Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

  • Empik Go W empik go

Mój Adam. Tom 16 - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
12 października 2022
Ebook
39,90 zł
Audiobook
39,90 zł
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Mój Adam. Tom 16 - ebook

Mój Adam to zbiór dwunastu opowiadań, których motywem przewodnim jest psychologia relacji damsko-męskich, ze szczególnym uwzględnieniem różnorodnych ról, w jakich stawiają się w tych relacjach dziewczęta, a następnie kobiety. Opowiadania nawiązują do serii „miętowej”, ale akcja wybiega niekiedy daleko poza lata liceum czy nawet studiów. Narratorkami są zawsze postacie żeńskie, które w serii „miętowej” możemy odnaleźć jako postacie drugo lub trzecioplanowe. W dwóch opowiadaniach (Kiełczewski i Pomyłka) przyglądamy się z bliska losom dorosłych kobiet, jednak istotą książki jest psychologiczna obserwacja nieracjonalnych mechanizmów rządzących ludźmi w każdym wieku i do uzyskania pełnej satysfakcji czytelniczej znajomość serii nie jest potrzebna.

Kategoria: Dla młodzieży
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-272-7350-5
Rozmiar pliku: 758 KB

FRAGMENT KSIĄŻKI

W naszej tra­dy­cji kul­tu­ro­wej kon­tak­tów mię­dzy płciami, żeby doszło do zale­ca­nego prze­dłu­że­nia gatunku, na niego spada ogromny wysi­łek prze­ko­na­nia jej, że to w ogóle ma sens. On musi stwa­rzać odpo­wied­nią atmos­ferę, wyszu­ki­wać wła­ściwe argu­menty, ruj­no­wać się na potem nikomu nie­po­trzebne dro­bia­zgi i pre­zenty, a przede wszyst­kim przed­sta­wiać się z jak naj­lep­szej strony, a to zna­czy kła­mać od razu na początku związku. Ona z kolei ma prawo reago­wać na to w spo­sób dalece nie­zo­bo­wią­zu­jący — spoj­rze­niami, uśmie­chami, tym, jak wygląda, a przede wszyst­kim róż­nymi pół­słów­kami. On musi się domy­ślać, czy one coś zna­czą, i oczy­wi­ście pod­kłada pod nie naj­róż­niej­sze tre­ści — zupeł­nie nie­po­trzeb­nie, bo tak naprawdę one nic nie zna­czą. Wszystko to nie zmie­nia faktu, że kiedy już doj­dzie do tego, na czym mu tak zale­żało, od tego momentu cała odpo­wie­dzial­ność za zwią­zek spada na nią.

Jacek Kacz­mar­ski, płyta _Mimo­cho­dem_,
zapo­wiedź do pio­senki _Coś Ty! (Zaloty)_CO JA WŁAŚCIWIE ZROBIŁAM?

Artura pozna­łam trze­ciego paź­dzier­nika. Nie był to żaden nad­zwy­czajny przy­pa­dek, nic roman­tycz­nego. Po pro­stu byli­śmy w tej samej gru­pie stu­denc­kiej. Che­mia – niby ści­sły kie­ru­nek, a face­tów tylko sze­ściu. Hanka, moja star­sza sio­stra, uprze­dzała mnie, że pierw­szy rok jest okropny. Liczysz na jakieś sza­lone życie stu­denc­kie, na wysi­łek inte­lek­tu­alny, na Bóg wie co, a dosta­jesz nud­nych wykła­dow­ców i musisz się zmu­szać, żeby iść na jakieś zaję­cia.

Trze­ciego paź­dzier­nika sta­łam przed tablicą infor­ma­cyjną i usi­ło­wa­łam zro­zu­mieć, co ozna­czają tajem­ni­cze znaczki na naszym pla­nie zajęć i dla­czego Hanka jak zwy­kle musiała mieć rację. W liceum było sto razy faj­niej. W każ­dym razie w liceum przy­naj­mniej rozu­mia­łam, o co cho­dzi w moim pla­nie lek­cji.

– Masa­kra.

Odwró­ci­łam się i zoba­czy­łam chło­paka z mojej grupy.

– Nie kumam, o co tu cho­dzi. Jaką my jeste­śmy grupą?

– Jeden G. Zaczy­namy dopiero o jede­na­stej – jęk­nę­łam. – Jak ja to spraw­dza­łam?

– Za trzy godziny? Wykoń­czą mnie tu. Co masz zamiar robić?

– Nie mam poję­cia. Nie wiem, czy o tej porze czynna jest jakaś biblio­teka. Nawet nie wiem, gdzie jest biblio­teka.

– Artur. – Wycią­gnął do mnie rękę. – Mam stan­cję na Gęstej, cztery minuty stąd. Zapra­szam. Pomo­żesz mi zjeść tro­chę tego, co dali mi w domu. Ledwo to wnio­słem po scho­dach.

Mogłam powie­dzieć: „Nie, dzięki, wolę się pouczyć (niby czego?), wra­cam do domu (tylko po co?), pójdę na spa­cer i prze­my­ślę kilka spraw (tylko jakich?)”. Mogłam mu odmó­wić, ale dla­czego mia­ła­bym z miłym chło­pa­kiem o przy­jem­nej apa­ry­cji, żad­nym podej­rza­nym, bo z mojej grupy stu­denc­kiej, nie iść na wałówkę z domu?

– Sorki za baj­zel, przy­je­cha­łem o trze­ciej w nocy.

Chyba zro­bi­łam głu­pią minę, bo Artur szybko dodał:

– Jeż­dżę w nocy, bo taniej.

– Skąd jesteś?

– Z War­szawy.

– To dla­czego tu stu­diu­jesz? Nie wola­łeś…

– Nie, nie wola­łem. Wola­łem tu. Pewne oko­licz­no­ści… Nie chcę do tego wra­cać. Pasz­tet czy nale­śniki z serem?

Artur zaczął otwie­rać jakieś sło­iki, odpa­ko­wy­wać jakieś paczuszki. Wsta­wił wodę na her­batę, a ja rozej­rza­łam się po stan­cji.

Kwa­dra­towy, dość duży pokój z samo­dzielną łazienką i anek­sem kuchen­nym, łóżko, regał, dwie małe komody, zie­lony dywan wyglą­da­jący na zupeł­nie nowy.

Zje­dli­śmy. Byłam bez śnia­da­nia, a jego mama robi cał­kiem dobre nale­śniki, cho­ciaż jak dla mnie tro­chę za mało przy­pie­czone. Moja mama robi takie rumiane, ale daro­wa­nemu koniowi… wia­domo. Wypi­li­śmy po kawie, a potem po her­ba­cie. Artur gra w kulki. Ograł mnie z kre­te­sem ze cztery razy, ale potem zała­pa­łam algo­rytm i on prze­grał. Wpa­dli­śmy na ćwi­cze­nia równo z pro­wa­dzącą.

*

– Nic nie rozu­miem – jęcza­łam.

– Spo­koj­nie. Skoro inni dali radę, my też damy. Idziemy do mnie? Widzia­łaś, ile tego jest?

– Nie mogę. Obie­ca­łam sio­strze, że sko­czymy do babci.

– Szkoda. Zadzwoń do mnie wie­czo­rem i spy­taj, czy żyję, bo jak sam zjem to wszystko, mój orga­nizm może nie wytrzy­mać.

Wpi­sa­łam go sobie w kon­tak­tach jako „Artur z grupy”, bo nie wie­dzia­łam, jak ma na nazwi­sko, a głu­pio mi było pytać. Po trzech godzi­nach dosta­łam wia­do­mość:

„Ja jesz­cze żyję, ale co to za życie… Wej­dziesz na Socjetę?”.

Byłam aku­rat w skle­pie. Wyłu­dzi­łam od mamy tro­chę kasy i kupo­wa­łam cie­płe turec­kie raj­stopy, bo ponoć od przy­szłego tygo­dnia miało się strasz­nie ochło­dzić. Kupi­łam te, które aku­rat trzy­ma­łam w ręku, i pędem pobie­głam do domu.

