Mój mały zwierzaku - ebook
Mój mały zwierzaku - ebook
Oszałamiający popis talentu laureata Nagrody Bookera, autora powieści Niepokój przychodzi o zmierzchu.
Mój mały zwierzaku to opowieść o utracie, chorobliwej obsesji i poszukiwaniu siebie. Fantazji, która chroni przed tym, co najstraszniejsze, i języku, który niesie zbawienie i nadzieję.
W gorączkowym monologu, porażającej spowiedzi i miłosnym wyznaniu zarazem, weterynarz Kurt opowiada historię dziewczynki, która bierze na siebie grzechy całego świata, i fatalnego zauroczenia, które zawładnęło nim pewnego upalnego lata na holenderskiej wsi.
„W głowie Marieke Lucasa Rijnevelda szaleje niekończąca się, makabryczna impreza. Szorstcy ludzie krążą po sali balowej, ubrani nie w eleganckie marynarki czy delikatne suknie, ale w fartuchy, kombinezony i gumofilce. Tańcząc ze sobą, niszczą siebie nawzajem. To nie jest miłe przyjęcie, o nie. Ale chcesz być na liście gości, inaczej przegapisz zabawę z wielką literaturą”.
Jeroen Maris, Humo.be
„… przeklęte, obsesyjne spirale pożądania opisane w Lolicie Nabokova bledną”.
Marilena Votta, Genius. Scuola di scrittura
Kategoria: | Proza |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-08-07788-7 |
Rozmiar pliku: | 2,2 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Może nie było w tym nic dziwnego, może to najzwyklejsza rzecz pod słońcem, że tamtego upalnego poranka wstąpiłem do sklepu z łóżkami. Kupiłem tam najdroższy materac, jaki mieli, z zimnej termoelastycznej pianki, a do tego dwie poduszki z kaczego puchu, materac zaciągnąłem na tył mojego fiata, położyłem go w części ładunkowej i rozłożyłem śpiwór zabrany z domu z wyszytym inicjałem C jak Camillia, literę ukryłem przy drzwiach, abyś nigdy jej nie zauważyła, i wtedy pomyślałem, że kobieta, którą mam, leży u moich stóp, a kobieta, której chcę, trzepocze się nieuchwytna w mojej spoconej głowie; rozejrzałem się dokoła, czy nikt nie zauważył, jak wiję gniazdko miłości, prawie tak pilnie jak łyska, a potem pojechałem do ciebie, pierś rozpierała mi radość przemieszana z obrzydzeniem z powodu tego, co wiozłem z tyłu w przestrzeni ładunkowej samochodu, lecz wszystko prysło, kiedy cię ujrzałem, bo wiedziałem już, że to, co robię, jest dobre, że ty i ja byliśmy nie do uniknięcia, że uosabialiśmy sobą ten bridge z jednej z piosenek, byliśmy inni niż wszyscy i wszystko dookoła. Przypatrywałem się, jak figlarnie opadłaś na materac z książką Jakubek i brzoskwinia olbrzymka w dłoniach i spytałaś, czy tutaj śpię, więc zażartowałem, że owszem, jestem wilkołakiem, a zatrzymuję się za rogiem na pobliskim parkingu, bo chcę spać pod księżycem w pełni, który w tym tygodniu widniał na niebie jak wrzód, potem okaże się, że to wcale nie był żart, bo coraz częściej nocowałem za rogiem, żeby jak najszybciej znaleźć się u ciebie, a miejsce pasażera zaczęły wypełniać puste torebki z McDonalda, pojemniczki z zaschniętym amerykańskim sosem do frytek, mnóstwo opakowań po kanapkach i puszki po coli ze stacji benzynowej, oczywiście że w tym czasie odwiedzałem też innych rolników i inne firmy, ale odbębniałem tam pracę, żeby znów przyjechać do The Village, do ciebie, i może nie było nic niezwykłego w tym, że położyłaś się tam na plecach z książką nad głową, kładąc mi nogi na kolanach, choć miałem na sobie brudne robocze spodnie, i że wtedy ostrożnie zacząłem dotykać twoich palców u nóg, jednego po drugim, delikatnie uciskać kostki, masować je jak brzeg korony końskiego kopyta, czasem, kiedy cię łaskotało, delikatnie cofałaś stopę, i musiałem się opanować, bo chciałem wypieprzyć tę książkę na trawę i wziąć cię czule na kolana, wsunąć nos w twoje włosy, jeszcze mokre po pływaniu, pachnące chlorem, i nie mogłem powiedzieć, z czego ten zapach się składał, bo wtedy na pewno powiedziałbym coś żenującego, a ty pachniałaś sobą, nikim innym, tak po prostu było, a kiedy po raz pierwszy dotknąłem twojej skóry, delikatnej jak krowie strzyki, i z czułością dotykałem palców u twoich stóp, udając, że badam strukturę kości, można wyczytać z nich, czy jesteś zdrowym zwierzęciem, powiedziałaś mi, że film Tima Burtona Charlie i fabryka czekolady obejrzałaś już z pewnością z dziesięć razy i że Willy Wonka zawsze cię przerażał, to świr, który naprzykrzające się dzieci zostawiał same sobie, częstował je w fabryce tymi wszystkimi słodyczami, ale nie przestrzegał przed niebezpieczeństwem, które niesie ze sobą chciwość, powiedziałaś, że każdemu, kto jest zbyt chciwy, czegoś brakuje, i że w tym filmie zawsze przewijałaś wszystkie piosenki, bo robiło ci się od nich niedobrze, i długo myślałaś, że pewnego razu ty też znajdziesz taki złoty kupon w tabliczce czekolady, a wtedy wszyscy zrozumieją, że musisz stąd odejść, jednak niczego nie znalazłaś i wzdychałaś, że Roalda Dahla już pochowano, razem z jego ulubioną czekoladą z Prestatu, pudełkiem ołówków HB, kijem snookerowym oraz piłą mechaniczną, i że na cmentarzu we wsi Great Missenden ślady Wielkomiluda prowadziły do jego grobu, i że bardzo chciałabyś tam pojechać, żeby się położyć na zimnej płycie i wyszeptać, że uratował ci życie, chociaż nie powiedziałaś mi dlaczego, i że oznajmiłabyś mu wtedy, że posiadasz moce Matyldy i uprzejmość Charliego i że całymi nocami nie mogłaś zasnąć z powodu Wiedźm, po tym jak obejrzałaś je w trzeciej klasie, a nauczyciel powiedział, że tylko dzieciom, które mają odporne dusze, wolno oglądać ten film, a ty wtedy podniosłaś rękę, ale odkryłaś, że twoja dusza na pewno nie jest odporna, i usłyszałaś gdzieś, że Roald Dahl nie zaakceptował zakończenia filmu, bo było inne niż w książce, i Luke znów z myszy stał się człowiekiem, słyszałaś, że Dahl ustawiał się przed niektórymi kinami i krzyczał przez megafon: „Don’t go there, it’s a mousetrap”. Chciałaś, żeby stanął przed drzwiami twojej klasy i powiedział, że dusza staje się odporna dopiero wtedy, kiedy się ją wiele razy zgubi, i wiedziałaś, że Roald Dahl doznał urazu czaszki w wypadku lotniczym i dlatego potrafił tak pięknie pisać, a ty byłaś pewna, że tobie też się coś podobnego przytrafiło, wprawdzie nie w czasie pierwszego lotu samolotem, ale coś musiało ci upaść na głowę, przez co rozmyślałaś o takich rzeczach jak właśnie teraz, a może stało się tak, bo przewierciłaś Twin Towers, i tam nad grobem musiałabyś wyznać pisarzowi, że nigdy nie przeczytałaś Fantastycznego Pana Lisa, bo niespecjalnie przepadałaś za lisami, które wykopywały martwe nioski zagrzebane na zboczu grobli, nie, nie przepadałaś, i dodałaś, że lisy nie mają za grosz przyzwoitości, więc nie chciałaś o nich czytać, i tak właśnie cały czas mówiłaś, a ja patrzyłem na ciebie, mój mały prześwietny zwierzaku, patrzyłem, jak materac, wystarczający dla nas dwojga, otula twoje ciało, ale nie miałem odwagi położyć się obok ciebie, wtedy jeszcze nie, i potem wypowiedziałaś moje imię, ugniatając palcami stóp moje uda, tak jak robią koty, kiedy się dobrze czują: „Wiesz, Kurt, czasem sobie myślę, że normalnie to już nigdy nie będzie”. Westchnęłaś i znów zaczęłaś śledzić linijki w książce, a ja głowiłem się nad tym, co właściwie już nigdy nie będzie normalnie, ale nie pytałem o nic, czekając, aż znów się odezwiesz, i zaczęłaś opowiadać o pływalni na skraju The Village, o chłopcach, którzy skaczą z najwyższej trampoliny, żeby zrobić wrażenie na samych sobie, na przyjaciołach, a przede wszystkim na dziewczętach, jak pewnego razu w czwartej klasie pocałowałaś się z kimś pod wodą i nie wiedziałaś, czy masz mieć z tego przyjemność, czy się brzydzić, a w końcu okazało się, że on pocałował cię tylko dlatego, że zapomniał pieniędzy i chciał, żebyś mu potem kupiła paczkę żabek Haribo, dlatego nazwałaś go Żabą, i czasem jeszcze rozmyślałaś o tym pocałunku, że smakował chlorem i trochę tym chłopcem, a ja spytałem wtedy, o czym fantazjujesz, kiedy myślisz o Żabie, i gładziłem twoje kostki i białe paski od butów, tam gdzie nie doszło słońce, a twoja bladość o wiele bardziej mi się podobała niż opalenizna, zupełnie jakbyś była z porcelany, chciałbym, żebyś tak wyglądała, jak moja porcelanowa dziewczynka, i wiedziałem, że już dawno przestałaś czytać, zobaczyłem twoje zarumienione policzki, jak pokolorowane krowim markerem, którym zaznaczałem jagnięta po zaszczepieniu, łapałaś powietrze ustami, mówiąc, że ptak wciąż zabija Żabę, połykając ją za jednym zamachem, i że potem nagle sama stałaś się Żabą, nie mogłaś nic na to poradzić, a potem cofnęłaś stopy z moich kolan i obróciłaś się na brzuch, mówiąc: „Najwięcej myślę o sobie”. Nie wiedziałem, jaki to ma związek z Żabą, ale dotknąłem czegoś, o czym nie chciałaś rozmawiać, nic nie mogłem na to poradzić, że tkwiłem tam z tą moją nieporadną pożądliwością, i nie wiedziałem już, czy chcę cię hołubić, czy rozerwać na strzępy, może chciałem jednego i drugiego, brudne robocze spodnie uciskały mnie w przyrodzenie i pragnąłem dotknąć podeszew twoich stóp, nadal pomarszczonych od wody, pragnąłem wycałować wersy Roalda Dahla z twojej głowy i wypełnić ją własnymi słowami, lecz nagle wydałaś się jakaś odległa, jakbyś nie była już częścią mojej trzody, mimo to byłem wtedy niezmiernie zadowolony z tego, co się między nami rozwijało, a przede wszystkim z zakupu materaca, mój samochód stanie się od teraz naszym miłosnym pałacem, po bokach zawieszę plakaty, z jednej strony Nirvany, z drugiej królowej Beatrycze, ostatniego kwietnia była w The Village z wizytą, a tobie pozwolono przypiąć korsaż księciu Wilhelmowi-Aleksandrowi, przypatrywałem się z daleka, jak pod kościołem przestępowałaś nerwowo z nogi na nogę, bałaś się, że szpilką przebijesz materiał marynarki aż do piersi, że zabijesz księcia z dynastii Orańskiej-Nassau, i drżącymi dłońmi bez słowa przypięłaś bukiecik, a potem napisałaś o tym do szkolnej gazetki wspaniały kawałek, który Camillia ci sprawdziła i dała mi do przeczytania, a mnie wzruszyło, że użyłaś opcji WordArt, żeby napisać tytuł wielgachnymi literami, i przeczytałem następujące zdanie: „I am almost numb with cold, but the thought that I will soon see Prince Willem-Alexander keeps me warm”. Wtedy nie mogłem jeszcze wiedzieć, że nie rozgrzewała cię żadna myśl, że owszem potrafiłaś o czymś myśleć i pisać, ale tego nie czułaś, że chciałaś hołubić księcia i żeby on hołubił ciebie i że takie hołubienie by cię nie uspokoiło, przeciwnie, uświadomiłoby ci każdą możliwość utraty, żałobę, którą nosiłaś w sobie, a gdy tylko kogoś polubiłaś, traciłaś całą swoją miłość i trudno ci było z tym wytrzymać, więc pozwalałaś temu zwiędnąć jak kwiatkom z korsażu albo z całych sił próbowałaś zaradzić ich uschnięciu, co było równie bezsensowne, a ja wystawiłem gumowce przed samochód i z rękoma złożonymi pod głową fantazjowałem tego popołudnia, kiedy zainaugurowałaś materac, że właśnie królowa przemawia do mnie z plakatu i uroczyście oświadcza, że otrzymuję Order Wierności i Zasługi, ponieważ nigdy nie odstąpię od ciebie, kochana ulubienico, i że dostałem medal za Uratowanie Życia, bo cię wybawiłem, bo pokazałem ci, jak naprawdę się lata, i myślałem o tym wszystkim, patrząc na poldery, na byliny na poboczu, i przez moment poczułem taką błogość jak w młodości, może jak wtedy kiedy byłem w twoim wieku i wydawało mi się, że wszystko jest możliwe, i właśnie tak się teraz poczułem, tylko że akurat stałem się kimś, kim nie chciałem być, chciałem cię posklejać, a nie połamać, ale zawsze byłem niezręczny, i nagle ogarnął mnie mrok, już dawno nie było tak ciemno, zobaczyłem, że z księżyca sączy się ropa i skapuje po drzwiach mojego fiata, przypomniałem sobie, jak upuściłem odświętny serwis mojej matki, holenderski fajans w kwiaty, który spadł na twarde kafle w kuchni i rozleciał się na kawałki, i jak musiałem spać w chlewiku pośród swoich grzechów i parujących ciał prosiaków, i jak odkryłem tamtej nocy, że te kochane różowe prosięta nie są w stanie spojrzeć w niebo, bo nie mają wystarczająco elastycznego karku, już wtedy wiedziałem, że Bóg nie może istnieć, nie, Bóg nie istniał, więc następnego ranka powiedziałem o tym matce, gdy mnie zawołała z obory na śniadanie, i obserwowałem potem, jak coraz głębiej wsuwa widelec w swój naleśnik, zawsze smażyła je wtedy, kiedy nie potrafiła ukryć złości, to były naleśniki pojednania i smakowały inaczej niż te zwyczajne, ciężko zalegały w żołądku, ciasto było mieszane w złości i miało za mało mleka, ale gdy tylko powiedziałem jej o Bogu, od razu musiałem pójść z nią na górę, do jej sypialni naprzeciw mojej, powoli zdejmowała kuchenny fartuch i długą skromną sukienkę, tak jakby sama jeszcze miała nadzieję, że się rozmyśli, ale się nie rozmyśliła i rozłożywszy nogi, usiadła na brzegu łóżka, a mnie kazała uklęknąć przed nią na gołych kolanach w siadzie jak pies, i szczekałem, żeby jej sprawić przyjemność, żeby się roześmiała, hau-hau powiedziałem, nie zaśmiała się, miała te głupie czarne podkolanówki, a ja czułem jeszcze na języku i wargach cukier puder, i wtedy odezwała się ochrypłym głosem, którego nie znałem: „Możesz przestać dopiero wtedy, gdy Bóg znów będzie w tobie”.
------------------------------------------------------------------------
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki
------------------------------------------------------------------------