Modlitwy wiecznego poniedziałku - ebook
Modlitwy wiecznego poniedziałku - ebook
Co jest pierwsze i najważniejsze? Pamięć o Bogu. Odkurzana w modlitwie i podczas adoracji, ćwiczona testami na spostrzegawczość, bo On jest, zawsze i wszędzie, to tylko my jesteśmy roztargnieni. Karmiona olśnieniami: spotkaniem z drugim, celną strofą, precyzyjnym zdaniem, odkrywczym dźwiękiem, śmiałym pociągnięciem pędzla. Doświadczana i wypróbowana w ogniu wspólnotowego życia, w tyglu samotności i męczeństwa, najczęściej jednak wtedy, kiedy nic się nie dzieje – coś jak znoszenie wiecznego poniedziałku. Pamięć, która za Jego łaską przemienia się nagle w Obecność – oto budzimy się w niedzielny, zaprawiony aromatyczną mokką poranek, z muzyką wszystkich poranków świata w tle. O tym jest ta książka.
Kategoria: | Wiara i religia |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-7906-066-5 |
Rozmiar pliku: | 3,3 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Kiedy ponad piętnaście lat temu podjąłem decyzję, aby założyć dominikański habit, byłem poważnie zarażony. Po czasie dowiedziałem się, że moja choroba została zdiagnozowana w latach sześćdziesiątych. Objawia się pewną aspołecznością, pogłębionym pragnieniem samotności, które na dodatek zamiast się zmniejszać, nasila się coraz bardziej. Świat staje się źródłem rozczarowania, zamętu, tego wszystkiego, co oszukuje, odbiera wolność. Ma się dosyć wszystkiego. Ani rodzina, ani praca, ani atrakcyjne koleżanki, nic nie przynosi radości. Z każdym kolejnym osiągniętym celem pragnie się czegoś więcej, zawsze jest za mało. Jakby dusza została przebita i była w niej ogromna przepaść, poczucie niewytłumaczalnego niespełnienia, odosobnienia, niezrozumiałe napięcie pomiędzy tym, co się ma, a tym, o czym się marzy.
W tym dziwnym stanie tylko jedna rzecz przynosi ukojenie – wszystko, co wiąże się z mnichami lub monastyczną tradycją. Towarzyszy temu przeczucie, że jest tam coś, czego się do końca nie rozumie, do czego się nie dorasta, a co mimo wszystko jest niezwykle pociągające. W skrajnych przypadkach pojawia się także zainteresowanie pustelnikami. Nazwa choroby to „mertonka”.
Niewątpliwie głównym źródłem „wirusa” są teksty amerykańskiego trapisty Tomasza Mertona, przy których człowiek uświadamia sobie coś, co przez lata przeczuwał, ale nie potrafił właściwie wyjaśnić. Nasila się tęsknota za wolnością, właściwym miejscem pośród Bożego stworzenia. I choć na wiele przeróżnych sposobów próbujesz się od tego uwolnić, narasta przeraźliwe poczucie pustki, którego nie można niczym wypełnić. Jest to tak silne, że ma się ochotę umrzeć. Jakby serce zostało odpieczętowane, ale poprzez złamanie. Fascynuje jedynie Bóg, jawiący się jako źródło wszelkiego szczęścia (o czym tak pociągająco pisze Merton), cała reszta bardzo szybko nuży.
Tak właśnie się czułem.
Któregoś dnia zostałem po godzinach w komputerowej firmie, w której dorabiałem do studiów. Dzięki temu mogłem korzystać z darmowego internetu, za który w tym czasie płaciło się sporo. Odwołałem spotkanie z dziewczyną, mówiąc, że pilne sprawy zatrzymały mnie w pracy. Wstydziłem się tego mojego stanu, gdyż w środowisku, w którym się obracałem, nie były to normalne zachowania. Szefowi powiedziałem, że potrzebuję materiałów do pracy dyplomowej i pod tym pretekstem szukałem wszystkiego, co wiązało się… z mnichami.
Tego wieczoru natknąłem się na wywiad, który mną wstrząsnął: Nie skończę tu, gdzie zacząłem – brzmiał tytuł. W kolejnych dniach przeczytałem tę rozmowę kilkadziesiąt razy, ucząc się jej praktycznie na pamięć. Wywiad ukazał się w miesięczniku „W drodze” i przeprowadził go Jan Grzegorczyk wraz z Pawłem Kozackim OP. Ich rozmówcą był dominikanin, który zamierzał zostać mnichem w zakonie trapistów. Nazywał się: Michał Zioło.
Pochłaniałem każde słowo, analizowałem każdy werset, szukałem ukrytych znaczeń i… ogromnie zazdrościłem. Chyba właśnie poczucia sensu, doświadczenia „bycia sobą u siebie”, bo tego mi najbardziej brakowało.
Ciekawiły mnie zwłaszcza fragmenty dotyczące mojego przyszłego zakonu, na który w sercu już się zdecydowałem. Dominikanów w tym czasie zupełnie nie znałem. Fascynował biało-czarny habit (trapiści mają identyczne barwy), a sam zakon kojarzył się bardziej z życiem kontemplacyjnym niż aktywnym. To pierwsze pociągało najmocniej. Czym miałbym zajmować się w tym zakonie, miało już trzeciorzędne znaczenie.
Po piętnastu latach od tego wydarzenia biorę wywiad ponownie do ręki. Jestem już bogatszy o własne zakonne doświadczenie, nieco więcej wiem także o życiu mnichów (również trapistów). Uczucia pojawiają się podobne:
Przeraża mnie niekiedy dominikańskie poczucie misji. Udowadniamy sobie swoją egzystencję poprzez to, że jesteśmy bardzo użyteczni; w mediach, gazetach, artykułach, sesjach. I to jest momentami ucieczka przed samym sobą, przed tym, żeby zastanowić się nad sobą, nad Panem Bogiem… U trapistów jest dużo pracy i dużo modlitwy. Jest jakaś łagodność wobec stworzenia. Bardzo mi się też podoba u nich brak optymalizacji działań. (…) Dla trapistów najważniejsze jest oddawanie chwały Bogu. Mówią prosto, że coś jest albo czegoś nie ma; trzeba pójść tu, a tam iść nie trzeba, a kiedy zadaje im się pytanie, na które dominikanin odpowiedziałby esejem, oni – jak zauważyłem – wtedy się wycofują. Są niezwykle delikatni, ale nie wynika to ze słabości; oni po prostu mówią: „Popatrz na nas, a potem sam wybierz. Wierzymy, że skoro nas pytasz, jesteś już na dobrej drodze i sam dojdziesz do tego – nie mamy prawa cię pouczać”.
Tak mówił wówczas o. Michał Zioło, a po kilku latach, już jako trapista, dodał: „Za mało jest w polskim Kościele tej »nieużyteczności«. Często posługujemy się w pracy statystyką: zasiałem, podlewałem, nawoziłem, mam taki a taki plon. Tylko w tym wszystkim nie ma miejsca na działanie Boga”.
Dziś, po kilkunastu latach bycia w zakonie, widzę, że diagnoza polskiego trapisty jest wciąż aktualna. Może nawet i bardziej.
***
Ojca Michała Zioło miałem okazję poznać osobiście, nosząc już dominikański habit. Ówczesny prowincjał o. Maciej Zięba zapraszał go na spotkania z braćmi będącymi w formacji, uczestniczyłem także w prowadzonych przez niego tygodniowych klasztornych rekolekcjach dla krakowskiej wspólnoty.
Słuchałem uważnie tego, o czym mówił, a później zapisywałem w duchowym kajeciku, z osobistym komentarzem. Zaskakiwał ponadprzeciętną inteligencją, subtelną ironią, poczuciem humoru, darem precyzowania myśli, ostrością spojrzenia. Bywało, że tym wszystkim także onieśmielał. Starsi bracia często o nim opowiadali, wspominając poszczególne kazania z dominikańskich czasów, konkretne wypowiedzi czy klasztorne anegdoty. Choćby o tym, jak przed kapłańskimi święceniami zdawał jurysdykcyjny egzamin, który uprawniał do słuchania spowiedzi. Jeden z egzaminatorów, zasłużony duszpasterz rodzin, nakazał, aby młody diakon rozpoznał, czy penitentka używa antykoncepcji.
– O co byś zapytał?
Cisza.
– Przecież to proste. Zapytaj: czy ma pani dzieci? – pada podpowiedź.
– Czy ma pani dzieci? – mówi szeptem Michał.
– Tak, dwójkę – pewnym głosem odpowiada egzaminator, udając ową kobietę.
Kolejna chwila ciszy.
– I o co zapytasz dalej? – pyta egzaminator z narastającą nadzieją.
– Czy dzieci są zdrowe?
Podobno egzaminator osłupiał i tak trwał.
Po latach, na kameralnym spotkaniu z dominikańskimi studentami, wyznał: „Chciałem być na spowiedzi kapłanem, który przywraca ludziom nadzieję. Czy dotrzymałem tego przyrzeczenia, osądzi Bóg”. Bardzo mi tym zaimponował i choć przez całe spotkanie siedziałem w milczeniu, po przyjściu do klasztornej celi z nieco egzaltowanym przejęciem zanotowałem w swoim duchowym dzienniku: „Aby Bóg i mnie udzielił takiej łaski”.
Jest jeszcze jedna rzecz, którą u ludzi cenię szczególnie, a polski trapista niewątpliwie ją posiadł. Chodzi mi o poczucie humoru. Ono wynika z doświadczenia żywego Boga. Nauczali już o tym ormiańscy mnisi: „Każdy człowiek ma w swoim wnętrzu drzemiącego lwa. Chodzi o to, by lwa nie budzić, nie rozdrażniać. Mnich musi być spokojny. Największe uspokojenie przynosi modlitwa, czytanie i posłuszna praca. Jeśli to nie pomaga, trzeba trochę humoru, realizmu, wytrwałości i wiary”.
Podczas teologicznych studiów zaprosiliśmy o. Zioło na spotkanie do naszej klasztornej salki. Było już po obiedzie, a dookoła panowała aura charakterystycznego krakowskiego smogu. W dominikańskim środowisku żartowaliśmy, że nasz średniowieczny klasztor jest niczym podwodna łódź, która zanurza się w październiku, a wynurza w okolicach maja. Przez większą część roku panuje w nim charakterystyczny półmrok. Ktoś zapytał, czy napije się kawy. Mnich w cysterskim habicie poprosił o filiżankę, a zaraz potem stwierdził, że kiedy w jego opactwie zabraknie kawy, to wówczas życie duchowe zamiera. Tymi słowami szybko oczyścił atmosferę z niepotrzebnego patosu, następnie zaś z poważną miną wyznał: „Mamy w klasztorze współbrata. Ciekawy przypadek: gdy zapomni, że jest mnichem, jest świetny… Troskliwy. Życzliwy. Po prostu: dusza człowiek. Ale jak sobie przypomni, że jest w tym zakonie, robi się surowy jak nasza reguła i przestaje być sobą”.
Wiele tekstów i wypowiedzi o. Michała Zioło jest przenikniętych tym charakterystycznym, nierzadko kąśliwym humorem, a ten ma moc przywracania właściwych proporcji, pokazując, że za przesadą powagi ukrywa się absurdalność. Zbytnia powaga w zakonnym życiu nie jest bowiem możliwa, gdyż jako ludzie nie tolerujemy „nadmiaru rzeczywistości”. W klasztornym rytmie ciągle przecież przeplatają się elementy poważne i trywialne. Niekiedy ironia jest więc potrzebna, aby uruchomić zdrowy rozsądek. Polski trapista ma tego świadomość.
Mnisi są bardzo fizyczni w swojej mistyce. Wielu z tych, których miałem okazję poznać, wypełniała subtelna radość, przejawiająca się w mniej lub bardziej wyczuwalnym humorze. Sam o. Zioło w jednym z wywiadów stwierdził: „Patrząc na to wszystko, można uświadomić sobie, że w rozbrojeniu najważniejsze jest poczucie humoru, najdoskonalsza forma miłości, która potrafi znieść wszystko. A Pan Bóg? Co na to Pan Bóg? Pan Bóg, Ojciec wszelkiego miłosierdzia i Pan wszelkiej pociechy, właśnie pozwolił wstać słońcu nad opactwem i dalej twierdzi, że wybrał dla nas ze wszystkich możliwych światów ten najlepszy”.
***
„Jestem mediumiczny. Czuję, że powoduje mną Bóg. To nie znaczy, że jestem świętym, mam tylko wyostrzony słuch” – mówi sam o sobie. W patrzeniu na świat o. Michała Zioło fascynujące są fizyczne szczegóły, chęć doświadczania życia przy samej skórze, troska o przytomność, poskramianie złudzeń. To charakterystyczna cecha monastycznej duchowości. Wszelkiego rodzaju ascetyczne praktyki mają właśnie temu służyć. Oczyścić zmysły, aby być wrażliwym na obecność Boga w dziele stworzenia. Pisze o tym św. Paweł do wspólnoty w Rzymie: „Rozumiejcie chwilę obecną”, mając świadomość, że w gramatyce życia duchowego największy problem mamy z czasem teraźniejszym, a to, co jest, jest przecież najlepszym nauczycielem. Taka postawa rodzi poczucie wolności.
„Mnich posiada pewne obowiązki” – twierdzi polski trapista. „Powinien coraz bardziej stawać się człowiekiem wolnym, wolnym również od wszelkich wzniosłych opinii o sobie i swoim powołaniu. Nie powinien dać się zamknąć w świętych zdaniach, z którymi nie ma dyskusji. Nie on jest ważny, ale Bóg, którego szuka”. Wyczuwalny jest tu duch wielkiego cysterskiego mnicha Bernarda z Clairvaux, który pisał, iż pobożność ludowa potrzebuje wsparcia w postaci obrazów, figur, kolorów i wyobrażeń, ale mnich potrzebuje jedynie wolnej przestrzeni, by bezpośrednio spotkać żyjącego Boga. „Pamiętam, jak wiózł nas człowiek” – mówi o. Zioło, wspominając Algierię. „Mimo że policja go zatrzymała, był popychany, krzyczano na niego. A on? Był u siebie. Wolny. Przywitał się”.
W kontemplacji pojawiają się słowa: prosty, czysty, bez żadnych dodatków. Pontyjski mnich Ewagriusz definiował modlitwę jako „porzucenie myśli”, gdyż jakakolwiek myśl, nawet najbardziej pokorna i wyzuta z wszelkiej namiętności, jest z natury rzeczy czymś mniejszym niż Bóg. To widzenie Boga, a nie obrazu stworzonego przez własną wyobraźnię. Dlatego chrześcijańscy mnisi są tak bardzo nieufni wobec wszelkiej formy egzaltacji, uciekania w świat marzeń, fantazji, myślenia o charakterze magicznym lub życzeniowym. Dla nich im człowiek jest bliżej Boga, tym staje się bardziej przytomny, normalny, skupiony na chwili obecnej, a świat wokół realniejszy. Każda przesada jest wrogiem duszy. To właśnie cysterska szkoła, zaakceptowanie danej sytuacji, aby stać się szczęśliwym.
W regule dla mnichów, według której żyją trapiści, Benedykt mówi o szemraniu, przez co rozumie krytykanckie zrzędzenie. To taka postawa, w świetle której wszystko jest źle. To znak, że serce zostało zainfekowane. Jeśli człowiek nie zaakceptuje swojego własnego miejsca, w niemiłosierny sposób krytykuje innych, zaczynając żyć nie „według wdzięczności”, ale „według pretensjonalności”. Takie stanowisko jest równoznaczne z bezsensownym odrzuceniem miłości Jezusa. Dlatego doświadczenie pustyni, nazywanej także nocą ciemną, trwa tak długo, dopóki człowiek opiera się rzeczywistości, w której przyszło mu żyć. Im większy opór wobec działania Ducha, tym większa ciemność. Jak długo się bronisz, szukając winnych dookoła siebie, tak długo trwa oczyszczenie, aż wypali się fałszywe „ja”. Amerykański trapista i jednocześnie starszy współbrat o. Michała, Thomas Merton, stwierdził: „Kiedy zaakceptujesz daną rzeczywistość taką, jak ona jest, godzisz się na nią i ją przyjmujesz, wtedy po pierwsze jesteś wolny, po drugie masz pokój serca, a po trzecie Pan sam rozwiązuje wszystko w sposób dla nas nie do pomyślenia”.
„Trzeba zacząć od ogromnej akceptacji tego, co wokół mnie” – tłumaczy o. Zioło. „To jak z najnowszym sloganem coca-coli: Otwórz szczęście. Pomyślmy, wystrzeliło nas w kosmos i nie możemy wrócić. Ziemię tylko widzimy. Jest niebieska i taka daleka. I nagle ten rodzaj ludzki, ci moi koledzy fatalni, zazdrości, profesor, który mnie utrącił na maturze, ten cały zgiełk, to wszystko, czym tak pogardzamy, nagle okazuje się takie piękne… Dobre. I mówię: Panie, zaakceptuję wszystko, tylko wróć mnie na Ziemię. Prawda? Myślę sobie, a to chyba wyższa szkoła jazdy, że każdy z nas powinien umieć powiedzieć: przyjmuję to, co jest mi dane dzisiaj, co pewnie mam przyjąć. Tu i teraz. I spróbuję się nie denerwować, że nie jest do końca po mojej myśli”.
Mniej myśl i analizuj, bardziej czuj i przeżywaj, subtelnie zachęca polski trapista. Życia bowiem uczymy się tylko w jeden sposób: żyjąc, a nie tyle myśląc o nim. „Niekoniecznie trzeba wszystko interpretować, osaczać, łapać i składać w szklanych gablotach niczym kolorowe motyle na szpilce – cieszące oko, niestety martwe. »Życie? – pytał Czechow. – Życie to marchew. A marchew to marchew«. Warto w szkole służby Pańskiej otrzeć się choćby o ten cytat. Trzeba skończyć to ciągłe przygotowywanie się do życia i zacząć wreszcie i po prostu żyć”. Innym razem opowiedział historię o podróżniku, który miał zaszczyt skosztować pijawek moczonych w miodzie. Na pytanie: „Jak smakują?”, odparł: „Tak jak pijawki moczone w miodzie”.
To właśnie ten mniszy styl. Przeżywanie świata bez pretensji i oskarżeń, w prostocie. To nie tyle szukanie zrozumienia, ile próba wejścia w doświadczenie, przyjęcie tego, co daje Bóg. Nic bowiem nie przynosi tak niesłychanej świeżości, jak proste przeżywanie życia.
***
W postrzeganiu świata człowiek nie zazna spokoju, będzie odczuwać zamęt. Jedynie w swoim wnętrzu może odzyskać spokój i równowagę ducha. Mnisi odchodzą z miast, ponieważ pragną ciszy i spokoju. To ci spośród chrześcijan, którzy odeszli, aby widzieć wyraźniej. To ci, którzy znaleźli swoją samotnię, widząc iluzoryczność proponowanych im scenariuszy na życie, i nie dali się zwieść powierzchownemu poczuciu wolności, zgodnie z którym wolność polega na uczestnictwie w społeczeństwie jednowymiarowym. Odsunęli się celowo, ponieważ kieruje nimi świadomość, że idąc powszechnie aprobowanymi drogami, nie można żyć własnym życiem. To ci, którzy zrozumieli, że ten świat z całą powierzchownością życia społecznego nie może dać im spełnienia, bo pod pozorem równowagi i harmonii oferuje jeszcze większy niepokój i zamęt. Oni zapragnęli spotkać Boga, który jest wolnością, bo w chrześcijaństwie chodzi o jedno – twierdzi o. Zioło: „o otwarcie duszy na bezgraniczną wolność. My, chrześcijańscy mnisi, dodajemy: na wolność Boga, który jest Święty i Nieznany”.
Ludzkie szczęście to coś znacznie więcej niż posiadanie dobrej pracy, przyjemne obejście, aktywność seksualna czy właściwe odżywianie. Dlatego tak trudno jest sklasyfikować mnichów. Oni nie pasują do modelu szczęścia praktykowanego przez ogół. Któż ma jednak mniej do zakomunikowania niż człowiek masowy?
Mnisi nie są specjalnie wylewni, bywają bardzo nieśmiali, niemal płochliwi. Henry Nouwen, holenderski ksiądz, który spędził siedem miesięcy w opactwie trapistów w Gensee, zapisał: „Zakonnicy są jak dzieci: bardzo skromni i bardzo wrażliwi. Kiedy ktoś ich urazi, mają tendencję wycofywać się. Nie przypominają niczym studentów z dobrych uniwersytetów, dyrektorów wielkich firm, którzy nie przejmują się zmiennością czyjegoś nastroju. Są bardzo nieodporni, a jeśli ktoś zbyt energicznie ich zaatakuje, w odpowiedzi mogą ukryć się przed napastnikiem”.
I w tej całej płochliwości, nieśmiałości mnich staje przed Bogiem. Jakby pod skórą wyczuwał, że druga osoba, choćby najbliższa, nie wypełni do końca. Jedynie On to potrafi.
„Milczenie mnicha rodzi się ze współczucia. Milczy, bo wie więcej, ale nie przymyka oczu w sennej mądrości guru” – zanotował w dzienniku o. Michał Zioło. Był rok 1998, przebywał wówczas w północnej Afryce. „W milczeniu jest zawarte błaganie Boga, żeby się zlitował. Wystarczy spojrzeć w oczy tym ludziom w czarnych kapturach. Mnisi milczą, bo umieją opowiadać tylko prosto: »ptak siedzi na gnieździe«, »spadł deszcz«. I stają się bezradni jak dzieci, kiedy ktoś ich ciągnie za język, domagając się wyjaśnień. Co innego dominikanie – ci spadają na pytającego drapieżnie jak szkolone ptaki”.
Ludziom niełatwo zrozumieć ten styl, który po latach staje się drugą naturą. „Niektórzy uważają nawet, że mnisi okazują innym poczucie wyższości, nie rozmawiają albo nie odpowiadają na stawiane im pytania, w rozmowie potrafią raczej delikatnie skręcić i wywinąć się od zadawanego pytania. Taką już mają trudną naturę. Jest jednak taki zwyczaj, że kiedy się widzimy, należy albo bez słów pochylić głowę na dzień dobry, albo uśmiechnąć się, nie wolno minąć się obojętnie. Starsi uchylają kaptura”.
***
Jednym z symptomów zbliżającego się załamania nerwowego jest przekonanie, że własna praca jest tak niesłychanie ważna, że zrobienie przerwy doprowadziłoby do serii różnego rodzaju katastrof. W tradycji mniszej znalezienie umiaru pomiędzy pracą fizyczną a duchową wprowadza człowieka w niezwykły stan. Składa się on z ciszy i czystej świadomości. I właśnie to proste przeżywanie życia powiązane jest z głębokim poczuciem szczęścia.
„Kiedy wyjeżdżam na dłuższy czas, zaczynam tęsknić za swoim miejscem, za tym światem, który stał się mój, wszedł we mnie, tam jestem bardziej sobą” – zwierzył się dziennikarce o. Michał.
Kiedy myślę o kontemplacyjnych zakonach, narasta we mnie wdzięczność. To najpiękniejsze powołanie w Kościele, ale i najbardziej nierozumiane. Tak mało użyteczne… Nie mam wątpliwości, że bez modlitw tych milczących mnichów świat by jednak dawno już runął. Gdyby nie ich duchowość, sam nie wiem, gdzie byłbym dzisiaj.
Czy więc pozostaje nam jedynie tęsknota za ich pokojem i wolnością, za prostym przeżywaniem życia? Pocieszeniem niech będzie apoftegmat przypisywany abbie Aguerasowi, mnichowi chrześcijańskiemu żyjącemu w IV wieku:
Poszedłem pewnego dnia do abby Pojmena i powiedziałem mu: „Byłem już wszędzie, szukając miejsca, gdzie mógłbym żyć, ale nie znalazłem nigdzie spokoju. Gdzie chcesz, abym zamieszkał?”. Starzec odpowiedział: „Dzisiaj nie ma już prawie pustyni. Idź, poszukaj tłumu. Zamieszkaj wśród ludzi i zachowuj się tak, jakby nikogo obok ciebie nie było. Powiedz sobie: Nie mam żadnych zmartwień. Wtedy zasmakujesz królewskiego spokoju”.
Może więc dlatego nauka mnichów jest tak wspaniała, że wydaje się tak prosta?
Krzysztof Pałys OPRozdział I
Modlitwa, czyli życie w obecności Boga
Benedyktyńska kwoka
Gdybym był świętym egipskim abbą lub pustynnym egzemplarzem osaczonym przez bystre oko Teodoreta z Cyru układającego dla potomności barwną kolekcję mnichów syryjskich, lub byłbym choćby policzony do dzikiej gromady ojców jurajskich, albo nawet pomieszczony w annałach pośród co bardziej rozgarniętych ascetów aiguebellskich – klnę się na mój kaptur – zostawiłbym po sobie tylko jedną życiową maksymę: „Nie wybieraj piskląt z gniazda”.
Gdybym miał trochę więcej szczęścia do kronikarzy, literackich krytyków i braci z kapłańskiego cechu – myśl ta mogłaby nawet stanąć w pełnym szacunku tęsknobliskim oddaleniu przy Popperowskiej sławnej zasadzie moralnej: „Nie strasz zaproszonych prelegentów pogrzebaczem” (to przeciw Wittgensteinowi i chyba przeciw redaktorom naczelnym miesięczników), bo zdaje się, że pod taką kategorię również podpada. Nie wydumał jej filozof, nie skonstruował ideolog, ale podyktowało twarde życie – niech będzie, że „duchowe”. Oczywiście – nic za darmo; uchylenie rąbka tajemnicy, czyli „co autor miał na myśli?”, wymagałoby wielu pielgrzymek, pokornego czekania pod celą (oczywiście rozmawiałbym w starym dobrym stylu przez zamknięte drzwi), darów wreszcie i okazywania przynajmniej umiarkowanego entuzjazmu wobec tak powalającej mądrości. A ponieważ nawet i mnichów obowiązują zasady promocji, zapytajmy bez ponoszenia zbędnych kosztów: co właściwie autor miał na myśli?
Modlitwa wyjęta z kontekstu
Autor miał na myśli modlitwę. Modlitwę wyjętą z kontekstu całego ludzkiego życia, wyłuskaną z życiowego środowiska jak pisklę z gniazda i stojącą nierzadko w opozycji do niego, ba – zachowującą autonomię wobec norm moralnych i posłuszeństwa Kościołowi, modlitwę przedstawianą przez komentatorów niczym byt samoistny i sztuka dla sztuki, cel najwyższy ludzkiego działania, samoobsługującą się czynność, która staje się wreszcie, usprawiedliwioną przez swoją własną nobliwość, ucieczką od ludzi, problemów i życia.
Pół biedy, kiedy jest ucieczką, schronieniem (trudno komuś odmawiać schronienia), ale praktyka jej może stanowić u pewnego rodzaju ludzi paszport, misję kanoniczną i prawo do poprawiania innych, i wreszcie do decydowania o nich ze świętego nadania. W zakonach, które z natury rzeczy dla zachowania spokoju, rytmu i jako takiej efektywności działań dużej grupy ludzkiej dążą do uniformizacji, dochodzi do praktyki „rezerwowania przestrzeni” – by uchronić moją indywidualność, muszę zadbać, aby kojarzono mnie z czymś szczególnym: talentem, ubiorem, funkcją. Jeśli nie mam innych talentów – zawsze mogę „pójść w pobożność”, w „nabożeństwo do…”, „w modlitwę”. I tak czasami dochodzi do tragikomicznych sytuacji, gdy dostrzegamy rywalizujących ze sobą o rząd dusz „brata naukowca” i „brata z kaplicy”. Pierwszy przemawia do nas argumentami tak racjonalnymi i tak podbitymi cynizmem, że słowa takie jak „ofiara”, „dar”, „poświęcenie”, „cierpienie za” stają się wręcz żenujące. Drugi zaś, w imię zaufania do Pana, gotowy jest interpretować naszą migrenę jako skutek oddalenia się od Boga, zabrać nam środki uśmierzające i włożyć na nas ręce.
Summa summarum, „brat doktor” jest mniej niebezpieczny, bo jego pycha jest bardziej na wierzchu i niedostatecznie okadzona skłania go najczęściej do zrzucenia duchowej sukienki. Przypadek drugi zaś z zadziwiającą konsekwencją dąży do zawłaszczenia całego wspólnotowego miejsca, powołując się na „szczególny kontakt” z Bogiem, który daje mu prawo rozkazywać innym, nie pomijając przełożonego. Ta patologia „wybrania” niekoniecznie musi objawiać się w konkretnych słowach – wystarczy, że ktoś taki przez swój wzrok, milczenie, mimikę wskazującą na medytowane właśnie tajemnice bolesne, zagęści atmosferę i do beczki wspólnotowego miodu włoży łyżeczkę dziegciu o nazwie „poczucie winy”. Kto bowiem z nas może z ręką na sercu powiedzieć, że modli się „wystarczająco” albo „tak jak trzeba”? Widziałem „przewodników duchowych” ślęczących przed Najświętszym Sakramentem (nazywanym przez nich poufale „Panem Jezusem”), którzy dokonywali później duchowego gwałtu na drugiej osobie, próbując wedrzeć się do jej serca (z jakimi zamiarami?), używających właśnie na początku rozmowy „argumentu z modlitwy”. Jak boleśnie trafiający to argument i jak ponętno-obiecująca jest dziedzina wyizolowanej modlitwy, mogą świadczyć choćby modne ostatnimi laty pustelnie i leśniczówki, gdzie ciszy i modlitwy „jak w zakonach kontemplacyjnych” uczą również księża, którzy z ciszą i modlitwą mają do czynienia wyłącznie podczas tej nauki, co nie przeszkadza uczestnikom skompaktowanego skupienia, ciszy i modlitwy (2–3 dni).
„Obnoszona na zewnątrz, jaskrawo demonstrowana i stale udowadniana religijność zawsze osłania głęboką i tchórzliwą chciwość i seksualny głód” – notował w Księdze ziół Sándor Márai. Oby się mylił, ale zdaje mi się, że się nie myli; chciwe głody zaznają chwilowego uśmierzenia w czynności wzniosłej, zapewniającej dominację, i poza podejrzeniami, napędzają się także obietnicą przyszłego spełnienia niedostępnego dla innych. I to one sprawiają, że sięgamy po sposób, metodę na szczęście, lekarstwo, które staje się narkotykiem. Nasze dziwne zachowania próbujemy podać innym w sosie mistycznej interpretacji – jako znak sprzeciwu, którego i tak nie pojmą zaprzysięgli poganie, albo znak „szczególnego” wybrania i związku ze Zbawicielem: na przykład ktoś rezygnuje z pracy, by adorować Najświętszy Sakrament, ktoś inny chce porzucić męża i dzieci, by w pełni oddać się modlitwie i kontemplacji. Ktoś inny znów staje się Savonarolą, a jego środki uzdrowienia nadpsutej ludzkości są obezwładniająco proste: przymus, przemoc, eliminacja. Posłużę się słowami Zenona Kruczyńskiego – dokładnie to robi każdy nałóg: wymiata z codzienności wszystko inne, dlatego trudno się od niego uwolnić. I paradoksalnie to, co dumnie nazywa się „dialogiem z Bogiem”, może przeszkodzić w tworzeniu bliskich, ciepłych związków z innymi, o ofiarnej miłości nie wspominając. I powtórzę – nie modlitwa jest tutaj winna, ale wyrwanie jej z kontekstu, pozbawienie oparcia w mądrej formacji i falsyfikacji przez czynne i ofiarne budowanie więzi ludzkich, przebaczenie i ciekawość drugiego człowieka, poszanowanie jego tajemnicy, wreszcie – posłuszeństwo Kościołowi. Można powiedzieć, że w przywołanych przypadkach mamy do czynienia z modlitwą nieposłuszeństwa, która przestaje słuchać Boga, ale nie przestaje obserwować narcystycznie samej siebie.
Próżna nadzieja na spełnienie
Merton próbował nazwać powody takiego fałszywego mistycyzmu i sięgnął jeszcze głębiej, wskazując na pragnienie Boga jako najbardziej podstawowe ze wszystkich ludzkich pragnień. Pisał:
Chociaż pragnienie mistycznego związku z Bogiem jest ze swojej istoty rozsądne i właściwe, to tak łatwo pojmujemy opacznie jego znaczenie, że może stać się czasami najbardziej niebezpiecznym ze wszystkich pragnień. Pragnienie Boga (…) leży u podstaw wszelkiego naszego poszukiwania szczęścia. Nawet grzesznik szukający szczęścia tam, gdzie nie można go znaleźć, podąża za ślepym, błędnym, nieświadomym siebie pragnieniem Boga. Z tego punktu widzenia, nie jest zatem możliwe nie pragnąć Boga. Z drugiej strony, używając wyrażenia „pragnąć Boga”, poniekąd redukujesz Go tym samym do statusu „obiektu” lub „rzeczy”, tak jakby był On „czymś”, co można uchwycić i posiąść w sposób, w jaki posiadamy bogactwa, wiedzę lub jakieś stworzenie. I choć to prawda, że zobowiązani jesteśmy żywić nadzieję na spełnienie naszych najgłębszych potrzeb w obrazie Boga, to jednak bardzo niebezpiecznie jest przy tym myśleć o Bogu jedynie jako o spełnieniu wszystkich naszych potrzeb i pragnień. Czyniąc tak, skłaniamy się nieuchronnie ku zniekształceniu, a nawet desakralizacji Jego świętej i nieskończonej Prawdy. Widziałem wielu ludzi wstępujących do zakonów ze szczerym, gwałtownym pragnieniem Boga i doświadczenia kontemplacyjnego. I widziałem, jak opuszczali klasztor pobici, sfrustrowani przez samą intensywność swoich niespełnionych pragnień. Nie ma bardziej okrutnej nadziei niż próżna nadzieja na doskonałe spełnienie, rozumiane w taki sposób, że staje się całkowicie niemożliwe1.
I jeszcze znamienne słowa o tak zwanych duchowych przewodnikach, dobrze ukazujące naszą przemądrzałość zrodzoną przez ignorancję:
Okrucieństwa przydaje tej porażce nieubłagane samozadowolenie nauczycieli życia duchowego, którzy upierają się, że „nie znalazłeś Boga, ponieważ Mu czegoś odmówiłeś. Nie zgodziłeś się zapłacić ceny”. Tak jakby zjednoczenie z Bogiem było czymś, co wystawia się na sprzedaż w klasztorach jak szynkę lub ser, rodzajem tajemnej transakcji, oferowanej ludziom na kontemplacyjnym czarnym rynku – oferowanej temu lub innemu nieszczęsnemu klientowi dokładnie w momencie, kiedy jego kieszenie są puste2.
Merton nie wspomina, ile czasu może trwać takie złudzenie, ale nie pocieszajmy się zbyt szybko, że to przecież tylko dolegliwość wieku cielęcego, kiedy to przewodnik duchowy sam sobie wydaje się jeszcze piękny i koniecznie chce przejść do historii jako „ojciec założyciel”, ofiarując tytuł „pierwszych towarzyszy” tym najwierniejszym, omamionym obietnicą nie do spełnienia, oddającym swój czas, pieniądze, towarzyskie kontakty, by „zapłacić cenę”. Trwać to może i całe życie. Zmieniać bowiem możemy „ojców założycieli”, a zawiedzeni „ojcowie założyciele” mogą obłożyć anatemą tych, którzy niczego nie zrozumieli, i rozejrzeć się za nowym rocznikiem poborowych.
Arsenał przeciwko uzależnieniom od mistycznych iluzji
Nie mogę więc wyjść z podziwu dla św. Benedykta, który zaopatrzył nas w cały system zaczepno-obronny wobec wszelkich uzależnień od mistycznej iluzji, świętych dziwactw i wątpliwych praktyk pustoszących nasze wewnętrzne życie. W swojej Regule niewiele mówi o modlitwie, ale za to dużo o stopniach pokory, które są zachętą dla mnichów, by stawać się ubogimi, ogołoconymi, łagodnymi i zadowalającymi się ostatnim miejscem, zaprasza ich do pięknej wdzięczności za wszystko. Jego „narzędzia dobrych uczynków” nie są czymś „specjalnie mistycznym”, ale powtarzają starą naukę Kościoła o uczynkach wobec ciała i ducha, i przypominają o potędze Bożego miłosierdzia. Praca, modlitwa, wypoczynek, lektura – a wszystko to w poczuciu, że Bóg na nas patrzy, że żyjemy w Bożej obecności, że to nie my zbudowaliśmy dom Bogu, ale mieszkamy u Niego, jesteśmy u Boga, ubodzy. Wszystko powinno mieć swój czas i swoje miejsce, a wszystkim rządzić dyskrecja, mądre rozpoznanie rzeczy i odpowiedniego momentu, wszystko powinno przenikać umiarkowanie. Benedykt uczy nas „pamięci o Bogu” i tego, że jedną z wielu jej form jest modlitwa. Nie tylko ta „osobista”, ale nade wszystko ta publiczna, kiedy recytujemy psalmy, a w nich wołamy do Pana, dziękujemy Mu, sławimy Go i chwalimy, przepraszamy. Psalmy wychowują nas, odbierają tę namiętną dzikość i brak umiaru w kosztowaniu Bożych pociech, w wyczekiwaniu na Jego odpowiedź i kolejny znak potwierdzający naszą misję, stawiają nas na właściwym miejscu, chronią od gadulstwa, pozwalają włączyć się w historię Izraela, Sprawiedliwego Jezusa i naszych Ojców w wierze. Każdy może je recytować i śpiewać, co chroni nas przed poczuciem elitaryzmu, i w końcu stają się nasze, osobiste. I jest to moment, w którym można uznać się za ludzi ucywilizowanych…
W tej szkole otwierania się na Bożą obecność Jezus przychodzi do nas w chorych, biednych, oskarżonych i odrzuconych, widzimy Go w przełożonym, choć duch Oskarżyciela podpowiada, żeby knuć przeciw niemu, ośmieszyć go, traktować jak powietrze. Podczas momentów lectio, które są niezmiernie trudne, bo osacza nas zmęczenie, sen, myślenie o niedokończonej pracy, Jezus prosi nas o zanurzenie się w Bożej dobroci i wyrzuca nam nasze niedowiarstwo. Praktyka lectio uczy nas, że nie trzeba wszystkiego pojąć, przeczytać, zrozumieć, że wystarczy jedno zdanie, które mnie uderzyło, jedno słowo z Ewangelii, żeby zacząć nim żyć i odmienić dotychczasowe życie. I cieszyć się, i mieć jasne, dobre spojrzenie, które tyle pociechy przynosi braciom.
Czekanie na Boga i nauka chodzenia w Jego obecności w tej szkole realizuje się może nade wszystko w geście przebaczenia. Benedykt zobowiązuje mnichów do pojednania się jeszcze przed zachodem słońca. Na zakończenie laudesów opat sam recytuje Ojcze nasz, a wszyscy inni słuchają i mają się dosłuchać w tej modlitwie modlitw nade wszystko jednej prośby i przykazania: „I odpuść nam nasze winy, jako i my odpuszczamy naszym winowajcom”. Jeśli przychodzi na mnicha czas oratio, to niekoniecznie musi poddawać tę modlitwę drobiazgowej analizie: skąd ona i dokąd ona. Jest to wybuch serca, rwący potok, który sam się staje i sam się wycisza w sercu. Zapewne nie jest dobrze sztucznie go podtrzymywać i przedłużać, ale trudno nie zauważyć, że korzenie tej żywej modlitwy, modlitwy „bardzo osobistej” tkwią mocno w całym systemie praw, zwyczajów, gestów i obowiązków tworzących monastyczną kulturę (Adam z Perseigne, mistyk cysterski zmarły w 1221 roku, nie waha się mówić o „filozofii”) i zabezpieczających zdrowie takiej modlitwy. Rzekłbym, że nie ma innego sposobu, żeby ukształtować w nas Chrystusa, zjednoczyć się z Nim i przemienić w Niego. Benedyktowy system zaczepno-obronny, ze swoimi wytrącającymi nas z egocentryzmu zaleceniami, budowaniem pokoju i równowagi w każdej sytuacji i przez każde działanie, z pokorą wyganiającą za mury przekonanie, że świat nas nie docenia i trzeba z nim wyrównać rachunki, wymaga wiary i do wiary nas wychowuje.
Dla mnie – pisał Merton – stać się Chrystusem znaczy wejść w Życie całego Chrystusa, Mistyczne Ciało Chrystusa złożone z Głowy i członków – Chrystusa i wszystkich, którzy w Niego włączeni dzięki Jego Duchowi. (…) Jeśli zatem chcesz mieć w sercu uczucia i nastawienia, jakie miał Chrystus tu na ziemi, nie odwołuj się do wyobraźni, ale do wiary. Wejdź w ciemność wewnętrznego wyrzeczenia, ogołoć swoją duszę z obrazów i pozwól Chrystusowi ukształtować się w tobie przez Jego krzyż.
A ja dodam – pozwól rękami innych odebrać sobie twory twojej wyobraźni na temat wspólnoty, modlitwy i twojej własnej świętości – to będzie lepsze i zdrowsze niż próba samooczyszczenia. Nie szukaj miejsc szczególnych i „faworyzujących” modlitwę, ale zostań tam, gdzie jesteś, dużo milcz i służ innym z radością, nie zaniedbuj drobnych gestów miłości i przyjaźni, bądź bezbronny, nie mścij się, bądź dyskretny w swojej pobożności, nie ściągaj na siebie szczególnej uwagi – niech mówią o tobie, co chcą. A to, że modląc się, nie dokonałeś uzdrowienia czy nie rozpoznałeś duchów, niekoniecznie świadczy o tym, że jesteś gnuśny i źle się modlisz. I tak jesteś synem Boga Najwyższego – czy to mało?!