Sie­dzie­li­śmy na Socje­cie ze cztery godziny z małymi prze­rwami. Gada­li­śmy o zada­niach z che­mii nie­orga­nicz­nej i o tym, że taka wysoka dziew­czyna z naszej grupy, Daria, jest jakaś dziwna, że jutro może syp­nąć śnieg, a Artur ma tylko trampki, bo do domu jedzie dopiero w pią­tek, i o tym, że Allen ma ponoć krę­cić coś w War­sza­wie. Byłoby super być u niego sta­ty­stą.

*

W czwar­tej kla­sie pod­sta­wówki moja abso­lut­nie wtedy naj­bliż­sza przy­ja­ciółka zako­chała się w takim jed­nym kujo­nie, Mate­uszu. Łazi­łam razem z nią pod jego salę i razem z nią uda­wa­łam, że co prze­rwę znosi nas tam abso­lut­nie przy­pad­kiem. Po jakichś dwóch tygo­dniach ona się odko­chała, a mnie ten Mate­usz podo­bał się jesz­cze bar­dzo długo, ale oczy­wi­ście nikt się ni­gdy o tym nie dowie­dział, zwłasz­cza on.

W gim­na­zjum też mia­łam naj­lep­szą przy­ja­ciółkę, Justynę. W pierw­szej kla­sie chcia­ły­śmy zostać zakon­ni­cami i koniecz­nie uczyć się jeź­dzić konno. Chło­pa­kami zaczę­ły­śmy się inte­re­so­wać gdzieś w poło­wie dru­giej. Jeden taki Jarek cztery razy z rzędu popro­sił mnie do tańca na dys­ko­tece. Myśla­łam o nim z pół roku. Potem wypro­wa­dził się do Prze­my­śla i prze­niósł do innej szkoły.

W trze­ciej kla­sie tema­tem wielu naszych roz­mów z Justyną była bez­denna głu­pota chłop­ców. Spo­ty­ka­ły­śmy się u mnie albo u niej na noco­wa­nie, pie­kły­śmy tosty, sku­ba­ły­śmy gala­retki w cze­ko­la­dzie i robi­ły­śmy listy wszyst­kich chłop­ców, któ­rych znamy. Potem kolejno obga­dy­wa­ły­śmy, w czym który jest bez­na­dziejny. Mnie podo­bał się wtedy Rafał, dwa lata od nas star­szy. Cho­dził do tej samej szkoły języka co my, tylko oczy­wi­ście do grupy dla lice­ali­stów. Na jego widok dosta­wa­łam migo­ta­nia przed­sion­ków. Miał dziew­czynę, Julkę ze swo­jej grupy. Rafała obga­dy­wa­łam strasz­nie, chyba naj­go­rzej ze wszyst­kich.

W liceum zako­cha­łam się od razu. W mojej kla­sie był taki Tomek. Gapi­łam się na niego ukrad­kiem aż do lutego, czyli ponad pół roku, gdy moja wtedy naj­lep­sza przy­ja­ciółka, Majka, uświa­do­miła mi, że jeden gość z dru­giej klasy gapi się na mnie. Fakty to potwier­dzały. Na doda­tek raz, kiedy szłam do szkoły, powie­dział mi „Cześć, Ewa”, co prze­ży­wa­łam ze dwa tygo­dnie. Nie był mi obo­jętny aż do waka­cji. W waka­cje Majka poje­chała do ojca do Nor­we­gii, a ja na obóz hip­piczny (panicz­nie boję się koni, ale to oka­zało się dopiero na miej­scu; obóz oczy­wi­ście wymy­śliła Hanka). Zako­cha­łam się w dwóch face­tach: naszym tre­ne­rze (wła­sno­ręcz­nie pod­sa­dzał mnie do sio­dła i mówił, żebym się nie przej­mo­wała, nie każdy prze­cież musi jeź­dzić konno) oraz w Piotrku. Kiedy po raz szó­sty czy ósmy spa­dłam z konia i nie mogłam się pra­wie ruszać (taka byłam poobi­jana), wła­śnie on przy­niósł mi do pokoju cia­sto z cze­re­śniami i powie­dział, że szkoda, że nie jadę z nimi nad rzekę. Prze­stało mnie ści­skać w dołku na myśl o nim dopiero gdzieś koło paź­dzier­nika.

W kwiet­niu był u nas w liceum dzień otwarty. Majka, bez mojej wie­dzy i zgody, zgło­siła nas na wolon­ta­riat. Sta­ły­śmy przy wej­ściu i mia­ły­śmy opo­wia­dać kan­dy­da­tom, jak u nas w szkole jest fajowo. Zagad­nę­łam jed­nego gościa, Michała. Powie­dzia­łam mu szcze­rze, że nasze liceum jest bez­na­dziejne, potem jesz­cze mu to powtó­rzy­łam na spa­ce­rze po sta­rówce i u niego w domu na obie­dzie z jego rodzi­cami. Powie­dział, że teraz już nic go nie powstrzyma – żeby się waliło i paliło, idzie do mojego liceum.

Przez całe waka­cje się nie widzie­li­śmy. Odzy­wał się do mnie szcząt­kowo, a ja przez dwa mie­siące zasta­na­wia­łam się, co robić – zacząć cho­dzić z face­tem, który jest młod­szy ode mnie, czy nie.

Pod sam koniec sierp­nia pod­ję­łam decy­zję, że biorę, co mi dają, i byłam zde­cy­do­wana zacząć z nim być.

Pierw­szego wrze­śnia ogra­ni­czył się do powie­dze­nia mi „cześć” i wie­lo­znacz­nego uśmie­chu, dru­giego poga­da­li­śmy o tym, że czuje się w tej szkole dziw­nie, trze­ciego pozna­łam go z Majką, pięt­na­stego we troje obga­dy­wa­li­śmy naszych wspól­nych nauczy­cieli. W listo­pa­dzie zro­zu­mia­łam, że zmar­no­wa­łam waka­cje na podej­mo­wa­nie zupeł­nie bez­sen­sow­nej decy­zji. W grud­niu Michał zaczął cho­dzić z dziew­czyną ze swo­jej klasy, Karo­liną. Cho­dzi­ły­śmy razem na kółko che­miczne. Zdolna bestia, ładna, mądra i uro­cza na doda­tek.

Kiedy na hory­zon­cie zaczęła maja­czyć stud­niówka, wpa­dłam w panikę i zaczę­łam roz­po­wia­dać po szkole, że tań­cze­nie polo­neza to obciach i że wołami nikt by mnie nie zacią­gnął. Zamie­rza­łam zapła­cić, ale na dwa dni przed imprezą „przy­pad­kowo” się roz­cho­ro­wać. Majka cho­dziła wtedy z Paw­łem – absol­wen­tem naszego ogól­niaka pozna­nym na świę­cie szkoły – i zała­twiła mi do tań­cze­nia jego brata. Naj­przy­stoj­niej­szy facet, jakiego w życiu widzia­łam. Urok Mały­sza, wygląd Ban­de­rasa. Nogi mi się plą­tały pod­czas wszyst­kich prób. Trzy­ma­nie go za rękę odre­ago­wy­wa­łam do póź­nych godzin noc­nych.

Na stud­niówkę szłam tak zde­ner­wo­wana, że z pew­no­ścią mia­łam stan przed­za­wa­łowy. Nie­po­trzeb­nie. Zatań­czył wzo­rowo, i to nie tylko polo­neza. Wywi­ja­li­śmy razem do bia­łego rana. Odwiózł mnie tak­sówką i odsta­wił pod same drzwi.

Serce o mało nie wysko­czyło mi uszami. Byłam gotowa rzu­cić mu się na szyję i szcze­rze wyznać, co się dzieje w mojej gło­wie, w sercu, w żołądku i we wszyst­kich innych komór­kach mojego ciała.

– Faj­nie było. – Podał mi rękę i zaj­rzał mi w oczy z pew­no­ścią nie jak zna­jomy zna­jo­mej.

Nie zasnę­łam tego dnia. Rzu­ci­łam się na zdję­cia ze stud­niówki jak lwica. Byli­śmy na sze­ściu. Umie­ści­łam je na moim pro­filu, zalaj­ko­wał wszyst­kie.

Ni­gdy wię­cej się do mnie nie ode­zwał.

A potem to już pozna­łam Artura.

*

Artur uro­dził się i miesz­kał w War­sza­wie. Tro­chę grał na gita­rze, lubił Leśmiana, uwiel­biał czy­tać. Nie zno­sił tańca, bo jakiś czas temu cho­dził z Kamilą Jutrzenko, tą mistrzy­nią Pol­ski w tańcu towa­rzy­skim, i to ona mu obrzy­dziła taniec. Zdra­dziła go na jakimś obo­zie tre­nin­go­wym. Myślał, że będą razem na zawsze, kupił jej lwa jako sym­bol siły ich uczu­cia, a ona regu­lar­nie zdra­dzała go z jakimś cho­dzą­cym mię­śnia­kiem – kul­tu­ry­stą czy kulo­mio­tem. Artur miał młod­szą sio­strę, jesz­cze w przed­szkolu. „Upiorne dziecko” – jak o niej mówił. Pasjami uwiel­biał jajecz­nicę. Sma­żył ją na wszyst­kie moż­liwe spo­soby: sauté, na cebuli, na kieł­ba­sie, na cebuli i kieł­ba­sie, na szynce, na boczku, na pomi­do­rach, na pie­czar­kach, na papryce, na maśle, na oli­wie, na smalcu ze skwar­kami, z łoso­siem, z zio­łami. Lubił zupy: rosół, ogór­kową, pie­czar­kową, pomi­do­rową (ale wolał z ryżem niż maka­ro­nem), żurek, gro­chówkę, kapu­śniak, barszcz. Nie lubił tylko szcza­wio­wej. Jego mama była księ­gową, ojciec archi­tek­tem. Mieli sta­rego kota – zło­śli­wego, chi­me­rycz­nego persa. W liceum dobrze jeź­dził na desce, ale teraz już go to nie bawiło. Uwiel­biał kry­mi­nały, zresztą od zawsze miał spe­cy­ficzny sto­su­nek do lite­ra­tury – zawsze go bar­dziej cie­ka­wiło, jak książka powstała, niż jej treść. W szkole lubił histo­rie o tym, kto był pier­wo­wzo­rem postaci lite­rac­kich. Poznał kie­dyś nawie­dzoną pseu­do­pi­sarkę. Miała szes­na­ście lat, a mówiła o sobie „powie­ścio­pi­sarka”. Chciała o nim pisać powieść, ale oczy­wi­ście ją wyśmiał i to ona sku­tecz­nie obrzy­dziła mu powie­ści współ­cze­sne. Na che­mię poszedł, bo to mu w szkole szło naj­le­piej. Nie miał poję­cia, co chce w życiu robić.

Miał dziew­czynę – Klarę. „Klara pisze, że…”, „U Klary teraz jest taka śnie­życa, że nie widzi czub­ków swo­ich pal­ców”, „Zobacz, co mi Klara przy­słała. Nie­sa­mo­wite, nie?”, „Klara mówi, że koniecz­nie muszę zoba­czyć nowego Allena. Idziemy? Może dziś po połu­dniu? Tylko bez wykrę­tów”, „Klara cię pozdra­wia. U niej strasz­nie teraz cisną. Pisze, że ledwo zipie”.

Klara Mazu­row­ska, lat osiem­na­ście. Uczen­nica trze­ciej klasy liceum, pro­fil huma­ni­styczny. Ładna, miła, lau­re­atka olim­piady polo­ni­stycz­nej. Idzie na MISH, czyli do mekki huma­ni­stów. Ma dwóch star­szych braci, od trzech lat mieszka w sta­rym drew­nia­nym domu pod War­szawą odzie­dzi­czo­nym po dziad­kach. Dom jest piękny, ma kli­mat, ale nie da się go dobrze ogrzać i wszy­scy nie­mal cały rok cho­dzą w gru­bych swe­trach i weł­nia­nych skar­pe­tach. On też ma u niej w domu swoje weł­niane skar­pety. Klara musiała szybko zro­bić prawo jazdy, bo dojazdy do szkoły były kosz­marne. Nie ma zdol­no­ści muzycz­nych. Usi­ło­wała grać na gita­rze, pia­ni­nie, har­mo­nijce, ale wycho­dziło to fatal­nie. Nie nosi niczego z mikro­fi­bry, bo ją uczula. Lubi błę­kitną bie­li­znę z koronką, uwiel­bia kwiaty i uważa, że w poprzed­nim życiu na pewno była rośliną. Tro­chę boi się wody i ni­gdy nie nauczyła się pły­wać. Nie pija kawy, ale lubi wszystko, co pach­nie kawą – bal­sam do ciała, błysz­czyk, płyn do kąpieli, wodę toa­le­tową. Nie rozu­mie, jak ktoś może z wła­snej woli jeść grejp­fruty. Woli psy od kotów, ale koty też tole­ruje. Artur bar­dzo ją kocha, bo jest abso­lut­nie wyjąt­kowa.

O wielu moich naj­lep­szych przy­ja­ciół­kach ni­gdy nie dowie­dzia­łam się tyle co o Kla­rze. Mogła­bym napi­sać jej bio­gra­fię.

Wie­dzia­łam o jej ist­nie­niu od dru­giego czy trze­ciego dnia. Nie prze­szka­dzała mi. Lubi­łam Artura, bo jak mało który chło­pak miał w sobie to coś. Ni­gdy nie mia­łam praw­dzi­wego przy­ja­ciela, a tu bach i mam. Faj­nie przy­jaź­nić się z chło­pakiem, i to byłym face­tem Kamili Jutrzenko.

Któ­re­goś dnia sie­dzie­li­śmy na kory­ta­rzu przed zaję­ciami z orga­nicz­nej. Artur wyjął smart­fona.

– Stań spo­koj­nie. – Wymie­rzył we mnie obiek­tyw. – Klara koniecz­nie chce zoba­czyć, jak wyglą­dasz zde­ner­wo­wana.

Tro­chę padało. Czu­łam, że grzywka ohyd­nie przy­kle­iła mi się do czoła, a ja mam czer­wone policzki i spierzch­nięte wargi. Nie wiem, dla­czego zale­żało mi na tym, żeby dobrze wyglą­dać.

– „Jest śliczna. Zabierz ją na her­batę, bo widać, że prze­wiało ją na wskroś”. – Artur prze­czy­tał mi jej odpo­wiedź.

*

Sie­dzie­li­śmy razem na wszyst­kich zaję­ciach, na które oboje cho­dzi­li­śmy, przy­cho­dzi­łam do niego na stan­cję i zja­da­łam wałówkę z domu, roz­wią­zy­wa­li­śmy wspól­nie zada­nia, uczy­li­śmy się, poży­cza­li­śmy sobie notatki, pod­ręcz­niki, dłu­go­pisy, dawa­łam mu chu­s­teczkę higie­niczną, gdy było zimno i leciało mu z nosa, a on nie miał chu­s­te­czek. Razem zna­leź­li­śmy der­ma­to­loga, kilka razy odpro­wa­dzi­łam go na laser, bo on ma od słońca naru­szoną pig­men­ta­cję na ramio­nach i ple­cach. Artur brał ode mnie torbę, gdy była bar­dzo ciężka. Jeśli któ­reś z nas szło do biblio­teki, to dru­gie wie­działo, że nie musi się spie­szyć, bo zajęte miej­sce na pewno czeka. Cho­dzi­li­śmy do kina (tanie środy). Uro­dzi­łam się w Lubli­nie, ale tak naprawdę mia­sto zwie­dzi­łam dopiero z nim. Byli­śmy na Maj­danku (byłam w pod­sta­wówce z klasą i raz, jak przy­je­chali do nas kuzyni z Rze­szowa, ale dopiero pod­czas zwie­dza­nia z Artu­rem dotarło do mnie, do czego zdolny jest czło­wiek). W muzeum sztuki Artur kupił kartkę i poszli­śmy na pocztę przy Grodz­kiej, żeby wysłać ją do Klary. Dopi­sa­łam: „Ser­deczne pozdro­wie­nia z pięk­nego Lublina prze­syła Ewa”. Byli­śmy też w kaplicy Trójcy Świę­tej (fre­ski cudowne, no i ta atmos­fera).

– Może zapisz się na kurs prze­wod­ni­ków tury­stycz­nych? Będziesz miała drugi zawód. A w ogóle co cię tak nagle zaczęło nosić? – kpiła Hanka.

– Dla­czego jej doku­czasz? Każdy musi na wła­sną rękę odkryć swoje mia­sto. Ja to popie­ram – mówiła mama.

– Ja na przy­kład do tej pory nie odkry­łem, he, he – mówił tata.

Jest z Rze­szowa i do Lublina spro­wa­dził się z powodu mamy, a raczej Hanki w brzu­chu mamy.

Kiedy Artur poje­chał do domu na pierw­szego listo­pada, u nas lało. Nie ruszy­łam się z domu na krok. Przy­go­to­wa­łam sześć tras na spa­cery dla nas i zaczę­łam żało­wać, że nie poszłam na histo­rię sztuki.

*

Artur śmiał się, że wciąż natyka się na jakieś bez­na­dziejne imiona. Kamila, Agnieszka (niby nor­malne, ale ona kazała mówić do sie­bie Agnes), jakaś Dora (ale ta chyba się nie liczy, bo z tego, co zro­zu­mia­łam, chciała tylko roz­bić jego zwią­zek z Kamilą czy z tą Agnes, już nie pamię­tam). Śmia­li­śmy się, że jesz­cze nie miał dziew­czyny o nor­mal­nym imie­niu.

Któ­re­goś dnia, ale nie potra­fię już sobie dokład­nie przy­po­mnieć któ­rego, po zaję­ciach poszli­śmy do niego na stan­cję. Dokład­nie na wprost drzwi Artur wło­żył za szybę w regale zdję­cie Klary. Od razu wie­dzia­łam nie tylko, że to ona, bo to było oczy­wi­ste, lecz także, że Artur sam jej tę foto­gra­fię zro­bił.

Klara (co za bez­na­dziejne imię) uśmie­chała się deli­kat­nie, patrząc pro­sto w obiek­tyw.

– Piękne zdję­cie. Masz rękę.

– Nie, ona taka po pro­stu jest. Nie­sa­mo­wita.

– Ostat­nio je zro­bi­łeś?

Nie rozu­miem, dla­czego czło­wiek lubi sam sobie zada­wać rany. Na dia­bła mi była ta wie­dza? Hanka chyba ma rację – ja jed­nak jestem maso­chistką.

– Tak. Strasz­nie mi jej bra­kuje.

Ni­gdy nie mie­rzył we mnie obiek­ty­wem nikt, kogo kocha­łam, więc nie mam ani jed­nego takiego zdję­cia. Tak mi się samej sie­bie żal zro­biło, że o mało się nie pory­cza­łam.

Artur odgrzał bitki, ugo­to­wa­li­śmy kaszę gry­czaną, ja zro­bi­łam sałatkę z ogór­ków kwa­szo­nych, pomi­do­rów i cebuli. Jego mama świet­nie gotuje, lubię jej kuch­nię. Usa­do­wi­li­śmy się na tap­cza­nie. Zdję­cie Klary patrzyło na nas przez cały czas. Gdy tylko pod­nio­słam głowę znad nota­tek, ona gapiła się na mnie tym swoim cie­lę­cym, roz­anie­lo­nym spoj­rze­niem. Kuli­śmy do kolo­kwium z nie­orga­nicz­nej.

– Już nie mogę – jęk­nął Artur.

Zer­k­nę­łam na zega­rek. Było dopiero po czwar­tej.

– Godzinę prze­rwy, bła­gam.

Wsa­dził kartki w książki tak, żeby­śmy wie­dzieli, gdzie skoń­czy­li­śmy, zrzu­cił wszystko na pod­łogę, lekko się uniósł i zga­sił lampkę.

– Nasta­wiam budzik na za godzinę. Na serio nie dam już rady.

Do końca nie docie­rało do mnie, co on wypra­wia, a Artur zwy­czaj­nie, po pro­stu i bez waha­nia zagar­nął mnie ramie­niem, poło­żył koło sie­bie i nacią­gnął na nas koc.

Ani drgnę­łam.

Leże­li­śmy tak może z minutę.

– Za gorąco, co nie?

Wstał, pod­szedł do okna i nieco je uchy­lił. Zdjął dżinsy, byle jak rzu­cił na krze­sło i wsko­czył pod koc.

– Do zoba­cze­nia za godzinę – powie­dział, zie­wa­jąc.

Znów poczu­łam jego ramię na moich ple­cach.

Po minu­cie, naj­wy­żej dwóch, usły­sza­łam jego równy, głę­boki oddech, a jego ramię zro­biło się znacz­nie cięż­sze.

Czy zasnę­łam? Nie da się spać, gdy masz tętno milion ude­rzeń na minutę.

Rodzice posy­łali mnie na reli­gię i do kościoła (jak to w Pol­sce), ale do tej pory ni­gdy się tak naprawdę nie modli­łam. Wtedy bła­ga­łam Boga, żeby na tym świat się skoń­czył. Czy nie może teraz, dokład­nie w tym momen­cie, zesłać jakie­goś mete­orytu czy innego wybu­chu i żeby już był koniec, tak jak w Pom­pe­jach? Nie umia­łam sobie wyobra­zić, co niby ma być dalej. Co ja teraz mam robić? Co mię­dzy nami będzie? Dotarło do mnie, że kocham tego czło­wieka ponad wszystko na świe­cie.

Po godzi­nie zadzwo­nił budzik. Artur się poru­szył, prze­cią­gnął i naci­snął drzemkę. Prze­krę­cił się na plecy i przy­cią­gnął mnie tak, że poło­ży­łam głowę na jego ramie­niu.

Zadzwo­nił budzik. Artur pod­parł się na łok­ciu.

– No, teraz to inne życie. Chcesz pić?

Chcia­łam. Artur odrzu­cił koc, wstał, zapa­lił lampkę i pod­szedł do regału. Miał bok­serki w szkocką kratę. Nie przy­glą­da­łam się, w każ­dym razie sta­ra­łam się nie przy­glą­dać.

Wypi­łam dwie szklanki mine­ral­nej. Artur wło­żył spodnie, sto­jąc tuż koło mnie, i zaczę­li­śmy się uczyć.

Około dzie­wią­tej wie­czo­rem odpro­wa­dził mnie do domu.

Następ­nego dnia było zwy­czaj­nie – oczy­wi­ście, jeśli się nie wie, co się działo w mojej gło­wie.

*

Był pią­tek. Odwo­łali zaję­cia z powodu jakiejś tam uro­czy­sto­ści. Poszli­śmy do Artura. Miał _Ava­tar_. Oboje widzie­li­śmy ten film, ale ja już nie pamię­ta­łam, o co tam dokład­nie cho­dziło.

Artur ma małego lap­topa, więc musie­li­śmy sie­dzieć bli­sko sie­bie. Dobrze, że już raz to widzia­łam, bo nie mogłam myśleć o fil­mie.

– Wiesz, to tro­chę jak ze mną. Naj­pierw byłem tu jakby tylko jedną nogą. Moje praw­dziwe życie było w War­sza­wie.

– A teraz? – ledwo wykrztu­si­łam.

– A teraz? Chyba tu jest moje praw­dziwe życie. Gdy myślę: „Idę do domu”, to myślę o tym pokoju, a nie tym u rodzi­ców. Kiedy wra­cam do sie­bie, to wra­cam tu. Na początku co week­end wra­ca­łem do domu, zresztą wiesz. Nie wyobra­ża­łem sobie ina­czej.

– A teraz?

– A teraz wyobra­żam. Możesz mnie podra­pać? Lewa łopatka, no, pra­wie. A poka­zy­wa­łem ci, co mi Klara przy­słała? Czad, nor­mal­nie czad!

Artur uru­cho­mił lap­topa i prze­su­nął się na brzeg krze­sła. Usia­dłam obok niego, sty­ka­li­śmy się ramio­nami. Artur spa­dał tro­chę z krze­sła, więc mnie objął, żeby było wygod­niej.

Klara przy­słała jakiś film. Jacyś ludzie, gdzieś są, coś robią. Nic do mnie nie dotarło.

– Ale mi się nie chce jechać…

– To nie jedź. Zostań.

Powie­dzia­łam to naj­wol­niej i naj­spo­koj­niej, jak tylko mogłam, i chyba nawet non­sza­lancko wzru­szy­łam ramio­nami, ale emo­cje o mało mi się nosem nie wylały.

– Nie mogę jej tego zro­bić, boby się na śmierć zapła­kała. Dobra, zbie­ramy się.

Wró­ci­łam do domu. Napu­ści­łam wody do wanny, wla­łam chyba z pół butelki płynu i pła­ka­łam przez godzinę. Wyszłam dopiero, gdy mia­łam pew­ność, że wszy­scy domow­nicy już śpią.

Rano zna­la­złam w komórce wia­do­mość:

„Jecha­łem sześć godzin. Takiej śnie­życy w życiu nie widzia­łem, ale wszystko okej. Jestem już w domu”.

Umy­łam się. Powie­dzia­łam, że mogę wyjść po bułki. Wyszłam z domu i poszłam przed sie­bie. Kiedy wró­ci­łam, ojciec odku­rzał, a mama – w dre­sie i w swo­jej śmiesz­nej tre­nin­go­wej cza­peczce – drep­tała po bieżni.

– Gdzie ty byłaś?

– Pie­kłaś te bułki?

Zaata­ko­wali mnie oboje. Spoj­rza­łam na zega­rek. Nie było mnie trzy godziny.

Chcia­łam lecieć pędem po te cho­lerne bułki, ale już byli po śnia­da­niu. Zje­dli chleb sma­żony i panie­ro­wany w jajku. Jedzą go od cza­sów stu­denc­kich, trak­tu­jąc to jak nabo­żeń­stwo, więc o co tyle krzyku z buł­kami?

Hanka weszła do mojego pokoju i zamknęła za sobą drzwi.

– Więc jak on ma na imię?

– Kto? – zapy­ta­łam i spoj­rza­łam jej w oczy.

– Okej, poga­damy, jak doj­rze­jesz – powie­działa.

Bez pyta­nia wzięła mój naj­lep­szy lakier do paznokci i wyszła.

*

Zima tam­tego roku była jak na zamó­wie­nie. Lekki mro­zek, puchaty śnie­żek i sło­neczko. Ni­gdy nie cho­dzi­łam tyle w oku­la­rach prze­ciw­sło­necz­nych co wtedy.

Wła­śnie wyszli­śmy z labo­ra­to­rium. Od jakie­goś czasu robi­łam w domu kanapki dla nas obojga. Poda­łam mu jedną.

– Zgo­dzili się. Naresz­cie! – Ugryzł bułkę i dokoń­czył z peł­nymi ustami. – Sta­rzy Klary się zgo­dzili. Przy­je­dzie na week­end. Tyle mam zamiar jej poka­zać! Z nich są straszni tra­dy­cjo­na­li­ści, wiesz, zero noco­wa­nia, zero wyjaz­dów razem. He, he, jakby to się dało zapo­biec… A jed­nak się zgo­dzili. Halo, czy ty mnie w ogóle słu­chasz?

Kiw­nę­łam głową.

– Faj­nie, że się pozna­cie.

Nie wiem, co mu odpo­wie­dzia­łam, ale na pewno nie to, że bar­dzo się cie­szę. Byłam zroz­pa­czona.

Z jaki­miś ludźmi z naszej grupy poszli­śmy do sto­łówki. Myśla­łam o tym, gdzie ona będzie spać. U niego? Z nim? Jak on się z nią przy­wita? Będą się cało­wać? Jak będą się cało­wać? Co mam robić, gdy będą się przy mnie przy­tu­lać, cało­wać, gapić na sie­bie?

Ledwo zno­si­łam takie myśli. Nie wyobra­ża­łam sobie, że zdo­łam znieść to na żywo.

Wró­ci­łam do domu. Rodzice pili wino i oglą­dali rosyj­ską ekra­ni­za­cję _Anny Kare­niny_ z 1967 roku. Usia­dłam z nimi. Myśla­łam o tym, jak Klara będzie się myć w jego łazience. Sama czy z nim? Włoży koszulę nocną czy piżamę? Zro­bią to od razu czy dopiero wie­czo­rem? Nie ock­nę­łam się nawet na samo­bój­stwie Anny. Drgnę­łam dopiero, gdy ojciec wyłą­czył odtwa­rzacz.

W łóżku usi­ło­wa­łam nie szlo­chać zbyt gło­śno i myśla­łam o tym, czy będą o mnie roz­ma­wiać. Co on jej powie? A może nie podejmą tego tematu? Bo o czym tu mówić? Trudno, żeby roz­ma­wiał z dziew­czyną o wszyst­kich swo­ich kole­żan­kach.

*

Sta­li­śmy na przy­stanku i razem cze­ka­li­śmy na Klarę. Miała przy­je­chać busem o szes­na­stej czter­dzie­ści. Byli­śmy dwa­dzie­ścia minut przed cza­sem.

– O, jest! – Artur uniósł obie ręce, jakby był na sta­dio­nie.

Naj­pierw zoba­czy­łam wście­kle tur­ku­sową czapkę, zie­lony mor­ski sza­lik i różowe ręka­wiczki w czarne paski.

Czarna spód­nica, tur­ku­sowe raj­stopy. Brzmi może dzi­wacz­nie, ale ona dobrze wyglą­dała. Umie się ubrać.

– No, dzień dobry!

Rzu­cili się na sie­bie i mocno objęli. Koły­sali się przez chwilę jak dwa niedź­wie­dzie. W tym momen­cie uświa­do­mi­łam sobie, że te bok­serki na pewno ona mu kupiła. Jej gust.

– Ale faj­nie, że wresz­cie mogę cię poznać! – Klara uśmiech­nęła się do mnie. Wycią­gnęła ramiona i mnie przy­tu­liła.

W gim­na­zjum na reli­gii ksiądz opo­wia­dał, że jedno z wyobra­żeń pie­kła to wiel­kie kotły z wrzącą smołą. To nie­prawda. Pie­kło to dziew­czyna chło­paka, któ­rego kochasz, ser­decz­nie cię obej­mu­jąca i mówiąca, jak bar­dzo się cie­szy, że wresz­cie może cię poznać.

Z dworca poszli­śmy na Grodzką i do Sta­rego Bro­waru. Oni sie­dzieli koło sie­bie. Klara wsu­nęła rękę pod ramię Artura, on poca­ło­wał ją we włosy.

– Wiesz, na początku gdy o tobie zaczął opo­wia­dać, byłam wście­kła. Ewa ma super­no­tatki, Ewa jak zrobi kanapki, Ewa to, Ewa tamto, Ewa, Ewa i Ewa. Strasz­nie byłam zazdro­sna. On gadał tylko o tobie!

Artur wzru­szył ramio­nami, a mnie aż w uszy zakłuło to „byłam”. Czas prze­szły?

Poje­cha­łam do domu sama, a oni poszli do Artura na stan­cję. Gospo­dyni była uprze­dzona, że ktoś będzie noco­wał u niego przez dwa dni. Widzia­łam, że już nie mogą się docze­kać tego bycia u niego.

– Siorka, o co cho­dzi? Wyglą­dasz jak śmierć.

– Męczą nas, kolo­kwium za kolo­kwium.

– Aku­rat! – Hanka wzru­szyła ramio­nami i poszła.

W ponie­dzia­łek na zaję­ciach Artur powtó­rzył mi, że Klara uważa mnie za bar­dzo miłą, fajną dziew­czynę, że mówiła, że mam nie­sa­mo­wity typ urody i że to dziwne, że nie mam faceta. I w ogóle jest mną zachwy­cona, pozdra­wia mnie, mam od niej uści­ski i podzię­ko­wa­nia, że się tak jej Artu­rem opie­kuję.

*

Był wto­rek, nasz naj­cięż­szy dzień. Zaję­cia od ósmej do osiem­na­stej i zazwy­czaj potem od razu ja jadę do sie­bie, a Artur do sie­bie. Tym razem musia­łam wziąć notatki, bo zapo­mniał mi przy­nieść, więc poje­cha­li­śmy do niego.

Na komo­dzie koło okna stał fio­łek alpej­ski (sam go sobie nie kupił). Żyć mi się ode­chciało.

– Co się dzieje? Źle się czu­jesz?

Powie­dzia­łam mu, że mi źle i smutno, bo oni są razem, szczę­śliwi, a ja… nikogo nie mam – i się roz­pła­ka­łam.

Artur mnie objął i zaczął gła­skać po ple­cach.

– Jesteś kimś bar­dzo dla mnie waż­nym. Gdyby nie Klara… od pierw­szego dnia na uczelni poczu­łem, że… no wiesz… że będziemy razem… rozu­miesz, w jakim sen­sie… że cię nie prze­oczę. Z nikim nie mam takiego poro­zu­mie­nia.

– Nawet z nią?

– Z Klarą? To inny rodzaj rela­cji. Kocham ją, ale pewne rze­czy… nie wiem, czy rozu­miesz… Ona też jest dla mnie naj­waż­niej­sza na świe­cie, ale w innym sen­sie. Jak ty nie­sa­mo­wi­cie pach­niesz…

To ja zro­bi­łam ten pierw­szy krok. Pod­nio­słam głowę i poca­ło­wa­łam go w usta. Byłam zapła­kana, może nawet zasmar­kana, ale Artur też mnie cało­wał. Przy­tu­li­li­śmy się naj­moc­niej, jak tylko można było. Cało­wa­li­śmy się, sto­jąc na środku jego pokoju, pół metra od fiołka alpej­skiego i metr od jej zdję­cia.

Artur wycią­gnął rękę i zga­sił świa­tło. W pokoju zapa­dły ciem­no­ści, ale po chwili nasze oczy się przy­zwy­cza­iły.

– Chodź – mruk­nął mi do ucha i posa­dził na łóżku. – I co zro­bimy? Ja jej nie zdra­dzę. Brzy­dzę się zdradą.

Ja też się brzy­dzi­łam zdradą. Nie znam nikogo, kto popiera zdradę, ale nie czas na brzy­dze­nie się, gdy jesteś w ramio­nach uko­cha­nego, a on wła­śnie zga­sił świa­tło. Chcia­łam wstać, wło­żyć kurtkę, czapkę, sza­lik, wziąć notatki, iść do domu i wysko­czyć przez okno.

Artur wziął mnie za rękę i zaczął się bawić moimi pal­cami.

– Nie sądzę, żebym kie­dyś z kimś umiał się tak poro­zu­mieć. Oddał­bym życie, żeby być z tobą tak naprawdę, rozu­miesz… ale nie możemy…

W żad­nym razie nie mogli­śmy.

Popa­trzy­li­śmy sobie w oczy. Artur zamknął drzwi na klucz.

Zarzu­ci­łam mu ręce na szyję. Zaczął mnie mocno, gwał­tow­nie cało­wać. Wsu­nę­łam mu dło­nie we włosy. Roz­piął mi bluzkę, zdjął swoją koszulę. Miał kilka wło­sków na klatce pier­sio­wej. Wzru­szyło mnie to.

Bawił się moimi pier­siami, nie mógł się nimi nacie­szyć. Nie wiem, jak udało się nam nie zro­bić nic wię­cej. Cud.

Odpro­wa­dził mnie pod same drzwi. Cały czas roz­ma­wia­li­śmy tylko o jed­nym: Klara jest naj­waż­niej­sza, nie wolno jej skrzyw­dzić, bo niczym sobie na to nie zasłu­żyła. To był tylko raz, bo nerwy nam puściły, ale jeste­śmy wyłącz­nie przy­ja­ciółmi i w ogóle.

Weszłam do domu.

Na ścia­nie w kuchni wiszą nasze rodzinne zdję­cia. Hanka śmiga na rowe­rze, ja w wieku trzech lat z kołem ratun­ko­wym w kolo­rowe rybki plu­skam się wśród fal Bał­tyku. Mama nie spusz­cza mnie z oka.

Robiąc her­batę, myśla­łam, jak bar­dzo nie­ak­tu­alne jest już to zdję­cie.

*

W sesji let­niej mie­li­śmy cztery egza­miny i dwa duże zali­cze­nia. Pada­li­śmy na nos. Artur przez trzy week­endy nie poje­chał do domu.

Na początku lipca pomo­głam mu się spa­ko­wać. Sporo gra­tów od paź­dzier­nika mu się uzbie­rało. Przy­je­chała po niego mama. I Klara. Uści­ska­ły­śmy się jak przy­ja­ciółki.

Mama Artura zro­biła nam zdję­cie we troje, potem Artur zro­bił mi papie­rową odbitkę. Nawet dobrze wyszłam. Trzy­mam je w szu­fla­dzie z toreb­kami, bo tam Hanka ni­gdy nie zagląda. Artur jest na nim w środku, ale bli­żej mnie i patrzy na mnie, a Klara wszyst­kimi zębami szcze­rzy się do obiek­tywu jak kre­tynka.

Następ­nego dnia dosta­łam gorączki. Niby nic kon­kret­nego mi nie było, ale gorączka trzy­mała mnie przez tydzień. Mama uznała, że to prze­mę­cze­nie po sesji.

Przez dwa­na­ście tygo­dni waka­cji pisa­li­śmy do sie­bie – cza­sem ese­mesy, cza­sem e-maile. Dwa razy Artur wysłał mi zdję­cia. On ska­cze do wody (robiła Klara). Byli na Mazu­rach. Artur ma na sobie dłu­gie kąpie­lówki w tur­ku­sowo-poma­rań­czowe paski. Jej gust. On i Klara jedzą lody z jed­nego rożka u Klary na działce (robił jej ojciec).

Kilka razy gada­li­śmy przez komu­ni­ka­tor, ale to było dla mnie straszne. Musia­łam na siłę wymy­ślać tematy i uda­wać, że śmie­szą mnie histo­ryjki Klary o tym, jak Artur zgu­bił jej but, albo o tym, jak poszedł nazbie­rać dla niej polnych kwia­tów i byk go pogo­nił. Nama­wiali mnie, żebym wyrwała się do War­szawy. Obie­ca­łam, że przy­jadę.

– Siora, ty jadasz coś cza­sem? – powie­działa Hanka na prze­ło­mie lipca i sierp­nia, gdy szy­ko­wa­ły­śmy się na wyjazd do Nicei.

Zwa­ży­łam się. Metr sześć­dzie­siąt cztery wzro­stu i czter­dzie­ści dzie­więć kilo­gra­mów. Nie wyglą­da­łam już dobrze. Po moich pier­siach została w sta­ni­kach pusta, wymow­nie mil­cząca prze­strzeń.

Ten wyjazd to była katorga. Hanka zawsze zała­twi jakieś kosz­marne atrak­cje. Cza­sem myślę, że ona mi to robi spe­cjal­nie, ale nie mam jak jej tego udo­wod­nić. Stu­dencki obóz żeglar­ski brzmi prze­cież dobrze, i to jesz­cze po Lazu­ro­wym Wybrzeżu! Każdy by chciał poje­chać.

Przy­cze­pił się do mnie taki Domi­nik z Kra­kowa, a Hanka go jesz­cze pod­pusz­czała, mówiąc, że nikogo nie mam. Lepił się do mnie, latał po wodę mine­ralną, przy­po­mi­nał, żebym się sma­ro­wała pięć­dzie­siątką, stro­fo­wał, żebym tak daleko sama nie wypły­wała. Okry­wał mnie swoim swe­trem, „bo tu w dzień upał, a wie­czory potra­fią być naprawdę chłodne”. Zro­bił mi z pięć­dzie­siąt zdjęć, a w nocy powie­dział, że czło­wiek ni­gdzie nie jest tak samotny, jak pod tyloma gwiaz­dami. Nie mogłam się od niego opę­dzić. Powie­dzia­łam Hance, że jeśli da mu do mnie jaki­kol­wiek namiar, to jej tego nie daruję. Nie dała.

Gospo­dyni Artura roz­cho­ro­wała się i poje­chała do córki do Danii. Stan­cja była nie­ak­tu­alna. Artur wyna­jął więc kawa­lerkę. Naj­pierw miał tam miesz­kać z jakimś kolegą, ale kolega prze­niósł się na UKSW do War­szawy, bo tam ma jakąś sio­strę matki czy matkę sio­stry i metę, więc nie będzie musiał bulić za lokal.

Rodzice przy­wieźli jego graty. Poma­ga­łam tro­chę przy nosze­niu, a potem we czworo poszli­śmy na obiad i na mały spa­cer po Lubli­nie. Jego mama była zachwy­cona moją wie­dzą na temat mia­sta. Powie­działa, że ona nikogo nie umia­łaby tak opro­wa­dzić po War­sza­wie. Poszli­śmy do XXL na kola­cję. Odje­chali około dwu­dzie­stej. Jego mama bar­dzo mi dzię­ko­wała, że tak się nim zaję­łam i że dzięki mnie nie zamo­rzył się gło­dem. Powie­działam, że to dro­biazg.

Poszli­śmy do niego. Zapa­rzy­łam her­batę, odpa­ko­wa­łam cia­sto ze śliw­kami. Pycha. Usie­dli­śmy na łóżku.

– Mia­łem nadzieję, że wszystko minęło, ale jak cię zoba­czy­łem…

Scho­wa­łam twarz w dło­niach i zaczę­łam szlo­chać. Nie­chcący kop­nę­łam kubek z her­batą. Nie zwró­ci­li­śmy na to uwagi.

– Co ja mam robić? Ewa, powiedz mi, co ja mam robić…

Pokrę­ci­łam głową, że nie wiem. Każda komórka mojego ciała wyła do niego, a on mnie pyta, co ma robić.

Nie było jesz­cze ciemno, taki miły zmierzch. Poczu­łam na ple­cach rękę Artura. Odwró­ci­łam się do niego i z całej siły go obję­łam. Cało­wa­li­śmy się jak wście­kli, dzicy ludzie. Wyobra­żam sobie, że ktoś, kto nie pił od dwóch dni, tak wła­śnie rzuca się na wodę. Zdar­łam z niego koszulę, on ze mnie bluzkę, sta­nik, spodnie, wszystko.

W ogóle się go nie wsty­dzi­łam. To, że jest tu ze mną, było czymś abso­lut­nie oczy­wi­stym.

Cho­ler­nie mnie zabo­lało. Aż zawy­łam i zaci­snę­łam usta.

– Prze­pra­szam… – mam­ro­tał mi do ucha, nie wiem po co. Mógł mi odrą­bać głowę, a i tak bym się na niego nie obra­ziła.

Leże­li­śmy potem, w nie­oswo­jo­nej jesz­cze kawa­lerce, pod nie­po­wle­czo­nym w nic kocem, tuli­li­śmy się do sie­bie i jak man­trę powta­rza­li­śmy, że to było sil­niej­sze od nas, że to się ni­gdy nie powinno zda­rzyć, że Klara, że my, że to takie trudne…

Pierw­szego paź­dzier­nika zaczął się rok aka­de­micki. Był jasny sło­neczny dzień. Wró­ci­łam do domu po ósmej.

To były naj­cu­dow­niej­sze dwa tygo­dnie w moim życiu. Nie psuło mi rado­ści nawet to, że Klara prze­sy­łała zdję­cia zacho­dów słońca nad Powi­ślem, pozdro­wie­nia od jakichś ich wspól­nych zna­jo­mych, dwu­mi­nu­towy fil­mik, na któ­rym kociak napada na sześć razy więk­szego od niego psa i go prze­ga­nia, i pozdro­wie­nia dla mnie. Artur mi ich nie prze­ka­zy­wał, ale cza­sem (rzadko, ale cza­sem tak) grze­ba­łam w jego komórce i stąd wiem, że ona mnie nie­ustan­nie pozdra­wiała.

Weszłam do wia­do­mo­ści wysła­nych:

„Byli­śmy z Ewą…”, „Ewa dziś zro­biła…”, „Ewka mnie karmi, nie martw się o nic”, „Kiedy przy­je­dziesz? Strasz­nie tęsk­nię”, „Szy­kuj się, będę w pią­tek. Nie wychodź po mnie. Nie chcę, żebyś o tej porze była sama na ulicy. Przy­jadę pro­sto do Cie­bie”.

Gdy ktoś grze­bie w cudzej komórce, to tak, jakby pro­sił się o guza. Chcia­łam dostać kopa, to go dosta­łam.

„Nie chcę, żebyś o tej porze była sama na ulicy. Przy­jadę pro­sto do Cie­bie”. Prze­czy­ta­łam to zda­nie i dotarło do mnie, że ja prze­cież mogę być w ciąży. Niby się zabez­pie­cza­li­śmy, ale nie tego pierw­szego wie­czora po wyjeź­dzie jego rodzi­ców. Nawet nie przy­szło mi to wtedy do głowy.

– A jeśli jestem w ciąży? – zapy­ta­łam.

– Nie jesteś, spo­koj­nie. Na pewno nie jesteś.

Artur uśmiech­nął się do mnie uspo­ka­ja­jąco. Ale nie uspo­ko­iło mnie to.

– A jeżeli ona jest w ciąży?

– Nie ma mowy, bez pre­zer­wa­tywy nie da się dotknąć. Chcesz nale­śniki, bo odgrze­wam?

Nie mam poję­cia, na czym dokład­nie polega schi­zo­fre­nia, ale chyba mię­dzy innymi na tym, że sły­szy się głosy. Ja je wtedy usły­sza­łam. Dwie histe­ryczki kłó­ciły się w mojej gło­wie.

– A jeśli jestem w ciąży?

– Cóż, trzeba będzie jej powie­dzieć…

– Na kogo wtedy wyjdę?

– Na tą, kim jesteś! Ona sobie z tym nie pora­dzi. Nie jest zbyt silna psy­chicz­nie.

– A co cię to obcho­dzi? Ona ma się trosz­czyć o sie­bie, a ja o sie­bie! Nie jest dziec­kiem. Czy o mnie się ktoś trosz­czy?

– Ale Artur prze­cież mówił, że nie możemy jej tego zro­bić.

– Nie możemy, a jed­nak mogli­śmy! Kocham go, chcę go, żyć mi się bez niego nie chce, ale…

– Ona na to nie zasłu­guje.

– A ja zasłu­guję na „nie chcę, żebyś o tej porze była sama na ulicy”? To, że nie jestem jego „pra­wo­witą” dziew­czyną, nie ozna­cza jesz­cze, że nie mam uczuć.

– A jak powiesz o tym mamie?

Przez tydzień cho­dzi­łam sko­ło­wana, a dwa głosy w mojej gło­wie wrzesz­czały na sie­bie przez cały czas. Spo­kój był tylko, gdy spa­łam.

*

Hanka weszła do mojego pokoju z wielką miską śli­wek węgie­rek.

– Mów, o co cho­dzi, bo zaczy­nasz mnie dener­wo­wać. Zabi­łaś kogoś, okra­dłaś, zosta­łaś dilerką, jesteś w ciąży…

Nie musiała kon­ty­nu­ować prze­słu­cha­nia, bo rzu­ci­łam się na łóżko i zaczę­łam wyć.

Hanka mnie przy­tu­liła. Nic nie mówiła, tylko gła­skała mnie po gło­wie.

Rycza­łam chyba z pół godziny. Dobrze, że rodzi­ców nie było.

– To nie jest koniec świata. Nie masz czter­na­stu czy szes­na­stu lat, żeby to był dra­mat. Poza tym masa ludzi czeka na dziecko, kolejki są wie­lo­let­nie. Ale wiesz na pewno? Zro­bi­łaś test?

Test! Wła­śnie, test! Olśniło mnie. Pomrocz­ność jasna zda­rza się, jak widać, rów­nież stu­dent­kom che­mii. Dla­czego wcze­śniej o tym nie pomy­śla­łam?

Rzu­ci­łam się do port­fela. Nie mia­łam poję­cia, ile to może kosz­to­wać. Hanka z nie­sma­kiem pokrę­ciła nade mną głową. Nie­spiesz­nie zwlo­kła się z łóżka i poszła do sie­bie. Po chwili wró­ciła z testem.

– U mnie się tylko mar­nuje.

Nie byłam w ciąży. Testu nie zro­bi­łam. Zanim doczy­ta­łam instruk­cję do końca, poczu­łam zna­jomy skurcz w pod­brzu­szu. Hanka popu­kała mnie w czoło tak mocno, że aż został ślad.

– No, to teraz mów, co to za książę na bia­łym koniu wart jest takich ner­wów. Jakiś dobrze sytu­owany nauko­wiec o apa­ry­cji Ado­nisa?

Hanka stu­diuje kul­tu­ro­znaw­stwo i lubi się wymą­drzać.

– Kolega z grupy.

– Brzmi fan­ta­stycz­nie. Od kiedy jeste­ście razem?

– Nie wiem. – Wzru­szy­łam ramio­nami.

– Jak to nie wiesz? Prze­stań ryczeć, prze­cież wszystko okej. Dosta­łaś, kre­tynko, nauczkę i następ­nym razem myśl, a potem rób, a nie odwrot­nie. O co cho­dzi? Ma HIV, jest zbo­czeń­cem, zabił kogoś?

– On ma dziew­czynę.

– Zdra­dził cię na waka­cjach?

Hanka jest mądra. Lubię ją, ale jak każdy, ma nawyk słu­cha­nia auto­bio­gra­ficz­nego. Dwa lata temu miała faceta. Seba­stian. Byli naprawdę świetną parą. W waka­cje Hanka wyje­chała na trzy tygo­dnie do Genewy na kurs fran­cu­skiego. Kiedy wró­ciła, wyznał, że ją zdra­dził. Bez słowa wzięła rekla­mówkę i wrzu­ciła do niej wszyst­kie rze­czy jego i od niego. Fio­le­to­wego sza­lika i filmu _Sza­bla od komen­danta_ strasz­nie żało­wa­łam. Dała mu tę rekla­mówkę i zapy­tała, czy chce wyjść od razu, czy dopije colę.

Powie­dzia­łam jej, że cho­dzi z Klarą od klasy matu­ral­nej, że gdy go pozna­łam, byli już razem, że naj­pierw się tylko kole­go­wa­li­śmy, ale póź­niej spę­dza­li­śmy ze sobą tyle czasu, że jakoś tak zwy­czaj­nie się do sie­bie zbli­ży­li­śmy, że długo nic mię­dzy nami nie było, że trak­to­wa­li­śmy się jak naj­lepsi kum­ple, że przed waka­cjami tylko raz coś tam mię­dzy nami zaszło, ale dopiero teraz sytu­acja wymknęła się spod kon­troli. Gdy się zoba­czy­li­śmy na początku roku aka­de­mic­kiego, tama pękła.

– Tama pękła, mówisz? I on przez cały rok waszej zna­jo­mo­ści miał dziew­czynę, którą ty pozna­łaś, tę Klarę, tak? – wyce­dziła przez zęby Hanka.

Kiw­nę­łam głową.

– Jesteś aż tak głu­pia czy aż tak zła? – Par­sk­nęła śmie­chem. – Nie mogę w to uwie­rzyć! Moja sio­stra…

Zabrała miskę ze śliw­kami i poszła.

*

Mię­dzy wykła­dem a ćwi­cze­niami z socjo­lo­gii powie­dzia­łam Artu­rowi, że nie jestem w ciąży.

– Mówi­łem. – Uśmiech­nął się.

A potem było coraz cię­żej.

– Musisz jechać? – jęcza­łam.

– Muszę. Jakiś bez­na­dziejny obiad u jej rodzi­ców, nie wykręcę się.

– O któ­rej jedziesz? – jęcza­łam dalej.

– Czemu pytasz? Dwu­na­sta pięt­na­ście.

Jedzie w ciągu dnia, nie czeka do nocy. Nie szkoda mu kasy.

– Kochasz mnie?

– Bar­dzo, ale prze­cież od początku wie­dzia­łaś, jaka jest sytu­acja, prawda?

Kiedy jesteś dziew­czyną faceta, który ma dziew­czynę, nie możesz się za bar­dzo mazać. Nie możesz też o nic się dopo­mi­nać. Nie możesz robić awan­tur. „Prze­cież od początku wie­dzia­łaś” i koniec. Wie­dzia­łaś od początku, więc o co ci teraz cho­dzi?

*

Zdą­ży­łam wziąć prysz­nic i wysu­szyć włosy. Artur kroił chleb na kanapki, a ja sie­dzia­łam na łóżku i odpy­ty­wa­łam go z socjo­lo­gii. Mie­li­śmy jesz­cze kucia na dwie godziny.

Ktoś zadzwo­nił do drzwi.

Spoj­rze­li­śmy na sie­bie. Nikt tu ni­gdy nie przy­cho­dził.

Drugi dzwo­nek.

Artur odło­żył nóż i pod­szedł do drzwi.

– Nie­spo­dzianka! – Usły­sza­łam dam­ski szcze­biot. Roz­po­zna­łam go od razu. – Po panice. Wczo­raj dosta­łam, ale chcia­łam ci sama powie­dzieć. Co tak bosko pach­nie?

Weszła do pokoju, w swo­ich tur­ku­sach i zie­le­niach, i jak dziecko ucie­szyła się na mój widok.

W ręku trzy­mała kalan­choe. Wcze­śniej nie zna­łam nie­mal żad­nych nazw kwia­tów donicz­ko­wych, przy niej się pod­cią­gnę­łam. Scin­dap­sus, yuka, fikus, zie­listka, aloes, trzy­krotka, kro­ton, maranta – to wszystko znam od niej.

– Faj­nie, że jesteś! Kuli­ście? Prze­szka­dzam?

W ogóle nie orien­to­wała się w sytu­acji! To było straszne. Milion razy bar­dziej bym wolała, żeby odbyła się pie­kielna awan­tura, wrza­ski i rzu­ca­nie tale­rzami, żeby mnie wyzwała, ude­rzyła w twarz, żeby to się wresz­cie wydało!

Zdjęła buty, rzu­ciła kurtkę i usia­dła koło mnie. Kwia­tek posta­wiła na komo­dzie. Jak nam idzie? Podobno gość od labo­ra­to­rium z orga­nicz­nej jest masa­kryczny? A jak moja praca z bio­lo­gii? Zali­czy­łam? Jak było w tej Nicei?

Jesz­cze ni­gdy w życiu nie czu­łam się tak zupeł­nie wycień­czona emo­cjo­nal­nie. Że nie dosta­łam zawału, to cud. Wyszli­śmy z łóżka dosłow­nie kwa­drans przed jej wej­ściem.

*

W domu weszłam na jej pro­fil na Socje­cie, a potem na stronę Uni­wer­sy­tetu War­szaw­skiego. Zapi­sa­łam, gdzie jest wydział filo­lo­gii pol­skiej. Spraw­dzi­łam roz­kład busów do War­szawy, wydru­ko­wa­łam mapkę, jak dojść od Jana Pawła na Kra­kow­skie Przed­mie­ście. Można pod­je­chać dwa przy­stanki metrem – od sta­cji Rondo ONZ do sta­cji Nowy Świat. W War­sza­wie byłam trzy razy, zawsze samo­cho­dem i zawsze z rodzi­cami. Metrem jesz­cze nie jecha­łam.

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: