Modlitwa, której potrzebujemy - ebook
Modlitwa, której potrzebujemy - ebook
Bóg nie potrzebuje naszej modlitwy. A jednak z jakiegoś powodu bardzo o nią zabiega. „Pragnie jej z całego serca i całym sobą, bo nas kocha. Czyste szaleństwo z Jego strony” - pisze Autor. To nam potrzebna jest modlitwa. A do czego? Co sprawia w nas modlitwa?
Napisano na ten temat tysiące poradników, a autor powstrzymuje się przed tworzeniem kolejnego, wskazuje na prostotę istotę modlitwy. Pokazuje mechanizmy, które stanowią przeszkodę, podpowiada, na czym powinna się skupić nasza uwaga. „dobra modlitwa to taka, która jest. Zła modlitwa to taka, której nie ma. (…) W modlitwie nie liczy się „jakość” mierzona naszymi nastrojami i odczuciami, czy też wynikająca z naszych zdolności, ale wierność”.
Ks. Michał Lubowicki z ogromną prostotą, humorem i autentyzmem opowiada o tym, czym jest modlitwa i udział w Eucharystii. Ogromną zaletą tej książki jest to, że pisze w oparciu o własne doświadczenie – wzlotów i upadków na drodze spotkania z Bogiem. Jest to opowieść księdza, który nie tyle naucza, co się rzeczywiście modli i dlatego jest tak przekonywujący.
Ks. Michał Lubowicki - wikariusz w parafii pod wezwaniem świętego Zygmunta na Starych Bielanach w Warszawie, znakomity kaznodzieja i rekolekcjonista, autor licznych artykułów na portalu Aleteia.
Kategoria: | Wiara i religia |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-8043-680-0 |
Rozmiar pliku: | 3,3 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Najpierw się ucieszyłem, bo propozycja napisania książki dla kogoś, kto jeszcze w życiu żadnej książki nie napisał, to naprawdę miła niespodzianka, skutecznie – a jakże! – łechcąca próżność przyszłego „autora”. Na dodatek propozycję złożyło mi Wydawnictwo „M”, które swojego czasu wydało w pięknej serii dzieła zebrane ukochanego przeze mnie Romana Brandstaettera. Młodzieńcza lektura jego poezji, dramatów, a przede wszystkim „Kręgu biblijnego i franciszkańskiego” oraz opus magnum, czyli tetralogii „Jezus z Nazarethu” trwale naznaczyły i w dużym stopniu ukształtowały moje życie duchowe.
Potem ogarnęły mnie wątpliwości. Czy dam radę napisać coś sensownego? Czy mam wystarczająco dużo doświadczenia? Czy sam modlę się dostatecznie dobrze i wiernie? Przecież różnie z tym bywa. Czy wystarczy mi zapału i czasu? Czy pozwolą mi na to wszystkie zajęcia duszpasterskie? Wtedy przypomniałem sobie słowa Benedykta XVI wypowiedziane w archikatedrze warszawskiej: „Wierni oczekują od kapłanów tylko jednego, aby byli specjalistami od spotkania człowieka z Bogiem”. A także zdanie, które usłyszałem podczas którychś rekolekcji w seminarium: „Jeśli nie wiecie, co robić, uczcie ludzi modlitwy”. I to mnie jakoś przekonało, żeby wziąć się do pracy. Nie nazwałbym siebie „specjalistą”, ale przecież nie mam ważniejszego zadania niż pomagać innym wchodzić w relację z Panem Bogiem. Może więc książka o modlitwie będzie dobrym sposobem, aby choć w części to zadanie wypełnić?
Nie jest to na pewno „podręcznik” modlitwy, ani tym bardziej „poradnik” z cyklu „świetna sylwetka (oczywiście duchowa w tym wypadku) w dwa tygodnie”. Ostatecznie ta książka jest raczej próbą, w miarę możliwości, usystematyzowanego zapisu mojego własnego doświadczenia dorastania do modlitwy, uczenia się jej i walczenia o nią, wspartego jakoś doświadczeniem innych, mądrzejszych ode mnie. A także pięknej przygody, jaką jest towarzyszenie młodzieży, penitentom, znajomym, ludziom starszym, których odwiedzam z posługą sakramentalną i wielu innym – w ich próbach budowania relacji z Panem Bogiem. Jeśli choć jednej osobie ona posłuży, czyli zachęci do modlitwy i pomoże ją zacząć, to uznam, że spełniła swoją rolę. Pozostaje mi tylko uprzedzić, że naprawdę lepiej by było, gdybyś, Szanowny Czytelniku, zamiast czytać tę książkę, spróbował się chwilę pomodlić. Choćby i za jej autora.
Ks. Michał LubowickiKto potrzebuje modlitwy?
To znaczy, że moja modlitwa nie jest potrzebna Panu Bogu. Naprawdę. Bo – tak na zdrowy rozum co niby miałaby Mu dawać? Do czego wszechmocnemu, doskonałemu, absolutnie szczęśliwemu Bogu miałaby być potrzebna moja modlitwa? Poprawiać Mu humor? Dawać dobre samopoczucie, wynikające z potwierdzonej moimi pieniami świadomości, że jest lubiany i szanowany przez szerokie grono ludzkich fanów, do których i ja należę? Chronić Go przed poczuciem osamotnienia? Wolne żarty! Prawda jest taka, że to ja potrzebuję modlitwy. Bogu ona nic nie dodaje, nie ubogaca Go, nie stanowi dla Niego „wartości dodanej” do Jego nieskończenie szczęśliwej, boskiej egzystencji.
Czy to znaczy, że ostatecznie Bogu moja modlitwa lub jej brak są z grubsza obojętne? Bóg się nie „cieszy”, kiedy ja się modlę? Brzydko mówiąc, ni Go to ziębi, ni grzeje? Otóż nie. Bowiem dla nie do końca znanych nam powodów Bóg stworzył i ukochał ssaka zwanego człowiekiem na tyle, by chcieć go zaprosić i dopuścić do takiej relacji z sobą, do jakiej nie zaprosił żadnego innego stworzenia. Poszedł w tej miłości tak daleko, że traktuje mnie jak swoje dziecko. I choć moje dziecięce gaworzenie (to bardzo delikatne określenie, bo przepaść między Nim a mną jest przecież nieporównywalnie większa niż między mną a mikrobem) nie stanowi dla Niego żadnej „wymiernej” korzyści, to pragnie go z całego serca i całym sobą, bo mnie kocha. Czyste szaleństwo z Jego strony.
Takie nieco brutalne, przyznaję postawienie sprawy na samym początku jest konieczne, bo my jednak dość często żywimy i pielęgnujemy w sobie przeświadczenie, że nasza modlitwa służy przede wszystkim Panu Bogu. Stąd wynika nasze podejście do niej jako do obowiązku. Dodajmy: kolejnego obowiązku w rzędzie naszych licznych codziennych obowiązków i zadań, na których wypełnienie wiecznie brakuje nam czasu i sił. Wychodzimy mniej lub bardziej świadomie z błędnego i fatalnego w konsekwencjach założenia, że to Pan Bóg potrzebuje naszej modlitwy i dlatego jej od nas oczekuje, żąda. Mam sto tysięcy spraw na głowie obowiązki domowe, pracę, dzieci, takie i inne kłopoty, troski, zmartwienia, aktywności, mniej lub bardziej formalne zobowiązania wobec innych ludzi, no i jeszcze do tego wszystkiego gdzieś na końcu tej upiornie długiej kolejki stoi Pan Bóg i, gniewnie przytupując nogą, czeka aż wypełnię dzienną normę modlitwy. A jak nie wypełnię tej normy, przynajmniej symbolicznie, to On się zdenerwuje, obrazi, strzeli niebiańskiego focha, a wtedy wiadomo konsekwencje mogą być nieprzyjemne. Więc mówiąc brutalnie lepiej jakkolwiek „odwalić” już tę nieszczęsną modlitwę i mieć „zaliczone”, być w porządku.
Tu dotykamy problemu szerszego niż samo podejście do modlitwy, ale niemniej istotnego. A mianowicie tego, że dość często myślimy i zachowujemy się tak, jakby w wierze szło głównie o to, żeby „być w porządku”, „żyć porządnie”. Na czym polega życie chrześcijańskie? O co w nim chodzi? O co chodzi w byciu wierzącym? Zapytajcie ludzi wychodzących z kościoła po niedzielnej mszy świętej. No jak to, o co? Żeby żyć porządnie! To znaczy przestrzegać przykazań, nie kraść, nie cudzołożyć, nie palić, nie wpychać staruszek pod tramwaje, nie deptać trawników, chodzić w niedzielę do kościoła, nie kłamać, nie tarmosić kota za ogon, nie wywoływać wojen, wracać do domu przed północą niechybotliwym krokiem. Tyle, że to guzik prawda. W moim życiu chrześcijańskim wcale nie chodzi o to, żebym żył porządnie. Żeby żyć porządnie nie trzeba być chrześcijaninem, ani w ogóle wierzyć. Od kiedy zeszliśmy z drzewa, w ciągu długich wieków żyła na świecie i nadal żyje cała masa bardzo porządnych ludzi, którzy nie są ani trochę wierzący. Wiara nie polega na tym, że żyję porządnie, ale na tym, że żyję wiecznie. Mam w sobie życie wieczne, czyli życie z Boga. Takie, jakie On ma w sobie. Takie, jakim On sam żyje. Życie, przy którym moje obecne jest wegetacją bakterii gnilnych na suchym szkielecie. Życie przerastające wszystkie moje pragnienia i marzenia wzięte razem i pomnożone do sześcianu. Jego własne, Boskie Życie. Chce mi je dać. Marzy o tym, bo jestem Jego dzieckiem. Tylko On może mi je dać. Sam go sobie nie dam, nie wytworzę, nie wypracuję, nie kupię, nie zdobędę. Ono jest tylko w Nim i tylko od Niego mogę je dostać. Tu nie idzie o jakąś moralną poprawność, ale o jakość życia, które mam w sobie. O to, czy to jest tylko życie biologiczne, psychiczne, emocjonalne pewnego wyjątkowo rozwiniętego ssaka, czy egzystencja boskiej jakości.
W tej perspektywie cała nasza „chrześcijańska porządność” jest w pewnym sensie jedynie efektem ubocznym noszenia w sobie życia, które jest z Boga. Moja relacja z Bogiem, dzięki której otrzymuję od Niego Jego życie, jest właściwą przyczyną takiego, a nie innego mojego postępowania, myślenia, postrzegania rzeczywistości i podejmowanych przeze mnie decyzji. Jest ktoś, kto mnie kocha i kogo ja kocham. I dlatego ze względu na Niego i na to, co nas łączy pewne rzeczy robię, a innych staram się ze wszystkich sił unikać. Ale to efekt uboczny tej relacji.
Modlitwa jest sposobem utrzymywania relacji z Bogiem. Jest więc nieodzownym warunkiem mojej wiary, skoro ta polega na życiu życiem, które On mi daje. Wiara to nie zespół takich czy innych przekonań dogmatycznych i etycznych, to nie kiedyś raz zadeklarowana sympatia, ale relacja z Osobą. To trochę tak, jak w mediach społecznościowych. Mogę mieć dziewięciuset pięćdziesięciu dziewięciu znajomych, ale z iloma z nich utrzymuję relacje? Z tyloma, z iloma rzeczywiście się komunikuję. Komunikuję się, czyli rozmawiam, a nie tylko wysyłam życzenia na święta i urodziny na zasadzie „kopiuj-wklej”. O prawdziwej komunikacji mogę mówić tylko w przypadku tych, z którymi mam kontakt w miarę regularny i rzeczywiście polegający na rozmowie, a nie tylko na przekazywaniu sobie mniej lub nawet bardziej osobistych informacji. Tak samo jest w wierze. Jestem wierzący, to znaczy utrzymuję regularną, realną relację z Bogiem. A utrzymuję ją nie inaczej, jak przez modlitwę, bo ona jest właśnie sposobem komunikowania się z Nim.
Zatem, to ja potrzebuję modlitwy. Potrzebuję modlitwy, bo potrzebuję Boga. Póki sobie tego nie uświadomię i nie przyjmę za pewnik, to będę w modlitwie dreptał w miejscu. A właściwie to nawet nie zacznę się modlić. Będę jedynie wypełniał „obowiązek”, odrabiał „pańszczyznę” i płacił „haracz”, których nikt ode mnie nie wymaga. Będę „obrażał” Boga moją modlitwą, robiąc mu „łaskę”, której On nie potrzebuje. A co najgorsze w ten sposób skutecznie zamknę się na życie, które On chce mi dawać. Moja wiara i modlitwa będą jedynie jarzmem dźwiganym przez niewolnika, skrycie marzącego o zrzuceniu go z obolałych i zmęczonych pleców.
Wypada zauważyć jeszcze jedno, choć zabrzmi to okropnie „niepoprawnie” i „obskurancko”. A mianowicie: jeśli już uznaję istnienie Boga godnego tego miana, to moja modlitwa należy Mu się z samego faktu tego kim On jest i kim ja jestem względem Niego. Nie w imię Jego domniemanych potrzeb, ale w imię prostej uczciwości intelektualnej. Skoro istnieję wyłącznie dzięki Niemu, to ignorowanie faktu Jego istnienia zakrawałoby na ordynarną niewdzięczność. Istnienie Boga i moje istnienie dzięki Niemu po prostu domagają się jakiegoś odniesienia do Niego z mojej skromnej strony. Na czym innym mogłoby ono polegać, jeśli nie na modlitwie?
Co zrobić, żeby się modlić?
Z czasem zobaczysz, że modlitwa przychodzi ci coraz łatwiej i idzie coraz lepiej. A potem pewnie znowu będziesz miał kryzys i poczucie, że nie umiesz. Nie szkodzi. W końcu jednak wyrobisz sobie nawyk modlitwy, tak jak kiedyś wyrobiłeś sobie nawyk mycia zębów. Jasne, że czasem nie będzie ci się chciało, ale i tak będziesz się modlić.
Nawyk? Tak. Właśnie tak. Modlitwa ma stać się twoim dobrym nawykiem, czyli cnotą. Możemy ją nazwać cnotą pobożności. Aretologia, czyli nauka o cnotach, jest dziś mocno zapomniana, więc nie od rzeczy będzie przypomnieć, czym w ogóle jest cnota. Według klasycznej definicji to trwała dyspozycja do czynienia jakiegoś dobra, a więc po prostu dobry nawyk. W pierwszym momencie może nas to dziwić, bo mamy dość głęboko zakorzenione przekonanie, że modlitwa powinna być czynnością „uduchowioną”, wzniosłą, spontaniczną. Pogardliwie, a przynajmniej z łagodną wyższością myślimy zazwyczaj a nieraz i mówimy o „babciach-dewotkach klepiących zdrowaśki”. Sami wolimy modlić się wówczas, gdy najdzie nas na to ochota, gdy „poczujemy potrzebę”. Tyle, że w efekcie modlimy się coraz rzadziej albo w ogóle. Tak już jest. Im rzadziej się modlę, tym mniej odczuwam potrzebę modlitwy, aż do całkowitego zapomnienia o niej. Gdyby tak samo działało to w przypadku łaknienia, już dawno umarłbym z głodu.
Są czynności, których regularne powtarzanie jest po prostu życiową koniecznością niezależnie od naszych chęci. Na poziomie życia duchowego taką czynnością okazuje się modlitwa. Kwestie mojej chęci lub niechęci, „natchnienia” albo jego braku są tu naprawdę trzecioplanowe. Trochę jak z obiadem, który gotuje się dla domowników. Pewnie przyjemniej jest coś pichcić, robiąc to z zamiłowania. Ale w gruncie rzeczy twoim dzieciom jest z grubsza obojętne, czy stoisz nad kuchenką nucąc pod nosem z zadowolenia, czy też trzaskasz garnkami, przeżywając kulinarne frustracje. Istotne jest to, by o odpowiedniej porze na talerzu znalazł się ciepły posiłek. Jeśli będziesz gotować tylko pod wpływem natchnienia i kiedy akurat najdzie cię na to ochota, twoje dzieci już niebawem będą chodzić niedożywione. Ewentualnie zaczną dożywiać się na boku tak zwanym „śmieciowym jedzeniem” typu „fast food”, oferowanym im na każdym kroku. Ale i w tym przypadku efekty szybciej niż później okażą się opłakane. Dziecko Boże w tobie potrzebuje regularnego odżywiania w warunkach domowych. Serwowane dania bynajmniej nie muszą być nie wiadomo jak wykwintne i za każdym razem zaskakująco nowe. Dzieciom służy nawet pewna powtarzalność. Rytuał buduje poczucie stabilności, a w konsekwencji bezpieczeństwa. Dziecko Boże w tobie także ich potrzebuje. Może na ciebie liczyć?
Powtórzmy to: dobra modlitwa to taka, która jest. Zła modlitwa to taka, której nie ma. Nie oceniaj jakości swojej modlitwy. Wcale nie jest tak, że gdy dobrze ci się modli, gdy masz wzniosłe myśli, niesamowicie pobożny nastrój, a do głowy przychodzą ci same piękne słowa, to modlitwa jest dobra, a kiedy ich brak to okazuje się gorsza. Kiedy kilkuletnie dzieci przynoszą mamie narysowane przez siebie laurki, to ona nie porównuje ich, by stwierdzić, że rysunek siedmiolatka jest jednak zdecydowanie ładniejszy od gryzmołów trzylatka, ale każdym cieszy się tak samo bo każdy podarowało jej kochające dziecko, które zrobiło tyle, ile mogło. W modlitwie nie liczy się „jakość” mierzona naszymi nastrojami i odczuciami, czy też wynikająca z naszych zdolności, ale wierność. Codzienna wierność. To naprawdę jest podobne do mycia zębów. Nawet jeśli szczotkujesz je na co dzień bez specjalnego zaangażowania i entuzjazmu lub niezbyt umiejętnie, to nadal jest to nieporównywalnie lepsze niż gdybyś robił to tylko wówczas, gdy najdzie cię szczególna ochota i natchnienie. Serio. Spytaj dentysty.