Mocni ludzie /broszura/ - ebook
Mocni ludzie /broszura/ - ebook
Ujmująca powieść wielkiego pisarza i podróżnika!
Rosyjski zaborca bezlitośnie traktował wszystkie przejawy polskich buntów i woli niepodległości. Metodą walki z przeciwnikami cara była zsyłka na Syberię. Była to kara dotkliwa, bowiem tęsknota za krajem i najbliższymi rozrywała serce. Jednak czy życie Polaków na wygnaniu oznaczało jedynie udrękę i pewną śmierć?
Porucznik Władysław Lis za udział w wojnie polsko-rosyjskiej w 1831 roku został wraz z żoną wywieziony na Syberię. Tam, w małej wiosce wśród prostych i uczciwych ludzi, znajduje swoje miejsce na ziemi. Uczy się od nich przetrwania pośród nieujarzmionej przyrody, dostrzegania jej rytmu i przemian. Surowa Syberia staje się jego domem, a dzika tajga żywicielką. Z czasem Polak swoimi czynami, uporem i pracowitością zyskuje przychylność rdzennej ludności syberyjskiej. Wzajemna sympatia przeradza się w wielką przyjaźń. Łączy ich wspólne pragnienie – wyzwolenie spod jarzma moskiewskiego.
Kategoria: | Proza |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-8202-478-4 |
Rozmiar pliku: | 810 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Strzał padł jak grom z pogodnego nieba, nieoczekiwany, groźny, obcy i straszny w tym uroczysku otulonym i przytłoczonym martwą ciszą.
A ten, kto spłoszył i stargał tę ciszę, bez szmeru wyszedł z gęstwiny niskich, pokrzywionych zarośli brzezin i począł się wspinać na śliskie, mchem i liszajami okryte zbocze pagórka. Niebieskie plamy czarnych jagód, a czerwone borówek biły w oczy tam, gdzie bujna, sztywna, już żółknąć poczynająca trawa i liście paproci tworzyły małe polanki, odkryte dla promieni słońca, jak gdyby przygasłego już, nietryskającego płynnym złotem żaru.
Człowiek stanął wreszcie na kopulastym szczycie wzgórza i odetchnął z ulgą. Jego czarne, skośne oczy — bystre i gorejące, wbite w gąszcz i zwaliska gnijących, zbutwiałych pni i konarów świerków i modrzewi — błysnęły triumfem i radością. Na miękkim mchu, prawie tonąc w jego grubej okrywie, wsparty rogatą głową o pień drzewa, leżał łoś. Potężne, rozłożyste, szarobure łopaty, szeroki łeb i szczeciniasty kark świadczyły o podeszłym wieku zwierzęcia.
Człowiek westchnął jeszcze raz i poruszył grubymi, ciemnymi wargami. Po chwili podniósł karabin. Grubo ociosana kolba brzozowa, długa lufa i ciężki kurek żelazny z kawałkiem krzemienia mogły się stać bronią niebezpieczną wyłącznie w ręku wprawnego myśliwego.
On zaś w tej chwili przerzucił przez ramię dymiącą jeszcze strzelbę i usiadł na zwalonym przez burzę drzewie. Rozpiął na piersi obcisłą kurtkę z łosia, mocniej ściągnął przy kostkach takież portki i lekkie chodaki splecione z pasków skóry, a potem zdjął z głowy czepek, szeroką, prawie czarną dłonią ocierając spocone czoło i krótką, siwiejącą czuprynę.
Nie spoczywał długo, bo nie mógł. Opadła go ciemna chmara komarów, która cięła, brzęczała, wdzierała się do ust, oczu i uszu, chociaż twarz łowcy była okryta grubą warstwą smoły.
Nie to jednak przerwało spoczynek człowieka. Coś innego zmusiło go do powstania z miejsca. Słońce poczęło nabrzmiewać szkarłatem i, jak gdyby ociężałe, szybko staczało się ku zachodowi, za ścianę czarnego boru.
Myśliwy wprawnymi ruchami szybko oprawił zabitego łosia. Zdarł z niego skórę, wyciął ozór, a potem, przerzuciwszy rzemień przez gałąź modrzewia, wciągnął na nią zwierzę, aż zawisło, kołysząc się powolnie. Zrobiwszy nacięcie na korze drzewa, wszedł znowu na pagórek i, zmrużywszy oczy, rozejrzał się wokół. W wejrzeniu tym zaszkliła się rzewność, rozgorzała i już nie przygasała, aż przeszła w przenikający całą istotę niemy zachwyt.
— Tajga, tajga! — szeptał, ledwie poruszając wargami.
Istotnie, słowa te wymawiał w sercu dziewiczego boru, który ciągnął się nie wiedzieć skąd i odchodził nie wiadomo dokąd. Człowiek stojący na kopulastym pagórku wiedział tyle tylko, że przez ów las, poprzez tę jego rodzimą tajgę, opiekunkę i karmicielkę, biegły potężne, wartkie strugi żółtej rzeki Ob, prawie czarnej rzeki Kiet, a przedzierając się przez chaszcze, wpadały w nie liczne rzeki i potoki, żłobiące swe łożyska w bagnach i torfowych trzęsawiskach, pełne ryb i nieznanych istot, co straszą po nocy, wciągają do wirów, dołów lub zapędzają nieprzytomnych z przerażenia wędrowców do bajor, gdzie czai się bezdenna otchłań małych jeziorek — oczu Szygi, złego ducha tajgi.
Jak okiem sięgnąć tajga rozbiegła się, rozparła od północy do południa, od zachodu aż do wschodniej połaci nieba. Zielony ocean, a na nim, niby rozwichrzone grzywy fal, korony drzew ciemnych, niemal czarnych!
Ruszył człowiek, niosąc na barkach zwiniętą skórę łosia, rozsuwając kolbą zbitą, zwikłaną sieć traw, chwastów, badyli i pierzasty gąszcz paproci.
Szedł i myślał.
Jakież to dziwne! Nazywa się Wotkuł, urodził się w czumie1, namiocie samojedzkim, jest synem tajgi, a zna zaledwie jej mały skrawek. Któż by zdołał poznać cały jej bezkresny ogrom?
Nie znają go ani pobratymcy — Ostiacy Niżowi — ani nawet Ostiacy Kamienni!
Nikt nie odważy się zapuścić w mroczne ostępy kniei ciemnej, pełnej tajemniczych, przerażających odgłosów, pomruków, poszeptów, plusku potoków, ukrytych na dnie głębokich, ponurych rozłogów, i łoskotu padających olbrzymów leśnych, na co odkrzykuje z daleka czujne echo leśne.
A przecież nawet tu, nad rzeką Kiet i Połojcem, dzieją się rzeczy tajemne, rozumem Wotkuła nieogarnięte!
Któż to przebija ścieżki zwodnicze poprzez chaszcze? Kto wytycza je aż do toni jezior leśnych, niemych, zaczajonych, bezdennych? Kto tam jęczy, szlocha i nawołuje po nocach? Kto szeleści suchymi liśćmi w południe i cicho, cicho puka w konary uschniętych świerków? Kto wreszcie unosi się wieczorami ponad trawą, kto wynurza się z czarnych przepaści tajgi i rękami z mgieł i lepkich oparów macha, wabi, woła i mami? Czyjeż to źrenice, krwawoczerwone, gorejące, pochwytują odbłysk płonącego ogniska? Czyj to lot — chybki i miotający się — budzi ospałą ciszę?
Wotkuł wypuścił pierwszą kulę w pierś czałdona2 jeszcze u zarania swego życia, bo liczył wtedy zaledwie dwanaście wiosen. Przecinał potem tajgę od brzegu Obu aż hen, do trzęsawisk Wielkiej Basargi i źródeł Tary na zachodzie, a na wschodzie dobiegał do brzegu modrego Jeniseju, pełnego rozszalałych wirów i kipiących porohów3.
Zna swoją tajgę. W jej sercu odnaleźć można ślady jego siekiery, zaciosami znaczącej na pniach cedrów i modrzewi szlak zuchwałego myśliwego. Wotkuł wie, bo jak gdyby widział to na własne oczy, że echo przynosi odgłosy ostrożnych, skradających się stąpań niedźwiedzia, gdy zwęszy on ślad łosi i polarnych jeleni lub gdy czając się, podchodzi, aby spojrzeć na człowieka wdzierającego się odważnie w odwieczne uroczyska leśne.
Już nieraz łowca słyszał ciche krzyki, przepojone przerażeniem i rozpaczą, i wiedział, że wydawał je głuszec, gdy drapieżna kuna lub łasica wpijały mu się w gardziel; przekonał się też niejednokrotnie, że chrapliwe „ja-u”, „ja-u” wyrzuca z głębi piersi głodny ryś wychodzący na łowy; znał ponury bek rogaczy i groźny byków łosi i jeleni; rozróżniał tęskne nawoływania puchacza i jęki siwej sowy polarnej ścigającej pstrokate lemingi i pasiaste burunduki4. Znał od dawna głosy wszystkich ptaków i zwierząt żyjących w tajdze i walczących o byt czy to w lecie, czy też w zimie, gdy pod grubą powłoką lodu znikają wartkie prądy rzek i biały całun śniegu okrywa ziemię, domy, a nawet samą tajgę.
Wszystko to poznał, pojął Wotkuł, łowca samojedzki, a przecież rodzima tajga kryła jeszcze przed nim tajemnic bez liku! Nawet ta, którą przebiegał na rączym reniferze w lecie lub którą zimą na nartach5 przeciął nie raz i nie dwa; ilekroć bowiem dosięgał najdalszych kresów tajgi, zawsze czuł, że stoi dopiero w przedsionku, gdy tymczasem zielony ocean przerzucał swe fale za Tarę i Jenisej i znikał za dalekim horyzontem takiż zielony, a jeszcze bardziej tajemniczy, bezgraniczny i potężny. Tak myślał Wotkuł, idąc szybko na zachód i nie spuszczając oczu z ledwie dostrzegalnej ścieżki wijącej się wśród paproci na z lekka przydeptanym mchu.
Czuł miłość do bezmiaru tajgi i lęk przed nim. Wierzył, że przed wiekami stała się ona siedzibą Numy6 — Wielkiego Ducha, o którym chętnie gwarzą staruchy po domach i do którego woła podczas igrzysk i modłów wiosennych szalony pustelnik — tajemniczy szaman. Myślał też o tym, że gdyby jego pies — kudłaty szpic7 Wyr — nie pokłuł sobie łap o kolce głogu, mógłby teraz podejść drugiego łosia, który został spłoszony strzałem.
Jednak uczucie lęku wobec ogromu tajgi i ukrytej w niej tajemnicy nie opuszczało go. Ostry słuch łapał każdy dźwięk dochodzący z głębi kniei, spotęgowany echem biegnącym od pnia do pnia; rozdęte nozdrza Samojeda pochwytywały zapachy żywicy, zgniłych roślin, grzybów, dojrzałej jarzębiny i cierpki aromat czeremchy roniącej swe liście na puszysty, zimny i wilgotny mech.
Przez tę wieloraką woń przebijały się inne, ostre lub mdłe, zwierzęce lub ptasie zapachy. Poznawał je w mig i w mig pochwytywał nowe.
Jak dziki, wolny zwierz chętniej posługiwał się słuchem i węchem niż wzrokiem, toteż szedł szybko, prawie biegł, z głową opuszczoną i oczami przykrytymi grubymi powiekami. Czasami tylko poruszał głową i węszył głośno, a potem mruczał do siebie pod nosem:
— Tu zapalałem fajkę, tu strzeliłem do sochatego8… Nieruchome powietrze tajgi przechowuje zapach tytoniu i zjadliwy dym prochu. Zwęszą je natychmiast niedźwiedź, ryś i jeleń. Cha, cha! Każde zwierzę ominie to miejsce. Będzie się kryło, z daleka czując mój ślad.
Tak rozważając, doszedł do miejsca, gdzie do rzeki Kiet wpadała brunatna struga małej rzeczki leśnej, w której, jak sobie natychmiast przypomniał, nie trzymała się ryba. Odpędził dłonią rój komarów uwijających się mu przed oczyma i spojrzał na słońce. Ujrzał je już poprzez konary drzew. Błyskało czerwienią pomiędzy pniami drzew i krwawiło iglice świerków, zapadając po tamtej stronie Obu za tajgą tarską.
Nagle drgnął, uniósł głowę i jął nasłuchiwać. Długo nie mógł pojąć dobiegających go dźwięków, aż wreszcie zrozumiał — i nachmurzył czoło. Posłyszał bowiem tupot trójki koni, szczęk podków potrącających kamienie, turkot kół i skrzypienie wozu. Ktoś śpiewał ponurym głosem smętną pieśń, ktoś inny coraz częściej pokrzykiwał głośno i gniewnie.
— Urus9. Urus… — mruknął Wotkuł i zmrużył oczy, w których natychmiast zaczaiła się nienawiść.
Przypomniał sobie najazdy urzędników rosyjskich, przybywających po podatki. Obchodzili oni czumy i chaty, wdzierali się wszędzie i wszędzie zaglądali, porywając drogie skóry soboli, popielic, lisów i gronostajów, bijąc wylękłych Samojedów, krzywdząc kobiety i klnąc ohydnie.
— Urus! — mruknął raz jeszcze i, nie wychodząc na drogę, która biegła z południa, szybko ruszył ku osiedlu, aby uprzedzić rodaków o zbliżającym się niebezpieczeństwie. Zdążył na czas.
Ten i ów z Samojedów natychmiast porywał toboły i ukrywał je w chaszczach. Inny uciekał do tajgi, uprowadzając ze sobą rodzinę. Reszta z trwogą czekała na nieproszonych i znienawidzonych gości.
Wreszcie na mały placyk osiedla Narym, otoczony kilkoma chatkami i pięćdziesięcioma czumami zbudowanymi z drągów modrzewiowych okrytych skórą i korą, wjechał duży, ciężki wóz, w którym siedziało czworo ludzi.
Obok woźnicy tkwił urzędnik policyjny, wysoki, chudy, o steranej twarzy i bezbarwnych oczach. Jego płowe włosy, wąsy i broda były w nieładzie. Twarz — dla ochrony przed bąkami wysmarowana dziegciem — wyrażała wielkie znużenie i wyczerpanie. Co chwila, krztusząc się od kaszlu, z jękiem chwytał się za pierś. Z tyłu, na siedzeniu, widniały dwie postacie: młody, nadmiernie barczysty i rozrosły mężczyzna o wesołym, beztroskim wyrazie oczu uśmiechał się i podtrzymywał ramieniem kobietę o przybladłej, łagodnej twarzyczce i wielkich, niebieskich oczach.
— Stój! — wrzasnął policjant i woźnica zdarł zmęczone konie. Młody człowiek zeskoczył z wózka i jął zdejmować kufry i worki uwiązane z tyłu powozu.
Policjant oddalił się do domu wójta i wkrótce powrócił razem z nim. Był to stary, zżarty przez ospę Samojed mówiący po rosyjsku.
— Słuchaj! — oznajmił mu policjant. — Dostawiłem do Narymu tego zesłańca. To wróg naszego ubóstwianego cara, Polak, jeden z tych zbrodniarzy, którzy podnieśli oręż przeciwko naszej ojczyźnie. Za ten występny czyn został skazany na osiedlenie w Narymie aż do śmierci. Dobrowolnie przybyła tu z nim jego żona. Masz pilnować, aby ten Polak stąd nie umknął, bo inaczej… — To rzekłszy, podniósł pięść pod nos wójta i zaklął.
Wotkuł, stojący na uboczu, przyglądał się przybyszom i przysłuchiwał rozmowie policjanta ze starym wójtem.
Godzinę później zesłańcy zostali umieszczeni w chacie miejscowego kupca, Michała Rodionowa, który — mając swe łodzie i niewody10 na rzekach Ob i Kiet — trudnił się też rybołówstwem. W tym samym domu ulokował się na noc urzędnik policyjny, gdyż nazajutrz miał odjechać do Tomska, głównego miasta guberni, skąd przywiózł zesłańca i jego żonę.
Rodzina Rodionowa, urzędnik i Polacy zasiedli do wieczerzy przy wspólnym stole. Przed nimi buchał parą błyszczący samowar, stał półmisek ze smażoną rybą, kasza gryczana obficie polana tłuszczem i pierogi z rybą. Gospodarze milczeli, policjant posępnie pociągał gorącą herbatę i, kaszląc, drapał pociętą przez bąki szyję. Polacy się nie odzywali i z rzadka tylko wymieniali pomiędzy sobą porozumiewawcze spojrzenia.
Pierwszy rozpoczął rozmowę Rodionow:
— Przepraszam pana urzędnika — rzekł — ale niezupełnie dokładnie zrozumiałem, o co chodzi. Mówiliście, że to zbrodniarz… Cóż to? Zabił kogoś, ograbił czy podpalił?
— Nie — odparł, zanosząc się od kaszlu, policjant. — To polski oficer zesłany za bunt przeciwko carowi.
— Jednak dalej nie rozumiem — szepnął kupiec, podnosząc ramiona i pytająco patrząc na zesłańca. Ten spojrzał na urzędnika i spytał:
— Czy mogę objaśnić gospodarzom, panie urzędniku?
Ten, wciąż kaszląc, skinął głową. Młody zesłaniec rozpoczął swe opowiadanie:
— Jestem Polakiem, nazywam się Władysław Lis. Byłem ulubionym przez cesarza trębaczem. Grałem w carskim pałacu. Nie wiedziałem wtedy, że jestem Polakiem, bo byłem sierotą i wychowywano mnie w korpusie kadetów. Pewna panienka, ot, ta, która jest teraz moją żoną, wszystko mi objaśniła. A gdy Polska, którą nieprawnie rozdarły i podzieliły między siebie Rosja, Austria i Niemcy, chciała uzyskać wolność, zupełnie tak jak Rosja niegdyś usiłowała wyrwać się z niewoli tatarskiej, wstąpiłem do polskich wojsk, biłem się, zostałem ranny, a rannego schwytano mnie, sądzono i zesłano tu, do was.
Policjant milczał i jak gdyby nie słuchał, zajęty rybą leżącą przed nim na talerzu.
Żona Rodionowa spoglądała zdumionym wzrokiem i wreszcie spytała:
— Gdzież tu zbrodnia? Za cóż taka ciężka kara?
— Mój mąż odznaczył się jako bohater! — wtrąciła z dumą żona zesłańca.
— Bohaterów przysyłać na Syberię jak pospolitych złoczyńców, tego jeszcze nie było! — zauważył Rodionow, z obawą patrząc na urzędnika.
Ten potoczył dokoła ponurym wzrokiem i odparł suchym głosem:
— Taki rozkaz przyszedł ze stolicy. Nie nasza w tym głowa.
— No, pewno, że tak! — zgodził się kupiec. — Przepraszamy za skromną kolację, pokoje są już przygotowane. Czas udać się na spoczynek! Z Bogiem!
W domu Rodionowa wkrótce zgasły łojowe świeczki i w małych izdebkach odległej i nędznej siedziby ludzkiej nad brzegiem północnej rzeki zapanowała cisza. Psy spuszczone z łańcucha poszczekiwały, odpowiadając na odgłosy dopływające z tajgi. Całe osiedle, jak się zdawało, było pogrążone we śnie.
Tylko w chacie wójta — starego, dziobatego Pyragi — przy tlącym się ognisku siedział sam gospodarz, a przed nim łowca Wotkuł.
— Urus mówił mi — szeptał wójt — że ten człowiek nie jest urusem i że został skazany za to, że bronił swego kraju przed urusami.
— Dobry, snadź, i sprawiedliwy człowiek — mruknął Wotkuł.
— Kazał mi go strzec, aby nie uciekł z Narymu — ciągnął dalej Pyraga.
— Jak kazał, tak też i uczynisz, bo inaczej całe osiedle będzie cierpiało — odezwał się łowca.
— Dobrze mówisz! — pochwalił wójt.
Wotkuł wstał, poprawił na sobie bluzę i głębiej nasunął skórzany czepek. Skierował się już do drzwi, gdy nagle przystanął i rzucił w przestrzeń:
— Ten przybysz to sprawiedliwy człowiek, skoro nie lubi urusów…
— Trzymaj język za zębami, młody! — ofuknął go wójt.
Myśliwy wzruszył ramionami, i pochyliwszy głowę, wyszedł z izby. Za ścianą ubogiej chaty, zwęszywszy obcego człowieka, zaczęły ujadać psy.
— Oj, harr! — krzyknął wójt.
Psy natychmiast umilkły. Nic już nie mąciło ciszy napływającej od czarnej ściany tajgi. Czasem tylko głośniej plusnęła ryba w rzece lub z kniei dobiegł jakiś nieznany głos.
Narym spał.
II. WYGNAŃCY
Krótka jesień syberyjska miała się ku końcowi. Zresztą w roku 1833 nikt w całej Syberii nie uskarżał się na lato i jesień. Lato bowiem wypadło wyjątkowo pogodne i skwarne, a jesień ciągnęła się aż do połowy października. Na drobnych zagonach obrodziło żyto, na grzędach kapusta, groch i marchew, na łąkach stanęły wysokie stogi siana, ciesząc wzrok gospodarzy posiadających konie i bydło domowe. W małym, liczącym wtedy zaledwie trzystu mieszkańców Narymie mówiono dużo, a jeszcze uważniej przyglądano się temu, co robi niespodziewanie przysłany do miasteczka polski zesłaniec. Tęgi to lud ci Sybiracy, wytrzymały i mocny, a jednak nawet oni nie mogli wyjść z podziwu, patrząc na pracę Polaka. Zesłaniec dostał podług prawa w przydziale szmat ziemi na wyjeździe z osiedla, tuż przy drodze prowadzącej z Tomska. Tymczasowo mieszkał wraz z żoną u Rodionowa, a pomiędzy rodziną kupca i polskimi wygnańcami od razu nawiązał się przyjazny stosunek. Rodionow po odjeździe urzędnika policyjnego zaprosił zesłańca do sklepu i, pozostawszy z nim w cztery oczy, o wszystko go wypytał. Wkrótce dowiedział się też całej prawdy i z szacunkiem przyglądał się barczystemu, zawsze spokojnemu i pogodnemu Polakowi.
Wzruszonym głosem opowiadał potem Rodionow swej żonie, jak to ich lokator, porucznik ułanów polskich, Władysław Lis, był niegdyś wyróżniony przez cara Mikołaja za piękną grę na trąbce i niezwykłą siłę; jak poznał się na dworskim balu ze swoją obecną żoną, krewniaczką księżnej łowickiej, małżonki zmarłego wielkiego księcia Konstantego, jak owa panienka oświeciła go i na inne pchnęła drogi. Z zachwytem wspominał syberyjski kupiec o czynach Lisa pod Stoczkiem, na polu grochowskim, a potem na Litwie. Na Syberii nikt o zmaganiu się Polaków z cesarzem nie wiedział, a że Sybiracy nienawidzili Rosjan — ciemięzców i łapowników jednocześnie — marzyli o niezawisłej Syberii, ich serca skłaniały się na stronę Polaków broniących własnej ojczyzny i wolności.
Opasła, chora na nogi małżonka kupca rozpłakała się, słuchając opowieści o tym, jak narzeczona Polaka, panna szlachetna, pochodząca ze znakomitego rodu, szukała po świecie zaginionego młodzieńca, odnalazła go zakutego w kajdany na etapie uralskim i razem z nim odbywała teraz męczeńską drogę.
Władysław Lis, otrzymawszy kawał ziemi, nie zwlekając przystąpił do budowy własnego domu. Nie tylko nieliczni Rosjanie mieszkający w Narymie, lecz także Samojedzi nie mogli się nadziwić. Młody Polak, posługując się wyłącznie piłą i siekierą, walił w tajdze co najtęższe modrzewie, niezwykle szybko przerabiał je na belki i, wynająwszy dwu Samojedów z końmi, wywoził z lasu budulec, a tydzień później przystępował już do stawiania chaty.
Z tym szło oporniej i wolniej, gdyż poza starannością i siłą mięśni praca ta wymagała fachowej wiedzy, której zesłaniec nie posiadał. Jednak nie upadał na duchu przed piętrzącymi się trudnościami; pilnie wymierzał, heblował, wcinał wręby, wiązał strop, dopasowywał belki. Od czasu do czasu tylko, gdy nikt nie widział, z niepokojem spoglądał w niebo. Stawało się ono coraz bardziej szare, a ciężkie chmury zasłaniały je, uprzedzając, że za nimi sunie od północy syberyjski wicher niosący śnieżne zamiecie i trzaskający mróz. Lis musiał zbudować dom przed nadejściem zimy, więc pracował jak wściekły. Gdy zbrakło mu paru belek, wziąwszy od Samojeda konie, ruszył do tajgi. Wybrał potrzebne mu drzewa i jął je podpiłowywać. Gdy zwalił jedno, wyprostował się i otarł czoło. Wtem doszedł go daleki krzyk, trwożny i błagalny, a po nim groźny ryk, krótki, urwany. Lis nadsłuchiwał przez chwilę. Krzyk powtórzył się raz jeszcze, już bliżej, a wnet po nim do uszu Lisa doszedł chrapliwy ryk i wyraźny trzask tratowanych krzaków.
— Na pomoc! Na pomoc! — Niosło echo zamierające w oddali.
Nie namyślając się długo, Lis porwał siekierę i popędził w kierunku, z którego dobiegał krzyk. Posłyszał strzał, nowy ryk i jeszcze żałośniejsze wołanie o pomoc.
Zesłaniec dotarł wreszcie do obszernej polany i, stanąwszy w krzakach, nadsłuchiwał.
„Ktoś biegnie w moją stronę…” — pomyślał, słysząc zbliżający się z każdą chwilą wyraźniejszy trzask i łomot gałęzi, tupot nóg i chrapliwe poryki.
Przebiegł polanę i zaczaił się w krzakach, zaciskając w ręku siekierę. Wkrótce z gąszczu wypadł jakiś chłopak, bez czapki, w podartym ubraniu, wyjący z przerażenia. Pędził jak szalony, nie oglądając się i nic przed sobą nie widząc. O kilkanaście kroków za nim, do czarnego toczącego się kamienia podobny, biegł duży niedźwiedź brunatny. Małe ślepia błyskały mu wściekle, szczerzył straszliwe kły i jeżył sierść na karku. Przebiegłszy kilka kroków, zwierz stanął na tylnych łapach, gotowy do ataku, lecz po chwili, przekonawszy się, że ofiara odbiegła daleko, pomknął za nią.
Lis od razu zrozumiał zamiary niedźwiedzia. Bury drapieżnik chciał przeciąć drogę uciekającemu chłopakowi, zapędzając go na bagnisko porosłe sitowiem. Szybko i cicho przedarłszy się przez krzaki, Lis stanął na ich skraju i podniósł siekierę w potężnym zamachu. Nie pomylił się. Kosmaty napastnik biegł szybko w jego stronę, a gdy na chwilę przystanął, aby obejrzeć okolicę, Lis spuścił mu na czaszkę ostrze siekiery, odwalając łeb i wbijając stal w ramię niedźwiedzia. Zwierz runął bez życia, a Lis jął wołać na uciekającego. Nic już nie słysząc, nieprzytomny z przerażenia chłopak gnał jak wicher, aż wkrótce zniknął w tajdze.
Zakończywszy robotę, Polak umocował belki na osi o dwóch kołach i, poganiając drobnego, kosmatego, lecz bardzo silnego konia, wyciągnął drzewo z lasu. Wyjechawszy na drogę, ruszył w stronę osady.
Zastał tam wielkie poruszenie. Ludność osiedla otaczała chłopaka, który drżącym głosem opowiadał, że napadł go znienacka niedźwiedź i gonił przez tajgę. W tym momencie nadszedł Lis. Przyjrzał się blademu chłopakowi i zawołał radośnie:
— Sieńka! To ty byłeś?! — Poznał bowiem syna kupca Rodionowa, czternastoletniego Szymona, którego polubił za cichy, łagodny wyraz oczu i śpiewną mowę. — Nie bój się! — dodał ze śmiechem. — Już ten czałdon nigdy cię nie dogoni, bo ubiłem go siekierą! Idź teraz i zabierz mu kożuch na pamiątkę przygody! — Poklepał chłopca po ramieniu i poszedł do pracy, po drodze opowiadając żonie o wypadku w kniei.
— Bardzo jestem rad, Julianko, że mogłem się odwdzięczyć tym dobrym ludziom za ich przyjaźń! — zakończył swe opowiadanie.
— Chwała Bogu, żeś był w lesie, inaczej z pewnością na rodzinę naszych przyjaciół spadłby ciężki cios! — zawołała żona zesłańca.
Znowu zastukała siekiera, wcinając się w świeże, smolne drzewo. Leciały drzazgi, zgrzytała piła i syczał hebel, wyrzucając długie, skręcające się wióry.
Dopiero gdy zapadł mrok, zesłaniec powrócił do domu. Zastanowiły go skupione, poważne twarze rodziny Rodionowa, zapłakane oczy żony i matki kupca, a także radosne błyski w oczach Sieńki oraz jego młodszej siostry, czarnowłosej Duni.
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki
------------------------------------------------------------------------
1 Czum — szałas północnoazjatyckich koczowników, sklecony z żerdzi okrytych korą lub skórami.
2 Czałdon — rdzenny mieszkaniec Syberii. Tu: nazwa niedźwiedzia.
3 Poroh — próg skalny w korycie rzeki.
4 Burunduk — pasiasta wiewiórka syberyjska.
5 Narty — tu: wąskie sanie na długich płozach.
6 Numa — główne bóstwo Samojedów.
7 Szpic — rasa północnoeuropejskiego psa pasterskiego.
8 Sochaty — syberyjska nazwa łosia.
9 Urus — mongolskie określenie Rosjanina.
10 Niewody — rodzaj sieci rybackich.