Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

  • Empik Go W empik go

Moich 365 kochanków - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
22 czerwca 2022
Ebook
24,90 zł
Audiobook
24,90 zł
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Moich 365 kochanków - ebook

Przygody miłosne wiedeńskiej prostytutki. Orzeźwiająco bezpośrednio i humorystycznie opowiedziana historia 365 kochanków Josefine Mutzenbacher.

Josefine Mutzenbacher urodziła się w Wiedniu, na przedmieściach Hernals 20 lutego 1852 roku. Już w młodości zwróciła zainteresowanie policji moralnej. Praktykowała swój „handel” najpierw w tanich burdelach w podmiejskich dzielnicach, potem w służbie kupca, który zaopatrywał klasę wyższą w towary dziewczęce w okresie boomu gospodarczego i roku wystawowego 1873. Wtedy Józefina zniknęła z Rosjaninem z Wiednia. Po kilku latach wróciła do rodzinnego miasta jako zamożna i elegancka prostytutka.

Kategoria: Erotyka
Zabezpieczenie: brak
ISBN: 9788396399243
Rozmiar pliku: 402 KB

FRAGMENT KSIĄŻKI

ROZDZIAŁ PIERWSZY - WESOŁA DZIEWCZYNA

„Mógłby się ktoś zapytać: po cóż te wspomnienia?

Kiedyś to pisanie robiło mi przyjemność, a dzisiaj, gdy już jestem stara, chętnie na nowo odczytuję te moje zapiski — w ten sposób jakbym raz jeszcze powtarzała moje życie. A było ono bardzo bujne. Zawsze bowiem żyłam tak, jak chciałam, jak dyktował mi mój temperament. Do niczego się nie przymuszałam i od niczego, na co miałam ochotę, się nie powstrzymywałam. Bywało ze mną źle, bywało mi ciężko i trudno — tym większą radość mam teraz, gdy wszystkie kłopoty udało mi się pokonać i na stare lata dobrze mi się wiedzie.

Zawsze starałam się być dla każdego dobra i nikomu krzywdy nie czynić. Z wszystkimi żyłam w zgodzie, gdyż nigdy mściwa nie byłam i o nic do nikogo zbyt długo żalu nie miałam. Panowie dobrze się ze mną bawili i dobrze mi za to płacili. Nie zawsze brałam od nich pieniądze, bo nade wszystko lubiłam się kochać. Po prostu i zwyczajnie: kochać! Francuzi mówią: robić miłość!

Jedno tylko pragnę powiedzieć: pamiętnika tego nigdy nie spisywałam z myślą, aby po mojej śmierci notatki te miał ktoś odczytywać, aby nimi się móc podniecać. Przysięgam — nie dla nich prowadziłam ten zeszyt! Kochałam się, gdyż mnie samej to zawsze robiło frajdę! Nie dla innych! Dla mnie i dla mojego mężczyzny! Czytać o tym, jak inni się kochają, jak inni robią miłość — o, nie! Ktoś taki jak ja, z całą pewnością tego nie potrzebuje. Nie ma nic gorszego, niż zjadać po kimś wystudzone resztki. Gdyby tak być miało — wołałabym natychmiast spalić ten mój dzienniczek!

Nikogo nie powinno obchodzić, co było moim i tylko moim przeżyciem.

Już to raz opowiadałam, jak nasz lokator i jego dziewczyna kształcili mnie — to oni po raz pierwszy wyprowadzili mnie na ulicę. Nieźli to byli nauczyciele, a moje przyjaciółki, gdy już je zdobyłam, dokończyły tej edukacji. Edukacji w miłości! Co dzień pokazywały mi coś nowego. Wtajemniczały w szczegóły naszego zawodu, a ja byłam uczennicą pojętną, jako że — choć się to komuś może wydawać osobliwe — zawsze i chętnie chciałam być dziwką. Po prostu: dziwką! Sądzę, iż lepiej powiedzieć to otwarcie, niż się obłudnie krygować, jak czynią to owe skromnisie, które po kryjomu pieprzą się ostrzej niż my, choć to my, a nie one, w ten sposób zarabiamy na nasz chleb codzienny. Przy czym zawód nasz nie jest wcale taki lekki — dobrze trzeba umieć panować nad sobą, aby temu bądź innemu chłopu nie pokazać, jak bardzo jest on mi akurat wstrętny. Prawie każdy z nich ma jakieś osobliwe wymagania, jakieś swoje, nie zawsze przyjemne właściwości, lecz jeżeli potrafię od razu je wyczuć i uczynić im zadość, wtedy panowie płacą hojnie i chętnie. Nie tylko piczką, ale dłońmi, palcami, ustami, wszystkimi naszymi zmysłami i wszystkimi naszymi dziurkami trzeba umieć tak operować, aby mężczyzna miał z nas swoją przyjemność największą. To jest przecież nasz obowiązek. Kiedy się akurat w ten sposób chce zarabiać na życie — nie wolno pamiętać jedynie o własnej przyjemności.

Kiedy chłop leży na mnie i pcha mi, uderza, wwierca się we mnie, to cały aż dygocze z podniecenia, sapie z rozkoszy — ale kiedy już skończy, często zaczyna gderać niezadowolony: a to nie było tak, a to nie w ten sposób... Robi się obrzydliwy! Dlatego zawsze dbałam o to, aby prócz tych, których obsługiwałam za pieniądze, mieć kogoś takiego od serca, choćby nawet to uczucie było krótkie, płytkie i ulotne. Kiedy tylko załatwiłam jakiegoś skąpego, szubrawego i wstrętnego faceta to, jeżeli tylko mogłam, jeszcze tego samego wieczoru kochałam się z jakimś eleganckim i przyjemnym, żeby w ogólnym rachunku wyjść jednak na swoje.

Byłam ładna, młoda i wygadana. A przy tym lubiłam robić kawały — panowie to cenili.

Od kiedy zaczęło mi się jakoś powodzić — pomagałam ojcu. Ale pilnie uważałam, aby nie oddawać mu, Boże broń, wszystkiego co zarobiłam. Chowałam przed nim moje pieniądze i od czasu do czasu kupowałam sobie coś ładniejszego — a to sukienkę, a to bieliznę, a to jakiś stroik; doradzały mi przyjaciółki. Czasami były to mile pachnące mydła i perfumy. Raz ojciec zapytał: skąd to masz? Odpowiedziałam, że pewien właściciel perfumerii, z którym sypiam, daje mi to z wdzięczności. Mój ojciec był szalenie agresywny — rad by mi zabrać wszystko. Bardzo był zły, gdy co dzień nie dostał ode mnie choćby dwu guldenów. Nie pamiętał zupełnie, że kiedyś — gdy to on niby na nas, na rodzinę, zarabiał — często gęsto matka nie miała co włożyć do garnka. Ale teraz był przekonany, że owe pieczone — przeze mnie — gołąbki winny mu niemal same wpadać do ust. Pił przy tym coraz więcej i ile bym mu nie dała — wszystko przepuszczał w karczmie. Nie pracował i żadnej pracy nie szukał. Było z nim coraz gorzej. W knajpie szydzili z niego i dokuczali mu z mojego powodu. Gadali, że to pięknie, gdy córeczka troszczy się o swojego tatusia, ale że dla chłopa to zgoła nie pięknie być na utrzymaniu dziewczyńskiego tyłka. No, ale jak się nie pracuje, to i tyłek córeczki bywa dobry! Kiedyś, gdy był zalany, tak go ta cała gadanina rozjuszyła, że kuflem od piwa strzelił w łeb kompanowi. Wybuchła dzika awantura — można ją sobie wyobrazić. Pobity i pokrwawiony, z oczami czerwonymi z furii, wrócił do domu — mnie z kolei urządził piekło.

