Modlitwy do rozbitych kamieni. Czas wszystek, światy wszystkie. Miłość i śmierć - ebook
Modlitwy do rozbitych kamieni. Czas wszystek, światy wszystkie. Miłość i śmierć - ebook
Od upiornego pola bitwy w wojnie secesyjnej, przez wojenny park tematyczny w Wietnamie i wszechpotężny mózg autystycznego chłopca, po wstrząsającą historię psychowampirów - oto podróż do świata strachu i tajemnicy, umysłowej strefy zmroku, w której wizyta przyprawia o dreszcz. Dan Simmons to nadzwyczajny artysta, z którym w wybranej przez niego dziedzinie niewielu może się równać. Nieograniczony talent każe mu stale przekraczać granice gatunków, a przy tym pozwala drażnić umysły i poruszać serca. Przedstawiamy dziś zbiór jego znakomitych opowiadań, olśniewających arcydzieł szeroko rozumianej fantastyki (zawierający między innymi "Sieroty z Helisy", czyli nagrodzony Locusem powrót do uniwersum Hyperiona),których autor popisuje się niepowtarzalnym mistrzostwem stylu, zapierającą dech w piersiach pomysłowością i bezbłędnym wykonaniem. To jeden z prawdziwych gigantów współczesnej fantastyki.
Kategoria: | Fantasy |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-67793-81-0 |
Rozmiar pliku: | 3,3 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Często powtarza się frazes, że pisanie fantastyki przypomina wydawanie na świat dzieci. Jak w przypadku większości frazesów, jest w tym ziarno prawdy. Pojawienie się pomysłu na opowiadanie lub powieść – chwila czystej inspiracji i poczęcia – jest najbliższe ekstazie w zawodzie pisarza. Sam proces tworzenia, zwłaszcza powieści, trwa mniej więcej tyle, ile ciąża, i wiążą się z nim liczne niewygody, okresy złego samopoczucia oraz oczekiwanie na nieuniknione trudy porodu. W końcu opowiadania bądź książki zaczynają żyć własnym życiem i wymykają się spod kontroli pisarza; podróżują do krajów, których autor może nigdy nie odwiedzić, uczą się wysławiać w językach, których pisarz nigdy nie opanuje, docierają do czytelników dysponujących znacznie większymi wpływami lub poziomem wykształcenia, a także – co jest chyba najbardziej irytujące – trwają, gdy autor zmienia się w proch i zapomniany przypis na marginesie.
Te niewdzięczne bachory nawet nie piszą do rodziców.
Opowiadanie _Styks płynie pod prąd_ zostało poczęte pewnego pięknego sierpniowego poranka w 1979 roku, w altance na tyłach domu moich teściów w Kenmore w stanie Nowy Jork. Pamiętam, że napisałem pierwszy akapit, na chwilę oderwałem się od pracy i pomyślałem: „To będzie moje pierwsze opowiadanie, które ukaże się drukiem”.
Tak się stało, ale dopiero dwa i pół roku później, po niezliczonych perypetiach.
Tydzień po skończeniu pierwszej wersji tekstu pojechałem do Rockport w stanie Maine, by odebrać moją żonę Karen z warsztatów fotograficznych. Po drodze spędziłem dzień w Exeter w stanie New Hampshire, gdzie spotkałem się z pewnym szanowanym pisarzem, z którym wcześniej tylko korespondowałem. Poradził mi: „Wysyłaj teksty do «niewielkich czasopism», przez lata – a nawet dziesięciolecia – buduj swoją reputację na mniejszych rynkach, zadowalając się egzemplarzami autorskimi zamiast honorarium, zanim chociaż pomyślisz o napisaniu powieści, a potem przez kolejne lata publikuj u mało znanych wydawców, dla najwyżej tysiąca czytelników, jednocześnie starając się zyskać uznanie krytyków”.
Odebrałem Karen z Rockport i rozpoczęliśmy długą podróż powrotną do naszego domu w Kolorado. Przez większość drogi milczałem, rozmyślając o radzie pisarza. Były to mądre słowa – tylko jednemu na setki albo tysiące potencjalnych pisarzy udaje się cokolwiek wydać, a tylko nieliczni z tych, którzy doczekają się wydania swoich tekstów, mogą się z tego utrzymać… nawet na najniższym poziomie. Statystyczne szanse na zostanie „poczytnym pisarzem” są porównywalne z szansami na trafienie przez piorun podczas ataku rekina.
Dlatego w drodze między Rockport a górami Kolorado doszedłem do wniosku, że rada była słuszna, uświadomiłem sobie, że droga „niewielkich wydawnictw” jest tą właściwą, i zrozumiałem, że pisanie dla masowego odbiorcy, a zarazem tworzenie wysokiej jakości tekstów to mrzonka… o której należy zapomnieć.
A potem, kiedy zobaczyłem Góry Skaliste wznoszące się nad równinami, powiedziałem sobie: „A właśnie, że nie”. Trochę na przekór postanowiłem pisać dla jak najszerszego odbiorcy.
Przenieśmy się w czasie do lata 1981 roku, dwa lata później. Przygnębiony, zniechęcony, niemal załamany niezliczonymi odmowami, rozczarowany rzeczywistością, przestałem dobijać się do wydawców i zrobiłem coś, czego poprzysiągłem sobie nigdy nie robić: pojechałem na konferencję dla pisarzy. A nawet zapłaciłem, by na nią pojechać. To była jedna z tych konferencji, podczas których nauczano, „jak przygotować maszynopis”, a potencjalni pisarze siadywali w kręgu i nawzajem krytykowali swoje teksty. To był mój łabędzi śpiew. Pojechałem tam, by zacząć postrzegać pisarstwo jako hobby, a nie obsesję.
I wtedy poznałem Harlana Ellisona.
Nie będę was zanudzał szczegółami dotyczącymi tego spotkania. Nie będę opisywał poprzedzającej je rzezi, gdy legendarny _enfant terrible_ rozczłonkowywał i patroszył pechowych kandydatów na pisarzy, którzy poddawali jego ocenie swoje opowiadania.
Pomiędzy wygłaszaniem kolejnych opinii, gdy Harlan Ellison odpoczywał i sączył wodę Perrier, organizatorzy warsztatów usuwali rozrzucone członki z sali seminaryjnej, myli ściany, rozsypywali trociny na wykładzinie i przygotowywali pomieszczenie na przyjęcie kolejnej ofiary.
Okazało się, że to ja miałem nią być.
– Kim jest ten Simmons?! – wydarł się Ellison. – Wstań, pomachaj ręką, pokaż się, psiakrew. Ja pierdolę, co za narcyz miał czelność i tupet oddać opowiadanie na, kurwa, pięć tysięcy słów? Pokaż mi się, Simmons!
Podjąłem jedną z najodważniejszych (czytaj: najbardziej szalonych) decyzji w swoim życiu i pomachałem palcami. Wstałem.
Ellison popatrzył na mnie znad okularów.
– Mam nadzieję, że przynajmniej będzie dobre, Simmons… Nie, musi być kurewsko genialne, w przeciwnym razie nie wyjdziesz stąd żywy. _Comprende? Capisce?_
Uszedłem z życiem. Prawdę mówiąc, dawno nie czułem się tak żywy, jak po wyjściu z tej sali. Nie chodziło tylko o to, że Ellisonowi spodobało się opowiadanie. Razem z Edem Bryantem oraz kilkoma innymi pisarzami wypunktowali wszystkie wady fabuły, ujawnili wszystkie fałszywe nuty i niewidzialne ściany, wskazali miejsca, przez które się prześlizgnąłem, choć wymagały więcej uwagi, zerwali zasłony ze wszystkich niedoskonałych zdań i blagierskich fraz. Ale potraktowali mój tekst poważnie.
Harlan Ellison zrobił coś jeszcze. Oznajmił mi to, co wiedziałem od lat, ale w co nie śmiałem wierzyć – powiedział, że nie mam wyjścia i muszę dalej pisać, nawet jeśli nigdy nie zostanę wydany. Powiedział, że niewielu ludzi słyszy muzykę, ale ci, którym jest to dane, muszą podążać za jej brzmieniem. Powiedział, że jeśli nie usiądę do maszyny do pisania, osobiście poleci do Kolorado i urwie mi pieprzony nos.
Usiadłem do maszyny do pisania. Ed Bryant był na tyle miły, że pozwolił, abym jako pierwszy niepublikowany pisarz wziął udział w konferencji w Milford… gdzie nauczyłem się grać w jednej drużynie z prawdziwymi szychami.
Tamtej jesieni zgłosiłem poprawioną wersję opowiadania _Styks płynie pod prąd_ na pierwszy doroczny konkurs literacki dla debiutantów w „Twilight Zone Magazine”. Według redakcji spłynęło ponad dziewięć tysięcy tekstów, które trzeba było przeczytać i ocenić. _Styks…_ zajął pierwsze miejsce, ex aequo z opowiadaniem W.G. Norrisa.
W ten sposób moje pierwsze wydane opowiadanie trafiło na sklepowe półki 15 lutego 1982 roku. Tak się składa, że tego samego dnia przyszła na świat nasza córka, Jane.
Minęło sporo czasu, zanim ktokolwiek, wliczając mnie samego, zauważył mój debiut. Analogie między pisaniem a wydawaniem na świat dzieci brzmią efektownie, ale prawdziwe dzieci wygrywają w przedbiegach.
Poddaję pod waszą ocenę opowieść o miłości, stracie i smutnej konieczności rezygnowania z tego, co najbardziej kochamy…Styks płynie pod prąd
_To co najbardziej kochasz – pozostanie_
_reszta to śmieci_
_To co najbardziej kochasz, nie będzie ci wydarte_
_To co najbardziej kochasz, to twoje prawdziwe dziedzictwo…_
Ezra Pound, _Pieśń LXXXI_
(przeł. Andrzeja Sosnowski)
Bardzo kochałem swoją matkę. Po jej pogrzebie, kiedy już opuszczono trumnę do grobu, rodzina wróciła do domu i czekała na jej powrót.
Miałem wtedy dopiero osiem lat. Niewiele zapamiętałem z obowiązkowej ceremonii. Pamiętam, że kołnierzyk zeszłorocznej koszuli mocno mnie uwierał, a krawat, do którego noszenia nie przywykłem, był jak pętla wokół mojej szyi. Pamiętam, że tamten czerwcowy dzień był zbyt pogodny jak na takie posępne zgromadzenie. Pamiętam, że wujek Will od rana ostro pił i już w drodze do domu wyciągnął butelkę whisky Jack Daniel’s. Pamiętam twarz ojca.
Popołudnie strasznie się dłużyło. Tamtego dnia nie miałem żadnej roli do odegrania i dorośli mnie ignorowali. Włóczyłem się od pokoju do pokoju ze szklanką ciepłego kool-aida, aż w końcu uciekłem na podwórze. Nawet tę znajomą scenerię zabaw i odosobnienia psuły blade, tłuste twarze sąsiadów w oknach. Czekali. Mieli nadzieję, że coś zobaczą. Miałem ochotę na nich krzyczeć i ciskać kamieniami. Ale zamiast tego usiadłem na starej oponie traktora, której używaliśmy jako piaskownicy. Rozmyślnie wylałem czerwoną lemoniadę na piasek i patrzyłem, jak rozszerzająca się kałuża żłobi niewielki dołek.
_Właśnie ją wykopują._
Podbiegłem do huśtawki i ze złością zacząłem odpychać się nogami od gołej ziemi. Zardzewiała huśtawka skrzypiała, a jej rama z jednej strony odrywała się od gruntu.
_Nie, już to zrobili, głupku. Teraz podłączają ją do wielkich maszyn. Na nowo wpompują w nią krew?_
Pomyślałem o wiszących butelkach. Przypomniałem sobie grube czerwone kleszcze na skórze naszego psa latem. Gniewnie się odepchnąłem, próbując wzlecieć wyżej, niż to było możliwe.
_Czy najpierw drgają jej palce? A może jej oczy otwierają się jak u budzącej się sowy?_
Kiedy znajdowałem się na samym szczycie łuku, zeskoczyłem. Przez chwilę czułem się pozbawiony wagi i wisiałem nad ziemią jak Superman, jak duch wylatujący z ciała. Potem pochwyciła mnie grawitacja i ciężko upadłem na ręce i kolana. Podrapałem sobie dłonie i poplamiłem spodnie trawą. Wiedziałem, że mama będzie wściekła.
_Teraz ją oprowadzają. Może ubierają ją jak manekin na wystawie sklepu pana Feldmana._
Mój brat Simon wyszedł na podwórze. Chociaż był ode mnie tylko o dwa lata starszy, tamtego popołudnia wydał mi się dorosły. A nawet stary. Jego blond włosy, ostrzyżone równie niedawno jak moje, zwisały bezładnie na bladym czole. Miał zmęczone oczy. Simon niemal nigdy na mnie nie krzyczał, ale tamtego dnia to zrobił.
– Chodź do środka. Już prawie pora.
Podążyłem za nim, przecinając tylną werandę. Większość krewnych już poszła, ale z salonu dobiegł głos wujka Willa. Coś wykrzykiwał. Zatrzymaliśmy się na korytarzu, żeby posłuchać.
– Rany boskie, Les, wciąż nie jest za późno. Nie możesz tego zrobić.
– Już po wszystkim.
– Pomyśl o… Jezu Chryste… pomyśl o dzieciakach.
Usłyszeliśmy niewyraźne głosy i domyśliliśmy się, że wujek Will sporo wypił. Simon przyłożył palec do ust. Zapadła cisza.
– Les, pomyśl o kwestiach finansowych. Jak… ile… to dwadzieścia pięć procent wszystkiego, co masz. Za ile lat, Les? Pomyśl o dzieciakach. Jak to wpłynie…
– Już po wszystkim, Will.
Jeszcze nigdy nie słyszeliśmy takiego tonu głosu u ojca. Nie starał się argumentować, jak podczas późnowieczornych dyskusji politycznych z wujkiem Willem. Nie był smutny, jak podczas rozmowy ze mną i Simonem, gdy po raz pierwszy przywieźliśmy matkę do domu ze szpitala. Jego głos brzmiał stanowczo.
Rozmowa trwała. Wujek Will zaczął krzyczeć. Nawet milczenie było pełne złości. Poszliśmy do kuchni po colę. Kiedy wróciliśmy, wujek Will niemal nas staranował, tak się śpieszył do wyjścia. Zatrzasnął za sobą drzwi. Nigdy więcej nie pojawił się w naszym domu.
***
Przywieźli matkę tuż po zmroku. Simon i ja wyglądaliśmy przez okno i czuliśmy, że sąsiedzi wszystko obserwują. Zostali tylko ciocia Helen i kilkoro najbliższych krewnych. Ojciec był wyraźnie zaskoczony, kiedy zobaczył samochód. Nie wiem, czego się spodziewał – może długiego czarnego karawanu, jak ten, którym rano zawieźli matkę na cmentarz.
Podjechali żółtą toyotą. Razem z matką w samochodzie byli czterej mężczyźni. Nie mieli na sobie ciemnych garniturów jak ojciec, tylko pastelowe koszule z krótkim rękawem. Jeden z nich wysiadł z auta i podał dłoń matce.
Miałem ochotę wybiec na chodnik, ale Simon chwycił mnie za nadgarstek i zaczekaliśmy na korytarzu, aż ojciec i pozostali dorośli otworzą drzwi.
Maszerowali chodnikiem w blasku gazowej lampy stojącej na trawniku. Matka szła pomiędzy dwoma mężczyznami, ale nie pomagali jej iść, tylko wskazywali kierunek. Miała na sobie błękitną sukienkę, którą kupiła u Scotta tuż przed chorobą. Spodziewałem się, że będzie miała bladą, woskowatą skórę – jak wtedy, gdy zajrzałem przez szparę w drzwiach do jej sypialni, zanim przyszli ludzie z zakładu pogrzebowego – ale jej cera była rumiana i zdrowa, niemal spalona słońcem.
Kiedy weszli na werandę, zobaczyłem, że nosi mocny makijaż. Nigdy się nie malowała. Dwaj mężczyźni również mieli różowe policzki. Cała trójka identycznie się uśmiechała.
Kiedy weszli do domu, chyba wszyscy cofnęliśmy się o krok – nie licząc ojca. On położył dłonie na ramionach matki, długo na nią patrzył, aż w końcu pocałował ją w policzek. Nie wydaje mi się, żeby odwzajemniła pocałunek. Jej uśmiech się nie zmienił. Łzy spływały po twarzy ojca. Czułem zażenowanie.
Wskrzesiciele coś mówili. Ojciec i ciocia Helen kiwali głowami. Matka tylko stała, wciąż delikatnie się uśmiechając, i patrzyła grzecznie na mężczyznę w żółtej koszuli, który coś opowiadał, żartował i klepał ojca po plecach. Potem przyszła kolej na nas, żeby uściskać matkę. Ciocia Helen popchnęła Simona naprzód, a ja wciąż trzymałem go za rękę. Cmoknął matkę w policzek, a następnie szybko się cofnął i stanął przy ojcu. Zarzuciłem matce ręce na szyję i pocałowałem ją w usta. Stęskniłem się za nią.
Jej skóra nie była zimna. Była po prostu inna.
Patrzyła prosto na mnie. Baxter, nasz owczarek niemiecki, zaczął skowytać i drapać w tylne drzwi.
Ojciec zaprowadził Wskrzesicieli do gabinetu. Na korytarzu słyszeliśmy urywki ich rozmowy.
– …jeśli potraktuje się to jak udar…
– Jak długo ona…
– Rozumie pan, że dziesięcina jest konieczna ze względu na miesięczne wydatki na opiekę i…
Kobiety z naszej rodziny stanęły wokół matki. Przez chwilę panowała niezręczna atmosfera, zanim uświadomiły sobie, że matka nie mówi. Ciotka Helen dotknęła policzka siostry. Matka cały czas się uśmiechała.
Potem wrócił ojciec i przemówił donośnym, serdecznym głosem. Wyjaśnił, że to bardzo przypomina lekki udar – jak u wujka Richarda. Jednocześnie całował wszystkich ludzi i im dziękował.
Wskrzesiciele wyszli z uśmiechami na twarzach i podpisanymi dokumentami. Pozostali krewni wkrótce także zaczęli się rozchodzić. Ojciec odprowadził ich przed dom, gdzie z uśmiechem ściskał ich dłonie.
– Pomyślcie, że była chora, ale wyzdrowiała – powiedział. – Że wróciła do domu ze szpitala.
Ciocia Helen wyszła jako ostatnia. Długo siedziała przy mamie, cicho do niej mówiła i wypatrywała jakiejkolwiek reakcji na jej twarzy. Po jakimś czasie zaczęła płakać.
– Pomyśl, że wyzdrowiała – powiedział ojciec, odprowadzając ją do samochodu. – Że wróciła do domu ze szpitala.
Ciocia Helen pokiwała głową, wciąż zapłakana, i odjechała. Chyba wiedziała o tym, o czym wiedzieliśmy Simon i ja. Matka nie wróciła ze szpitala. Wróciła z grobu.
***
To była długa noc. Kilka razy miałem wrażenie, że słyszę ciche klaskanie kapci matki na podłodze w korytarzu, i wstrzymywałem oddech, czekając, aż drzwi się otworzą. Ale tak się nie stało. Blask księżyca padał na moje nogi i wydobywał z ciemności kawałek tapety obok komody. Kwiecisty wzór wyglądał jak pysk jakiegoś wielkiego, smutnego zwierza. Tuż przed świtem Simon wychylił się ze swojego łóżka i szepnął:
– Idź spać, głupku.
Posłuchałem go.
***
Przez pierwszy tydzień ojciec spał z matką w tym samym pokoju co zawsze. Codziennie rano był przygnębiony i pokrzykiwał na nas, kiedy jedliśmy płatki śniadaniowe. Potem przeniósł się do swojego gabinetu, gdzie spał na starym dywanie.
***
To było upalne lato. Nikt nie chciał się z nami bawić, więc Simon i ja spędzaliśmy czas razem. Ojciec miał tylko poranne zajęcia na uniwersytecie. Matka snuła się po domu i często podlewała rośliny. Pewnego razu Simon i ja widzieliśmy, jak próbuje podlać kwiatki, które uschły i zostały usunięte, kiedy była w szpitalu w kwietniu. Woda spłynęła po komodzie na podłogę. Matka niczego nie zauważyła.
Kiedy wychodziła na zewnątrz, wydawało się, że ciągnie ją do leśnego rezerwatu za domem. Być może kusiła ją ciemność. Simon i ja lubiliśmy bawić się na skraju lasu o zmroku, łapać świetliki do słoja i budować namioty z koców, ale odkąd matka zaczęła tam chadzać, spędzaliśmy wieczory na trawniku przed domem. Czasami zostawałem tam dłużej, ponieważ matka odchodziła za daleko i musiałem brać ją pod rękę i prowadzić z powrotem do domu.
Matka nosiła wszystkie ubrania, jakie podsuwał jej ojciec. Czasami śpieszył się na uczelnię i rzucał tylko: „Włóż czerwoną sukienkę”, a matka spędzała cały skwarny lipcowy dzień w grubym wełnianym stroju. Nigdy się nie pociła. Czasami nie mówił jej, żeby zeszła rano na dół, a wtedy zostawała w sypialni aż do jego powrotu. W takie dni namawiałem Simona, by wszedł ze mną na górę i na nią popatrzył, ale on bez słowa kręcił głową. Ojciec zaczął więcej pić, tak jak kiedyś wujek Will, i wrzeszczał na nas z byle powodu. Zawsze wybuchałem płaczem, kiedy zaczynał krzyczeć, ale Simon nigdy nie płakał.
***
Matka nigdy nie mrugała. Początkowo nie zwracałem na to uwagi. Kiedy w końcu to zauważyłem, zacząłem się czuć nieswojo. Ale nie kochałem jej przez to mniej.
***
Simon i ja wieczorami nie mogliśmy zasnąć. Matka kiedyś układała nas do snu i opowiadała nam długie historie o czarodzieju Yandym, który zabierał naszego psa, Baxtera, na wielkie wyprawy, gdy się z nim nie bawiliśmy. Ojciec nie wymyślał bajek, ale czytał nam grubą księgę, którą nazywał _Pieśniami Pounda_. Nie rozumiałem większości z nich, ale i tak mi się podobało, no i zakochałem się w brzmieniu słów, które, jak mówił ojciec, pochodziły z greki. Nikt już nie zaglądał do nas po kąpieli. Kilka razy próbowałem opowiadać Simonowi historie na dobranoc, ale były kiepskie i kazał mi przestać.
***
Czwartego lipca Tomy Wiedermeyer, z którym chodziłem do klasy, utopił się w basenie, który jego rodzice dopiero co zbudowali.
Tamtego wieczoru siedzieliśmy na podwórzu i patrzyliśmy na fajerwerki nad terenem rekreacyjnym oddalonym o niecały kilometr. Chociaż las częściowo przesłaniał widok, to sztuczne ognie na niebie były wyraźnie widoczne. Najpierw pojawiały się eksplozje koloru, a cztery albo pięć sekund później docierały do nas dźwięki. Odwróciłem się, żeby powiedzieć coś do cioci Helen, i zobaczyłem matkę, która wyglądała przez okno na piętrze. Jej twarz była niezwykle blada na tle ciemnego pokoju, a kolory spływały po niej jak płyny.
***
Wkrótce potem znalazłem martwą wiewiórkę. Simon i ja bawiliśmy się w kawalerzystów i Indian w leśnym rezerwacie. Na zmianę tropiliśmy się, a potem strzelaliśmy do siebie i konaliśmy w kępach zielska. Ale tym razem nie mogłem go znaleźć. Zamiast tego trafiłem na polankę.
To było ukryte miejsce, otoczone zaroślami gęstymi jak nasz żywopłot. Pełzłem na czworakach pod gałęziami, gdy zobaczyłem wiewiórkę. Była duża, rudawa i od dość dawna nieżywa. Miała niemal całkowicie skręconą głowę. Obok jednego ucha dostrzegłem zaschniętą krew. Jej lewa łapka była zaciśnięta, a prawa spoczywała rozwarta na gałązce. Coś wyłupało zwierzakowi jedno oko, a drugie wpatrywało się nieruchomo w baldachim gałęzi. Wewnątrz lekko uchylonego pyszczka widziałem zaskakująco duże zęby, pożółkłe u nasady. Na moich oczach z pyska wiewiórki wyłoniła się mrówka, przeszła po ciemnym nosie i weszła na wytrzeszczone oko.
Właśnie tak wygląda śmierć.
Krzewy zaszeleściły uderzone niewyczuwalnym podmuchem. Wystraszyłem się i popełzłem dalej, przedzierając się przez gęste gałęzie, które zaczepiały się o moją koszulę.
***
Jesienią wróciłem do szkoły Longfellow, ale wkrótce przeniosłem się do prywatnej placówki. W tamtych czasach rodziny Wskrzeszonych spotykały się z dyskryminacją. Dzieciaki wyśmiewały nas, przezywały i nikt nie chciał się z nami bawić. W nowej szkole także nie mieliśmy kolegów, ale przynajmniej nikt nas nie wyzywał.
W naszym pokoju nie było włącznika światła na ścianie, tylko staroświecka żarówka ze zwisającym sznurkiem. Żeby zapalić światło, musiałem przejść przez pół pogrążonego w mroku pokoju i wymacać sznurek. Pewnego razu, gdy Simon siedział do późna przy pracy domowej, samotnie poszedłem na górę. Właśnie wymachiwałem ręką w ciemności, żeby znaleźć włącznik, gdy moja dłoń dotknęła twarzy matki. Miała chłodne i śliskie zęby. Cofnąłem rękę i przez minutę stałem po ciemku, aż w końcu znalazłem i pociągnąłem za sznurek.
– Witaj, matko – powiedziałem. Usiadłem na skraju łóżka i podniosłem na nią wzrok. Wpatrywała się w puste posłanie Simona. Wziąłem ją za rękę. – Tęsknię za tobą.
Powiedziałem też kilka innych rzeczy, ale słowa mi się pomieszały i zabrzmiały idiotycznie, więc tylko siedziałem, ściskając jej dłoń i czekając, aż odwzajemni mój uścisk. W końcu zmęczyła mi się ręka, ale nie poruszyłem się, dopóki nie pojawił się Simon. Zatrzymał się w progu i spojrzał na nas. Spuściłem wzrok i cofnąłem rękę. Po kilku minutach matka wyszła.
***
Ojciec uśpił Baxtera tuż przed Świętem Dziękczynienia. To nie był stary pies, ale tak się zachowywał. Stale warczał i szczekał, nawet na nas, i nie chciał wracać do domu. Kiedy uciekł po raz trzeci, zadzwonili do nas ze schroniska. Ojciec odpowiedział tylko: „Uśpijcie go”, a potem się rozłączył. Przysłali nam rachunek.
***
Na wykłady ojca przychodziło coraz mniej studentów i w końcu postanowił wziąć urlop naukowy, żeby pracować nad swoją książką o Ezrze Poundzie. Spędził w domu cały rok, ale niewiele napisał. Czasami rano przesiadywał w bibliotece, ale o pierwszej wracał do domu i włączał telewizor. Zaczynał pić przed kolacją i wpatrywał się w ekran do późna. Simon i ja niekiedy mu towarzyszyliśmy, ale większość programów nam się nie podobała.
***
Mniej więcej wtedy Simona zaczął nawiedzać pewien sen. Kiedyś opowiedział mi o nim w drodze do szkoły. Sen zawsze był taki sam. Simonowi śniło się, że wciąż nie śpi i czyta komiks. Kiedy odkładał go na nocną szafkę, ten spadał na podłogę. Schylał się po niego, a wtedy biała ręka matki wysuwała się spod łóżka i chwytała go za nadgarstek. Chwyt był bardzo silny i Simon wiedział, że matka chce go wciągnąć pod łóżko. Z całej siły trzymał się pościeli, ale rozumiał, że za kilka sekund zsunie się na podłogę.
Powiedział, że ostatniej nocy sen wreszcie nieco się zmienił. Tym razem matka wychyliła głowę spod łóżka, tak jak mechanik, który wysuwa się spod samochodu. Uśmiechała się do niego, bardzo szeroko szczerząc zęby, które były spiłowane i wyglądały jak kolce.
– Czy kiedykolwiek miewasz takie sny? – spytał. Wyraźnie żałował, że mi powiedział.
– Nie – odrzekłem. Kochałem matkę.
***
Tamtego kwietnia bliźniacy Farleyowie z sąsiedztwa przypadkowo zatrzasnęli się w porzuconej zamrażarce i umarli z braku powietrza. Pani Hargill, nasza sprzątaczka, znalazła ich za garażem. Thomas Farley był jedynym dzieciakiem, który wciąż zapraszał Simona na swoje podwórko. Teraz Simon miał tylko mnie.
***
Wkrótce przed Świętem Pracy i powrotem do szkoły Simon postanowił, że powinniśmy uciec. Nie chciałem tego robić, ale kochałem Simona. Był moim bratem.
– Dokąd pójdziemy?
– Musimy się stąd wydostać – stwierdził. To nie była odpowiedź.
Ale Simon już przygotował ekwipunek i nawet kupił mapę miasta. Nakreślił naszą trasę przez leśny rezerwat, a potem wiaduktem wzdłuż Laurel Street na drugą stronę rzeki Sherman, aż do domu wujka Willa, bez korzystania z żadnych głównych ulic.
– Możemy spać pod gołym niebem – powiedział i pokazał mi sznur do bielizny. – Wujek Will zatrudni nas jako pomocników na farmie. Kiedy na wiosnę pojedzie na swoje ranczo, dołączymy do niego.
Wyruszyliśmy o zmierzchu. Nie podobało mi się, że wychodzimy tuż przed zmrokiem, ale Simon powiedział, że ojciec zauważy nasze zniknięcie dopiero rano, kiedy się obudzi. Niosłem mały plecak pełen jedzenia, które Simon przemycił z lodówki. On sam zawinął trochę rzeczy w koc i przywiązał sobie do pleców za pomocą sznura na bieliznę. Wciąż było dosyć jasno, dopóki nie zagłębiliśmy się w lesie. Bulgot strumyka przypominał odgłos, który dobiegał z pokoju matki tamtej nocy, gdy umierała. Korzenie i gałęzie były tak gęste, że Simon musiał cały czas oświetlać nam drogę latarką, przez co wydawało nam się, że jest jeszcze ciemniej. Po pewnym czasie się zatrzymaliśmy i Simon rozciągnął sznurek między dwoma drzewami. Zarzuciłem na niego koc i obaj zaczęliśmy na klęczkach szukać kamieni.
Jedliśmy kanapki z mortadelą w ciemności, a strumyk wydawał dźwięki przypominające przełykanie. Rozmawialiśmy przez kilka minut, ale nasze głosy wydawały nam się zbyt ciche i obaj zasnęliśmy na zimnym gruncie, przykryci kurtkami, podłożywszy pod głowy plecak. Otaczały nas odgłosy lasu.
Obudziłem się w środku nocy. Było niezwykle spokojnie. Obaj kuliliśmy się pod kurtkami, a Simon chrapał. Liście przestały się poruszać, owady zniknęły, nawet strumyk już nie hałasował. Trójkątne otwory namiotu odznaczały się na tle ciemności.
Usiadłem, czując, że serce tłucze mi się w piersi.
Kiedy zbliżyłem głowę do otworu, niczego nie zobaczyłem, ale dokładnie wiedziałem, co tam jest. Nakryłem głowę kurtką i odsunąłem się od ściany namiotu.
Czekałem, aż coś dotknie mnie przez koc. Początkowo sądziłem, że to matka za nami ruszyła, że szła naszym śladem przez las, a ostre gałęzie ocierały się o jej oczy. Ale to nie była matka.
Noc była zimna i osaczała nasz mały namiot. Była czarna jak oko martwej wiewiórki i chciała dostać się do środka. Po raz pierwszy w życiu zrozumiałem, że ciemność nie kończy się, gdy wstaje dzień. Szczękałem zębami. Przytuliłem się do Simona, kradnąc nieco jego ciepła. Czułem na policzku jego delikatny, powolny oddech. Po chwili potrząsnąłem nim i powiedziałem, że nie chcę z nim iść i kiedy wzejdzie słońce, wrócimy do domu. Zaczął protestować, ale potem usłyszał w moim głosie coś, czego nie rozumiał, i tylko ze znużeniem pokręcił głową i ponownie zasnął.
Rano koc był mokry od rosy i obaj mieliśmy lepką skórę. Poskładaliśmy swoje rzeczy, zostawiliśmy kamienie ułożone w przypadkowy sposób i ruszyliśmy do domu. Nie odzywaliśmy się do siebie.
***
Kiedy wróciliśmy, ojciec wciąż spał. Simon rzucił nasze rzeczy na podłogę pokoju i wyszedł na słońce. Ja zszedłem do piwnicy.
Było tam bardzo ciemno, ale nie zapaliłem światła, tylko usiadłem na drewnianych schodach. Z mrocznych kątów nie dobiegały żadne odgłosy, ale wiedziałem, że matka tam jest.
– Uciekliśmy, ale wróciliśmy – oznajmiłem w końcu. – To był mój pomysł, żeby wrócić.
Przez wąskie okna widziałem zieloną trawę. Ogrodowy zraszacz włączył się z głośnym westchnieniem. Gdzieś w sąsiedztwie pokrzykiwały dzieci. Zwracałem uwagę tylko na cienie.
– Simon chciał iść dalej, ale go przekonałem – dodałem. – To był mój pomysł, żeby wrócić.
Siedziałem tam przez kilka minut, ale nie przychodziło mi do głowy nic, co mógłbym jeszcze powiedzieć. W końcu wstałem, otrzepałem spodnie i poszedłem na górę, żeby się zdrzemnąć.
***
Tydzień po Święcie Pracy ojciec uparł się, żebyśmy pojechali na weekend na wybrzeże. Wyruszyliśmy w piątek po południu i pojechaliśmy prosto do Ocean City. Matka siedziała sama na tylnym siedzeniu. Ojciec i ciocia Helen jechali z przodu. Simon i ja tłoczyliśmy się z tyłu naszego kombi, ale Simon nie chciał liczyć ze mną krów, rozmawiać ani nawet bawić się samolocikami, które zabrałem.
Zatrzymaliśmy się w wiekowym hotelu tuż przy promenadzie. Inni Wskrzesiciele z wtorkowej grupy ojca polecali to miejsce, ale hotel cuchnął starością, zgnilizną i szczurami mieszkającymi w ścianach. Korytarze miały kolor wyblakłej zieleni, drzwi były ciemnozielone i tylko co trzecia żarówka się świeciła. Korytarze przypominały mroczny labirynt i trzeba było pokonać dwa zakręty, żeby znaleźć windę. Wszyscy poza Simonem spędzili całą sobotę w hotelu, oglądając telewizję przed ledwo zipiącym klimatyzatorem. W pobliżu kręciło się znacznie więcej wskrzeszonych i słyszeliśmy szuranie ich stóp w ciemnych korytarzach. Po zachodzie słońca wyszli na plażę, a my do nich dołączyliśmy.
Starałem się, żeby matce było wygodnie. Rozłożyłem dla niej plażowy ręcznik i odwróciłem ją w stronę morza. Księżyc już wspiął się na niebo i wiała chłodna bryza. Okryłem ramiona matki swetrem. Za nami światła lunaparku rozlewały się po promenadzie, a kolejka górska grzmiała i warczała.
Nie odszedłbym, gdyby głos ojca tak mnie nie irytował. Mówił za głośno, śmiał się bez powodu i popijał z butelki w papierowej torebce. Ciocia Helen prawie się nie odzywała, ale ze smutkiem patrzyła na ojca i próbowała się uśmiechać, kiedy wybuchał śmiechem. Matka siedziała spokojnie, więc przeprosiłem i poszedłem szukać Simona. Bez niego czułem się samotny. W wesołym miasteczku nie było rodzin ani dzieci, ale atrakcje wciąż działały. Co kilka minut rozlegał się ryk oraz piski nielicznych osób pędzących po najbardziej stromym zjeździe kolejki górskiej. Jadłem hot doga i rozglądałem się, ale Simona nigdzie nie było.
Kiedy wracałem wzdłuż plaży, zobaczyłem, że ojciec nachylił się i cmoknął ciocię Helen w policzek. Matka gdzieś się oddaliła, a ja czym prędzej zaproponowałem, że jej poszukam, aby ukryć łzy wściekłości, które napływały mi do oczu. Idąc plażą, minąłem miejsce, w którym w poprzedni weekend utonęła dwójka nastolatków. W okolicy przebywało kilkoro wskrzeszonych. Siedzieli nad wodą razem ze swoimi rodzinami, ale nigdzie nie widziałem matki. Chciałem wrócić i nagle zauważyłem jakiś ruch pod promenadą.
Było tam niezwykle ciemno. Przez szpary między deskami wpadały promienie światła, rozbijane na dziwaczne wzory przez drewniane słupki i krzyżulce. Kroki ludzi i odgłosy wesołego miasteczka brzmiały jak uderzenia pięściami w wieko trumny. Zatrzymałem się. Nagle wyobraziłem sobie dziesiątki wskrzeszonych kryjących się w ciemności razem z matką, naznaczonych świetlnymi wzorami, dzięki którym tu i ówdzie można dostrzec czyjąś dłoń, koszulę albo wytrzeszczone oko. Ale nie było ich tam. Matki również. Znalazłem coś innego.
Nie wiem, co skłoniło mnie do podniesienia wzroku. Może kroki dobiegające z góry. Coś się obracało w cieniu. Zobaczyłem, w którym miejscu wspiął się na krzyżulce, gdzie postawił stopę w sportowym bucie, by dźwignąć się do szerokiej belki. To nie było trudne. Wspinaliśmy się tak tysiące razy. Patrzyłem prosto w jego twarz, ale najpierw rozpoznałem sznur na bieliznę.
***
Po śmierci Simona ojciec przestał nauczać. Nie wrócił do pracy po urlopie naukowym, a jego notatki do książki o Poundzie leżały w piwnicy razem z zeszłorocznymi gazetami. Wskrzesiciele pomogli mu znaleźć pracę dozorcy w pobliskiej galerii handlowej i rzadko wracał do domu przed drugą w nocy.
Po Bożym Narodzeniu wyjechałem do szkoły z internatem oddalonej o dwa stany. Wskrzesiciele otworzyli już wtedy Instytut i zwracało się do nich coraz więcej rodzin. Później udało mi się uzyskać pełne stypendium na uniwersytecie. Pomimo zawartej umowy rzadko wracałem do domu. Podczas moich nielicznych wizyt ojciec był pijany. Raz upiłem się razem z nim i siedzieliśmy w kuchni, płacząc. Prawie wyłysiał, nie licząc kilku siwych kosmyków na bokach głowy, miał zapadnięte oczy i pobrużdżoną zmarszczkami twarz. Od alkoholu jego policzki pokryły się niezliczonymi popękanymi naczynkami i wyglądał, jakby nosił mocniejszy makijaż niż matka.
Pani Hargill zadzwoniła do mnie trzy dni przed uroczystością zakończenia studiów. Ojciec napełnił wannę ciepłą wodą, a potem przeciągnął brzytwą wzdłuż żyły, a nie w poprzek. Widać, że czytał Plutarcha. Pokojówka znalazła go dopiero po dwóch dniach, a kiedy następnego wieczoru dotarłem do domu, wannę wciąż znaczyły kręgi zakrzepłej krwi. Po pogrzebie przejrzałem wszystkie jego papiery i znalazłem dziennik, który prowadził przez wiele lat. Spaliłem go razem ze stertą notatek do nieukończonej książki.
***
Instytut dotrzymał umowy pomimo okoliczności, co pomogło mi przetrwać kilka kolejnych lat. Moja kariera to dla mnie coś więcej niż praca – wierzę w to, co robię, i jestem w tym dobry. To ja wpadłem na pomysł, żeby wynająć kilka nieużywanych szkolnych budynków na potrzeby naszych nowych centrów sąsiedzkich.
W zeszłym tygodniu utknąłem w korku, a kiedy w końcu dotarłem do miejsca wypadku i zobaczyłem małą postać nakrytą kocem i otoczoną kawałkami tłuczonego szkła, zauważyłem, że _oni_ także zgromadzili się przy krawężniku. Było ich już tak wielu.
Miałem udziały w budynku mieszkalnym w jednej z ostatnich oświetlonych części miasta, ale kiedy nasz dawny dom został wystawiony na sprzedaż, od razu skorzystałem z okazji. Zachowałem wiele ze starych mebli, a inne wymieniłem w taki sposób, żeby wnętrza wyglądały niemal identycznie jak kiedyś. Utrzymanie takiego starego domu wiele kosztuje, ale nie wyrzucam pieniędzy w błoto. Po pracy wielu gości z Instytutu idzie do baru, ale ja nie. Po odłożeniu sprzętu i wyszorowaniu stalowych stołów wracam prosto do domu. Tam jest moja rodzina. Czekają na mnie.Wstęp do „Oczu napotkać nie śmiem w moich snach”
Lato 1969 roku było bardzo upalne, zwłaszcza tam, gdzie je spędzałem – w nazywanej „gettem” części Germantown w Pensylwanii. Germantown, sympatyczna wioska w czasach przed wojną o niepodległość, w 1969 roku była enklawą wewnątrz Filadelfii. Na ulicach panował skwar, a temperaturę jeszcze bardziej podnosiły społeczne niepokoje, także na tle rasowym.
Wynajmowałem poddasze w siedzibie lokalnej Izby Rozrachunkowej/ośrodka planowania rodziny/centrum medycznego za 35 dolarów miesięcznie. To było niewielkie poddasze. W te wieczory, gdy niewielkie drugie piętro budynku nie służyło jako poczekalnia, mogłem używać go jako salonu i korzystać z przylegającej malutkiej kuchni. Ale przeważnie kłębiły się tam tłumy. Tamtego lata przez okna mansardowe oglądałem kilka bitew gangów oraz jedne zamieszki.
Ale najlepiej pamiętam wieczory spędzane na werandzie przy wejściu: ceglany kanion pełen ludzkich hałasów, długi ciąg kamienic przy Bringhurst Street, gdzie w żółtym blasku sodowych lamp dzieci skakały na skakankach i przekomarzały się na ulicy, a mieszkańcy bezustannie spacerowali, śmiali się, gawędzili i zapraszali sąsiadów na pogawędki na schodach. Do dzisiaj, gdy widzę ogrodzone, sterylne podwórka na przedmieściach, zastanawiam się, jaki obłęd przegnał nas z naszych werand, skłonił do porzucenia sąsiedzkich wspólnot i ucieczki do klaustrofobicznych cel.
Za dnia pracowałem jako nauczyciel w szkole dla niewidomych Upsal. Wielu moich podopiecznych było nie tylko niewidomych, ale także niesłyszących lub poważnie upośledzonych umysłowo, często od urodzenia.
W takim środowisku szybko uczymy się, że nawet ludzie dotknięci tak straszliwymi niepełnosprawnościami zachowują nie tylko pełnię człowieczeństwa oraz pełną gamę ludzkich pragnień, ale także zdolność do walki, osiągania sukcesów i triumfów.
Dzień po tym, jak ludzie po raz pierwszy postawili stopę na Księżycu tamtego upalnego lata 1969 roku, świętowałem to wydarzenie ze swoimi uczniami. Byli bardzo podnieceni. Thomas, jeden z nastolatków, który był niewidomy i upośledzony umysłowo, ale słyszał, nauczył się grać na pianinie. Inna słysząca uczennica – młoda dziewczyna, która miała uszkodzony mózg na skutek przemocy, jakiej doznała we wczesnym dzieciństwie – zaproponowała, żebyśmy zakończyli naszą uroczystość odegraniem przez Thomasa państwowego hymnu.
Thomas się zgodził.
Zagrał _We Shall Overcome_.Wstęp do „Vanni Fucci ma się dobrze i żyje w piekle”
Amerykanie, wkraczając w „przecenioną dekadę” dwudziestego wieku (19,90–19,99 dol.), są święcie przekonani, że postęp jest równoznaczny z poprawą, a odrzucenie tej idei wydaje się niemal herezją.
Na przykład przyjrzyjcie się współczesnej teologii. Błagam_._
Można postrzegać _Piekło_ z _Komedii_ Dantego Alighieri jako połączenie osobistych frustracji z zamiłowaniem do sadomasochizmu, ale wtedy patrzylibyśmy na to dzieło wyłącznie ze współczesnej, nieco obsesyjnej perspektywy. Dante również miał obsesję, ale jej obiektem – nie licząc uroczej, zagubionej Beatrycze – były _Eneida_ Wergiliusza i _Summa Theologica_ Tomasza z Akwinu. Nic dziwnego, że _Piekło_ jest zbudowane na oszałamiająco złożonych teologicznych fundamentach i stanowi zarazem studium kosmicznej konstrukcji, jak i wyraz osobistego lęku przed śmiercią, tak dotkliwego, że „śmierć odeń gorzką więcej być nie może” (_Piekło_ 1,7, tłum. Julian Korsak).
Dante postrzegał ten lęk przed śmiercią jako źródło poetyckiej i kreatywnej energii. W tej kwestii niewiele się zmieniło od początku XIV wieku.
Jednakże włączmy telewizor i sprawdźmy, co sześć i pół wieku później uchodzi za teologię. Zamiast poezji _Eneidy_ usłyszymy wycie spoconych teleewangelistów. Zamiast intelektualnych katedr _Summa Theologica_ czeka na nas przekazywane za pomocą kineskopu i satelitów, ociekające lakierem do włosów i nakładanymi szpachlą kosmetykami przesłanie, które sprowadza się do dwóch słów: „Przysyłajcie pieniądze”.
Owszem, teleewangeliści nie są teologami tego wieku i stanowią bardzo łatwy cel, zwłaszcza po tym, jak na jaw wyszły wulgaryzmy Jimmy’ego Swaggarta, absurdalne zachowania Rexa Humbolta czy cudzołóstwo i załamania nerwowe Jimmy’ego Bakkera. Na swoje usprawiedliwienie mogę powiedzieć, że to opowiadanie zostało napisane przed owymi wydarzeniami.
Ale tych rewelacji można było się spodziewać. Przynajmniej dopóki żyjemy w świecie, w którym „teologia” stanowi mieszankę P.T. Barnuma i Johnny’ego Carsona, a my zapraszamy tych pasożytów do naszych domów za pośrednictwem telewizji kablowej, anten satelitarnych i radia.Wstęp do „Koszmaru za sprawą bujającej się kołyski”
Oto kolejna opowieść o telewizyjnych kaznodziejach.
Zaczekajcie! Nim zamkniecie książkę i stwierdzicie, że nie znam innych sposobów na dobrą zabawę poza atakowaniem tego konkretnego gatunku bezradnych robaków, pozwólcie, że wyjaśnię.
Jakiś czas temu uznany pisarz Edward Bryant zaproponował mi pewien projekt. Okazało się, że jedno z czasopism z Kolorado potrzebowało czterech opowiadań do bożonarodzeniowego wydania. Tym czasopismem był… no cóż… katalog komiksów. Ale naprawdę dobry katalog komiksów. Prawdę mówiąc, był czymś znacznie więcej, ponieważ na jego łamach ukazywały się recenzje książek pisane przez Eda oraz recenzje filmów, za które odpowiadała znająca się na rzeczy krytyczka Leanne C. Harper.
W każdym razie czworo autorów miało dostarczyć świąteczne opowiadania, a Ed zamierzał napisać tekst spinający je klamrą. (To zawsze trudne zadanie). Nie narzucono nam żadnych ograniczeń – nie licząc długości tekstu oraz tego, że opowiadanie miało traktować o Bożym Narodzeniu i musiał się w nim pojawić motyw „przeoczonego prezentu”. Pozostałymi pisarzami byli członkowie tak zwanej mafii z Kolorado – Steve Rasnic Tem, Connie Willis i Cynthia Felice. Cynthia od razu poinformowała, że jej opowiadanie będzie „wesołe”, więc pozostali mogli wrócić do swoich krypt i wyzwolić wszelkie możliwe demony.
Jak można się było spodziewać, efektem tego projektu był typowo błyskotliwy, subtelny i zapadający w pamięć tekst Willis, poruszająca i niepokojąca opowieść w niemożliwym do podrobienia stylu Steve’a Tema, moje opowiadanie, które zostało tutaj przedrukowane, oraz inteligentna historia autorstwa Eda Bryanta, który jakimś cudem zdołał powiązać ze sobą nasze całkowicie odmienne dzieła. Jednakże Cynthia Felice z powodu innych zobowiązań musiała wycofać się z projektu, przez co otrzymaliśmy trzy tak niewiarygodnie mroczne opowieści, że czytelnicy w tamtym roku zapewne poprosili Świętego Mikołaja o brzytwę lub kapsułkę z cyjankiem.
Wydawca katalogu komiksów podobno doznał szoku, gdy przeczytał pierwsze opowiadania, jakie pojawiły się na łamach jego pisma, zaczął wirować i odbijać się od ścian niczym lalka imitująca Lindę Blair, a leki psychotropowe uspokoiły go dopiero po Nowym Roku.
Tak naprawdę, pisząc to opowiadanie, pozwoliłem sobie na kilka hermetycznych żartów, między innymi z mojego wydawcy, a także z pewnego redaktora, o którym w istocie mam bardzo wysokie mniemanie. Co mi tam, pomyślałem. Kto będzie czytał jakiś katalog komiksów?
Okazało się, że wszyscy go przeczytali. Co więcej, wszystkie trzy opowiadania wkrótce ukazały się na łamach magazynu „Asimov’s Science Ffiction”, dzięki czemu obrzydziły ludziom także następne święta. A jakby tego było mało, Bryant w ramach bożonarodzeniowego prezentu wysłał egzemplarze wszystkim swoim znajomym, czyli wszystkim ludziom w branży wydawniczej, a może nawet w znanym wszechświecie.
Wkrótce zyskałem reputację człowieka, który „złożył Boże Narodzenie w ofierze za pomocą myśliwskiego noża”. W porównaniu z Simmonsem Grinch i Scrooge byli jak elfy Świętego Mikołaja.
To nic, że zapewniam każdego, iż Boże Narodzenie jest moim drugim ulubionym świętem (oczywiście po Halloween), w każdą Wigilię razem z moją żoną Karen i naszą córeczką wspinamy się na pobliskie ośnieżone wzgórze, by wypatrywać zaprzęgu Świętego Mikołaja, a w piątej klasie grałem w szkolnej operetce Billy’ego Sierotę, który tak naprawdę był małym Jezusem w przebraniu…
W niczym mi to nie pomaga.
Ale zastanówcie się przez chwilę: kiedy w końcu Wielki Błąd stanie się faktem i jakiś komputer wciśnie guzik, odkorkuje Ostateczny Detergent i wszystkich nas wyczyści, gdy gromadzona przez czterdzieści lat broń zostanie odpalona, ponieważ ktoś będzie ciekaw, czy rzeczywiście działa, kiedy rozwieją się atomowe grzyby, a zima nuklearna złagodnieje do nuklearnej wiosny… zadajcie sobie pytanie: jaka instytucja w Stanach Zjednoczonych Ameryki może przetrwać uderzenie buta depczącego mrowisko? Kto dysponuje satelitami, które przekazują transmisje do naszych domów i społeczności, i tylko czekają, by przesłać szept Przywódcy pośród nuklearnej nocy? Kto ma miliony zwolenników… i to takich, którzy już znają smak fanatyzmu, posłuszeństwa i radosnej agresji niezbędnej do wcielenia w życie Programu, podczas gdy pozostali będą wykopywać się spod gruzów?
Już znacie odpowiedź?
Zrób miejsce, Walterze F. Millerze.
O tak – oto ostatni przypis dla przyszłych biografów i bibliografów: bardziej przenikliwi z was mogą zauważyć, że w tym opowiadaniu, podobnie jak we wszystkich moich opowiadaniach i powieściach, pojawiają się zachłanni, małostkowi, nieuczciwi i nieautentyczni telewizyjni pastorzy, a ośrodkiem ich sieci zawsze jest Dothan w Alabamie. Niektórzy z was mogą zapytać: „Jakie straszliwe, traumatyczne wydarzenie, jaki mroczny, zapomniany, a może nienadający się do opisania incydent miał miejsce w Dotham w Alabamie, że ta zacna społeczność zasłużyła na taką plamę na honorze?”.
Cóż, nie dowiecie się tego ode mnie.