Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Mój kraj, mój świat - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
8 maja 2014
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
32,00

Mój kraj, mój świat - ebook

Ryszard Czarnecki - poseł, eurodeputowany oraz były minister - w swojej najnowszej książce mierzy się ze sprawą najwyższej wagi i najbliższej sercu - stanem Ojczyzny, III Rzeczpospolitej. Bez oporów, z najwyższą erudycją, punktuje oponentów politycznych i sprowadza na ziemię bujających w obokach propagandzistów. I choć nie przebiera w słowach, to celnie opisuje współczesną kondycję wewnętrzej i zewnętrznej polityki polskiej.

Nie kończy jednakże tylko na Ojczyźnie - doświadczony obserwacją europejskiej polityki z racji zajmowanego stanowiska, analizuje i diagnozuje mechanizmy panujące w Unii Europejskiej, a także poza jej granicami. Od armeńskich, gruzińskich i azerbejdżańskich zmian na szczytach władzy, przez angielskie spotkania z premierem Cameronem, po ukraiński Majdan - eseje Ryszarda Czarneckiego dotykają każdej płaszczyzny europejskiej polityki.

A od czasu do czasu zabiera Czytelnika na wyborną gruzińską czaczę.

Kategoria: Esej
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-7785-502-7
Rozmiar pliku: 1,1 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

Z CZARNECKIM DOOKOŁA SALONÓW

O Ryszardzie Czarneckim krąży złośliwy dowcip. Chwilę po śmierci wybiera się do nieba. Ku zdumienia Świętego Piotra serdecznie wita się z kilkoma aniołami z bliższych i dalszych chórów anielskich. Już miał przekraczać bramy niebieskie, gdy Święty Piotr zagradza mu drogę i krzyczy: hola, hola mój Panie. Najpierw wytłumacz się ze swoich konszachtów w piekle. Na co Czarnecki: rzeczywiście pewne konszachty były, ale za to mogę wam zdradzić z kim tam łatwo zrobić rozłam.

Czarneckiego zna każdy, ale co ważniejsze Czarnecki zna naprawdę bardzo wielu. Funkcję europosła idealnie wykorzystał do nawiązania setek kuluarowych kontaktów. Zdobyta w ten sposób wiedza pomaga mu nie tylko być świetnym źródłem informacji, ale i dosyć dobrze przewidującym przyszłość analitykiem. Do historii przejdzie jego przemówienie na Majdanie, bodajże jako pierwszego polskiego polityka przemawiającego u zarania tej ukraińskiej rewolucji (do tego po ukraińsku!). Jeszcze lepiej prezentuje się w poważnych instytucjach w grze dyplomatycznej. Ten sposób widzenia świata rzadko jest przedstawiany w mediach. Czarnecki jest tu wyjątkiem – prezentuje się chętnie i ze swadą. W ostatnich latach czytelnicy „Gazety Polskiej" i „Gazety Polskiej Codziennie" dostali potężną pigułkę jego twórczości. W wielu przypadkach okazało się, że jego oceny polityczne potwierdzały nadchodzące wydarzenia. Najważniejsze jednak dla wielu czytelników wcale nie są rozstrzygnięcia polityczne, tylko ich kuchnia.

Czarnecki tę kuchnię próbował na wszystkich kontynentach i nieźle o niej opowiada, budząc apetyt tych, którzy nie mają okazji jej skosztować. Mówi się o nim, że jest największym szczęściarzem. To nieprawda – ja jestem największym, ale on chyba udowodnił, że w czasie burzy na oceanie zawsze jakąś tratwę znajdzie.

Być może Pan Bóg docenia tych, którzy radują się jego największym dziełem – ludzkim życiem. A Ryszard wyraźnie pod tym względem Pana Boga docenia i z życia potrafi korzystać. Warto więc sprawdzić jak on to robi.

Tomasz SakiewiczTRZY LATA, CZTERYSTA STRON, JEDNA POLSKA

Przedstawiam Państwu wybór moich artykułów i felietonów pisanych w latach 2011–2014. Wybór – to znaczy, że jest to jedynie nie tak duża część z tego, co publikowałem na łamach dwóch dzienników, trzech tygodników, miesięcznika i dwumiesięcznika. To wybór subiektywny, ale kryteria były proste: staraliśmy się – wraz z moimi współpracownikami – wybrać teksty, które ukazywały się wyłącznie w „Gazecie Polskiej Codziennie", „Gazecie Polskiej" i „Gazecie Finansowej". Natomiast teksty publikowane w „Arcanach" i „Nowym Państwie" będą zawarte w osobnym tomie, który ukaże się nakładem wydawnictwa Arcana.

„Mój kraj, mój świat". W tym tytule zawiera się w zasadzie wszystko. Jako polityk staram się reagować na to, co dzieje się w naszej Ojczyźnie, ale też wokół nas. Zainteresowania polityką międzynarodową wynikają z pewnej oczywistości: los naszego narodu jest uzależniony także od tego, co dzieje się poza granicami Najjaśniejszej Rzeczpospolitej. Zwłaszcza, gdy świat w XX i XXI wieku skurczył się i, jak mówi powiedzenie, gdy ktoś ma katar w Waszyngtonie, to my w Warszawie kichamy.

Czy polityk, dla którego ważna jest kondycja Kraju i stan Państwa, powinien chwytać za pióro albo raczej za myszkę komputera? Jeśli umie – to tak. Sporo jest polityków z różnych stron sceny politycznej, którym specjaliści piszą blogi (!) albo inni fachowcy konstruują felietony do tygodników (sic!). Nie należę do tego dziwnego grona, które z braku własnego talentu i pomysłu musi skorzystać z owoców cudzej pracy.

Tak, to co piszę to „zaangażowana publicystyka". Tak, irytują mnie ludzie i środowiska, które działają wbrew, moim zdaniem, interesom Rzeczpospolitej. Uważam, że nie mogą być oni bezkarni, a to, co piszę jest dla nich częścią pręgierza polskiej opinii publicznej. Często piszę z uśmiechem, nieraz z ironią, nierzadko używam szyderstwa, ale zawsze odwołuję się do, tradycyjnego w mojej rodzinie, poczucia humoru. Poczucie humoru – to broń atomowa. Zwłaszcza wobec tych, którzy są go pozbawieni.

Wśród moich przodków byli ci, którzy pracowali na roli, mali czy średni przedsiębiorcy (właściciel antykwariatu czy właściciel drukarni), profesorowie, pracownicy naukowi, ale też artyści, dyrektorzy teatru, reżyserzy, był nawet jeden święty (Brat Albert czyli Adam Chmielowski – w tym przypadku daleko padło jabłko od jabłoni). Większość zaangażowana była w życie publiczne. Ale od drugiej połowy XVIII wieku i marszałka Franciszka Bielińskiego, od którego nazwę wzięła ulica Marszałkowska w Warszawie, nie było polityków. A już zwłaszcza polityków, którzy nie tylko umieją czytać, ale także i pisać. W moim przypadku obie te sfery: „robienie polityki" i „pisanie" wiążą się ze sobą ściśle i przenikają. Choć z drugiej strony stare angielskie powiedzenie mówi o człowieku, który zmieniał kapelusze i w każdym był kimś trochę innym. Zatem dzisiaj poddaję pod Państwa osąd zbiór tekstów z ostatnich trzech lat, kłaniam się po staropolsku, a następnie uchylając kapelusza przedstawiam: „Ryszard Czarnecki, publicysta".

Ryszard CzarneckiWĘGRY MOGĄ, A MY NIE?

07.01.2011

Mamy Nowy Rok i mamy już pierwsze noworoczne kuriozum: wypowiedź wiceministra spraw zagranicznych, odpowiedzialnego za polską prezydencję w UE, Mikołaja Dowgielewicza. Według Tuskowego ministra wykluczone (sic! – takiego słowa użył) jest, aby Polska walczyła o swoje interesy w trakcie swojego przewodnictwa w Unii (od 1 lipca do 31 grudnia 2011 roku). Można to czynić, zdaniem ministra… przed i po prezydencji.

Cóż, gdyby to zdanie przeczytali ministrowie spraw europejskich czy zagranicznych w innych krajach, zapewne pękliby ze śmiechu. Bo nie ma czegoś takiego jak „zawieszenie" interesu narodowego, interesu państwa na okres pół roku (a nawet choćby na jedną dobę). Każda nacja, każde normalne (podkreślam: normalne) państwo walczy o swoje cały czas, bez przerwy, bez urlopu czy pauzy w walce z okazji… prezydencji. Co więcej, właśnie okres owego sześciomiesięcznego przewodnictwa jest przez wszystkie, znowu podkreślam: wszystkie kraje członkowskie UE wykorzystywany do wzmożonego „ugrywania" dla siebie różnych ważnych spraw. Aby daleko nie sięgać: akurat mamy prezydencję Węgier, które jako swój priorytet postawiły konkretnie Strategię Dunajską… Tymczasem Polska już zrezygnowała z, zapowiedzianej jako nasz priorytet w styczniu 2009 roku, Strategii Morza Bałtyckiego i w ogóle nie zamierza uwzględnić rolnictwa jako priorytetu swojego przewodnictwa, będąc największym, obok Francji i Hiszpanii, rolniczym krajem Europy!

Dowgielewicz pokłonił się zapewne europoprawności politycznej, ale jednocześnie pokazał prawdziwe oblicze tego rządu. Rządu, który – jak widać – ma w nosie interes narodowy i interes własnego państwa. Ale niech się pan minister nie martwi, jak znam gabinet Tuska – a znamy go wszyscy aż za dobrze – wkrótce inny członek tego rządu przebije go w kuriozalności. I to wnet…BAROSSO POLICZKUJE TUSKA

21.01.2011

Szef Komisji Europejskiej José Manuel Durão Barroso upokorzył premiera Donalda Tuska prostym stwierdzeniem, że obecny polski rząd nie prosił i nie prosi Komisji Europejskiej o interwencje w sprawie Katastrofy pod Smoleńskiem. Jednocześnie zadeklarował, że Bruksela może w zgodzie z prawem podjąć tego typu działania. Oczywiście zwrócić się musi o to polski rząd.

Przypomina to sytuację ze znanego kawału o Żydzie, który skarży się do Pana Boga, że nigdy nic nie wygrał w totolotka. Na co Pan Bóg przerywa mu i mówi: „No to wreszcie wypełnij kupon"… No właśnie. Rząd Tuska śledztwa smoleńskiego nie umiędzynarodowił, bo nie chciał. Już w lipcu 2010 roku w specjalnej interpelacji pytałem Komisję Europejską, czy rząd Tuska to uczynił. Odpowiedź była jasna: „Nie!". Od tego czasu premier nawet palcem nie kiwnął, aby to uczynić. Jego ministrowie – takoż…

Jednak Barosso ogłaszając to, wiedział, co robi. Nigdy by tak demonstracyjnie nie obnażał słabości Tuska, gdyby lider PO liczył się w Europie… Bo Portugalczyk liczy się tylko z silnymi. Jest ostrożnym kunktatorem, nie lubi się wychylać i woli powiedzieć dwa słowa mniej niż dwa słowa za dużo. Gdy niedawno mordowano chrześcijan w Egipcie, aż przez tydzień (!) zwlekał z jakąkolwiek wypowiedzią na ten temat, a zrobił to dopiero mocno przyciskany przez szereg premierów krajów członkowskich UE. Wśród nich nie było Tuska.

Szef Komisji Europejskiej uderzył więc premiera RP pewny swojej bezkarności. Niestety, świadczy to o faktycznej pozycji nie tylko tego rządu, ale szerzej: Polski na arenie międzynarodowej.TE TYPY TAK MAJĄ

26.01.2011

Po debacie sejmowej na temat raportu MAK-u okazało się, zdaniem wielu mediów w Polsce, że głównym oskarżonym nie są ani Rosjanie, ani narciarz Tusk, tylko… PiS. Nihil novi sub sole. Nic nowego pod słońcem („Słońce Peru"!). Cięciom w budżetówce, zgodnie z tą logiką (?) PO, też jest winien PiS, mimo że stracił władzę dobrze ponad trzy lata temu. Dramat PKP? A to oczywiście zaniedbania „kaczystów" – i ani słowa o tym, że to za rządów PiS-u przeznaczono na kolej największe nakłady w ostatnim dwudziestoleciu. Zapaść służby zdrowia? Jasne, że wszystko przez nieboszczyka Religę – któremu skądinąd, gdy był już bardzo schorowany, marszałek Senatu Borusewicz nie dał wystąpić na forum izby wyższej, gdzie świętej pamięci minister spędził kilka kadencji.

Ostatnio występowałem w jednej z telewizji, gdzie w czasie debaty polityków przedstawiciel jednej z opozycyjnych (a jakże) partii postawił tezę zgodną z opinią większości mediów, że PiS jest partią „wodzowską". OK. Niech i tak będzie. Tylko dlaczego ci sami politycy i te same media nie mówią zgodnie ze stanem faktycznym, że jeśli PiS jest „wodzowski", to PO – jeszcze bardziej. Dziwna jakaś choroba asymetrii występuje u znakomitej większości obserwatorów naszej sceny politycznej. PiS jest partią „wodzowską", bo na kongresie był tylko jeden kandydat. Ale na kongresie PO też był tylko jeden kandydat na prezesa… PiS jest „wodzowski", bo na Kaczyńskiego głosowało ponad 90% delegatów… Rzecz w tym, że na Tuska na kongresie PO głosował jeszcze większy procent delegatów, o czym medialny pies z kulawą nogą nawet się nie chce zająknąć.

Gdy część działaczy PiS zaczęła montować nową formację (Pomidor Jest Najsmaczniejszy, Poniedziałek Jest Najgorszy et cetera), media mainstreamowe ujeżdżały ten temat przez trzy tygodnie, podkreślając, że PiS się rozpada (!). Tymczasem po spektakularnym ataku marszałka Sejmu, czyli numeru dwa w PO (będącego również, według Konstytucji RP, numerem dwa w całym państwie), na premiera, czyli numer jeden w Platformie, większości mediów wy starczyło dwa dni, by temat zamknąć. Wynika z tego, że do „przekaziorów" w III RP pasują jak ulał słowa George’a Orwella z Folwarku zwierzęcego o tym, że wszystkie zwierzęta są równe, lecz są też zwierzęta „równiejsze".

Charakterystyczne skądinąd, że te same media, które zdecydowanie preferują partię rządzącą kosztem głównej partii opozycyjnej, jednocześnie robią wszystko, aby upewnić opinię publiczną, że zachowują absolutnie równy dystans zarówno do strony rosyjskiej, jak i do strony polskiej w kontekście raportu MAK-u! Oznacza to, że argumenty Kremla (czyli Anodiny) są traktowane z pewną powagą i skrupulatnie cytowane. Ba, niemała część polityków i mediów stała się w ostatnich dniach w sposób dość spektakularny orędownikami strony rosyjskiej… Jako żywo przypomina mi to gorszącą sytuację lat 2006–2007, gdy Unia Europejska w sporach z rządem Jarosława Kaczyńskiego zawsze mogła liczyć na gorliwą, bezinteresowną i bezrefleksyjną pomoc mediów nad Wisłą, Odrą i Brdą.

Można by to podsumować, trawestując słowa piosenki Ryszarda Rynkowskiego: „Te typy tak mają"…DZIEJE GŁUPOTY W III RP

02.02.2011

Tytuł felietonu w oczywisty sposób nawiązuje do wybitnej książki Aleksandra Bocheńskiego Dzieje głupoty w Polsce. Ponieważ głupie działania, pomysły, wypowiedzi w ojczyźnie naszej mają charakter ponadustrojowy i nie są w szczególny sposób przywiązane do jakiejkolwiek epoki historycznej, występowały one i występują także w III RP. Dodam, że występują w niebywałej mnogości, niczym z rogu idiotycznej obfitości. To temat na – obszerną, niestety – dysertację naukową. Ja tylko przytaczam spektakularne przykłady głupoty jaskrawej, wyjątkowej, niebywałej. Uwaga metodologiczna: niemała część z tych wypowiedzi miała miejsce w… IV RP, ale ich autorami byli reprezentanci III RP, tak więc uznałem, że powinny one pójść na konto tejże.

Pora więc na konkrety i cytaty tworzące dzieje debilizmu lat ostatnich. Znany reżyser (znany nie zawsze równa sie wybitny) teatralny Krystian Lupa, skądinąd w ogóle niezajmujący się polityką, w specjalnym artykule w „Tygodniku Powszechnym" określił PiS jako… mafię. W programie Tomasza Lisa „Co z tą Polską?" znany (i ten rzeczywiście wybitny) reżyser filmowy Kazimierz Kutz, który swój szczebel niekompetencji (używając definicji Petera) osiągnął jako polityk, porównał Jarosława Kaczyńskiego do… Hitlera, nawiązując zresztą do słynnego filmu Chaplina Dyktator. Biolog, specjalista od owadów (muchówek, mówiąc ściślej) Stefan Konstanty Myszkiewicz-Niesiołowski (na użytek publiczny używający nazwiska: Stefan Niesiołowski) na kongresie PO porównał z kolei tegoż Jarosława Kaczyńskiego do… Gomułki, co zyskało spory rozgłos medialny. Ciekawe, że gdy dziennikarz Mariusz Cieślik opublikował w „Newsweeku" artykuł pokazujący rzeczywiste niebywałe podobieństwa w języku propagandy i „gospodarskich wizytach" między Tuskiem a Gomułką, to te same media nagłaśniające nieprzytomnie wypowiedź Niesiołowskiego sprzed kilku lat teraz jakoś nabrały wody w usta.

I dalej: profesor (a jakże) Wiktor Osiatyński jest autorem szczerej i historycznej formuły: „Lepsi złodzieje niż Kaczyńscy"… Lech Wałęsa, już ostatnio, a więc ponownie w czasach III RP (choć niektórzy mówią, że to jakiś PRL-bis), publicznie, choć po czasie, poradził rosyjskim kontrolerom z wieży w Smoleńsku, że powinni… strzelać, aby odwieść polskich pilotów TU-154 od lądowania. Adam Michnik, ta ikona III RP, namawiał – co prawda w Paryżu, ale w naszej klasyfikacji się mieści – aby „odpieprzyć się od generała". Jaruzelskiego, rzecz jasna, bo przecież trzeba było już wtedy przypieprzać się do polskiej prawicy, polskich nacjonalistów i polskich (zoologicznych) antysemitów.

Gdyby głupota umiała fruwać, to „nasze", i tu znów cudzysłów, „elity" polityczno-intelektualno-medialne, ten cały areopag III RP byłby skrzydlatą szarańczą – wdzięcznym potencjalnym obiektem naukowych zainteresowań profesora Niesiołowskiego, jeśliby wyborcy zmusili go do powrotu do nauki. A więc elity „Trzeciej" latałyby, zgodnie z instynktem stadnym – i to byłby ich jedyny wspólny mianownik z Pegazem.SEPARATYŚCI NA ŚLĄSKU

04.02.2011

Ruch Autonomii Śląska, który od listopada 2010 współrządził Górnym Śląskiem wraz z PO (i mikrym tam PSL), jest szczery do bólu: Polski nie lubi, uważa, że nie ma wobec Rzeczypospolitej żadnych zobowiązań, konsekwentnie dąży do stworzenia śląskiej wyspy na polskim morzu. Dzieli Ślązaków, przeinacza historię, fałszuje obraz śląskiej przeszłości i współczesności. Jego lider, Jerzy Gorzelik, jest wobec państwa polskiego agresywny i wypowiada się więcej niż obcesowo: „Dać Polsce Śląsk to tak jak dać małpie zegarek. No i po osiemdziesięciu latach widać, że małpa zegarek zepsuła" („Rzeczpospolita", 24 maja 2008). Zapowiada, że do roku 2020 wymuszą na Polsce autonomię dla regionu. Wtóruje mu poseł wybrany z listy PO Kazimierz Kutz. Jego seanse nienawiści wobec Polski są szczególnie spektakularne: „Polska stanie się na Śląsku abstrakcją. Liczyć się będzie Heimat, matka, dom, kawałek ziemi, sąsiad" („Rzeczpospolita", 24 maja 2008 roku); oraz: „Nie ma jednego kotła z grochówką, który nazywa się Polską… Nasz kraj w naturalny sposób dzieli się na dwanaście dzielnic" („Polska", 9 grudnia 2010).

Domaganie się przez separatystów autonomii Śląska staje się dla Polski coraz większym problemem i wyzwaniem.BEŁKOT KUTZA I KŁAMSTWA RAŚ-U

09.02.2011

Korsyka – miejsce urodzenia Cesarza Napoleona – jest – wiem, co mówię – oszałamiająco piękna, ale idyllę mącą wybuchy bomb. Separatyści korsykańscy to francuski ból głowy. Niewinne hasła większej autonomii i odrębności prowadzą do zamachów, w których giną ludzie.

W Kraju Basków fascynują zabytki i przyroda, ale i tak ten region Hiszpanii („prowincja autonomiczna") słynie w świecie z zamachów terrorystycznych, w których od lat giną ludzie. Licho, czyli ETA, nie śpi: głosząc większą niezależność od Madrytu, Baskowie uciekają się do walki zbrojnej, bo nie wystarcza im być jedną z siedemnastu autonomicznych prowincji Królestwa Hiszpanii. Piszę o tych europejskich przykładach po to, aby uświadomić wszystkim, że w kwestii autonomii i regionalnych separatyzmów w praktyce obowiązuje stare polskie porzekadło: „Od rzemyczka do koziczka"…

Dlatego też, gdy słyszę ludzi, którzy w imieniu rzekomej „mniejszości narodowej śląskiej" (nie istnieje pod względem ani formalnoprawnym, ani faktycznym) domagają się większej autonomii dla Śląska, to cierpnie mi skóra. W okresie II Rzeczpospolitej Śląsk miał własny sejm i faktycznie nieco większą autonomię niż inne polskie województwa – bo był to efekt międzynarodowych zobowiązań naszego kraju. Ale ówczesnym Śląskiem zarządzali ludzie z Powstań Śląskich, polscy patrioci, którzy za Rzeczpospolitą przelewali krew. Dziś, dzięki Platformie Obywatelskiej, która zaprosiła do koalicji rządzącej Sejmikiem Ruch Autonomii Śląska, polskim Śląskiem współrządzą ludzie, którzy publicznie deklarują, że nie obowiązuje ich żadna lojalność wobec polskiego państwa. Oto przykład. Szef Ruchu Autonomii Śląska, obecny członek zarządu województwa śląskiego Jerzy Gorzelik, do bólu szczerze, bez żadnego skrępowania mówił w wywiadzie dla Polskiego Radia 29 listopada 2010: „Jestem Ślązakiem, nie Polakiem. Moja ojczyzna to Górny Śląsk. Nic Polsce nie przyrzekałem, więc jej nie zdradziłem. Państwo zwane Rzeczpospolitą Polską, którego jestem obywatelem, odmówiło mi i moim kolegom prawa do samookreślenia. I dlatego nie czuję się zobowiązany do lojalności wobec tego państwa"!

Znam wielu ludzi urodzonych na Śląsku, czujących się Ślązakami – ale polskimi Ślązakami, ludzi którzy kochają Polskę jako swoją ojczyznę. Ci ludzie czują się integralną częścią Narodu Polskiego. Obrzydlistwa, które mówi Gorzelik i wtórujący mu, wybrany z listy PO do Sejmu RP, Kazimierz Kutz jest dla nich jak uderzenie w twarz. Ludzie z RAŚ-u dzielą Ślązaków na lepszych i gorszych, dzielą mieszkańców Śląska – obywateli Rzeczpospolitej – na „swoich" i „obcych".

Kazimierz Kutz pluje Polakom, polskim Ślązakom w twarz, mówiąc: „Polska stanie się na Śląsku abstrakcją. Liczyć się będzie Heimat, matka, dom, kawałek ziemi, sąsiad" („Rzeczpospolita", 24 maja 2008). Kutz nie oszalał nagle. Już trzy lata temu bredził („Przekrój", 30 stycznia 2008) o Ślązakach jako „największej nad Wisłą mniejszości etnicznej, mającej odmienną mowę, tożsamość, etos". Dla tego pseudopolityka PO Ślązacy to „mniejszość, która przez kilkaset lat nie miała z Polską za wiele wspólnego, a od dziesięcioleci traktowana jest przez Polskę jak vice-Żydzi" („Przekrój", 30 stycznia 2008).

Czy grożą nam zamachy na Śląsku, oczywiście w imię walki o „autonomię dla Górnego Śląska"? Jerzy Gorzelik mówi wprost, że celem RAŚ-u jest „autonomia dla regionu w 2020 roku" („Gazeta Wyborcza" – Katowice, 21 listopada 2010). Zaś Kazimierz Kutz wprost, bez żadnych hamulców używa w tej kwestii… języka militarnego: „Czynne uczestniczenie w boju o autonomię Górnego Śląska jest współczesnym obowiązkiem obywatelskim" (z listu opublikowanego w „Rzeczpospolitej" z 17 lipca 2010).KRAKÓW? WARSZAWA? SOPOT?

16.02.2011

W polskiej historiozofii, w polskich naukach historycznych już od XIX wieku istniały dwie szkoły. Szkoła warszawska i szkoła krakowska. Różniły się między sobą jak ogień i woda, jak ziemia i niebo. Szkoła warszawska, mówiąc w skrócie, widziała źródło wszelkich polskich nieszczęść w dziejach, rozbiorach, wewnętrznych niesnaskach w działaniach obcych, wrażych siłach, okupantach, zaborcach, wrogich sąsiadach. To oni nas najeżdżali, dzielili się naszym terytorium, łupili, niszczyli, sowicie opłacając zdrajców, finansując Targowicę, tę z końca XVIII wieku i wszystkie późniejsze odmiany zdrady narodowej. Szkoła krakowska historie Rzeczpospolitej widziała diametralnie odmiennie. Przyczyn słabnięcia, a potem upadku państwa polskiego, przyczyn braku konkurencyjności politycznej i militarnej wobec bliższych i dalszych sąsiadów, historycy z tej szkoły upatrywali w naszych polskich, sarmackich, narodowych grzechach, zaniechaniach, waśniach, w strukturalnych słabościach, których my sami, nikt inny, byliśmy ojcami, autorami.

Reasumując: szkoła warszawska widziała źródło polskich tragedii w obcych, szkoła krakowska w nas samych. Nie jestem zwolennikiem mechanicznej tezy, iż „prawda leży pośrodku", choć jest ona wygodna na wiele okoliczności. Ale zapewne owa sentencja sprawdziłaby się w tym przypadku: realną przyczyną naszych narodowych dramatów były i oczywiste powody zewnętrzne, i w pokaźnym wymiarze powody wewnętrzne. Ja skłaniałbym się nieco bardziej w stronę szkoły krakowskiej, przede wszystkim nie tyle i nie tylko z powodów merytorycznych, ale i ze względów pedagogicznych. Szkoła krakowska, upatrując powody polskich dziejowych przegranych w nas samych, dawała nadzieję, wręcz szansę, że eliminacja naszych narodowych grzechów, wad, przywar, słabości może doprowadzić do zwiększenia realnej siły polskiego narodu i polskiego państwa względem otoczenia międzynarodowego. Szkoła warszawska, widząc winę jedynie, czy głównie, w obcych, takiej szansy nie prokurowała.

Przekładając rozważania o historii na współczesną politykę, możemy oczywiście słusznie przyjąć, że Rosjanie czy Niemcy mają wobec nas złe intencje, bo ich silna Rzeczpospolita nie interesuje. Mając z nami często, bardzo często, sprzeczne interesy, są żywotnie zainteresowani, by Polska była słaba, a co więcej: by nigdy nawet nie chciała być silna, by nie marzyła o wielkości. Wielkości w sensie realnego znaczenia politycznego, gospodarczego i militarnego na mapie Europy i świata.

Możemy więc te dążenia rosyjskie, niemieckie, ale także przecież innych państw, bliższych i dalszych geograficznie wpisać jako stały element gry i rywalizacji międzynarodowej. Stąd już tylko krok do stwierdzenia, że nasi szanowni sąsiedzi będą zawsze robić swoje i grać raczej na osłabienie naszej państwowości, niż na jej wzmocnienie. Tym większe więc znaczenie ma, czy politycy polscy, polska administracja to wie, z tym się liczy i na to pozwala. Jeżeli wiedzą – a trudno nie wiedzieć, jeśli widzi – a trudno nie widzieć, to powinni temu przeciwdziałać i walczyć „o swoje", czyli o polskie interesy. Jeśli tego nie czynią, to w sposób świadomy robią z Polski wasala, klienta, petenta mniej lub bardziej możnych tego świata. Skazują nas na to, że „Rzplita" staje się sferą obcych interesów politycznych i ekonomicznych.

Ostatnie trzy lata dały wiele dowodów i przykładów, że taką właśnie szkołę niedbania o polskie interesy, swoistego indyferentyzmu w zakresie walki o pozycję Polski na arenie międzynarodowej reprezentuje Donald Tusk i jego ekipa. Ich minimalizm narodowy, ocierający się o bycie z założenia, niejako z definicji, podnóżkiem dla zewnętrznych potęg, trudno jednak uznać za szkołę „gdańską" czy szkołę „sopocką", bo choć z tymi miastami kojarzony jest szef PO, to mieszkańcy tej zacnej metropolii z jednej strony i tej atrakcji turystycznej z drugiej są Bogu ducha winni poza niewątpliwym grzechem w postaci głosowania w dużej liczbie na partię pana Tuska.ULICA DWUKIERUNKOWA

18.02.2011

W Unii Europejskiej coraz bardziej „trendy" jest finansowa ulica dwukierunkowa: najbogatsze państwa, które są płatnikami netto, czyli więcej dają do kasy Brukseli, niż stamtąd biorą, robią wszystko, aby teraz, w czasach kryzysu, jak najwięcej odebrać. Przywódcy Niemiec, Francji, Wielkiej Brytanii, Holandii czy Szwecji nie chcą uznać mądrości polskiego powiedzenia: „Kto daje i odbiera, ten się w piekle poniewiera"… Robi się to na różne sposoby. Jak nie kijem go, to pałką. Berlin i Londyn chcą na przykład przesunięcia środków w ramach budżetu UE na innowacje, badania, IT, nowoczesne technologie, wiedząc, że ten „klan" finansowy będą mogli używać głównie dla siebie, a nie będą tego czynić technologicznie opóźnione, o słabej infrastrukturze badawczej kraje „nowej Unii".

Szwecja, wchodząc do Unii Europejskiej przed szesnastoma laty, i wiedząc, że ma jeden z najwyższych PKB na głowę mieszkańca w całej Europie, wymyśliła sposób, aby zmniejszyć swoją daninę do Brukseli. Wymusiła na UE wprowadzenie nowego kryterium przyznawania sporych unijnych dotacji: słabe zaludnienie. I tak olbrzymie połacie północnej Szwecji z bardzo niewielką liczbą mieszkańców dostają wsparcie Wspólnot Europejskich, pomniejszając to, co wcześniej Sztokholm daje w formie składki. Tylko waluta jest inna: do Brukseli jadą korony, do Szwecji – euro.

Polska powinna być bardziej sprytna w wyszarpywaniu unijnych środków. Ale o czym my mówimy, skoro rząd Tuska nie umie wykorzystać nawet tych kwot, które załatwił rząd PiS…MICHNIK I MUBARAK

23.02.2011

Nie podzielam radości Adama Michnika z powodu triumfu kairskiej ulicy i ustąpienia prezydenta Egiptu Hosni Mubaraka. Pan Mubarak, prawdę mówiąc, ani mnie ziębi, ani grzeje. W gruncie rzeczy nie o niego chodzi. Rzecz w tym, kto po nim. Jeśli w Egipcie armia, która przejęła władzę, dopuści do rzeczywiście demokratycznych wyborów, to obstawiam każde pieniądze, że wygrają je islamiści. OK, to są nieco inni islamiści niż ci z Iranu czy talibowie z Afganistanu, ale ruchy islamskie pod jednym względem (a może nie tylko pod jednym) przypominają ruchy komunistyczne: przed przejęciem władzy zwykle pokazują ludzką twarz, a po jej zdobyciu przeważnie mocno się radykalizują. Pamiętam, gdy jako przedstawiciel PE byłem oficjalnym obserwatorem wyborów Autonomii Palestyńskiej. Nasza delegacja spotkała się wówczas także z przedstawicielami… Hamasu, a więc właśnie islamskich radykałów zwalczających, wywodzący się z ruchu turystycznego, ale dziś łagodniejszy fatah, związany z palestyńskim prezydentem Abu Mazenem (Abbasem). Na tym spotkaniu, dosłownie w przeddzień wyborów, ludzie Hamasu starali się pokazać ludzką twarz i zapewnić nas, że są gwarancją nie tylko stabilności w Palestynie, ale też nawet współpracy międzynarodowej. Po wyborach ich „międzynarodowa" współpraca polegała na wizycie w Moskwie, a generalnie przestali już być tak mili i grzeczni, jak starali się być przed wyborami…

Gdy słyszę różnych pajaców – ekspertów występujących w mediach polskich i zachodnich, którzy klepią się po udach z radości, że upadł Mubarak, przypomina mi się podobna sytuacja sprzed ponad trzydziestu lat, gdy podobni kretyni pląsali z uciechy, że w Iranie demokracja obaliła brytyjskiego dyktatora szacha Reza Pahlawiego. Ci polityczni krótkowidze nie przewidzieli, że ajatollah Chomeini i jego kolesie, islamscy ekstremiści, mogą być sto razy gorsi, prześladować chrześcijan, walczyć z szeroko rozumianym Zachodem i pracować nad własną bronią nuklearną. Dziś, w kontekście Egiptu podobni „eksperci", intelektualni hultaje, równie bezrefleksyjnie biją brawo demonstrantom w Kairze, przy okazji urządzając telewizyjną antyamerykańską hecę (widziałem w TVN24 dwóch takich „specjalistów", którzy radośnie dokładali brzydkiej Ameryce, jednocześnie minimalizując zagrożenie islamizacją Egiptu) – wypisz, wymaluj to bracia i siostry w głupocie tych, którzy trzy dekady wstecz uświadamiali światu, że „szach jest be, a immam Chomeini jest cacy".

Oczywiście, zaraz usłyszę, że funkcjonujące w Arabskiej Republice Egiptu Bractwo Muzułmańskie to łagodni islamscy barankowie i że przypominają islamskich rządzących polityków z Turcji, a nie radykałów z Hezbollah, Hamasu czy talibów. Zgoda, na razie przypominają. Ale z całą pewnością ich roszczenia – polityczne, kulturowe i obyczajowe – będą rosły i rosły, bo taka jest specyfika islamu. Bo problem Egiptu polega tak naprawdę na tym, że tamtejsza rewolucja wcale w gruncie rzeczy nie ma twarzy zwesternizowanego, rzeczywiście umiarkowanego faceta, jakim jest el-Baradei, tylko Bractwa Muzułmańskiego, którego część liderów dzięki tejże rewolucji właśnie wyszła z więzień.

A że w Egipcie, w prawdziwych wolnych wyborach na sto procent wygrają islamiści, jestem gotów się założyć o Koran. Tak jak dwie dekady wstecz w Algierii muzułmańscy radykałowie też wygrali wybory, ale nie zdążyli nawet utworzyć rządu, bo armia wzięła ich za twarz. I dzięki Bogu.

Michnik, ciesząc się z upadku Mubaraka, nie zastanawia się, że to, co będzie po Mubaraku, może być znacznie gorsze od pana Hosni M. Wówczas mordowanie Koptów – egipskich chrześcijan – będzie już normą, a nie odstępstwem od normy. Może dlatego Koptowie, nasi chrześcijańscy bracia mający większy dar przewidywania niż Adam Michnik, jakoś nie cieszą się za bardzo z upadku prezydenta Egiptu, mimo iż ten nie potrafił w ostatnich latach zapewnić im bezpieczeństwa. Daleko mi do Hosniego M., ale zdecydowanie bliżej do Koptów niż do Adama M.WÓŁ, CIELĘ, OSIOŁ I HIENA

09.03.2011

Historię polityczną Polski ostatnich czterech lat można by najkrócej opisać starym polskim powiedzeniem: „Zapomniał wół, że cielęciem był"… Toż to wypisz, wymaluj motto funkcjonowania rządu koalicji PO-PSL. Pasuje jak ulał. Trafniej tego opisać nie można. Przykłady sypią się niczym z rękawa piłkarskiej koszulki napastnika Donalda Tuska. Choć do przysłowiowego wołu i cielęcia należy dodać jeszcze jedno zwierzę, adekwatne do sytuacji, że hej! Osła. A w zasadzie tabun, bandę, morze osłów.

Dziś Tusk, Rostowski, Boni i ferajna z troską na twarzach pochylają się nad Polską w kryzysie. Zapomnieli – czy chcą zapomnieć – jakie farmazony, jakie androny, jakie duby smalone, jakie niestworzone historie opowiadali o „zielonej wyspie" i megasukcesie gospodarczym pod rządami liberalno-ludowymi.

Sikorski i pomniejsi ujadacze z PO ze srogą miną, wypinając bojowo wątłe piersi, tupiąc butami (z których skądinąd słoma wychodzi), gromko i solennie deklarują urbi et orbi, że Łukaszenko to świnia, brzydki dyktator i że jeszcze z ust mu jedzie. Zapominają wołki zbożowe, jak tenże Sikorski ściskał łapę Łukaszenki i ze słowiańskim oddaniem pił mądrości z modrych (?) oczu pana Aleksandra.

Czasem dziwnie zapominalskie jest też milczenie. W czasach katastrofy służby zdrowia przy akompaniamencie uśmiechów wiecznie z siebie zadowolonej minister Ewy Kopacz Platforma milczy o ofiarach śmiertelnych, o ludziach, którzy umarli tylko dlatego, że PO robi z ochroną zdrowia to, co robi. Ale za rządów PiS-u wół z PO był platformerskim cielęciem i grzmiał, hałasował, ryczał ile wlezie, mimo że Polska miała jako ministra zdrowia profesora Zbigniewa Religę, którego charyzma i kompetencje mają się tak do charyzmy i kompetencji Ewy Kopacz, jak Himalaje do Rowu Mariańskiego.

Za czasów dyktatora Jarosława Kaczyńskiego i PiS-owskiego horroru Platforma Obywatelska wyła niczym pustynny kojot o ograniczaniu w Polsce demokracji i wolności słowa. Dziś minister Arabski zakłada knebel zbyt dociekliwemu dziennikarzowi PAP-u, znanych dziennikarzy (nieprawomyślnych!) wyrzuca się z TVP i Polskiego Radia na łeb, na szyję.

Zostawmy woła i cielę, zresztą Bogu ducha winne zwierzęta. Obserwując rządy PO-PSL, należy stwierdzić, że mamy do czynienia raczej z dominującą rolą osłów, choć w tle czają się pazerne na majątek narodowy hieny. Osłów ci u nas, w III RP, rzeczywiście dostatek. W strukturach administracji po 2007 roku mnożą się chyba przez pączkowanie.

Ale nawet jeśli „zapominał wół, że cielęciem był", to jedna rzecz jest niezmienna. Tusk pod pewnym względem, w pewnej mierze, w określonym obszarze jest przewidywalny i się nie zmienia. Jak był leniwy jako niemy wicemarszałek Senatu RP, tak dziś jest leniwy jako premier RP. Donald pozostał sobą. Wszystko się może zmienić, stanowiska potracili Bush, Juszczenko i Mubarak, a lider PO jak był patentowanym leniem, tak dalej jest leniem patentowanym (za moich szkolnych czasów mówiło się o takich osobnikach: śmierdzący leń, ale teraz to byłby język agresji i nienawiści…)

Może to i propozycja na nowe godło koalicji rządowej PO-PSL: głowa wołu, ogonek cielaka, pysk hieny i zielony, z kończyną na zadzie swojski, przaśny osioł, co to prochu nie wymyśli, ale w prochowni swojaków zatrudni.BUBEL, MIDAS I TUSK

11.03.2011

Świat w kryzysie, Polska również. Także w kryzysie niemocy państwa i złego zarządzania. Rośnie inflacja, już najwyższa od dwunastu lat, rosną ceny, rośnie deficyt budżetowy. „Czarna dziura Tuska" wciąga coraz więcej obywateli i gospodarstw domowych. A co na to rząd?

Właśnie minister infrastruktury pan Grabarczyk (ten od kwiatów) wydał rozporządzenie pozwalające na zakup przez urzędników samochodów służbowych znacznie droższych niż dotąd. Rząd woli zaciskać pasa na społeczeństwie, a nie na sobie. To rozporządzenie pokazuje, że rząd ma w nosie kryzys, bo jakoś się wyżywi i jakoś, nawet całkiem dobrze, sobie pojeździ.

Tak jak kiedyś król Midas – czegokolwiek się dotknął, zamieniał w złoto, tak dziś premier Tusk czego się nie dotknie – to bubel. Oto okazało się, że najdroższa droga w Polsce (nieco ponad 10 km) kosztowała… 2 miliardy 270 milionów złotych, czyli 218 milionów złotych za kilometr. Toż to bubel nad buble! Ciekawe, że owa droga krajowa S8, przechodząca przez Warszawę, praktycznie dotąd nie była używana, a już jest do bani, już w oczach niszczeje.

A co na to miłościwie panujący nam premier i rząd? Jak to co? Nic. Premier zajęty jest zwalczaniem marszałka sejmu Grzegorza Schetyny: opowiada banialuki o tym, że są „w separacji, albo już nawet po rozwodzie", tak jakby kogoś to obchodziło. Lider Platformy zajmuje się nie tyle rządzeniem państwem, co gaszeniem pożarów w samej Platformie. PO zjada własny ogon: Platforma zajmuje się Platformą, a nie rządzeniem. Rządowy okręt dryfuje, bo kapitan użera się z pierwszym oficerem, albo opuszcza statek, aby pojeździć na nartach (wodnych?) lub pograć w piłkę.

Niestety, na rządowym statku znajduje się cała Polska i cała Polska ponosi konsekwencje tego, że pan premier abdykował, jest nieobecny – chyba że w mediach – stąd zresztą pseudonim „Mr Absent", a minister infrastruktury zamiast PKP i drogami zajmuje się zakupem droższych samochodów służbowych. Rządowa paranoja i rządowe lenistwo trwa. Czas je przerwać.TUSK DO OKULISTY

01.04.2011

W styczniu 2011 roku premier Tusk dumnie prężąc wątłą pierś, oświadczył z pewnością siebie Andrzeja Gołoty (przepraszam za złośliwość), iż „widać już, że stadion narodowy będzie ukończony w terminie". Minęło parę tygodni i jak zwykle w przypadku tego rządu – klapa. Stadion Narodowy w Warszawie przygotowywany na Euro 2012 podobnie jak dziesiątki autostrad, mostów, oczyszczalni et cetera oddany na czas, choć i tak ma szczęście, bo jednak będzie wybudowany. Część autostrad i dróg takiego szczęścia mieć nie będzie, bo pozostaną na papierze.

A w ogóle to premierowi znacznie lepiej idzie w „wirtualu" niż w „realu". Jeśli jednak widzi to, czego nie ma (przytoczona wypowiedź ze stycznia 2011), to trzeba mu kupić okulary. Byle nie różowe, bo tych ma w nadmiarze.MILCZENIE

06.04.2011

Wielki Józef Mackiewicz w swej głośnej książce pod tym właśnie tytułem zawarł bolesną prawdę o milczeniu na temat zbrodni komunizmu. Milczeniu przeogarniającym. W tym haniebnym milczeniu partycypowały również rządy państw szeroko rozumianego Zachodu. Katyń i inne przykłady komunistycznego ludobójstwa były tematami niewygodnymi. I dla USA oraz ich kolejnych prezydentów, i dla władz brytyjskich przesiąkniętych – jak się okazało po latach – agentami KGB, i dla elit francuskich zaczadzonych lewicowością, która nie pozwalała przez okulary ówczesnej politycznej poprawności widzieć w Moskwie potwora.

Tak było z Katyniem. Tak jest ze Smoleńskiem. Po kilkudziesięciu latach znów milczenie jest w modzie. Po paru dekadach znów biznes i wąsko rozumiana polityka wygrywa z prawdą. Nic nowego pod słońcem – zachodnim słońcem, dodajmy.

Dziś w Waszyngtonie, Paryżu, Berlinie (przypadek szczególny) kalkuluje się w podobny sposób. Nie ma już Związku Sowieckiego, ale mechanizmy rosyjskiego kłamstwa i zachodniego oportunizmu są w nowych okolicznościach te same.

Niedawno znany francuski dziennikarz i doświadczony belgijski dyplomata w prywatnych rozmowach nie pozostawiali wątpliwości, kto ich zdaniem odpowiada za tragedię pod Smoleńskiem. Pierwszy był korespondentem w Moskwie, drugi od lat siedzi w polityce zagranicznej, swoje wiedzą i w towarzyskich rozmowach mówią otwartym tekstem: „Rosjanie". Ale nie powiedzą tego publicznie, bo „nie trzeba głośno mówić"…

To nieprawda, że o Zbrodni Katyńskiej świat nie wiedział. A może ściślej, nie wiedziała opinia publiczna, elity natomiast wiedziały. Ale nie chciały tego głośno mówić. To się nie opłacało. Dziś mamy smoleńskie déjà vu.

Jest jeszcze jedna uderzająca analogia, bo wiadomo: wtedy sowiety, dziś Federacja Rosyjska kłamały i kłamią jak najęte, wtedy i dziś Zachód milczał i milczy, by nie komplikować sobie potencjalnych manewrów gospodarczych i politycznych ze Wschodem. Ale też jedna rzecz jest, niestety, tak bardzo podobna. Wtedy władze w PRL-u śpiewały w chórze moskiewskiej propagandy – a dziś przecież jest podobnie: władza i główne środki masowego przekazu zwalczają tych, którzy upatrują w Rosji winowajcę tragedii z 10 kwietnia 2010. Kiedyś komunistyczna political correctness, dzisiaj „polityczna poprawność", ale już liberalna, nakazują chwalić ocieplenie relacji Warszawy i Moskwy, a tych, którzy mają pytania, wątpliwości, którzy wskazują na fakty, oskarża się o najgorsze intencje.

Widzimy, jak niektórzy z tych, którzy mówili – i czerpali z tego korzyści – że Katyń to robota Hitlera, którzy odcinali kupony z tego kłamstwa swojego i partii komunistycznej, do której należeli, teraz, jak gdyby nigdy nic, już twierdzą, że Katyń to sprawa Stalina, ale jątrzyć Smoleńskiem nie można, bo to by zaszkodziło naszym relacjom z Rosją. Lepiej więc stawiać pomniki okupantom z Armii Czerwonej niż pomnik tym, którzy zginęli na posterunku w kwietniu 2010 roku w smoleńskim lesie.

Niby się w Polsce wiele zmieniło, a to się nie zmieniło. Podłość, kłamstwo, służalczość wobec obcych wypływa na wierzch, z tupetem, bezczelnie, pewne swego. Tak pewni, jak pewni byli obrońcy tezy, że sojusz z ZSRS to gwarancja niepodległości, a Katyń to dzieło Wehrmachtu z 1942, a nie NKWD z 1940 roku.

Jedni już trafili na śmietnik historii, drudzy właśnie tam żwawo podążają.JECKYLL HYDE ROSTOWSKI

08.04.2011

Czytanie Rostowskiego 2008 (a więc tego, co opublikował minister finansów w rządzie Tuska przed 3 laty) i przypominanie tego Rostowskiemu 2011 jest dużą uciechą. Pan minister nie zna chyba przysłowia: „Zapomniał wół, że cielęciem był". Z doradcy prezesa NBP Leszka Balcerowicza i członka Rady Balcerowiczowskiej fundacji CASE szybko przeistoczył się we wroga Balcerowicza, którego skądinąd starał się za wszelką cenę ośmieszyć i upokorzyć w telewizyjnej debacie. Tak samo Rostowski 2011 nie pamięta (nie chce pamiętać) tego, co głosił Rostowski 2008. Tytułem przykładu:

Wysoki klin podatkowy w całym kraju powoduje bezrobocie, szczególnie wśród młodych (…) przesadna opiekuńczość państwa wobec przyszłych (choć nieobecnych) emerytów może także leżeć u źródeł kryzysu demograficznego, (…). Naturalne zabezpieczenie ludzi na starość to ani państwowy system emerytalny, ani prywatne fundusze, lecz dzieci („Nowa Europa" 1/6/2008, str. 342, 343).

Pisał to ten sam Rostowski, który teraz: 1. Podwyższył podatki, 2. Uderzył w OFE pod pretekstem obrony emerytów, 3. Mocno ograniczył finansowanie polityki prorodzinnej.

Czyżby doktor Jeckyll i pan Hyde?EI, CZYLI CUKIERKI

13.04.2011

Nie chodzi bynajmniej o polskie potoczne zwrócenie komuś uwagi lub zaczepkę „Ej!". Cóż to więc za diabeł to „EI"? Ano skrót od angielskich słów European Identity, „europejska tożsamość". Od lat setki tysięcy euro europejskich podatników (od 2004 roku także polskich) wydawanych jest na propagandowe broszurki i opasłe tomiszcza, które poświęcone są owej euroodmianie rzekomego potwora z Loch Ness. Jak wiadomo – ów potwór nie istnieje w krainie „Braveheart", podobnie jak nie ma Yeti w Himalajach. Nie dam złamanego euro (tym bardziej 304 euro), że owa „europejska tożsamość" istnieje.

Rozumiem, co to znaczy być Polakiem, Niemcem (a nawet Szwabem), Francuzem, ba, szwedzkim wikingiem, ale jak słyszę „Europejczyk", pachnie mi to „politgramotą", czyli już nie sowiecką, ale europejską, czasem równie nachalną propagandą. Osobiście jestem Europejczykiem. Ale tylko dlatego, że jestem Polakiem. Mój znajomy Ashley jest Europejczykiem, ale tylko dlatego, że jest angolem. Nie ma jeszcze i (mam nadzieję) nigdy nie będzie narodu Europejczyków. To wymysł. Więcej – to szalbierstwo. Jasne, że bliżej mi do biednego portugalskiego rolnika, nie tylko dlatego, że jego język i mój zawierają takie same szeleszczące spółgłoski, ale przede wszystkim dlatego, że chylimy czoło przed tym samym Bogiem i chodzimy do tego samego (nie w sensie architektonicznym) Kościoła – niż do tego smagłego Libijczyka, który krzyczy o Allahu i wymachuje karabinem (choćbym nawet mu trochę współczuł). Ale to jeszcze nie oznacza, że poza pewną bliskością geograficzno-kulturowo-cywilizacyjno-religijną możemy mówić o jakiejś osobnej kategorii „Europejczyków", jeśli nie są oni przede wszystkim zakorzenieni w swoich narodach, w swoich ojczyznach. Tak samo bliżej mi, choć się z niego trochę śmieję, do yuppie, czyli młodego człowieka z londyńskiego city, bo podejrzewam, że może liznął Szekspira, a od biedy moglibyśmy porozmawiać o Garym Linekerze, Paulu Scholesie czy innej gwieździe angielskiego, ale też jednak europejskiego futbolu – niż do białego Wietnamczyka brodzącego po polach ryżowych, choćbym miał nie wiem jaki podziw dla jego pracowitości i podziw dla jego pokory wobec życia.

Choć oczywiście wolałbym, żeby Europa nie przegrywała rywalizacji ekonomicznej z Ameryką i Azją, bo tak byłoby lepiej dla mojej ojczyzny – to jednak przede wszystkim obchodzą mnie losy i pomyślność mojej nacji – Polaków. A więc jak słyszę eurospeak, czyli euronowomowę o „europejskiej tożsamości", o byciu Europejczykiem, to śmieję się z tego bełkotu, ale z drugiej strony szlag mnie trafia, bo wiem, że to wszystko z moich (naszych) pieniędzy.

Jednak wreszcie w Parlamencie Europejskim udało się ustalić, co to jest European Identity. Oto w ostatni czwartek w wewnętrznej skrzynce na listy znalazłem białe i niebieskie pastylki wyprodukowane przez znaną firmę (oczywiście mieszczącą się w Europie) kojarzoną na rynku ze słodyczami dla dzieci. Owe drażetki (zapewne przypadkowo w kolorach flagi Finlandii) na opakowaniu miały napis, który wszystko wyjaśniał: Your European Identity, a który sam w sobie był nadużyciem (tak jakby UE kryła w sobie całą Europę, a rzekoma „europejska tożsamość" miała się ograniczać do granic Unii – co na to Serbowie, Norwedzy, Szwajcarzy, Ukraińcy i tak dalej).

Otóż to! Wreszcie ustalono, co to jest europejska tożsamość! Tylko dlatego, że liczba cukierków to… 13 (7 niebieskich i 6 białych…)? Przecież 13 to liczba feralna.EUROCENZURA

20.04.2011

Pierwszy raz wystawę organizowaną przez polskich europosłów w Parlamencie Europejskim ocenzurowano w 2006 roku. Było to w Strasburgu. Ekspozycja poświęcona była ochronie życia poczętego i zabijaniu nienarodzonych dzieci. Wówczas wystawa została ocenzurowana w najprostszy i najmniej finezyjny sposób: po prostu usunięto część plansz z kontrowersyjnymi, zdaniem władz europarlamentu, fotografiami (szczątki płodu wyrzucone na śmietnik, wyraźnie widoczne na zdjęciach – mimo aborcji – główki, rączki i nóżki nienarodzonych). Aby zaingerować w treść polskiej wystawy, wymyślono formalnoprawne preteksty. Wystawa ta odbiła się szerokim echem także dzięki debacie w Strasburgu, w czasie której jedna z portugalskich eurodeputowanych przyznała się do usunięcia ciąży, a inna – Niemka – odkryła publicznie kulisy swojego życia seksualnego, opowiadając, że mąż był dla niej niedobry, a ona jest dziś bardzo szczęśliwa z… obecną partnerką (sic!). Skądinąd doszło wtedy do ostrych przepychanek pomiędzy rosłymi ochroniarzami z PE a polskimi deputowanymi.

Cenzura zaatakowała kolejny raz w 2008 roku, gdy europosłowie PiS-u zorganizowali wystawę poświęconą Czeczenii. Sprawa odbiła się szerokim echem także w polskich mediach, które zresztą, co ciekawe, w większości stanęły po stronie eurodeputowanych Prawa i Sprawiedliwości, a nie węgierskiego postkomunisty Szabolcasa Fazakasa, który był wtedy kwestorem-cenzorem.

Kilka miesięcy później mieliśmy w Brukseli już nie tyle cenzurę, ile zwykły prymitywny i ordynarny sabotaż: w noc poprzedzającą wystawę IPN-u dotyczącą wysiedleń ludności polskiej przez Niemców w okresie II wojny światowej niewidzialna ręka o progermańskich sympatiach odcięła wszystkie źródła prądu na terenie ekspozycji (udało się to na czas naprawić).

A teraz znowu europarlamentarna cenzura objawiła się w pełnej krasie i z medialnym przytupem. Wywołało to dość charakterystyczne, odmienne reakcje większości polskich mediów. Zamiast bronić wolności słowa, zajęły się one, i to bardzo gorliwie, uzasadnianiem tezy, iż cenzurować można, a czasem wręcz należy. Uznano, że wystawa była partyjna, PiS-owska, w związku z czym knebel jest jak znalazł. Maksimum tego, co potrafili wydobyć z siebie dziennikarze mainstreamowych mediów, było stwierdzenie: „No, z tą cenzurą to przesada, ale te napisy były nie do przyjęcia"…

Przez dwadzieścia cztery godziny trwał interesujący medialny spór, kto jest głównym cenzorem Unii Europejskiej: pięcioosobowe grono kwestorów (czyli, powiedzmy, skarbników) Parlamentu Europejskiego czy też przewodniczący PE Jerzy Buzek. We wtorek kwestorzy twierdzili, że Buzek, a Buzek – że kwestorzy. Najbardziej jednoznacznie wypowiadała się Astrid Lulling, kwestor z Luksemburga, nazywana czasem pierwszą damą europarlamentu, jako że po raz pierwszy została wybrana do PE w 1963 roku i zasiada tam, z krótkimi przerwami, od niemal pół wieku. Twierdziła ona, że to osobiście Jerzy Buzek zwrócił się do kwestorów, by zajęli się tą wystawą oraz że do niego należała ostateczna decyzja. Jednak już w środę, po czterech godzinach, należąca do tej samej frakcji parlamentu co szef PE, czyli chadeków (EPP), Lulling zmieniła zdanie i całą winę wzięła na mężne piersi kwestorów. Polski szef europarlamentu tłumaczył, że prosił kwestorów o zmianę ich decyzji, ale go nie chcieli posłuchać. Okazało się więc, że jeden z najważniejszych ludzi w UE – według propagandy PO – ma niebywale skromne kompetencje…DOMINO?

24.04.2011

Tąpnęło w USA, na razie gdy chodzi o ratingi, ale w dzisiejszym świecie takie trzęsienie ziemi wywoła kolejne wstrząsy w gospodarce i amerykańskiej, i światowej (w tym europejskiej). Już wiadomo, że Portugalia będzie miała za mało pieniędzy na opanowanie swojego kryzysu, Grecja zaś już żąda kolejnej transzy pomocy. Wszyscy ekonomiczni święci w Europie zarzekają się, że więcej pieniędzy dla Aten nie będzie, ale wszyscy wiedzą, że i tak muszą się znaleźć. Potwierdził to publicznie minister finansów Niemiec, a tak to już jest w gospodarce UE, że – trawestując znane powiedzenie: minister finansów RFN locuta, causa finita. Oznacza to, że to, co dano Południu Europy, okazało się za mało, Unia wchodzi w spiralę kolejnych transz pomocowych, rząd Angeli Merkel dostaje za swoje zaangażowanie i ratowanie innych gospodarek łomot w wyborach samorządowych, a następna koalicja rządowa w Berlinie zapewne czerwono-zielona będzie mniej skłonna, by wzmacniać hegemonię RFN w Europie, sięgając do kieszeni rodzimego podatnika.

To wszystko, wcześniej czy później, ale raczej wcześniej, uderzy w polską „Zieloną Wyspę" choćby dlatego, że żadną wyspą nie jesteśmy. W tym przypadku cytat: „Niech na całym świecie wojna, byle polska wieś zaciszna, byle polska wieś spokojna" można potłuc o kant piłkarskiego buta Donalda Tuska.GRAD I HUAWEI

29.04.2011

Minister Grad chce sprzedać rafinerię w Gdańsku za nieco ponad 5 miliardów złotych. Ta jedna z najnowocześniejszych rafinerii w Europie została zmodernizowana kosztem… 5 miliardów złotych! Absurd? Jasne.

Co więcej, rząd nie wyklucza sprzedaży Lotosa Rosjanom. Widocznie błędnie uważa, że kapitał nie ma narodowości. Tymczasem ma. Skądinąd szczególnie Rosjanie wykorzystują gospodarkę do poszerzania swoich wpływów politycznych.

Państwa większe, silniejsze i bogatsze od Polski biorą pod uwagę kontekst polityczny, gdy wchodzi w grę sprzedaż ich fabryk czy firm obcemu kapitałowi. Nawet USA. Ostatnio Waszyngton sprzeciwił się sprzedaży kilku amerykańskich firm telekomunikacyjnych chińskiemu gigantowi tej branży – koncernowi Huawei. Ten chiński kolos prześcignął już Siemensa i Nokię i zbliża się do Ericssona. Branża telekomunikacyjna nie jest aż tak strategiczna jak branża energetyczna, Jankesi jednak nie chcieli uchylić drzwi dla silnej firmy z konkurencyjnego dla nich kraju.

Oczywiście minister Grad uważa, że to on jest mądry, a Amerykanie to idioci.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: