… A przede mną pilne sekcje. _Adieu!_ Opuszczam wasze piekiełko. Wolę obcować z ludźmi zdecydowanie bardziej małomównymi.
Radca rozłożył ręce i szeroko się uśmiechnął. Wyszedł zza biurka i podszedł do przewróconego krzesła. Podniósł je, po czym uspokajająco położył dłoń na ramieniu Lasariusa.
– Już dobrze, doktorze – rzekł cichym głosem. – U nas, jak to w rodzinie, są czasami kłótnie. Ale po burzy nadchodzi słońce… Jak to będzie po łacinie, Mock?
– _Post nubila Phoebus_ – mruknął zapytany.
– Tak jest, właśnie tak – uśmiechnął się Mühlhaus. – _Post nubila Phoebus_… Ale teraz _ad rem_. Poprosiłem tu pana, aby zechciał nam pan coś objaśnić, bo pański raport ma na pewno wielką wartość naukową, ale jest nadzwyczaj lakoniczny. Napisał pan w nim tylko tyle…
Sięgnął po teczkę, ale nie zdążył jej otworzyć, bo Lasarius wszedł mu w słowo.
– Napisałem, com napisał. Powtórzę z pamięci podsumowanie tego przypadku. „Brak wyraźnych zmian narządowych. Zmarła była zdrową osobą. Podejrzewam, że nastąpiła tak zwana śmierć z pobudzenia nerwowego”. Jakoś tak to sformułowałem, prawda, _Herr Kriminalrat_?
– Właśnie tak. – Mühlhaus wodził wzrokiem po otwartym raporcie Lasariusa. – Właśnie tak. Ale proszę nam wybaczyć ignorancję i powiedzieć coś więcej na temat tej „śmierci z pobudzenia nerwowego”.
Lasarius usiadł. Długi słupek popiołu z cygara spadł mu na kamizelkę. Strząsnął go na podłogę i przygładził swój surdut, na którym rozlewały się tu i ówdzie jakieś plamy. Każdy z obecnych domyślał się ich pochodzenia.
– Drodzy panowie, można umrzeć ze strachu, z radości, z rozpaczy i z melancholii, o czym już wspomniał pan… – tu się zawahał – pan Burdelpapa…
Spojrzał ze złością na swych rozmówców, którzy parsknęli śmiechem – włącznie z samym obdarzonym tym mianem.
– To tak zwana śmierć z pobudzenia lub śmierć odruchowa. – Zapalił cygaro, wypuszczając smrodliwy obłok dymu. – Na sekcji zwłok w ciele nieszczęśnika, którego taka śmierć dotknie, nie można dostrzec żadnych zmian w narządach. Otóż pod wpływem jakichś gwałtownych przeżyć, w czasie rozpaczliwego płaczu, załamania nerwowego, podczas ataku furii lub strachu wyzwalają się odruchy sercowo-naczyniowe. Człowiek poci się obficie, gwałtownie oddycha, co powoduje hiperwentylację. W jego ciele wydziela się adrenalina. Dużo adrenaliny. To wszystko doprowadza do pobudzenia _nervus vagus_. Najgorszymi możliwymi konsekwencjami tego pobudzenia są spadek ciśnienia krwi i zatrzymanie akcji serca. Następuje niedokrwienie mózgu i migotanie komór sercowych, a w końcu śmierć. Tak to mogę panom objaśnić. Jakieś pytania?
Mock przejechał palcami po gęstych falujących włosach.
– Powiedział pan: „dużo adrenaliny”… – zachrypiał. – Co to jest adrenalina? A jeśli jest jej dużo, to czyż nie widać jej w ciele trupa podczas sekcji zwłok?
– To jest związek chemiczny, który wytwarzają nadnercza, stosunkowo niedawno odkryty przez Polaka Cybulskiego – odparł Lasarius. – Substancja ta jest niewidoczna gołym okiem, choć pełni ważną funkcję w ludzkich tkankach. To właśnie ona się pojawia w pańskim organizmie, gdy ogarnia pana gniew lub strach, gdy ma pan walczyć lub uciekać. Kiedy w czasie sekcji zwłok otworzymy czaszkę, zobaczymy mokry mózg. W tym płynie mózgowym jest adrenalina, oczywiście niewidoczna gołym okiem. Dopiero _ex post_ można ją wyizolować. I nie widać jej po prostu, podobnie jak nie widać alkoholu w piwie.
– Czyli ta dziewczyna mogła popaść w jakąś desperację – upewniał się Mock. – Stracić chęć do życia, przyjść do pokoiku w stanie głuchej rozpaczy. Potem położyć się na łóżku i przeżywać swój ból tak długo, by w końcu umrzeć? Tak po prostu? Jak żołnierze na wojnie, o których mówił pan Burdelpapa?
Tym razem nikt się nie śmiał z przydomka Wesseltofta. Lasarius pokiwał głową.
– Tak właśnie mogło być. – Wstał. – Jeśli to wszystko, to żegnam panów!
– Wyjdę z panem. – Właściciel Sierocińca zerwał się z krzesła.
Nikt ich nie zatrzymywał. Kiedy policjanci zostali sami, Mock spojrzał na swego szefa przekrwionymi oczami.
– Panie radco, skąd tyle hałasu o jakąś polską czy rosyjską Żydówkę, która umarła z rozpaczy? Czy mamy ścigać tego, co ją do tej rozpaczy doprowadził? Na przykład szukać jakiegoś żydowskiego parobka czy furmana, który ją uwiódł lub okradł? Mamy pakować się w ten cały tłum _Ostjuden_, którzy chodzą w biblijnych szatach i mówią jakimś średniowiecznym dialektem? Nie mamy już ważniejszych spraw na głowie? Ale wnioskuję, że pan sądzi inaczej, bo tylu ludzi pan zwołał dziś do siebie, prawda? Sekcja zwłok w sytuacji, gdy brak podejrzeń co do śmierci gwałtownej, to u nas jakieś _novum_, chyba że umarł kto ważny. A ta panna Goldin to ktoś ważny?
– A może prezydent Gawelka jest osobiście zainteresowany sprawami żydowskimi? – wtórował mu Smolorz. – A dlaczegóż? Jakaś heca z Żydami?
Mühlhaus wstał i przeszedł się po gabinecie, wciąż pykając dymem. Podszedł do mosiężnego wieszaka ozdobionego ornamentami w kształcie gałązek oliwnych. Przesunął po nich palcami, jakby grał na harfie.
– O tym, czy sprawa jest ważna, czy nie – odwrócił się na pięcie i syknął ostrzegawczo – decydujemy prezydent i ja, rozumiecie? Waszym obowiązkiem nie jest dociekanie, dlaczego wam coś zlecam. Znacie takie słowo jak „rozkaz”? Ja dostałem rozkaz od prezydenta Wilhelma Gawelki, a wy ode mnie. Wszystko jasne? Odmaszerować do swoich zadań!
Pokiwali głowami w milczeniu i wyszli. Mühlhaus patrzył na zamykające się drzwi, wydmuchując dym z fajki. Zataił przed nimi, że i Gawelka otrzymał rozkaz. Od człowieka, który mógł w tym mieście wydawać polecenia każdemu, choć każde wyglądało jak pokorna prośba. Nikt jednak tych próśb nie odrzucał, spełniano je na wyścigi i błagano o więcej – w nadziei na wdzięczność. Tym wszechmocnym człowiekiem Wrocławia był bajecznie bogaty przemysłowiec i filantrop pochodzący z rodziny, która założyła jeden z najpiękniejszych wrocławskich parków i ozdobiła miasto wieloma gmachami. Sprawy wschodnioeuropejskich Żydów, którzy masowo przybywali po wojnie do miasta, bardzo leżały mu na sercu.
Był ich rodakiem i miał wobec nich wielkie plany. Nazywał się doktor Richard Schottländer.
IV
W małej salce restauracji Fritza rosenberga Pod Torem Wyścigów Konnych na rogu Herschel-Strasse i Hartliebstrasse tylko dwa stoliki były zajęte. Przy jednym z nich hałaśliwe męskie towarzystwo komentowało minione zawody jeździeckie. Wśród obłoków papierosowego dymu panowie omawiali również swe typy na najbliższą niedzielną gonitwę, która – ich zdaniem – zapowiadała się sensacyjnie i rokowała w związku z tym wielkie zyski z zakładów. Wykrzykiwali imiona koni i nazwiska dżokejów, omawiali formę poszczególnych zwierząt, krytykując przy tym zajadle wszelkie kontrpropozycje przedstawiane przez kolegów. Nie zwracali przy tym najmniejszej uwagi na powabną kelnerkę, wciskającą się pomiędzy nich i rozstawiającą na stoliku kufle piwa oraz miskę z preclami, z których chrupiącej skórki wystawały białe grudki soli.
W odróżnieniu od tych zawodowych hazardzistów dziennikarz Felix Grauvetter nie spuszczał z niej oczu. Choć miał relacjonować niedzielne wyścigi i jego szef, redaktor naczelny „Schlesische Zeitung”, nakazał mu napisanie artykułu wprowadzającego do niedzielnych gonitw, słuchał wywodów graczy bardzo nieuważnie. Wiedział, że oni go znają z
Ciąg dalszy dostępny w wersji pełnej.