Kochałam mego ojca, nie wymawiałam mu nigdy, że mnie wykorzystuje, że wyciąga ode mnie pieniądze, ale wtedy przebrała się miarka: w parę dni po tej awanturze wyprowadziłam się z domu i wynajęłam sobie pokój na Alsergrundzie. Tam byłam sama u siebie — mogłam swobodnie żyć z tego, co zarobiłam. Dość już miałam tych ciągłych kłótni i wygadywań.

Ojciec nachodził mnie jeszcze kilka razy. Na szczęście — nigdy jakoś nie udało mu się zastać mnie w domu. Dwa razy pisał, przysyłał chłopca z kartką, żądając, abym wróciła do niego. Nie miałam najmniejszego zamiaru. Od czasu do czasu posyłyłam mu guldeny — nie mogłam pozwolić, aby był głodny. Znajomi z naszej ulicy opowiadali mi, że po dawnemu przesiaduje w knajpach i stale mnie wyklina. Ludzie śmieli się z niego, a mnie było przykro.

Było nas razem — wtedy — sześć młodych kurew, które oczywiście goniły za forsą, robiąc przy tym — jak to podlotki — najrozmaitsze głupoty. Całe wieczory i noce przesiadywałyśmy w pewnej gospodzie, albo też w małych, tanich kawiarenkach. Trajkotałyśmy, plotkowałyśmy, obgadywałyśmy chłopów. Niekiedy ich wyklinałyśmy, gdy jakiś facet chciał którąś z nas oszukać. Solidarne, gdy którejś z nas akurat szczęście nie dopisało, wszystkie jej pomagałyśmy. Młode, świeże i wesołe — a i tanie byłyśmy również! Za jeden lub dwa guldeny szłyśmy do łóżka. Dwa niewielkie, na szczęście czyste, hoteliki były tuż obok. W lecie wysiadywałyśmy przed knajpą, w altance uwitej z gałęzi oleandru, które pikolak a to zasuwał, a to rozsuwał, jak nam akurat pasowało. To nasze stałe miejsce nazywałyśmy „siodłem dworskiej damy”! Choć żadna z nas wtedy jeszcze na koniu ani razu nie siedziała!

Tam właśnie nad szklaneczką wina lub kufelkiem piwa, plotkowałyśmy całymi godzinami. Panowie przechodzący mimo wsuwali ręce poprzez listowie, łaskocząc zaczepiali nas, albo po prostu kiwali na nas dłońmi. Czasami nawet poprzez gałęzie ten i ów wsunął głowę i wesoło zagadał.

Któryś kiedyś się roześmiał: „O, piękności! Czyżby zespół Cecylianek, moje wy panny śpiewaczki?”.

Wesoło odparowała ta, którą wybrał. Biorąc torebkę powiedziała: „Dziewczyny! Idę brać ślub!”.

I poszła z facetem. A my pomachałyśmy jej, wykrzykując przy tym jakieś tam frywolności. Zazdrosne nie byłyśmy nigdy, każda każdej życzyła chłopa najhojniejszego i najtwardszego. Młode, wesołe, przy tym zuchwałe i bezczelne, ufające w bożą opiekę!

Już wczesnym popułudniem każda z nas rozglądała się za facetem. Spacerowałyśmy jednak raczej po uliczkach bocznych — bojąc się, aby policjant nas nie zanotował. Zarobione guldeny natychmiast wydawałyśmy w kawiarenkach — na ciastka. Gdy któraś od faceta dostała tych pieniędzy więcej — zaraz całą piątkę zapraszała na podwieczorek. Z panami załatwiałyśmy się wtedy szybko — pół godziny i dziewczyna już była z powrotem. Pod barwnymi sukienkami cieniutkie koszulki i żadnych majtek. Chwila i już byłam naga — facet, któremu w drodze z pracy spieszno było do domu, szybko wkładał swojego, stemplował mnie raz i drugi i już kończył. Każdy z nich chciał mieć tę swoją małą przyjemność, zanim w domu spotka swoją starą i ta też będzie czegoś od niego chciała — a z nią to już pewnie mniej przyjemnie. Chętnie płacili za moje młode i ładne ciało i za taki pospieszny numer. Często dostawałam jeszcze i paczuszkę papierosów — w podarunku za udany numer. Częstowałam nimi przyjaciółki — sama palić nie lubiłam, ale jedno mocne sztachnięcie mogłam wytrzymać. Starannie się jednak pilnowałam: palenie, picie, zarywanie całych nocy niszczyło nas o wiele bardziej, niż rżnięcie się i pieprzenie.

Jedna z nas, Stefka, fantastycznie umiała naśladować innych — czyniła to lepiej, niż niejedna zawodowa aktorka. Pięknie odgrywała knajpiarza, gdy którąś z nas rugał za to, że, niezgrabna, dała się zanotować gliniarzowi. Naśladowała złośliwą właścicielkę umeblowanych pokoi, jak to stręczyła nas zaciągając z czeska. Potrafiła również tak znakomicie szczekać, że aż pies restauratora zdradzał oznaki niepokoju.

Najlepiej jednak naśladowała mężczyzn, którzy ciupciając sapią, dyszą i charczą. Gdy któraś z nas wracała z hoteliku, jeszcze gorąca, natychmiast pytała Stefki: „A jakim był ten, który właśnie mnie zetżnął?” — i Stefka natychmiast odgrywała owe bełkoty i wzdychania, tak że tamta aż kwiczała z uciechy. Tak to Stefka nam pięknie odgrywała.

Stefce wystarczyło raz rzucić okiem na faceta i już wiedziała, jakim on jest w łóżku. A przy tym ona sama bynajmniej tak na chłopów nie leciała — oszczędzała się. Była rasową, czarną dziewuchą — urodę miała jakby nieco chłopięcą, ale piersi zgrabne i wydatne — zawsze płacili jej więcej niż nam. Umiała mężczyznom dawać, dobrze się znała na tym interesie. O Boże! na tym interesie Stefka znała się znakomicie — później jeszcze wiele razy miałam się o tym przekonać!

Niekiedy, gdy już wieczór był późny i każda z nas swoje zarobiła — bocznymi uliczkami ruszałyśmy w miasto, na spacer. Sześć dziewczyn w jednym szeregu — żadnemu nie przepuściłyśmy. Tarasowałyśmy chodnik, faceta w kąt i dalej czynić żarty! A to złapać go przez spodnie, pomasować, połaskotać parsknąć słowem sprośnym, a i oko puścić do niego — jakby dziewczyna na niego akurat leciała! Ale gdy już się napalił — i już rozpinał spodnie — fiut! Nas nie było! I to dopiero rozwścieczało każdego — takie raptowne porzucenie.

Pro wody rką ulicznych kawałów z reguły bywała Stefka. Ona zagadywała faceta, gdy myśmy go okrążały, chwytała go w kroku, puszczała oko, kokietowała, prychała i miauczała niczym kotka.

— Chłopczyku, już do domu? Do swojej starej? Tak wcześnie? A my tutaj wszystkie z operowego baletu i szukamy jakiejś rozrywki...

Dopowiadała druga: „A jakie my fajne, niech pan sam popatrzy i pomaca, jak trzeba i gdzie trzeba” — i spódnica do góry, a majtek tam żadnych, same futerka.

Każdy patrzył, chwytał, macał, aby od razu wsadzić palec w to, co schowane jest najgłębiej. Jednym i drugim ruchem odkrywałyśmy przed nim nasze młode, spiczaste cycuszki z ciemniejącymi brodaweczkami.

A gdy byłyśmy w humorze jeszcze lepszym, a dokoła nigdzie gliny nie było, to mógł się przyjrzeć jeszcze dokładniej. Oczy facetom na wierzch wychodziły i rwali się lizać, kiedy my, młode niewiniątka, unosiłyśmy spódnice pokazując nasze czarne, brązowe bądź jasne szamszurki.

Jedna z nas, Finka, swoje runo w kroku miała absolutnie jasne. Gęste i jasne. Stuprocentowa blondynka. Bezczelna Stefka głośno ją zachwalała: „Za taką blondynkę cena podwójna, absolutny rarytas!”.

Panowie już chwytali nas mocno, już w kroku mieli twarde — nagle ostry wykręt, zręczny unik — piszczałyśmy przy tym, niby takie wstydliwe, a Stefka poważnie objaśniała: „Wszystkie dziewice, cenią się bardzo!”. A kiedy chłopom z takiej zabawy aż pękały rozporki, Stefka krzyczała gwałtownie: „Jezusie kochany! Tak późno! Dziewczyny do domu! Matki będą wściekłe!”. A czasem inaczej: „Całujemy ręce pana doktora! Dziewczyny, czas na lekcje tańca!”.

Śmiejąc się rozbiegałyśmy się na te lekcje tańca, a facet zostawał ze swoim drągiem. Niektórzy za nami wymyślali, wyklinali — nie pozostawałyśmy dłużne. Któraś pokazała facetowi język, inna — często właśnie Stefka — zadzierając spódnicę wypinała goły tyłek.

Tak nabuzowani i tak porzuceni często biegli do najbliższej bramy, aby tam, ukrywszy się, załatwić się samemu, gdyż trudno im było z takim twardym ogonem i nabrzmiałymi jądrami wracać do domu.

A wtedy Stefka cofała się raz jeszcze. „Pan pozwoli, panie doktorze...” — zgrabnymi palcami chwytała go, parę zręcznych, silnych ruchów jej dłoni, i byli gotowi — spływała ciepła galaretka. O! Stefka umiała to robić znakomicie — z najbardziej miękkiego w mig wy trzepała co należy, szepcząc mu przy tym radośnie: „No i fajnie! Jeden dzieciak mniej! Stefka obsłuży zawsze z ochotą, jeżeli tylko panu to się podoba...!”.

Stefka lubiła tak własnoręcznie obsługiwać mężczyzn. Z czasem i ja nabrałam do tego gustu. Patrzeć jak mężczyzna spuszcza się pod ruchem twojej ręki, z twojej pieszczoty to niekiedy równie przyjemne, jak wówczas gdy kończy mi do środka. To też daje jakąś babską satysfakcję! Lubię oglądać wytrysk mężczyzny i lubię czuć męską spermę na własnej skórze — na dłoni, na piersiach, na brzuchu i na udach.

Ej! Wesołe to były czasy! Bezczelne i swawolne zawsze miałyśmy dosyć forsy. Jedna z nas umiała nawet gadać do rymu. Wulgarne to były wierszyki, ale wesolutkie. Dla każdej z nas ułożyła wierszyk biorący się z imienia. Kiedy panowie zagadywali — odpowiadałyśmy:

„Stefka jestem bardzo ładna — umiem ruchać się jak żadna!”

A ją: „Józefinka jestem — włóż swojego z gestem!”

Takimi wierszykami skracałyśmy sobie czas czekania na facetów. Pol- deczka ciągle nam układała nowe wierszyki — wesolutkie i sprośne. Panowie wierszykami tymi podniecali się szczególnie. Jeszcze trzysta metrów do hoteliku, a tu ogon już był twardy!

Kiedyś miałam przygodę dziwną bardzo. W piękne niedzielne, letnie przedpołudnie wyszłam na spacer. W ładnej sukience. Prosto, główną ulicą Hernanselską doszłam do Neuwaldeeg — nagle zaczepił mnie jakiś pan. Niemłody, elegancki. Niebieskie, zimne oczy. Chciałam go wyminąć — niedzielny odpoczynek. Ale on uparcie zagadywał, że nie zrobi mi niczego złego i niczego szczególnego ode mnie nie chce. Na koniec zgodziłam się. W mleczarni na Schwarzenbergu zjedliśmy wyśmienite drugie śniadanie. Potem ujął mnie pod rękę i prowadził tak czule, jakbym była narzeczoną. Przechodnie nawet z nas żartowali. Usłyszałam czyjąś półgłośną uwagę: „Ci to chyba już zaraz przestaną spacerować...”

Na leśnej przesiece nagle stanął i zapytał: „Czy chciałabyś teraz być dla mnie dziewicą?”.

Roześmiałam się: „Może i tak, ale jest to już o wiele za późno...”

Zmarszczył się i oświadczył: „Ale ja chcę tego teraz, tutaj i zaraz. Przejdziesz się nieco, tak niby patrząc na kwiaty, ja nagle wyskoczę z krzaków, rzucę się na ciebie i zerżnę cię! Musisz się trochę bronić, ale niezbyt mocno, i nie powinnaś krzyczeć, po co zwracać uwagę! Zrozumiałaś?”.

Komedia taka wydawała mi się głupia i wstrętna. Długo musiał mnie namawiać. Dał mi nawet z góry pięć guldenów, nim zgodziłam się na zrobienie mu takiej akurat frajdy. W końcu schował się między drzewa, a ja spacerowałam sama jak gdyby nigdy nic. Trochę jednak bałam się i byłam speszona.

Nagle wyskoczył — runął na mnie, złamał mnie w pół, aż mnie zabolało w pasie — o mało nie straciłam przytomności. Zupełnie inny człowiek — o- czy wytrzeszczone dziko, ślina kapiąca z półotwartych ust, bełkot niezrozumiałych słów. Wiedziałam, że to komedia, że mi za to zapłaci — chciał gwałcić dziewczynę! — ale wyglądał tak strasznie, był tak brutalny, że ogarnęła mnie groza. Pięściami z całej siły wyrżnęłam go w twarz — lecz tym jeszcze bardziej go podnieciłam. Jedną ręką złapał mi piersi, drugą kneblował usta, jakbym naprawdę chciała krzyczeć. Zlękłam się, że mi wybije zęby. Bardzo silny i zupełnie szalony. Tak mnie brutalnie miętosił, tak się do mnie dobierał, że aż mi pociemniało w oczach. Rzucił mnie na trawę i zwali się całym ciężarem. Broniłam się naprawdę i naprawdę zostałam zgwałcona. Rozerwał spódnicę, oderwał guziki bluzki. Dziko kotłowaliśmy się w trawie.

Wreszcie udało mu się zedrzeć ze mnie spódnicę. Zwierałam uda, biłam go w twarz. Silnie i zręcznie wykręcił mi ręce, kolanem rozwarł nogi, pękły majtki i facet swoim wielkim, napiętym członkiem wdarł się we mnie bardzo boleśnie — osiągnął swoje. Spocony i jęczący leżał na mnie, a ja byłam bliska uduszenia.

Długo i mocno wbijał się we mnie, ale ciągle nie mógł skończyć — może dlatego, że nadal broniłam się waląc go po jądrach. Ta miłość gwałtowna musiała być dla niego bardzo bolesna, ale i bardzo przyjemna. Skamlał i jęczał — wyraźnie szczęśliwy. Na koniec siknął — ledwo poczułam, tak tego było niewiele. Niemile i ostro, głosem pełnym złej radości, a głos też mu się zmienił, szeptał:

— Ty bydle, ty zdziro, ty kurwo... masz za swoje... tak się kończy spacerowanie... Mama się zdziwi jak, skurwiona dziwko, z brzuchem bękarcim wrócisz do domu... Uważaj! ... Bękart nie będzie miał ojca... ach ty, kurwo, kurwo jedna...

Spuścił się po raz drugi, też słabo, stoczył się ze mnie i niby martwy leżał na boku. Przeraziłam się nie na żarty — jeszcze mi zdechnie i co wtedy zrobię? Zaczęłam się trząść, a przy tym sama próbowałam doprowadzić się do ładu — nasze ubrania były poplamione i wygniecione. Na szczęście przez cały czas tego dzikiego przedstawienia nikogo nie było w pobliżu. Po chwili przyszedł do siebie, wstał, szybko się ogarnął, pozapinał, bez słowa dał mi jeszcze dziesięć guldenów i prędko odszedł — sam, w swoją stronę.

Czułam się fatalnie — do tego wściekle rozgniewana. Taki bydlak! W pierwszym kiosku napiłam się wody sodowej — przyszłam jakoś do siebie. Czas jakiś spacerowałam jeszcze po Praterze, aż minął szok. A i odraza też mi przeszła! Jeszcze jeden zboczeniec — ilu ich widziałam, ilu ich miałam spotkać! Wieczorem przy kufelku młodego wina, w kafejce w Dörnbach, uznałam, że wprawdzie facet był wstrętny — wielu takich na szczęście nie bywa — ale piętnaście guldenów warte takiej osobliwej zabawy. Opłaciło się. Nazajutrz kupiłam sobie za to koronkową parasolkę, kapelusz oraz złociste pantofelki.

Wyglądając szykownie i ponętnie często spacerowałam uliczkami Prateru. W alei głównej można było spotkać nader interesujących panów. Tutaj to ja byłam panią — nie każdy mógł mnie mieć, nawet jak zaczepił. Ten tylko, który mi się choć trochę podobał. Gdy któryś na tym trakcie do mnie zagadał — najpierw patrzyłam chłodno, jakby nie widząc. Potem skręcałam w boczhą alejkę, gdzie zaciszniej i spokojniej — dopiero, gdy facet zdążając za mną zagadał powtórnie dobrze mu się przyjrzałam. Jak mi się nie podobał mówiłam, że za pierwszym rogiem czeka na mnie narzeczony — i gościa zostawiałam samego.

Ale bywało inaczej... Tam właśnie, w alei na Praterze, poznałam mężczyznę, z którym po raz pierwszy w życiu związałam się na dłużej. Było to moje pierwsze takie długie, regularne i całkowite współżycie. Zostałam jego utrzymanką. Każdy stosunek z nim sprawiał mi ogromną frajdę fizyczną i psychiczną. Kochał mnie znakomicie! Nazywał się Aleksander Feringer. Bogaty właściciel masarni, typowy wiedeńczyk. Ani dobrych manier ani niczego innego od niego się nie nauczyłam, ale był wesoły, lubił kawały, miał pieniądze, a przy tym członka nader znakomitego, którym najchętniej chędożyłby mnie bez żadnej przerwy. Miałam co wkładać, miałam co całować i miałam co brać! Był popędliwy i zazdrosny, nie pozwalał na żadne skoki w bok, miał wściekły temperament. Nauczyłam się z nim postępować i doskonale się dopasowaliśmy.

Tego dnia wędrowałam pieszo, daleko od lunaparku. Nie miałam ochoty na żadnego faceta, zmęczona rozglądałam się za fiakrem, aby wrócić do domu. Nagle zatrzymał się przede mną mały elegancki powozik na gumach. I powóz i koń w zaprzęgu aż lśniły w silnym słońcu.

— Jedziemy, piękna panienko! — woźnica śmiejąc się uchylił cylindra. Zagadnął miło. Od razu poznałam, że nie był to żaden dorożkarz, choć twarz miał ogorzałą — pan, który własne cugle trzymał w ręku. Prezentował się solidnie i szykownie — lekko siwe wąsy na czerwonawej twarzy. Szeroki, krótki nos również był czerwony. Tak, tak — wypić to on potrafił dużo, i wina, i czegoś znacznie mocniejszego! Takim był ten Xandel!

Odparłam elegancko i nieco bezczelnie: „Do Gwiazdy! Do Gwiazdy Prateru!”.

Zeskoczył z kozła. Lekko uniósł mnie w talii i raz dwa znalazłam się obok niego, na koźle. Przykrył nam nogi wytwornym pledem szkockim, trzasnął z bicza, rumak ruszył lekkim kłusem. Pojechaliśmy!

Chcąc, aby ta zabawa trwała dłużej nieco, zapytałam jakby wyniośle: „Ile będę panu winna? Aż do samej Gwiazdy!”. A nie było to blisko.

— Tyle co innym, co zawsze, łaskawa pani!

Roześmiałam się — formułka dobrze tutaj pasowała. Oczywiście — on poznał od razu, co ja innym dawać zwykłam. I tego właśnie chciał. Oboje już wiedzieliśmy: rozpoczęła się nasza gra — i my w nią zagramy.

Zaczął od razu. Jako, że jezdnia była akurat pusta, wsadził rękę pod pled i uszczypnął mnie w udo. Odwinęłam się — i tak mocno dostał po papie, że aż koń zastrzygł uszami. Oczy zrobiły mu się okrągłe, poprawił cylinder, który osunął mu się na ucho i zagadał do konia:

— Ale szelma dumna, nie każda tak bić potrafi!

Oboje parsknęliśmy śmiechem — i już była zgoda. Wtedy zaczął opowiadać o sobie. A kiedy w głównej alei mocnym „prrr” zatrzymał konia przed kawiarnią, już dużo o nim wiedziałam.

Aleksander Feringer. Wielka wędliniarnia we własnym domu na Lerchenfeld. Znałam ten sklep — niekiedy tamtędy chodziłam. Interes prosperujący. Mężczyzna lat pięćdziesiąt dwa — od czterech lat wdowiec. Po żonie żałoby nie nosił — była złośliwa i kłótliwa, no bo też on ją pewnie zdradzał tęgo! O żadnym nowym małżeństwie nie myśli: „Baba mi po głowie jeździć nie będzie, już żadna!” — wyjaśnił. I tak mi właśnie bardzo odpowiadało: nigdy żaden masarz z biedy nie umarł. Mogłam mieć swoje nadzieje.

Z łobuzerskim błyskiem w oku, niby w zaufaniu wielkim, wyznał mi, że wdowieństwo bynajmniej mu nie ciąży, z wprawy nie wyszedł, a potrzeby nadal ma odpowiednie. Zapytałam, czy w tym miejscu winnam się zaczerwienić — roześmiał się hałaśliwie i jednoznacznie.

Przy małym stoliku, w cichym kąciku, doskonały podwieczorek. Koniowi też wynieśliśmy parę kawałków chleba. Koń jadł mi z ręki, a ja głaskałam go po pięknej, doskonale utrzymanej szyi i po miękkich chrapach. Że lubiłam zwierzęta — Feringerowi podobało się to szczególnie. Kto ma serce do zwierząt — zauważył — równie przystępnym powinien być dla ich panów... Znów uniosłam dłoń, jakbym go chciała trzepnąć, on krzyknął tylko: o rany!

W czasie podwieczorku tak manewrował kolanami pod stolikiem, aby swoimi uchwycić moje. Zażądałam, aby odwiózł mnie do Ronda Prateru. Widziałam, jak był podniecony — gdy znowu uniósł mnie do góry, aby posadzić na koźle, niby przypadkiem potarłam go w kroku: tam już był cały kandelabr od gazowej lampy! Dla kawału, gdy powóz wolno toczył się w stronę Lerchenfeldu, jeszcze się droczyłam żądając, aby wysadził mnie na rogu ulicy. Ale Xandel wiedział swoje, a rozpalony już był jak byk. Niby młodzik jakiś zaczął żebrać: „Tylko na jedną małą filiżaneczkę kawy, serce moje, tylko na jedną filiżaneczkę... będę tak cnotliwy, obiecuję, niby mnich w klasztorze...”.

W mieszkaniu Xandla panowała cisza zupełna. W niedzielne popołudnie wszyscy domownicy gdzieś wyszli. Gdy otwierał zamek — znowu udałam gest ucieczki. Przytrzymał moje biodro swoją żelazną, rzeźniczą dłonią — i już byliśmy u niego. Błyskawicznie zatrzasnął za nami drzwi wejściowe.

I natychmiast rwał się kochać. W mrocznym przedpokoju rzucił mnie na fotel, aż zatrzeszczało. Z impetem uderzył między moje uda, zadarł spódnicę i sapiąc ściągał mi koronkowe majtki. Niecierpliwy i niezręczny — ale my, kobiety lubimy takich niecierpliwych — podarł mi je. Z rozporka wyskoczył mu rozpęczniały, stojący drąg. Niczego podobnego, jak ten olbrzym Xandla, nigdy jeszcze nie widziałam. Ogromny, czerwonobrązowy, gruby i jak rogal wygięty. Zlękłam się, że taki nie wejdzie mi do środka. Na domiar Xandel tak był rozgrzany, że już mokry był ledwo zdołał wysunąć się ze spodni. Błyskawicznie podałam mu moją najpiękniejszą — i tak, na szczęście, uratowałam część tego kleistego ładunku. Przysięgam — nie było to mało! Wtedy dopiero przysłoniłam twarz dłonią i udałam skromnisię.

Xandel twardziela ciągle trzymał we mnie, w środku. Chociaż już skończył — aż mi chlupotało — nadal jeszcze był twardy. Chłop z żelaza. Obrócił mnie, postawił na nogi, wygiął i znów włożył mi go od tyłu. Piersi wyszarpnął mi ze stanika, chwycił je dłonią, jeszcze głębiej wsunął mi swą gorącą kluchę i tak popychając mnie przed sobą, krok po kroku, posuwaliśmy się razem, on we mnie — prowadził tak przez wszystkie pokoje aż do ostatniego. Pokazywał mieszkanie — ani na moment nie przestając wbijać się we mnie i wwiercać — pierwszy raz wtedy spółkowałam z mężczyzną chodząc; potem zdarzało mi się to częściej — zawsze było przyjemnie. A gdy na koniec znaleźliśmy się pod portretem, zresztą kiepskim, jego małżonki, z głośnym okrzykiem obrzydzenia „fuj!” — pod jego adresem — pchnął mnie prosto do sypialni i tam dopiero na szerokim łożu ślubnym, pokrytym pluszową brązową kapą, otrzymałam przyobiecaną filiżaneczkę kawy...

Brutalnie zepchnął mnie na łóżko, jednym ruchem podrzucił moje obie łydki na swoje ramiona, i raz jeszcze z przodu wbił z całą siłą swój wielki półksiężyc w moją mokrutką szparkę. Zakrzyczałam z niesamowitej rozkoszy. Dotąd jeszcze — ani w przedpokoju, ani w tym marszu — nie miałam go w sobie aż tak głęboko, do samego dna. Szamszurka rozciągnęła się elastycznie i pomieściła coś, czego dotąd nikt jej takiego nie wkładał — teraz dopiero odczułam jego wielkość i grubość w całej pełni i okazałości. Tak wielki chłop to marzenie każdej prawdziwej kobiety! Piszczałam z radości.

Potężne brzuszysko wprawdzie nieco mu przeszkadzało, ale rozmiar tudzież imponujący łuk jego członka znakomicie nas do siebie dopasował. Między jednym a drugim sztosem gadał, sapiąc i przerywając:

— Ty, taka jak ty... dawno takiej szukałem... oj! ... psiakrew, więcej szczęścia niż rozumu... jak cię tylko zobaczyłem zaraz stanął mi na baczność... ech! ty moja mała pizdeczko, piczko, piczulko... głodu z Feringerem nie zaznasz, mieszkanko ci urządzę... mój Boże!... ufff... niedaleko stąd... ale nie będziesz wychodzić spode mnie... wpasował mi się w tę twoją dziurkę... o... już... już...

Opadł na mnie, całował mi piersi i gryzł sutki. A we mnie, tam w środku, pod brzuchem aż coś dzwoniło i chlupotało. Oddychając ciężko, przez kilka minut leżeliśmy bez ruchu.

Po chwili cicho zapytał:

— Zgoda?

— Ale panie Feringer, tak od razu? Ja będę musiała to sobie przemyśleć, niemal ślub przecież... Xandel — zmieniłam ton i słowa — aleś mi dogodził, ty jesteś kutas! Tak cisnąć wspaniale! — zajęczałam z nowej rozkoszy. Nie wychodził ze mnie, tylko znowu zaczął pracować.

— Jezus Maria... przepraszam, bardzo przepraszam! — zląkł się że mnie krzywdzi i już chciał przerwać, ale go dłonią przytrzymałam. — Ale jak ja mogłem przepuścić takiej cudownej dupce... jak?

I znowu skończył!

Chwilka odpoczynku. Wysunął się ze mnie. Zerwał się i zaczął jakby porządkować moją sukienkę. Nie swoje rozpięte spodnie, ale moją sukienkę. Koronkowe majteczki i jedwabna bluzka była w strzępach. Xandel gorączkowo przerzucał szuflady wielkiej komody i zaraz podał mi nową, bardzo piękną bluzką z niebieskiego aksamitu. Modna nie była, zalatywała kamforą — dawno kupiona i nigdy może nie noszona — ale na przejście do domu nadawała się całkiem dobrze, choć z przodu było jej dla mnie o wiele za dużo. Xandel złapał mocno ów nadmiar bluzki oraz to co było już pod nią, i oświadczył zadowolony:

— Powinnaś trochę przytyć! Moja Róża to miała te swoje mleczarnie niczym dwie wielkie banie!

Umówiliśmy się na dzień następny — wtedy miałam zdecydować się na stałe objęcie moich obowiązków przy Xandlu, kandydacie na mojego pierwszego „męża”. Już byłam w przedpokoju, gorąca i zdyszana po takim dymaniu, a on znowu naparł na mnie od tyłu. Już kładłam dłoń na klamce drzwi wejściowych, gdy znowu zadarł mi spódnicę — zareagowałam natychmiast, pochyliłam się ostro do przodu, wystawiłam tyłek i jego twardy znowu był we mnie. Huśtałam się i zasuwałam — z każdą chwilą zabawa była coraz fajniejsza. To było coś! Xandel rypał tak silnie, że aż grzechotał mną o drzwi — we wte i z powrotem. Przyjemne bardzo! Jak wreszcie się spuścił — znowu kwarta gorącej galarety — jeszcze mi tam trzymał swojego giganta. Chciałam się odsunąć, ale on tak mocno przywarł do mnie biodrami i przytrzymywał mnie rękami, że ruszać się nie mogłam. Tkwił we mnie i po minucie — nie trwało dłużej!—jego hultaj znowu był twardy. I znowu skończył! Ale tego wieczoru to był już jego numer ostatni. Wielki wąż Xandla wysunął się ze mnie, opadł, zmiękł, sflaczał i na dzisiaj już był do niczego. Mógł odpocząć i ja też mogłam, nawet musiałam, odpocząć. Ale przedtem należało mu pięknie podziękować. Przyklękłam i najczulej jak umiałam najpierw obcałowałam ten jego czerwono-brązowy, mokry i śliski żołądź, a potem wzięłam go w usta i wyszorowałam jak mogłam dokładnie językiem. Zasłużył sobie na to!

Byłam, chyba jedyna, zdolna sprostać takiej furii kochania — ale już bardzo umęczona. Przywołałam dorożkę i pojechałam do domu. Moja ha- marajdka płonęła jak ogień i dobrze musiałam zaciskać uda — ciągle się ze mnie wylewało. Gdy płaciłam dorożkarzowi za kurs, znalazłam w torebce dwa banknoty dziesięcioguldenowe, przedtem tam ich nie było. Spałam jak zabita, pełna wspaniałych nadziei.

Nadzieje się ziściły.

I tak rozpoczęły się moje piękne czasy — moje pierwsze piękne czasy. Xandel okazał się słowny, a swoje przyjemności opłacał hojnie. W tydzień później już miałam małe śliczne mieszkanko na plantach. Salonik — niebieski plusz ze złoceniami, sypialnia — biała i różowa. Z łóżkiem niskim i szerokim. Jego cienkie i zgrabne nóżki musiały wytrzymać wiele, gdyż Xandel był wściekłym jebakiem.

Do tego jasna, przytulna kuchnia ze służbowym pokoikiem. Śmiało sama bym mogła prowadzić gospodarstwo, ale Xandel dbał o moje dłonie.

— Tak piękne dłonie nadają się tylko do pieszczenia mojego, to znaczy i twojego, Pana — powiedział i dwornie ucałował mi wewnętrzną stronę dłoni. Znałam znaczenie tego gestu i oczywiście ręki nie cofnęłam. Mógł ją całować jak chciał.Wynajął mi tedy młodą dziewczynę z wiedeńskiego przedmieścia. Lena — trochę arogancki kocmołuch, stale rozczochrana, przedwcześnie dojrzała siedemnastolatka. Dostatecznie sprytna, aby łasuchować jak kot i kraść jak kruk co się jej tylko z jedzenia nawinęło. Udawałam, że niczego nie widzę — niech tam sobie dziewucha użyje. W domu to się najpewniej wiele nie najadła — pamiętałam własne dzieciństwo. Nie podobały mi się jej ciemne, jakby obramowane, oczy — taiło się w nich coś grzesznego. Ona też pragnęła być dziwką?

Xandel objechał ze mną cały Wiedeń — miał gest! Do najlepszych kraw- cowych i modystek. Dostałam od niego wszystko: kapelusze, suknie, koronkową bieliznę, paryskie perfumy oraz torebkę ze złotej łuski. Prezentowałam się niczym księżniczka — ta z bajki.

Przychodził codziennie o szóstej wieczorem. Najpierw był wspólny podwieczorek, a potem duże i gwałtowne kochanie oraz inne podobne serdeczności — aż do godziny ósmej. Wtedy się ubierałam, zawsze mi w tym pomagał, i szliśmy razem na kolację, po niej do teatru, do kabaretu, czy jeszcze gdzieś indziej. Niekiedy do cyrku Rentza. Xandel często zostawał u mnie na noc. Piękne to było życie, ale nie takie lekkie — oj nie!

Xandel był grymaśny i miał swoje kaprysy. Taki był stale do mnie napalony, że kochał za sześciu. Nie znał przerw ani odpoczynków — tyle tylko ile pracował w swojej masami. Dzwonił w sposób umówiony i sama musiałam mu drzwi otwierać. Żądał, abym zawsze wtedy miała na sobie jedynie lekki peniuar, pończochy i pantofelki. Ledwo przekroczył próg, zaraz rozchylał mój szlafroczek, a rozporek już sobie rozpinał na schodach — w oka mgnieniu, na powitanie, już miałam go w sobie. Uniesioną lewą nogę przerzucałam przez prawe ramię Xandla — numer powitalny odprawialiśmy natychmiast, na stojąco, w przedpokoju. Ręką chwytał mnie za pośladki, podsadzał, przyciskał, a ja jego wielkiego Pana wsuwałam sobie między moje — mówił: najpiękniejsze — wargi sromowe. Szło nam jak maszyna. Jakkolwiek ostro — bez żadnego hałasu.

Lena miała surowy zakaz pokazywania się, jak długo Xandel był u mnie. Cały czas siedziała w kuchni, ale słyszałam jak przykładała ucho do drzwi — lekko przy tym sapała, a ja miałam słuch bardzo dobry. Najprawdopodobniej sama się przy tym zaspokajała. Któraż z nas tego tak nie robiła?

Z przedpokoju przechodziliśmy do saloniku albo wprost do sypialni. Opowiadał wesołe anegdotki o tym, co działo się w wędliniarni albo u jego licznych przyjaciół. Jadł za trzech i ruchał mnie za sześciu. Jego potężny Pan zawsze sterczał na wierzchu — rzadko widziałam go obwisłym albo schowanym w rozporku. Czy akurat pił kawę, czy naśladował któregoś z kamratów z klubu sportowego — a czynił to niczym Stefka, śmiesznie bardzo — czy opowiadał mi swoje dowcipy wymagał, abym stale bawiła się jego stojącym, którego żołądź świecił ciemną purpurą. Musiałam go pieścić, masować, obciągać i ściągać mu skórkę, łaskotać w jądra, całować, ssać i lizać — ciągle byłam zajęta wokół tego sztywnego i wyniosłego drąga, którego nazywałam moim Panem! Najbardziej jednak lubił, gdy go karmiłam. Siadałam mu wtedy okrakiem na udach — oczywiście Pan natychmiast wchodził we mnie — i sama wkładałam mu do ust, a to rogalik, a to kawałek szynki, a to kawałek tortu. Tymczasem on bawił się moimi cycuszkami — już wtedy od dobrego jedzenia trochę mi one utyły, cała przytyłam. Tak żuł, cmokał i odpoczywał sobie. Nie musiał się męczyć, ja pracowałam za dwoje. Rękami i biodrami. Karmiłam go, a równocześnie huśtałam się na nim rytmicznie, taka jazda konna, do góry i na dół — tak oboje kończyliśmy wielokrotnie. Mnie zresztą to też tak podniecało, że niejeden raz a to filiżankę a to talerzyk wypuszczałam z ręki. Tłukły się — na szczęście!

W łóżku było jeszcze inaczej. Xandel lubił, gdy ja na nim siadałam, nadziewając się na jego twardy rożen. Jeżeli siadałam na niego przodem — mocno mi ściskał dłońmi piersi, czasem bolało, albo też ostro podskubywał moje gęste i duże, pnące się wysoko ku pępkowi, runo — byłam dobrze owłosiona, co panowie bardzo sobie cenili. A to podskubywanie było bardzo przyjemne — jakby mi skórę odklejał od ciała. Podczas, gdy w środku, tam głęboko, stale poruszał się jego żelazny bożek. Jeżeli przy tym obracałam się doń tyłem — robiłam tak zgrabnie, że wcale go nie wyjmowaliśmy — wtedy czułam jego ruch, nie z dołu do góry, ale obrotowy, jakby naciągający mi całą pochwę. A gdy już siedziałam do niego plecami, klepał mnie mocno po tyłku, albo też od tyłu łapał za piersi i przeginał do siebie, a jego gruby brzuch był dla mnie niby miękki fotel — moje biodra cały czas pracowały rytmicznie a jego żelazna sztanga — podrzucał mnie również — była we mnie najgłębiej i kończyliśmy wspaniale. Xandel lubił tę pozycję. Mówił, że wtedy widzi całkowicie dokładnie, jak jego Zabadeus — tak go również nazywaliśmy — milimetr po milimetrze zagłębia się w moją różową dziurę, ginie w moim ciele — bardzo go to podniecało. Niekiedy Xandel siadał ze mną przed wielkim tremo, ja tyłem mu na udach, unosiliśmy się oboje i oboje równocześnie widzieliśmy — bardzo dokładnie — jak jego Zabadeus zanurzał się i wynurzał z mojej szkatułki.

I jeszcze inaczej: klękał mi za biodrami, ja ustawiałam się na czworakach, swojego grubego wciskał mi do tyłu i stemplował z siłą tak ogromną, że łóżko całe aż chodziło, a ja traciłam dech i przytomność. On też to bardzo lubił! Prawdę mówiąc lubił wszystkie figury i wszystkie sposoby, które sprawiały że członek jego mógł mnie ruchać, a ja mogłam go moją pochwą pieścić. Tak zwane sześćdziesiąt dziewięć również. Czułam wtedy jak mi swoim ozorem wychłeptuje najcenniejszą, jak mi ten język wsuwa głęboko między tamte, dolne wargi, jak mi wylizuje moje wilgotności, a równocześnie korzeń jego wypełnia mi całe usta, aż gdzieś do samego gardła, język mój go obwija. Palcami masowałam mu jajka tak skutecznie, że wielka porcja tłustego kleju spływała mi do żołądka. Łykałam ją z apetytem — zawsze smakowała mi męska sperma. Pragnęłam, aby jego rozkosz była jak największa. W nocy, po wielu godzinach miłości, nad ranem, na krótko zasypiał w moich ramionach, a jego mokry schnął mi między udami, tuż obok mojej, przeważnie już wtedy piekącej bardzo, najpiękniejszej... było pysznie!

I jeszcze coś bardzo lubił — i właściwie to on dopiero do tego mnie przyuczył. Rżnął mnie prosto w pupę — na co dotąd innym bardzo niechętnie przyzwalałam, ale Xandel potrafił to świetnie. Wazelinę mieliśmy stale pod ręką — Xandel suto smarował Zabadeusa i równie dokładnie wysmaro- wywał mi wejście do pupy. Tłuszczu musiało być dużo, bo wtedy mniej mnie bolało. Wyginałam mu się specjalnie. Dłońmi rozsuwał mi oba pośladki i tak mocno strzelał nim w moją odbytnicę, że krzyczałam z bólu — z bólu najpierw, bolesna była ta chwila pierwsza, potem wyłam z rozkoszy, potem było cudownie! Ten numer w mojej pupie Xandel nazywał oryginalnie: „przejażdżką władcy!”. Przyjemnie było na moich delikatnych pośladkach czuć twardą szczecinę jego łonowych włosów. Do tego pracował również rękami. Kiedy tak Pan szorował w pupie — trzymał mnie mocno za uda, sięgał w podbrzusze i tam wszędzie. Łaskotał mnie i pieścił, żebym i ja ładnie skończyła — masował mi łechtaczkę. Swoje grube palce, nie chudsze od jego członka, wsadzał mi w piczkę — jeden i drugi, poruszał tam nimi, rozpychał ją, ale moja dziurka zawsze była zwarta, jędrna i ciasna. Czasami tak mnie od tyłu ruchając, od przodu wkładał mi w pochwę kawał grubej kiełbasy, własnego wyrobu, albo też dobrze wyrośnięty długi ogórek. Lubiłam jak mi to robił — jakbym równocześnie spółkowała z drugim mężczyzną. Tak zręcznie w moim tyłku operował swoim Panem, a w mojej najpiękniejszej swoimi palcami lub ową kiełbasą, że kończyliśmy równocześnie — dygotałam i krzyczałam z rozkoszą.

Podczas któregoś z takich seansów Aleksander powiedział:

— A może byśmy kiedy spróbowali tak we troje? Co? Ja bym ciebie od tyłu, a któryś z moich przyjaciół od przodu! Co?

Pomysł wydał mi się ciekawy. Nie tylko dlatego, że wtedy jeszcze nigdy nie ruchałam się równocześnie z dwoma facetami, ale i dlatego, że byłaby to jakaś odmiana w ciągle tym samym stosunku z Aleksandrem tylko. Jeden chłop — nawet najbardziej fajny — jakoś mnie nudził, potrzebowałam odmiany. Tyle miesięcy i tylko Aleksander!

W trzy dni później Xandel pojawił się o zwyczajnej popołudniowej godzinie, ale zamiast naszego, od razu ostrego, powitania w przedpokoju, powiedział:

— Cudowna! Ubieraj się! Jedziemy do mnie! Tam przyjdzie ten trzeci... — i roześmiał się wesolutko.

Nie zapytałam, dlaczego u niego, a nie tutaj, u mnie. Zrozumiałam momentalnie: Xandel był o mnie bardzo zazdrosny, ale zazdrosny osobliwie. W tym naszym mieszkaniu, w jego mieszkaniu, nie chciał mieć żadnego innego mężczyzny. Bardziej zazdrosny był o mnie w tym mieszkaniu, aniżeli o mnie w ogóle. W tym mieszkaniu powinnam należeć tylko do niego — miałam być jego własnością niepodzielną. Bywa i tak.

Powóz czekał na dole. Rychło byliśmy na Lerchenfeld. U Xandla znowu nie było nikogo — jakoś pozbył się domowników. Stół nakryty na trzy osoby: wino, kawa, ciastka, podwieczorek. W kilka minut później pukanie do drzwi. Postawny, szczupły, gładko wygolony pan. Karol Birnecker, mój przyjaciel — przedstawił Xandel; znałam go dobrze z opowiadań — właściciel niedalekiej drogerii, od lat razem chadzali na dziewczynki. Dawniej razem zdradzali swoje żony — Birnecker nadal zdradza własną. Ale mnie to nie przeszkadzało. Widziałam go po raz pierwszy — owszem, prezentował się dobrze.

— Oto Pepi, moja najlepsza, najlepsza, najlepsza przyjaciółka! Kobieta klasy extra! — zostałam zarekomendowana.

Birnecker dwornie ucałował mnie w rękę.

Xandel rozlał wino i podał kawę. W pół godziny później już znaleźliśmy się w sypialni gospodarza, na jego szerokim łożu małżeńskim, które tak dobrze zapamiętałam z naszego dnia pierwszego. Już przy stole obu panów doprowadziłam do stanu wrzenia; Xandel domagał się, aby to był nasz zwykły podwieczorek — tyle, że tym razem miałam zająć się karmieniem obu panów. No to karmiłam ich ciasteczkami i pracowałam obu rękami. Karol inaczej był zbudowany niż Aleksander — jego penis był długi, ale stosunkowo cienki i prosty. Takie szydło! Pomyślałam sobie, że to nawet dobrze: dwie pyty tak tęgie jak Xandla to może na mnie jedną byłoby za wiele, mogli mi zrobić krzywdę. A tak, to mi się tam w dole jakoś wyrówna, gdy poprzez ściankę — kiedyś tę ściankę mięśni wymacałam sobie palcem, gdy Xandel brał mnie od tyłu — będą na siebie wzajemnie nacierać.

Już czekałam, gdy mi się tam oni obaj zderzą, ale to okazało się nie takie proste. Brzuch Xandla, który nam dwojgu dotąd nigdy nie przeszkadzał — teraz okazał się mało fortunny.

Oba szyldwachy już stały na baczność. Oni nadzy i ja naga — wśliznęłam się pomiędzy nich. Xandel komenderował. Karol położył się na wznak — usiadłszy twarzą do niego wbiłam się na ten jego twardy i cienki szpikulec. Chwycił mnie za piersi i przyciągnął na siebie. Musiałam się na nim położyć — żeby Xandlowi poddać pupę. Xandel miał mi w tyłek wejść z góry.

I nie mógł!

Raz, drugi, trzeci — pochylam się jak mogę. I nic! Xandel swoim Zaba- deusem nie mógł sięgnąć mojej pupy. Ani rusz! Brzuch mu przeszkadza, a ja wygiąć się bardziej nie jestem w stanie. Mała rozpacz...

Może by ta figura nam i wyszła, gdyby to Xandel leżał na spodzie, gdyby to jego twardziel tkwił we mnie, a Bimecker, mężczyzna bez brzucha, łatwiej by swoim trafił w mój tyłek. Ale Xandel uparł się, że to on musi mnie rżnąć w pupę i tylko on!

No, to spróbowaliśmy inaczej. Ale nie była to już żadna podniecająca miłość, tylko czysta, cyrkowa akrobacja.

Xandel położył się na wznak, na spodzie. Mocno ujął swego dobrze już stojącego i twardego, a ja kucając doń tyłem z całej mocy wbiłam się pupą na jego drąg. Ryknęłam z bólu — jak zawsze przy tym pierwszym sztosie, ale nadziałam się zgrabnie i wszedł we mnie głęboko. Tak nie robiliśmy jeszcze dotąd. Teraz odgięłam się do tyłu, plecami ułożyłam się na miękkim brzuchu Xandla, on zaczął mi mocno miętosić piersi, szeroko rozrzuciłam uda, wyprostowałam nogi — niczym na szwedzkiej gimnastyce — pan Bir- nacker stojąc przede mną już bez najmniejszego trudu włożył mi swojego cienkiego i mokrego w moją mokrą i szczelną.

I zaczęło się! Xandel podrygiwał brzuchem i biodrami, ja pracowałam biodrami, a Bimacker rżnął normalnie jak każdy mąż swoją żonę.

W kroku, w podbrzuszu doskonale czułam ich oba członki. Czułam wyraźnie dwa, jakby na siebie napierające, jeden o drugi, tarły się we mnie. To nie była żadna normalna rozkosz, to nie była żadna przyjemność — zupełnie coś innego. Krocze miałam pełne ruchomego mięsa. Dziewczyna kiedyś nazwała mi taki numer: sandwicz! Babka jest między dwoma mężczyznami niczym plaster kotleta między dwoma kawałkami bułki.

Prasowali mnie — a ja nagle przypomniałam sobie opowiadanie Stefki, która — może bujała? — kiedyś obsługiwała równocześnie pięciu panów. Z dwoma jak ja teraz. Trzeci stał okrakiem nad jej twarzą i ona mu ssała, a czwartego i piątego, jednego z lewej strony lewą dłonią, drugiego z prawej — dłonią prawą, masowała tak, jak zawsze masujemy panów. Chwaliła się, że wszystkim pięciu skończyło się niemal równocześnie. Ale to był już tylko cyrk i akrobacja! Owszem: satysfakcja, że wyczyn, ale nie ma się tej najcudniejszej przyjemności własnej. I z tego sandwicza ja też żadnej przyjemności nie miałam. To wszystko było jakoś nie tak —jakby się rżnęła jakaś inna, a nie ja sama! Spuścili się obaj, ja udawałam zadowoloną, ale gdy już sam na sam z Xandlem podmywałam się w łazience powiedziałam mu:

— Kochany! Wolę razem i tylko z tobą! Można było spróbować, dlaczego nie, ale bez powtórek...

Roześmiał się i zaaprobował. Raz jeden to ani razu!

Rozstaliśmy się wesoło. Birnecker dziękował mi pięknie. Xandel odwiózł mnie do domu i został ze mną do rana. I wtedy dopiero oboje użyliśmy sobie do syta i z radością.

Przy tym wszystkim moja najpiękniejsza — suto owłosiona — trzymała się doskonale! Dzielna panieneczka! O włosy te dbałam starannie — panowie lubią panie z takim bogatym runem. Moje włosy były duże i gęste z natury, ale ja je sobie co jakiś czas lekko od góry ścinałam — aby mi rosły jeszcze lepiej. Więc rosły! Moją najpiękniejszą starannie smarowałam kremami i zmywałam wodą kolońską. Nic jej to wszystko nie szkodziło. Dumna byłam z mojej szamszurki — zawsze wąskiej, jędrnej i ścisłej. Po najgwałtowniejszym stosunku pięknie się zwierała, by zaraz po tym być gotową do nowej zabawy.

Oczywiście — te wszystkie nasze zabawy Lena musiała jakoś podglądać. Miała z tego niezłą frajdę. Gdy kiedyś o północy sama wróciłam do domu — Aleksander akurat poszedł do siebie — ze służbowego pokoiku dochodziło charakterystyczne pojękiwanie — znam się na tym: Lenę ciupciał facet.

Cichutko przesunęłam się przez kuchnię i poprzez lekko uchylone drzwi zajrzałam do służbowego. Nagi, wysoki, muskularny brunet, młody chłopak — brukarz albo ktoś taki — ułożył sobie Lenę w poprzek jej żelaznego łóżka. Leżąc na niej tańcował w niej swoim twardym tak ostro, że łóżko aż chodziło i wyginały się wiązania.

Nogi dziewczyny szeroko rozrzucone sterczały wysoko. Szorował ją na poduszkach, ona jęczała cicho, rożek poduszki przygryzając w ustach — zgrabnie ją zaspakajał. Nagle uniosła się i przytomnie zapytała:

— Ojej! Żeby nas tylko pani nie...

— No, to co? Ona robi to samo i tak samo... — zarechotał chłopak nie przerywając jebanki.

Rozzłościło mnie to, jak się oni o mnie wyrażali. Młodzi i bezczelni. Cichutko wycofałam się do kuchni. Zajęci sobą ani mnie widzieli, ani słyszeli.

Nazajutrz rano, gdy Lena jak co dzień przyniosła mi kawę, zrugałam ją gwałtownie, nawet lekko spoliczkowałam. Zrobiła się cała czerwona, ale wzięła to sobie do serca i nieco nawet sporządniała w tym swoim niechlujstwie. Od tej pory ze swoim brukarzem kochali się gdzieś poza domem — wieczorami coraz częściej pytała mnie, czy może wyjść. Zawsze jej pozwalałam — przecież nie była z drewna i miała swoje kobiece potrzeby. Ale ja, znając Xandla, wystrzegałam się w tym domu obecności jakiegoś drugiego, obcego faceta. W jednym mieszkaniu jedna dziwka wystarczy! A zresztą — u siebie chciałam być panią jedną i jedyną!

Coś jeszcze wesołego mi się przypomniało. Często w ciągu dnia zachodziłam do wędliniarni Xandla. On sam pracował tam bardzo rzetelnie i uważnie na wszystko baczył. Czeladnicy i pomocnicy mówili do mnie „łaskawa pani” i kłaniali mi się nisko.

Raz kiedyś zjawiłam się tam koło pierwszej w południe — pora obiadowa i cały personel wyszedł do niedalekiej knajpki. Xandel sam w sklepie sprawdza rachunki. Czule się ze mną przywitał, pocałował i jego biały, rzeźniczy fartuch natychmiast z przodu uniósł się w sposób dla mnie znaczący. Wsunęłam się więc za ladę i już dłonią miałam zacząć lekki masaż, gdy Xandel krzyknął: „O Boże! Pani Brauneder!”.

Momentalnie kucnęłam pod ladą, z głową nakrył mnie swoim fartuchem. Pani Brauneder mogła widzieć tylko jego brzuch oparty o deskę i pojęcia nie miała, co się działo niżej. A ja pod tym fartuchem wyciągnęłam Xandlowi jego, już grubego, Zabadeusa, najpierw łagodnie pogłaskałam go palcami, językiem połaskotałam maleńką dziureczkę wielkiego żołędzia, ciesząc się, iż szybko staje się coraz większy. Wtedy wzięłam go do ust i zaczęłam silnie ssać. A tymczasem Xandel obsługiwał klientkę.

— Całuję rączki, łaskawa pani von Brauneder! Czym mogę pani służyć?

— Ach! Nie tak wiele! Pół kilo paryskiej!

— Pół kilo! Natychmiast. Sekunda!

Na ladzie Xandel odcinał kiełbasę z pęta, a pod ladą ja jego kiełbasę ssałam coraz mocniej.

— Czy ta paryska aby świeża? — dopytywała klientka.

— Oczywiście, łaskawa pani. U mnie zawsze wszystko jest świeże, więc doskonałe...

W dole, pod ladą, Xandel również być świeży i doskonały. Coraz silniej pulsował mi w ustach, czułam to dokładnie.

— Całą czy pokroić w plasterki, szanowna pani?

— Niech będzie cała.

— Ja też miałam całego w ustach i tak go smakowałam, że powinno było być słychać, ale Xandel głośno ostrzył swoje noże. A robił to tak zgrabnie, że Pani Brandauer nie była w stanie spostrzec, jak dalece jest on rozdwojony... Ja tego też dostrzec nie byłam w stanie.

— Uszanowanie! Moje uszanowanie dla pani! Pani już na obiad! Życzę smacznego!

Mówiąc „smacznego” Xandel z taką siłą spuścił mi się w usta, że aż mi w oczach zamigotało i na sekundę straciłam oddech. Usłyszałam dzwoneczek u drzwi wejściowych — klientka wyszła. Xandel natychmiast wydobył mnie spod lady i całował, i głaskał, i śmiał się taki szczęśliwy.

— No, to i dowiedziałaś się czegoś nowego o pracy w masarni! A teraz jedziemy na młode wino do starego Hauera. Tam też się czegoś będziesz mogła nauczyć!”
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: