- W empik go
Modlitwa o wschodzie słońca - ebook
Modlitwa o wschodzie słońca - ebook
Na ile zespół dwojga ludzi może na siebie liczyć? Kiedy porzucić partnera dla ratowania własnego życia? Po co ludzie chodzą w góry?
„Modlitwa o wschodzie słońca” to historia dwóch gdańskich wspinaczy i wyprawie w rejon wielkiego muru Bezingi w góry Kaukazu. Bohaterowie zostają wystawieni na ciężką próbę, aż do ostatecznego sprawdzianu, kiedy jeden z nich wpada do górskiej szczeliny.
Jest to również opowieść o Rosjanach, Czeczenach i Bałkarcach widzianych oczami przyjezdnych zza zachodniej granicy. Są tu góry, milicja, wojsko, marihuana i wiele więcej.
Jak pisze sam autor: Zależało mi na przybliżeniu prawdziwego oblicza wysokogórskich wypraw, a nie na gloryfikowaniu czy też krytykowaniu autentycznych postaci.
Rafał Lipkowski urodził się w 1975 roku w Malborku, gdzie z dziecięcą pasją i małoletnim brakiem strachu uprawiał wspinaczkę po murach zamku. We wczesnym wieku wyjechał z matką do Gdańska. Tam swoje zainteresowania skierował ku wodzie, a umiłowanie żaglowców skusiło go do rozpoczęcia studiów w gdyńskiej Wyższej Szkole Morskiej. Obecnie wraz z żoną i synkiem mieszka na Majorce.
Kaukaz odwiedzał dwukrotnie i właśnie te wyjazdy stały się inspiracją dla jego tekstów.
Kategoria: | Obyczajowe |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-7722-810-4 |
Rozmiar pliku: | 1,4 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
STALI NA DWORCU, CZEKAJĄC na pociąg. Jedyne, co załatwili w terminie, to wizy; wszystko pozostałe – bilety, lub raczej ich brak, plan podróży, fundusze na wyjazd, miały się zupełnie nijak do ich wcześniejszych zapatrywań. Znali godzinę i dzień odjazdu pociągu. Stację początkową i stację docelową. W zarysie nawet wiedzieli, po co tam jadą. Reszta była niewiadomą. Dużym znakiem zapytania.
Niższy. Bardziej krępy niż szczupły, z imienia Ernest był niepoprawnym optymistą. Niewiele dokonał w życiu, ale zdaje się, że nie to było jego celem. Sam twierdził, że za cel życiowy obrał sobie odnalezienie celu swego życia. A że go jeszcze nie odnalazł, to się cieszył, mając ciągle cel w życiu. Jego twarz ogorzała w słońcu nabrała koloru purpury, liczne piegi – skazy ciała, objawy słabości wobec słońca czyniły z niego postać raczej wyjątkową niż brzydką, chociaż oczywiście jedno określenie drugiego nie wyklucza. Zresztą doskonale wiemy, że opalanie upodabnia nas do świń, które są jedynymi ssakami, oprócz ludzi oczywiście, potrafiącymi to czynić z widocznym skutkiem. Broń boże, nie upodabniam rasy ludzkiej, a tym bardziej biednego Ernesta, do trzody chlewnej. Mimo tak licznych podobieństw, ciągle będę się upierał, że to małpa jest naszym przodkiem, co czyni nas nieco bardziej szlachetnymi z racji pochodzenia. Ale wróćmy do Ernesta, poczciwego chłopaczyny, wręcz filozofa, który swoje lenistwo tłumaczył nieprzystosowaniem świata do jego osoby. Kto faktycznie był nieprzystosowany – świat do niego czy on do świata, nie mnie to rozważać. Tak czy inaczej lubił nietypowe pomysły, często mało realne do realizacji, dodatkowo podkręcone nutką ryzyka. Sam nie wiedział, czy pragnął popularności, jakby się mogło wydawać, czy też kierowały nim inne pobudki, z których sam sobie nie do końca zdawał sprawę. Kierował się mottem: „Pracować, by żyć, a nie żyć, by pracować”. W jego mniemaniu, idealnym rozwiązaniem było żyć pracą albo inaczej – by praca była pasją życia, jednakże jak do tej pory takiej nie odnalazł. Cechował go upór i brak potrzeby posiadania idoli czy autorytetów. Nie to żeby nie chciał czerpać z czyichś doświadczeń, bo te dla niego wydawały się cenne, ale nie cierpiał gloryfikowania. Miał przekonanie, że to, co do nas dociera, jest już zawsze trochę ubarwione, rzadko opisuje słabości, a nader często wyolbrzymia zalety, wytrwałość czy poświęcenie, a przecież to właśnie słabości tak naprawdę czynią nas ludźmi. Wyrzekać się ich, to jak wyrzekać się człowieczeństwa. Czy to nie dziwne, że słabość oznacza coś nagannego, a człowieczeństwo niesamowitą zaletę? Piękny i bezpieczny świat przygody zostawiał dla czytelników, a sam chciał zaznać ryzyka, zimna, strachu, a potem tego żałować.
Alfred to przeciwieństwo Ernesta zarówno fizycznie, jak i psychicznie. Bardziej szczupły niż krępy – górował nad nim wzrostem. Długie chwytne ręce i powolny tok myślenia zdecydowanie potwierdzały teorię ewolucji. Trzeba zaznaczyć, że to z jego inicjatywy wydarzyło się to całe kaukaskie zamieszanie. Miłość do gór miał we krwi, co mało się przekładało na heroiczne dokonania, czy życiowe przejścia, może po prostu jak do tej pory nie znalazł się w odpowiednim czasie i odpowiednim miejscu. Tak czy inaczej czytał o górach, śnił o górach i jak przystało na wspinacza znad morza – mało w nie jeździł. Był wiecznym malkontentem i pesymistą. Lubił narzekać, gderać, co niektórych doprowadzało do pasji. Można śmiało powiedzieć, że był spragniony sukcesu, ale nikt mu nie chciał go dać. Nie był leniwy. Starał się, ale co zrobić, jak się chce, ale się nie chce albo się chce, ale nie wychodzi, przez co się nie chce...? Na co dzień wykonywał drobne remonty za drobne pieniądze, co często zmuszało go do osiadłego trybu życia, a to z kolei kłóciło się z jego filozofią, która mówiła: człowiek ciągle powinien się przemieszczać, nie powinien przywiązywać się do jednego miejsca. Zazdrościł ludziom posiadającym jakiś talent: muzyczny, plastyczny czy też inny i nie cierpiał tych, którzy – w jego mniemaniu – marnują go, wybierając nudny byt jednego z wielu w społeczeństwie.
Obaj nie grzeszyli doświadczeniem ani zbyt wielkimi umiejętnościami, jeśli chodzi o wysokie góry, chociaż bez wątpienia za takich chcieliby uchodzić. Ich sprzęt, patrząc z perspektywy czasu, pozostawiał wiele do życzenia. Wysłużony namiot z hipermarketu uzyskał funkcję bazowego, natomiast drugi – znacznie lepszej jakości, pozyskał miano szturmowego. Dziaby wygrzebane naprędce od zeszłych pokoleń wspinaczy wyłoiły więcej niż ich właściciele. Trochę zarobionych pieniędzy i z trudem uzbierany szpej stanowiły ich cały majątek. Dwie diametralnie odmienne osobowości, banici społeczeństwa, stali się partnerami w podróży i we wspinaczce, świadomie wzajemnie się od siebie uzależnili, oczywiście nie przewidując konsekwencji tego uzależnienia.
Wtaczał się pociąg IC i, jak to pociągi, robił wiele hałasu o nic. Stukot kół zdawał się nawoływać: ruszamy w drogę, ruszamy w drogę, ruszamy w drogę... Alfred oddał się ostatnim czułościom, tuląc w ramionach wybrankę swego życia. Ich wargi złączyły się w pożegnalnym pocałunku, splecione ciała tworzyły jedną nierozerwalną bryłę. Szeptali sobie pewnie słowa pożegnania, jak już niejeden kochanek swojej kochance i niejedna kochanka swemu wybrankowi. Tymczasem Ernest nigdy przez nikogo nie żegnany, gramolił się po schodkach pociągu, by wywalczyć jak najlepsze miejsca. Myślał o podróży, nie o rozstaniu, zresztą jak myśleć o rozstaniu, kiedy się z nikim nie rozstawał.
W końcu po długim okresie nieudolnych przygotowań wyruszyli w drogę. Plan był prosty. Najpierw Intercity do Warszawy. Następnie kolejką elektryczną do Terespola, skąd jeździł pociąg przez granice do Brześcia. Stamtąd już bezpośrednio w wymarzone góry. Na Kaukaz!
Oczywiście wsiedli bez biletów, co było zrozumiałe przy ich nadmiarze wolnego czasu, kto by zdążył zagłębić się w te papierkowe formalności. Papierkowe, bo wymagały zapłaty papierowymi banknotami za potwierdzenie na papierze prawa do przejazdu. Nie stanowiło to jednak jakiegoś problemu i szybko doszli do porozumienia z konduktorem, mając jednak na uwadze, że nie mogą popełnić podobnego niedopatrzenia za wschodnią granicą. A ta granica zbliżała się z godziny na godzinę, z każdym obrotem stalowych kół. Tak naprawdę dopiero dążyli do początku przygody, do granicy, za którą jest tylko niepewność, inny język, inny światopogląd krajowców. Czy nie zabrzmiało to pompatycznie? Docierali do Terespola – ostatniego dla nich polskiego miasta.
Pierwszego maja 2004 roku Unia Europejska wchłania Polskę. Pierwszego maja 2004 roku Terespol staje się swoistą „Bramą na Wschód”. Bramą, bo pozwala na przejście. Także murem, bo oddziela wschód od zachodu. Wydarzenie to sprzyja rozwojowi handlu i turystyki. Codziennie setki miejscowych turystów obładowanych wagonami papierosów i butelkami alkoholu przekraczało granice. Pieszo, samochodami, pociągiem. Trzeba przyznać, że przeważał eksport, ale w następnych latach i import miał rozkwitnąć. Powstała szansa na poprawę sytuacji finansowej miejscowych bezrobotnych. Poprawiały się też stosunki społeczne pomiędzy ludnością Białorusi i Polski, podróżowali tymi samymi pociągami, stali w tych samych kolejkach na granicy. Rozwijała się mała turystyka. Celnicy mieli poczucie spełnienia w zawodzie, granica stała się dla nich możliwością wykazania swoich talentów, swojej skuteczności. Kto wie, może i możliwością awansu. To wszystko było możliwe dzięki przyjęciu w poczet krajów Unii, o które Polacy walczyli niemal czternaście lat.
Alfred z Ernestem opuścili pociąg. W końcu na wolności, bez obowiązków, bez trosk codzienności. W tym przygranicznym miasteczku, którego architektura przeczyła jego potędze handlowej. Wiedzieli, że muszą dbać o kondycję, w końcu jechali zdobywać szczyty, pokonywać drogi wspinaczkowe o trudnościach, z którymi jeszcze nigdy się nie mierzyli. Bardzo im zależało na sławieniu dobrej kondycji polskiego narodu na wschodzie, gdzie – jak wszyscy wiemy – poprzeczka postawiona jest wysoko. Bez regularnego treningu nie mieliby szans. Jak najszybciej zaczęli poprawiać formę. Jedno piwko... drugie piwko... w bardzo przyzwoitej cenie 3.50 PLN za kufel.
– To co, jeszcze po jednym? – co raz padało z ust jednego bądź drugiego.
Otoczeni miejscowymi dorobkiewiczami odreagowującymi niedawne godziny pracy na granicy. W kłębach dymu papierosów bez akcyzy, w oparach alkoholu, niekoniecznie zakupionego w barze, i w rytmach muzyki disco polo czuli się dobrze. Przy sąsiednim stoliku spożywano dopiero co przewiezioną butelczynę. Twarze ich sąsiadów były spokojne, ciała lekko sponiewierane niemal codziennymi wyprawami do białoruskich sklepów i przeprawami ze służbami celnymi. Ich język na pewno nie należał do salonowych. Przekleństwa w każdym zdaniu i podniesione głosy wprowadzały niepokój w trzeźwych umysłach nieprzywykłych do tego rodzaju dialogów. Jednak Alfred i Ernest nie miewali trzeźwych umysłów nawet bez alkoholu. Dało się wyczuć atmosferę przygranicznego miasteczka, w którym nie wszystko dzieje się zgodnie z prawem.
Niestety wszystko ma swój początek i koniec. Teraz właśnie kończył się czas oczekiwania i treningu. Nadchodził czas przekraczania granicy. Z worami wgramolili się do kolejnego pociągu – jakże innego od tych, którymi jechali wcześniej. Wagony zdecydowanie szersze, bo na szerszych torach ustawione, i dłuższe. Pod oknami, z lewej, jak i z prawej strony, drewniane trzyosobowe ławki, a pomiędzy nimi całkiem szerokie przejście. W obu szczytach małe wąskie korytarzyki. W jednym znajdowała się toaleta, oczywiście zamykana na czas postoju, drugi natomiast zajmowała prowadnica, odpowiednik polskiego konduktora, a może raczej opiekuna wagonu. Prowadnica przyodziana w służbowy uniform, witała u wejścia i sprawdzała bilety, służyła radą i dowcipkowała z pasażerami.
Wokoło pojazdu żołnierze pełnili wartę. Sprawdzili paszporty naszych bohaterów i wpuścili w strefę oczekiwania. Tak ją nazwałem, gdyż wsiadając do pociągu, nie było już możliwości opuszczenia go. Nie pytajcie, czemu. Warta przy pociągu miała takie rozkazy i sumiennie je wykonywała. Granica jest linią, kreską na ziemi. Z jednej strony to, z drugiej tamto. Pociąg był właśnie tą kreską, w której utknęli. Nie byli już w Polsce, bo polscy wartownicy byli na zewnątrz, a oni znajdowali się w środku, bez możliwości wyjścia. Nie byli też w Białorusi. Ciągle tkwili na granicy.
– Idę za potrzebą, tu wszystkie kible pozamykane. Piwa we mnie buzują – oświadczył Ernest i wysiadł.
– Proszę wsiadać – zagrzmiał władczo głos młodego strażnika.
– Ale ja muszę za...
– Proszę wsiąść do pociągu – powtórzył groźnie i mało grzecznie żołnierz, zaciskając ręce na broni.
Ernest chciał być posłuszny rozkazom, ale jego pęcherz nie chciał być posłuszny jemu, mocz wylewał, przepełniał jego wnętrze. Nie chciał robić problemów rodakowi, ale czemu rodak traktował go jak wroga. Fizjologia nie słucha rozkazów.
– Ja naprawdę muszę... – Odwrócił się i oddał mocz na metalowe koła pojazdu.
– Przepraszam – powiedział z uśmiechem i ponownie wsiadł do pojazdu.
Pociąg tętnił życiem. Ławki powoli zapełniały się pasażerami. Chłopiec ganiał młodszą siostrę, która, radośnie krzycząc, chowała się pomiędzy siedzeniami. Mężczyzna z tatuażami wpatrywał się w okno, jakby czegoś wyczekiwał. Obok dwie grube panie wychwalały swoje dzieci. Rozmowy zlewały się w ogólny gwar, pośród którego żadna nie górowała nad inną. Żarty, śmiechy tworzyły przyjazną atmosferę. Osobnicy i osobniczki, panie, panowie, a nawet dzieci, spełniwszy przemytnicze zadania, wracali do domu bądź też po kolejną partię towaru. Prawdziwi turyści byli tu rzadkością, przez co chłopaki w końcu mogli poczuć się wyjątkowo, ich potężne wory doskonale wyróżniały ich z tłumu. Krajobraz w pociągu jak po bitwie. Poodkręcane tapicerki i sufity dawały świadectwo wydarzeń, które miały miejsce w niedalekiej przeszłości. Alkohol, papierosy, upychane do niedawna we wszystkich zakamarkach, już dawno zmieniły właścicieli. Niektórzy tego dnia wygrali walkę z systemem, inni natomiast stracili całość bądź część swoich inwestycji. Jednym słowem – dzień jak co dzień.
– Cholera, jedziemy wśród przemytników, jesteśmy w szarej, a może i w czarnej strefie gospodarki. Tylko czemu czuję się tak, jakbym jechał kolejką podmiejską do Gdyni? Wkoło nas sami przestępcy. Popatrz, ta babcia o kulach to na pewno rasowy gangster, a ta mała dziewczynka to zapewne boss miejscowej mafii – roześmiał się małpim głosem Alfred.
– Telewizja już na pewno nakręciła pełen napięcia dreszczowiec w tym pociągu. Dobrze, że nie oglądałem, bo bym pewnie wysiadł. A może jesteśmy w ukrytej kamerze. Zobacz, przewożą po kilka litrów wódki i zarabiają jedynie na flaszkę. – Śmiali się już obaj.
– Jak byś wysiadł? Przecież już próbowałeś – z zaskakującą bystrością zauważył Alfred.
– Teraz już rozumiem te warty przy pociągu, które nie pozwalają się nawet odlać. Dobrze, że się nami opiekują. Dzięki nim czuję się bezpiecznie.
– A ja, jak nie ruszymy, to dzięki nim będę miał mokro w gaciach.
– Trzeba było tyle browaru żłopać? Zresztą przesadzasz, wytrzymasz jeszcze godzinkę.
– Ty jakoś nie wytrzymałeś.
– Sam widziałeś, lałem z narażeniem życia.
– Szkoda, że ci nie odstrzelił. – Alfred tłumił śmiech z wiadomych powodów.
– Myślisz, że by trafił? – Ernest lubił się naśmiewać sam z siebie. Taki instynkt samozachowawczy, dzięki któremu mało kto potrafił wprowadzić go w zakłopotanie.
– Zresztą wierzysz, że dali im amunicję? – Nawet Alfred na te słowa nie potrafił powstrzymać się od śmiechu.
Nie myśleli o górach, w które zmierzali. Nie myśleli też o domu, pieniądzach, kobietach czy pracy. Po prostu byli tu i teraz. Pletli, co im ślina na język przyniosła. Cieszyli się swoimi wnioskami i filozofiami. Byli w drodze i tak naprawdę tylko droga się liczyła. Rozmawiali i ta rozmowa sprawiała im przyjemność. Gdyby tak mogło być każdego dnia...
– To dziwne, słuchając w mediach o przemytnikach, rodzi się w nas dreszcz emocji, jakaś nutka strachu przed ludźmi, którzy wydawałoby się drastycznie łamią prawo. Jak ostatnio oglądałem dokument „Na granicy”, zdaje się w TVN-ie, wyobrażałem sobie zbrodniarzy i cwaniaczków, gotowych na wszystko, szorstkich w obyciu rzezimieszków o twarzach napawających strachem. A tu babcie, kobiety z dziećmi, bo na dziecko można przewieźć dodatkową flaszkę i karton papierosów.
– Coś mi się wydaje, że fortuny to oni nie zbijają. – Alfred zabłysnął współczuciem dla bliźnich.
– Faktycznie, wykorzystują różnicę ekonomiczną dwóch państw, starając się zarobić na dom, rodzinę. Polacy i Białorusini są tu jedną nacją, a ich przeciwnikami stają się celnicy – dołączył się w żalach Ernest.
– Jeszcze nie wiemy, może naszymi też.
– Chcesz mieć przyjaciela, to znajdź wspólnego wroga – podjął Ernest.
– Telewizja, telewizja, telewizja. Uczy, oszukuje, wyrabia nasze światopoglądy. Dziennikarze nie szukają prawdy, nie mają na to czasu, szukają sensacji. To mnie wkurza. Robią nam wodę z mózgu – podkręcił Alfred.
– Ja ich rozumiem. Szukają sensacji, bo prawda jest nudna, a widzowie wolą być oszukiwani niż nudzeni – skwitował Ernest.
– Czyli nie możemy winić mediów, bo dostarczają nam rozrywki?
– Na to wychodzi. Ale po co gapić się w telewizor, kiedy można jechać w góry.
– Z drugiej strony – po co jechać w góry, skoro można się patrzeć w szklany ekran... – Ponownie wybuchnęli śmiechem.
Na wspólnych rozważaniach szybko minął czas. Przekroczyli granicę. Właściwie opuścili granicę, skoro ustaliliśmy, że pociąg był granicą, a oni właśnie opuścili pociąg.
W końcu w Brześciu. Znowu biedacy zostali oszukani. Ktoś ukradł im godzinę z życia. Jak tak można? Nie chodzi o to, że się postarzeli tak nieoczekiwanie, co bez wątpienia dla każdego byłoby tragedią, problem był innego rodzaju. Ich pociąg odjeżdżał co drugi dzień, a oni przez różnicę czasu mieli zaledwie 30 minut do jego odjazdu. 30 minut na odprawę celną, ponieważ rosyjscy celnicy zajmowali się tym na stacji. Te same 30 minut na wymianę pieniędzy i zakup biletów, do tego wszystkiego nie bardzo wiedzieli co, gdzie i jak. Tak naprawdę Ernesta w ogóle to nie interesowało; był już gdzie indziej i to mu wystarczało. Pojedzie dzisiaj, jutro czy pojutrze, co za różnica.
– Fajnie byłoby dzisiaj pojechać – myślał sobie głośno.
Alfred, mimo przywódczej swej roli, też nie wykazywał zakłopotania.
– Co ma się nie udać, jak może się udać. A jak się nie uda dziś, to uda się pojutrze. Co ma być, to będzie, a jak nie będzie, to się nic nie stanie. No chyba że się stanie, ale co w takim wypadku można zrobić.
Z naszej perspektywy to trochę niepoprawne, gdyż odbiera nam wiele wrażeń i emocji związanych z ich stresem. Zagrożeniem wyprawy. Przez ich lekkie podejście do problemu, z którym musieli się zmierzyć, nie możemy delektować się ich rozpaczą, paniką i nieudacznym krzątaniem w pogoni za utraconymi minutami. Nie są w porządku wobec nas choćby z tego powodu, że wyłamują się z utartych zasad postępowania i odczuwania, nieświadomie podważając dogmaty dnia codziennego. Jednak wybaczmy tym prostym indywiduom ich społeczne zacofanie i delektujmy się prymitywną prostotą ludzi niepotrafiących szanować cennych minut i rozpaczać nad ich utratą. Na szczęście my, światłe istoty, potrafimy rozpoznać grozę sytuacji, szybkość świata każe nam planować każdą chwilę, przez co czujemy się spełnieni, bezpieczni. Oni nie potrzebowali tego bezpieczeństwa.
Stanęli w kolejce do odprawy. Ich inność zwracała uwagę. Nie byli inni z wyglądu, zachowanie też nie było zbyt inne. A jednak byli inni i tę inność od razu spostrzegł białoruski urzędnik celny. Może chodziło o potężne wory szpeju, tego się nie dowiemy. Jednakże ta inność sprawiła, że została im odpuszczona odprawa, wypuszczono ich bocznymi drzwiami. Zaoszczędzili cenne minuty.
– Alfred. Wiesz, gdzie jest kantor? – zapytał Ernest, stojąc pod napisem obmien walut.
– Skąd mogę wiedzieć, nawet nie wiem, gdzie są kasy, chociaż niby już tu byłem.
– A to wtedy OK. Na pewno znajdziemy.
W tym czasie po peronie snuła się starowinka i wypatrywała potencjalnych ofiar. Raźne i przenikliwe spojrzenie niebieskich małych oczu, wkomponowanych w pomarszczoną twarz sondowało postacie snujące się po dworcu. Wtem olśnienie, przykleiła służbowy uśmiech do twarzy i zagadnęła naszych młodzieńców piękną ruszczyzną.
– Jakie, chłopcy, potrzebujecie bilety?
Nie od razu zrozumieli, ich zdolności lingwistyczne nie były zbyt imponujące, jednakże podstawy mieli. Każdy z nich miał co najmniej ocenę dostateczną na semestr w czasach, kiedy to język rosyjski był obowiązkowym przedmiotem w polskich podstawówkach.
– Dokąd jedziecie? Macie bilety? – powtórzyła, widząc na ich twarzach niezrozumienie.
– No niby nie, ale też nie mamy waszych pieniędzy. Musimy wymienić, tylko nie wiemy, ile.
– A wiemy, gdzie? – zaszydził po cichu Ernest.
– Dokąd jedziecie? Rozliczymy się w dolarach. Macie dolary? – Nie dawała za wygraną kobieta.
– Na Kaukaz. Mineralne Wody. Mamy dolary.
Babuszka zabrała paszporty i krzycząc, wepchnęła się w kolejkę. Skąd tyle energii w tym wysłużonym ciele? Nikt nie protestował. Zresztą działo się to tak szybko, że nie było czasu na protesty. Po chwili znowu stała przed nimi, ściskając w wiekowej dłoni cenne papierki.
– 125 $.
– Balszoje spasiba. – Wręczyli pieniądze bez zbytnich targów, wdzięczni babuszce za pomoc. Starowinka pobłogosławiła ich i wskazała drogę na odpowiedni peron.
Jak widzicie, wszystko potoczyło się nadzwyczaj pomyślnie i wymagało od nich jedynie mocnych nóg. Gdyby do tego doszła jeszcze potrzeba myślenia, bez wątpienia zabawiliby tam nieco dłużej. Pięć minut przed odjazdem siedzieli już na własnych łóżkach.
Podróż w plackarcie, bo taką opcję wybrali, była już sama w sobie dostatecznym przeżyciem, by skusić się na taką wyprawę. Oczywiście można zdecydować się na bardziej prywatny przedział w wagonie kupiejnym, jednak oni utożsamiali się z proletariatem i imponowały im kontakty z klasą robotniczą i chłopstwem, mogli w ten sposób poznawać ludzi, ich kulturę, codzienne zwyczaje. Zapytacie, co on tu bredzi o klasach? Otóż podział klasowy jest, był i będzie. Co nie powinno dziwić przy takim zróżnicowaniu ekonomicznym i intelektualnym jednostek. Pieniądz i władza rozwarstwiają społeczeństwo. Biedny nie zrozumie bogatego, ani syty głodnego. Wiem, truizm, ale prawdziwy, poza tym ładnie brzmi. Nie do końca odczuwamy to w codziennym życiu, jednakże w aspekcie historycznym czy też socjologicznym to zjawisko staje się widoczne. Ale wróćmy do pociągu. Pewnie się zastanawiacie, na czym polega różnica pomiędzy kupiejnym a plackartą i w czym tkwi urok takiego podróżowania, które obrali? Otóż kupiejny jest odpowiednikiem naszej pierwszej klasy. Wagon podzielony na przedziały, a w każdym z nich cztery łóżka. Na korytarzu dywanik, a przy każdym łóżku osobista lampka. Jednym słowem pełen luksus. Natomiast plackarta to zupełnie inny świat. Wagon bez podziału na przedziały, jedynie rozmieszczenie łóżek tworzy coś w rodzaju boksów, ale w żaden sposób nie izoluje od innych towarzyszy niedoli. Przy dłuższych trasach wagon staje się wspólnym domem, a sąsiedzi niemalże rodziną. Biegające dzieciaki, odgłosy imprezy gdzieś na końcu wagonu i rozmowy z sąsiadami, pomimo bariery językowej, sprawiają, że stajesz się częścią tej społeczności. Przez cały okres podróży na jednym z końców każdego wagonu znajduje się samowar z wrzątkiem, tzw. kipiatok, z którego można korzystać do woli, parząc sobie herbatę czy jakiś inny napój bądź zupkę. W dobrym zwyczaju jest zakup napojów u obsługi. Można wtedy dostać herbatkę w ładnej szklance obsadzonej w tandetnie ślicznej metalowej oprawce. U prowadnicy bądź prowadnika wykupuje się pościel w celu poprawienia komfortu bytowania i podlizania się obsłudze, która po tym zabiegu patrzy bardziej przychylnym okiem na klientów z diengami.
– Mówiłem, że zdążymy – oznajmił z dumą Alfred.
– Ja nie mówiłem, że nie zdążymy – odparł Ernest tylko po to, by nie milczeć.
– No tak, ale ja mówiłem, że zdążymy.
– Nieważne, co mówiłeś, ważne, że zdążyliśmy.
– Jak nieważne? Ja gadam i gadam, a ty mnie nie słuchasz?
– Co mówiłeś?
– Tak, mówiłem.
– Nie wiem, jak ty, ale ja legnę na tej nowiutkiej pościeli. – Ernest zmienił temat, nieudacznie rozprasowując dłonią fałdy na prześcieradle, na którym za chwilę zamierzał spocząć. – Żeby mi tak w domu ktoś ścielił... – dodał z rozrzewnieniem.
– Tu ci nikt nie ścieli – wtrącił Alfred.
– No tak, ale tu to co innego. Zresztą w domu też mi nikt nie ścieli.
– Co za żwawa staruszka. Myślisz, że dużo na nas zarobiła?
– Nie mam pojęcia, ale bez niej byśmy teraz patrzyli, jak odjeżdża nasz pociąg. Dobrze, że się przytrafiła na tej stacji.
– Chyba jestem stworzony do leżenia. Pozycja horyzontalna mi służy. – Alfred zaległ na nienagannie pościelonym posłaniu. Lubił dokładność i porządek.
– Pusto tu jakoś.
– Spokojnie, niedługo miejsca się zapełnią – stwierdził Alfred i zapadł w drzemkę.
Zastartowały silniki. Gwizd lokomotywy obwieszczał odjazd. Lekkie szarpnięcie. Trzask domykanych drzwi. Znowu byli w drodze. Stalowe koła chwaliły się szynom: jediom na Kawkaz, jediom na Kawkaz, jediom na Kawkaz... Wagony nabierały prędkości. Obrazy za oknem zmieniały się coraz szybciej i szybciej, by w końcu stać się jedną zieloną plamą. Zieloną, bo gnali przez lasy i pola. Taka pozostałość po systemie, utrudnienie dla potencjalnych szpiegów-fotografów. Pociąg niósł ich przez lasy, pola, łąki, skrywające zdobycze byłego imperium; nierentowne bądź opuszczone fabryki, szare kwadratowe osiedla, wizje architektów i polityków epoki.
– Ile będziemy jechać? – zagadnął Ernest, trochę znużony stukotem kół.
– Nie mam zielonego pojęcia. Ostatnio jechaliśmy jakieś trzy doby. – Alfred przewrócił się na drugi bok.
– No to się wyleżę. Szkoda, że nie ma piwa – zauważył Ernest.
– Zaopatrzymy się na następnym postoju. – Alfred ponownie przysnął.
Ze stacji na stację zapełniały się puste miejsca. W wagonie panował ukrop. Mężczyźni obnażeni do pasa prezentowali bezwstydnie swoje nagie, nieimponujące torsy. Kobiety zaopatrzone w wachlarze, wykonane pomysłowo z codziennej prasy, wprawiały pracowicie w ruch cząsteczki ciężkiego, parnego powietrza, odczuwając przy tym wyraźną ulgę i sprawiając niejaką ulgę sąsiadom.
– Czemu nikt nie otworzy tego pieprzonego okna – z wrodzonym sobie taktem zirytował się Alfred.
– Bo się nie da – odpowiedziała polszczyzną skażoną wschodnim akcentem siedząca poniżej kobieta.
– Dobrze pani mówi po polsku – zagadnął zadziwiony Alfred, ciągle mocując się z oknem. – Chodź, Ernest, spróbujemy razem.
– A wy całkiem nieźle po rosyjsku – odparła kobieta.
– Z tym rosyjskim to pani przesadziła – odparł jak zwykle pogodnie Ernest. – Nie mów, że nie dasz sobie sam rady z głupim oknem – zwrócił się do Alfreda, powoli gramoląc się z łóżka.
Po chwili obaj wisieli na klamce. Prężyli alpinistyczne mięśnie, zapierali się o co popadło, jednak ciągle bez efektu. Okno ani drgnęło, nie przesunęło się nawet o milimetr. Coś skrzypiało, piszczało i nic poza tym. Współlokatorzy z rozbawieniem oglądali ich zmagania, a oni zawstydzeni swoją niemocą podwajali wysiłki.
– Może łatwiej by było, gdybyście odkluczyli to okno – odezwała się ponownie sąsiadka.
– To one są zakluczone? – Z rezygnacją odwrócili się w stronę kobiety.
– Tak, a klucz jest u prowadnicy, jednak nie zawsze chcą go użyczać.
– Nas lubią. Na pewno użyczą. Ta blondynka się do mnie uśmiechała, kiedy koło niej przechodziłem – zaznaczył z dumą Ernest.
– Nie uśmiechała się do ciebie, tylko śmiała się z ciebie, kiedy wsiadając, padłeś z plecakiem do jej stóp – zazdrośnie odpowiedział Alfred.
– Co ja poradzę, jej uroda powaliła mnie na kolana. To na pewno miłość. A tu żadnej intymności.
– Zejdź na ziemię, spójrz w lustro.
– Patrzyłem. Jestem jak zwykle uroczy.
– No to załatw klucz.
Zabiegi zostały zwieńczone sukcesem. Świeże powietrze wdzierało się przez uchylone okno, dając wytchnienie spoconym ciałom. Alfred z Ernestem pozytywnie zaistnieli w społeczności.
Ich najbliższe sąsiadki okazały się Czeczenkami. Dwie kobiety – emigrantki, które uciekły przed wojną, strachem i wszechobecną śmiercią. Obie pochodziły z okolic Groznego i po latach banicji jechały w rodzinne strony. Dwie panie jednej nacji, wychowane w jednej kulturze, jedna różna od drugiej.
Kamisa była skromną kobietą o śniadej cerze i skórze pooranej niegłębokimi zmarszczkami, wyrzeźbionymi przez lata niepewności, tułaczki, ucieczki i walki o spokojne życie. Jej twarz zdobiły brązowe oczy, pełne wiary w lepsze jutro, i nieduży zgrabny nos. Nie była wysokiego wzrostu, jakieś metr sześćdziesiąt, sięgała Alfredowi dokładnie do ramienia. Czarne długie włosy upinała z tyłu ze względów bardziej praktycznych niż dla urody. Przeżyła 42 wiosny i właśnie za niecały miesiąc miała obchodzić urodziny u swej córki. Szczupła, ale nie do przesady. Jej ogorzałe ciało podpowiadało, że wiele godzin pracowała na dworze i to całkiem ciężko, co potwierdzały spracowane dłonie To właśnie ona udzieliła im okiennych porad. Obecnie mieszkała w Polsce w okolicach Warszawy. Z Czeczenii uciekła dwa lata temu wraz z całą rodziną. Została tylko jedna córka, która wyszła za mąż w rodzinnym kraju i nie chciała uciekać bądź nie miała takiej możliwości. Kamisa jechała do niej w odwiedziny, spragniona widoku pierworodnej i zmęczona tak długim rozstaniem. Miała piękną duszę, której nie zniszczyła wojna i cierpienie. Pięknie piękna, cudownie przeurocza, mógłbym tak o niej pisać bez końca, nie czując pożądania, lecz zachwyt. Ubrana w prostą, zwiewną sukienkę w kwiaty często siadywała przy chłopakach i wachlowała się gazetą.
– Kamisa, jak to naprawdę jest u was z tą wojną? – Ernest znał Czeczenię tylko z migawek w telewizyjnych wiadomościach. A teraz przed nim siedziała prawdziwa Czeczenka, będąca jakby bohaterką tych migawek.
– Co masz na myśli?
– No wiesz. Co, jak, dlaczego?
– Jak to: co, jak, dlaczego – oburzył się Alfred, będący świeżo po lekturze „Wieży z kamienia” Jagielskiego. – Ruski nie chcą wypuścić ropy z łap. Mają w dupie Czeczeńców. Liczy się tylko kasa.
– To prawda – powiedziała spokojnym głosem Kamisa. – Ruskie chcą się nas pozbyć, unicestwić, bo domagamy się wolności. Nasze ziemie są bogate i to jest naszym przekleństwem. Putin nie chce się pozbyć tak bogatego regionu. Ruskie z chęcią patrzą, jak wyjeżdżamy, nie robią żadnych trudności, po prostu chcą, by nas nie było. A my mamy swoją kulturę, tradycję i przywiązanie do ziemi, chcemy być wolni.
– My w Polsce uważamy, że polityka Putina jest zła. Chcielibyśmy, żeby Czeczenia była wolna i żeby ruski zajęli się sobą, a was zostawili w spokoju. – Alfred kulawym rosyjskim ubierał Polaków w swoje poglądy.
– Moim zdaniem Putin dobrze zabiega o ruskie interesy. Stany mają swoich terrorystów w Iraku. Ruskie swoich w Czeczenii. Można pomyśleć, że terroryści wylęgają się z ropy – jak zwykle nie do końca poważnie wtrącił się Ernest.
– Hitlerowcy mieli swoich terrorystów w Polsce, a my ich nazywamy patriotami. – Było coś w uwadze Alfreda.
– Dla was ta wojna toczy się od dnia, w którym usłyszeliście o niej w mediach. Dla nas toczy się ona już od dawna i nie skończy się z dnia na dzień. Czeczen od najmłodszych lat wychowywany jest na obrońcę, wojownika, człowieka mężnego, wolnego. Dawne czeczeńskie pozdrowienie brzmi: „Przyjdź wolny”. Najważniejszą, niepoddającą się żadnemu ujarzmieniu potrzebą jest dla Czeczena potrzeba wolności. – Kamisa z dumą kontynuowała swoją opowieść – Wiecie, co to jest nachczoła?
– A po polsku? – wtrącił Ernest.
– Nie da się tego przetłumaczyć. Nachczoła określa czeczeński charakter. Pojęcie to nie zakłada podziału społeczeństwa według stanu posiadania i rangi. Dlatego u nas nie było nigdy książąt i poddanych. Według tej tradycji wszyscy mężczyźni powyżej 15 roku życia są równi i nietykalni.
Ernest powoli zaczynał się nudzić. Piękna opowieść i na dodatek wydawało się, że Kamisa w to wierzy. A może to i była prawda. Jednak dla niego... co tu dużo mówić, doganiał go kac, a alkoholu ni kapki. Nie tylko alkoholu, ale i wody, nie licząc tej gorącej w samowarze. Alfreda też dopadało już zmęczenie lub, jak kto woli, symptom dnia wczorajszego.
– Za chwilę kolejna stacja. – Ernest zmienił temat.
– Patrzyłeś, ile tu stoimy.
– Dziesięć minut – wtrąciła Kamisa.
– To wypadamy po zaopatrzenie – radośnie zakomunikował Alfred.
Pasażerowie czekali w kolejce do wyjścia. Pociąg zwalniał, aż w końcu całkowicie się zatrzymał. Tłum wyległ na peron. Przyjemny chłód i świeże powietrze były miłą odmianą po wielogodzinnym leżeniu na pryczy. Ktoś zapalił papierosa, ktoś spacerował, by rozprostować kości. Na każdej stacji nasi alpiniści kręcili się pomiędzy handlującymi jak na bazarze. To był bazar. Ktoś sprzedawał piwo, ktoś inny pierożki, jeszcze inni suszone ryby albo maskotki. Te przystankowe targi były prawdziwą atrakcją. Alfred zawsze się targował i niewiele kupował. Ernest kupował wszystko, czego dotąd nie jadł, bez żadnych targów. Alfreda przekupki szanowały i chwaliły za dobre targi, a Ernesta naciągały na byle co i naśmiewały się pod nosem, że z niego to żaden handlowiec. Nigdy nie wyrabiali się czasowo ze swymi zakupami, a pociąg na nich nie czekał.
– Kupiłeś piwo? – krzyczał Alfred do Ernesta, sam targując się o suszone ryby.
– Mam wszystko. Właśnie kupuję wodę – krzyczał Ernest z tłumu handlarzy.
– Wszyscy już wsiedli! Pospiesz się, zaraz odjeżdżamy! Już wszyscy wsiedli! – nawoływał chaotycznie Alfred, zmierzając w kierunku pociągu.
– Już biegnę! – Ernest pośpiesznie regulował ostatnie rachunki. Wypadła mu jakaś moneta. Szukał jej po peronie. W końcu znalazł, ciągle się toczyła, przydepnął, podniósł i schował do kieszeni.
– Dawajtie, malciki. Ujezżajem. Bystro, bystro. Dawajtie - pokrzykiwała prowadnica z otwartych drzwi wagonu. Widać było, że zdążyła już ich polubić.
Gwizd parowozu. Pociąg zaczynał się toczyć. Ernest przepychał się przez tłum z zakupami. Naszedł go paraliżujący lęk przed zostaniem na tej podrzędnej stacji, bez dokumentów, pieniędzy, bagaży. „Co bym zrobił, gdybym nie zdążył? – zastanawiał się. – Przestań gdybać, pospiesz się, bo naprawdę nie zdążysz” – przywoływał się do porządku. Jednak wizja ciągle narzucała się sama. Pociąg nabierał prędkości. Alfred dopiero co wskoczył do wagonu. Stał w drzwiach. Ernest już się nie przepychał, biegł teraz do drzwi, równolegle do pociągu. Wagony przyśpieszały i Ernest biegł coraz szybciej. Z wysiłkiem doganiał otwarte drzwi wagonu.
– Podaj piwo! – krzyczał zatroskany Alfred, trzymając rękę wyciągniętą po pakunek. Ernest podał siatkę z innymi zakupami, jednak piwo miał ciągle przy sobie. – Dawaj teraz piwo! – Nie poddawał się Alfred. Jednak Ernest nie reagował na nawoływania. Chciał mieć chociaż te butelki, jeżeli nie zdąży. „Nie będzie czym zagryźć, ale chociaż co wypić” – krążyło w jego umyśle. Chwycił poręcz i przymierzał się do skoku na stopień, kiedy jedna butelka baltiki 3 wyśliznęła się z torby i bezceremonialnie roztłukła się o beton. – Kurwa mać! – wykrzyknął z rozpaczą Alfred. Modlił się w duchu, by następne zostały nietknięte. Udało się. Ernest stał zadowolony z siebie na schodku. Podał torbę Alfredowi i powoli pakował się do wagonu.
– Udało się – wystękał zdyszany z uśmiechem od ucha do ucha.
– Tak, udało się stracić jedną butelkę – odparł z goryczą Alfred.
– Cieszę się, że się cieszysz, że zdążyłem.
Otworzyli po butelczynie, zatrzasnęli drzwi i skierowali się na swoje miejsca. Ernest ciągle ciężko dyszał. Sąsiedzi kolejny raz z rozbawieniem śledzili ich pogoń.
– I co, znowu się udało? – zagadnął któryś z pasażerów.
Odpowiedzieli tylko uśmiechami.
– Kiedyś się nie uda – dodał ktoś w kierunku odchodzących.
Wrócili. Nieład, który zostawili po sobie, został uprzątnięty. Zniknęły puste butelki, stół został wytarty do czysta, a śmietnik opróżniony. To Kamisa zrobiła porządki podczas ich nieobecności, nie pierwszy już raz wprawiając ich w zakłopotanie. Nie wiedzieli – dziękować czy przepraszać za swoje niechlujstwo, więc milczeli. Ona jednak nie widziała w tym nic nadzwyczajnego, po prostu robiła, co należało, jak im później oznajmiła. Tak sobie wyobrażali idealną żonę, marzenie każdego mężczyzny. Ale chyba nie wszystkie są jednakowe. Dżamila, druga Czeczenka, też z okolic Groznego, ale z innego klanu, była odmienna zarówno z urody, jak i z charakteru. Śniada skóra stanowiła jedyne pomiędzy nimi podobieństwo. Była nieznacznie wyższa od Kamisy i znacznie tęższa, nie gruba, ale jakby to określić – dorodna. Duże piersi wyeksponowane biustonoszem i pełne biodra zwracały uwagę niejednego mężczyzny w wagonie, kiedy przemieszczała się w dopasowanym i gustownym odzieniu. Miała gładką cerę i niespracowane dłonie. Wyglądała na majętną. Może to było jej celem, by tak wyglądać. Nie dostała biletów na kupiejny i tylko dlatego jechała w plackarcie. Miała ładną, pulchną buzię, a na niej duże, lekko skośne, ciemne oczy. Włosy przycięte w schludną fryzurę nie pasowały do obrazu góralki. Dumna z tego, co osiągnęła na zachodzie, z niemałą przyjemnością pokazywała rosyjskim pogranicznikom belgijski paszport. Jakby chciała powiedzieć – „a teraz, to możecie pocałować mnie w dupę”. Wszędzie było jej pełno, a jej donośny, dźwięczny głos co rusz przywoływał dzieci do porządku. Jechała z Esilą i Abubakarem. Chciała pokazać im rodzinne strony, a może w rodzinnych stronach chciała pokazać ich.
Opróżnili kilka butelek. Spożyli, co zakupili i było im dobrze znowu na pryczy, w pomiętej i już przepoconej przez te kilka godzin pościeli. Świat wirował im w głowach. Za oknem szarzało. Jasne obłoczki zakrywały czerwoną taflę słońca. Kamisa z Dżamilą opowiadały o ojczyźnie, tradycjach, wojnie. Barwa dźwięku, jego tonacja sprawiały większą przyjemność niż znaczenie słów, które zresztą nie zawsze znali. Słowa oddalały się, by stać się szeptami, bezwiednie wkradały się do umysłów, nie robiąc wokół siebie tego całego znaczeniowego zamieszania. Stały się dźwiękami przyrody, odgłosami świata, których się nie rozumie, ale które szczelnie wypełniają naszą życiową wędrówkę. Odgłosy zewnętrza łagodniały i zacichały, ustępując pola dźwiękom płynącym z wewnątrz. Te – najpierw zbyt delikatne, żeby je rozpoznać, stopniowo stawały się coraz bardziej określone i słyszalne. Z coraz bardziej nachalnych dźwięków wyłoniły się obrazy, nieostre majaki, jak krajobraz rozmyty upalnym powietrzem. Wzrok Ernesta stopniowo przyzwyczajał się do gorąca, obraz stał się ostry, a sytuacja jednoznaczna.
Jechał konno był pasterzem, nazywano go Asan. Na błękitnym niebie krążyły orły, susliki co rusz wychylały swoje małe główki z norek, wypatrując potencjalnych prześladowców. Czuł się dumny, że był Czeczenem. Jechał, by przepędzić bydło do innej doliny. Siedząc w siodle, jako pierwszy pozdrawiał napotkanych pieszych, bo Czeczen nigdy nie demonstruje swojej przewagi w uprzywilejowanych sytuacjach. Gdy spotkał starszego od siebie wędrowca, zsiadał z konia, by go pozdrowić.
Górski wiatr smagał jego śniadą twarz. Był coraz wyżej, jakby w chmurach. Otoczyła go gęsta biel i trudno mu było odszukać drogę. Postanowił znaleźć schronienie na noc, zdążyć przed deszczem, który właśnie zaczynał kropić. Wypatrzył w oddali światło samotnej chaty, jakby latarni na morzu gór i skierował się do niej. „Może mnie przenocują” – myślał. Był zmęczony, głodny i przemarznięty, najwyraźniej pobłądził w tej mgle.
Teraz stał przed chatą, a przed nim w drzwiach Kamisa. Jakby młodsza, piękniejsza, w tej samej kwiecistej, zwiewnej sukience. Wymienili pozdrowienia. Poprosił o nocleg. Kamisa nie mogła odmówić gościowi. Nakarmiła go i przygotowała łóżko. Spędził noc w chacie na skraju wioski.
Jest rano, słońce wdziera się przez okno sypialni. Dopiero teraz Asan uświadomił sobie, że w domu nie ma gospodarza, a kobieta całą noc siedziała w sieni przy zapalonej latarni. Chce pospiesznie opuścić gościnne miejsce, by nie obciążać swoją obecnością Kamisy. Myjąc się w misce, niechcący małym palcem dotyka gospodyni. Dziękuje za gościnę i wybiega z domu. Po chwili znalazł pieniek i dobył kindżał, ułożył dłoń i przyłożył ostrze do...
– Sparcmieny, sparcmieny - przebudziły go głosy dzieciaków, wędrujących z Dżamilą do toalety. Znowu zasnął. Już nie śnił.
Zaczęła się poranna krzątanina. Ranne ptaszki wędrowały zażyć toalety, umyć zęby, spłukać twarz. Ciągle było cicho, jak w nocy, jednak coraz głośniej. Dały się słyszeć ostatnie pochrapywania gdzieś na końcu wagonu. Nastał nowy dzień i przyszła pora śniadania. Alfred leżał. Nie było gdzie usiąść, dopóki panie z dolnych łóżek nie stwierdzą, że się wyspały. Czekał na wolną toaletę. „Jeden kibel na tylu mieszkańców to naprawdę mało” – myślał. Próbował czytać książkę, jednak było mu niewygodnie. „Czas wstawać” – pomyślał.
– Ernest, może jakieś śniadanko?
– Nie przesadzaj. Piwo z samego rana? Alfredzie, to nałóg.
– Nie mówię o piwie, tylko o śniadaniu. Kawka, co nieco na ząb. Łapiesz.
– Z jedzeniem to raczej kiepsko, ale herbatką nie pogardzę.
Panie pod nimi powoli się oporządzały i szykowały do kolejnego dnia. Było już gdzie usiąść, co chłopaki szybko wykorzystali.
– Sparcmieny - kolejny raz zaczepił ich Abubakar. Za każdym razem podchodził coraz bliżej i coraz wolniej uciekał. Teraz nie uciekał w ogóle. W nocy jego kolega wysiadł i najwidoczniej szukał nowych towarzyszy zabawy.
– Kto sparcmieny? Szto sparcmieny? - zapytał Ernest stojącego wciąż chłopca.
– Wy. Przecież jedziecie się wspinać. To jesteście sportowcy – oświadczył z zadowoleniem malec.
– Skoro wspinanie to sport, to jesteśmy sportowcami – wtrącił obojętnie Alfred, biorąc łyk gorącej kawy.
– A już myślałem, że zostały docenione nasze wysiłki alkoholowe – zwrócił się Ernest do Alfreda i ponownie skierował wzrok w kierunku malca. – A ty kto? – zagadnął chłopaka z uśmiechem.
– Ja też sportowiec. Wojownik. Barbak.
– Barbak? – Nie rozumieli.
Długo trwało, nim im wyjaśnił. Czeczenki i inni sąsiedzi śmiali się na głos, kiedy chłopak gestykulował, walczył sam z sobą, by pokazać, co z niego za sportowiec.
– Judo? – zgadywał Ernest. – Boks? – malec zaprzeczał, złościł się, ale się nie poddawał. – Gimnastyka? – W tłumaczenie zaangażowali się współmieszkańcy. Zbiorowe kalambury. Pomógł kieszonkowy słownik rosyjsko-polski.
Górale lubują się w zapasach i Abubakar, hołdując tradycji, był młodym zapaśnikiem na obczyźnie. Miał niemałe osiągnięcia jak na takiego szkraba. Wyrośnięty ponad swój wiek, może troszeczkę zapasiony, co zapewne dawało mu niemałą przewagę nad rówieśnikami. Było to tłuste ciało dziecka, z którego wylęgało się smukłe ciało młodzieńca. Strasznie gibki i pewny siebie, jednak mało cierpliwy. Ciemne kręcone włosy nie do końca pasowały do małego górala. Ruchliwe oczy, lekko skośne po matce sprawiały wrażenie, jakby ciągle coś kombinował. W szczególności polubił Ernesta, który w przeszłości miał jakieś zaszłości w sportach walki, a jego wyćwiczone ciało robiło wrażenie na młodocianym wojowniku. Imponował Abubakarowi. Niezwłocznie po zaznajomieniu chłopak obwiesił Ernesta swoimi medalami. Od tej pory byli prawie nierozłączni. Siłowali się. Ernest wywijał nim młynki w powietrzu, podrzucał, przewracał. Obaj dobrze się bawili.
– Jak podrosnę, to będę silniejszy od ciebie i cię pokonam – przechwalał się młodzian.
– To dorastaj, nim się zestarzeję, bo jak się zestarzeję, to będę słaby i każdy mnie pokona, więc nie będzie to żaden wyczyn – naśmiewał się Ernest.
– Wiesz, mam bandę. Jestem jej hersztem.
– To ty jesteś bandytą. A twoi ludzie to Czeczeńcy?
– Jest dwóch z Czeczenii, ale inni są z Belgii. Rządzimy całym podwórkiem.
– Słyszałaś, Dżamila. Twój syn jest bandytą i co ty na to? – Ernest zwrócił się do Czeczenki.
– Niech bandyta zaraz przyjdzie coś zjeść, a nie przeszkadza alpinistom – odpowiedziała z uśmiechem Dżamila.
– Ale, mamo... – piszczał zapaśnik.
– Nie ma żadnego ale. Dawaj już. Posiedź trochę z siostrą.
– Mnie nie przeszkadza ten mały bandyta. – Wszyscy razem się zaśmiewali.
Zamiast posiedzieć z siostrą, przyprowadził małą do nich. Mała, cichutka, niepozorna Czeczenka.
– A kim będziesz, jak dorośniesz? – zapytał młodego zapaśnika Alfred.
– Ja będę adwokatem i będę brał łapówki, skąd się tylko da. Będę miał dużo, dużo pieniędzy.
– To masz aspiracje. Teraz herszt bandy, potem adwokat łapówkarz. Nie jesteś moim idolem. – Starał się strofować Abubakara Ernest. Mimo swej niezdarności życiowej lubił uczciwość.
– Czemu? – odparł ze zdziwieniem malec. – Jak będę miał dużo pieniędzy, to dam je Putinowi, a on zostawi mój kraj w spokoju, wrócimy do domu i będziemy wszyscy razem, Czeczeni wśród Czeczeńców. – Takie słowa z ust dziesięciolatka co najmniej szokowały leniwych Europejczyków, jakimi stali się już i Ernest, i Alfred. Poczucie patriotyzmu było w ich umysłach już bardziej sloganem i reliktem przeszłości. Nie byli wojownikami. Może buntownikami, rewolucjonistami, ale nie wojownikami.
– Walczyć na wojnie? Za co? Po co? Dla kogo? – oburzył się kiedyś Ernest podczas rozmowy z przyjaciółmi. Tematem była obrona ojczyzny przed napaścią zbrojną. Przed wpływami obcych kultur.
– Jak to, o co? – strofował go jakiś wymoczek w okularach, który wymigał się przed służbą wojskową i skończył ze dwa nieprzydatne nikomu fakultety. – O ojczyznę, o to, by być Polakami – wręcz krzyczał chudzielec.
– Jakby była wojna, to bym spieprzał, gdzie pieprz rośnie. Mam jedno życie. Mam walczyć za jakichś debili na górze, którzy nie będą nawet wiedzieli o moim istnieniu? Pieprzę to. Ja jestem pacyfistą. Nie potrafię zabijać i nie bardzo chcę się tego uczyć.
Ernest pamiętał tamtą rozmowę i teraz podziwiał małego wojownika, chociaż wiedział, że dopóki będą wojownicy, będą też wojny. Ale nie jego celem było zbawianie świata, uważał, że świat sam musi dojść do zbawienia.
Pasażerowie byli coraz bardziej zżyci. Stawali się sobie zwyczajni. Znali swoje imiona bądź przezwiska. Jedni się lubili bez powodu, inni tolerowali, bo tak wypadało. W sąsiednich boksach, które czasem odwiedzali, słychać było śpiewy, rozmowy o kobietach, wojnie, pracy. Ktoś grał w karty. Ktoś tylko leżał. Dupy i plecy bolały od osiadłego trybu życia. Monotonny śpiew kół: jediom na Kawkaz, jediom na Kawkaz, jediom na Kawkaz... nie radował już jak na początku, spowszedniał jak rozpakowane prezenty pod choinką. A może chodziło o to, że zbliżał się czas rozstania i utraty dopiero co poznanych przyjaciół, bez nadziei na ponowne spotkania w tym życiu.
Po południu Dżamila z dziećmi przeniosła się do wagonu kupiejnego, w którym zwolniły się miejsca. Abubakar nie chciał opuszczać nowego kolegi, nowy kolega też nie chciał tracić Abubakara. Ernest przywiązał się do chłopaka, malec wtulił się w niego na pożegnanie. Dżamila najpierw przeniosła tylko rzeczy i wróciła do nich i Kamisy na pogadanki, jednak dzieciaków nie zabierała z sobą. Ponad dwie doby we wspólnym gronie. Dwie doby życzliwości, rozmów o nieznanym i znanym. Rozstania nigdy nie są przyjemne, a właśnie nadchodził czas rozstania z Kamisą, Dżamilą, Siergiejem karciarzem, prowadnicą – ładną blondynką, która cały czas sprawowała nad nimi nadzór – krzyczała, kiedy guzdrali się na peronach – i innymi współpodróżnymi. U celu mieli być po północy, więc żegnali się przed snem. Nie było to zwykłe „cześć”; były to życzenia powodzenia i szczęścia w dalszych poczynaniach. Niby nic, ale bardzo ciepłe nic. Do późna jeszcze rozmawiali z Kamisą, by jak najwięcej zostało im z tej krótkiej znajomości, po czym ułożyli się do snu nie po to, by spać, ale by nie przeszkadzać spać innym. Urok plackarty.
Po północy mała blondynka obudziła ich po raz ostatni. Po cichu wygramolili się ze swoich pryczy, zdali pościel i w ciszy wypili ostatnią kawę i herbatę zalaną wrzątkiem z samowaru, po czym oddali kubki rosyjskiej opiekunce. Wokoło nich leżały śpiące ciała ludzi, z którymi tak niedawno się żegnali. Pisk hamujących kół, ostatnie spojrzenie na Kamisę pogrążoną w półmroku swojej pryczy, gdzie leżała bez pościeli, przykryta chustą. „Dlaczego nie wykupiła pościeli? – zadał sobie w myśli pytanie Ernest. – Z oszczędności czy kierując się religijnymi zakazami, może wydawało jej się... Po co się nad tym zastanawiam?” – zganił się, również w myślach. Już wysiadamy, zostawiamy pociąg wraz z wypełnieniem, to już znika. Wiedział, że podróż pociągiem jest już nieodwołalnie zakończona, ale czuł, że jakaś nieznaczna część jego wnętrza została przez nią obrobiona. Może mały palec lewej ręki? W niemrawym świetle wagonu wydawało mu się, że wyraźnie widzi na nim pręgę.