Mój ojciec, mój przyjaciel - ebook
Mój ojciec, mój przyjaciel - ebook
Dobrze wiemy, że przemoc, lekkomyślność i zuchwalstwo są przekazywane z rodziców na dzieci. Jednak odnosi się to także do takich umiejętności, jak uważność, empatia, szacunek, a nawet czerpanie przyjemności i radości z życia – umiejętności, które są słabo widoczne we współczesnych społeczeństwach, nie mówiąc już o braku ich naukowego opracowania. Dlatego ta książka Arno i André Sternów jest kamieniem milowym na drodze do zrównoważonego społeczeństwa. Otwiera nam oczy na znaczenie kochającej, troskliwej i motywującej relacji między ojcami a synami.
Prof. dr Gerald Hüther, neurobiolog
Mały Arno Stern jeździ swoim czerwonym samochodzikiem po podwórku, kiedy nagle woła go matka: „Arno, odstaw samochód i chodź szybko!”. Tak zaczyna się w 1933 roku ucieczka żydowskiej rodziny przed nazistami. Ojciec Arno, Isidor, kierowany intuicją i niewyczerpaną ufnością w Boga wie, że potrzeba cudu, by odnalazł spokój i szczęście dla swojej rodziny.
Zaufanie i bezwarunkowa miłość są kluczem dostępu Isidora do swojego syna Arno, który stanie się wynalazcą Malortu i osiągnie niezwykłe sukcesy naukowe. Arno z kolei przekazuje tę tradycję zaufania synowi André, któremu dał przywilej niechodzenia do szkoły. Dziś André także ma synów…
Sternowi zależy nie na tym, aby zobaczyć u dzieci spełnienie własnych oczekiwań, ale by wzrastały one w przestrzeni miłości, zaufania i motywacji, w której ich umiejętności mogą rozwijać się bez ograniczeń.
Opowieść Arno i André Sternów to poruszająca historia rodziny, pokazująca, jak ważna w życiu człowieka jest głęboka potrzeba posiadania kochającego ojca.
Trzy pokolenia ojców i synów pokazują, że miłość i zaufanie są dziedziczne.
To niezwykle cenny głos w aktualnej dyskusji o „nowym ojcostwie” i problemach współczesnych chłopców.
Poruszająca historia żydowsko-niemiecko-francuskiej rodziny.
Spis treści
Część I Arno Stern: Mój ojciec, mój przyjaciel
Intermezzo
Część II André Stern: Mieć ojca/być ojcem
O Autorach
Kategoria: | Poradniki |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-65532-13-8 |
Rozmiar pliku: | 10,0 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
MÓJ OJCIEC BYŁ przenikliwym człowiekiem i zwykle kierował się intuicją. Tak naprawdę nigdy nie wiedzieliśmy, dlaczego decydował się na dany krok. To, co robił, nie było efektem jego dłuższych przemyśleń, ponieważ najczęściej znał odpowiedź, zanim jeszcze pojawiło się pytanie.
Uchodził za dziecko szczęścia, co było widoczne w wielu codziennych sytuacjach. Pamiętam, jak na jednym z festynów szkolnych tuż przy wystawionym stoisku z lemoniadą i przygotowanym przez rodziców ciastem znajdowała się loteria fantowa. Trzy razy próbowałem cokolwiek wylosować i za każdym razem wyciągałem pusty los. Tata dotarł na festyn trochę później i od razu zdobył główną nagrodę. Był człowiekiem, który cieszył się życiem, pełnym ufności i wiary we własne przekonania – albo mówiąc inaczej – nigdy nie miał wątpliwości ani się nie wahał. Podążał za głosem swojego anioła, który nie opuszczał go na krok.
Ojciec, jako były kawalerzysta, miał niezwykłe podejście do koni. Gdy tylko spotkał jakiegoś po drodze, wystarczyło, że kładł mu dłoń na pysku, a zwierze od razu wyczuwało niezwykłą więź. Żołnierzem kawalerii został w trakcie I wojny światowej – do armii zaciągnął się dobrowolnie i w wieku dziewiętnastu lat wyruszył na front z lancą, zapewne nienagannie przystrojonym siodłem oraz zdobieniami na hełmie i mundurze, co w dzisiejszych czasach już trudno sobie wyobrazić. Odłamki granatu wyciągał z uda sztyletem, niczym jakiś antyczny heros, nie schodząc nawet z konia. Ktoś inny zostawiłby je pewnie na pamiątkę. On jednak nie przywiązywał się do rzeczy. Nie był typem zbieracza. Dla niego liczyło się tylko działanie. Gdy kilka tygodni po ucieczce z kraju opanowanego przez nazistów dotarła do niego wiadomość, że mieszkanie, które zostawił, wraz z całym wyposażeniem zostało poddane licytacji (Heil Hitler!), bez jakichkolwiek emocji zwrócił się wówczas do mojej matki: „A niech sobie biorą wszystkie graty, nas nie dostali w swoje ręce!”. Wśród tych „gratów” były książki, obrazy, ubrania, rzeczy haftowane przez mamę jeszcze w okresie panieństwa i stanowiące jej posag, oprócz tego odziedziczone meble oraz wszelkie zakupy poczynione po wojnie i ciężkim okresie hiperinflacji, a więc sprzęty domowe w stylu Bauhaus i inne przedmioty. Ojciec zwracał wielką uwagę zarówno na jakość tego, co kupował, jak i tego, co sam robił.
Mama miała inne usposobienie, ale przywykła do tego, że decyzje podejmował mąż, który czynił to bez cienia wątpliwości. Takie podejście pozbawiło ją sentymentu do setek kaktusów, które zostawiła na parapecie dużego okna balkonowego w salonie i które musiały obyć się bez jej troskliwej opieki. „Tak, najważniejsze, że zdołaliśmy się stamtąd wyrwać!”, mówiła.
Większość ukochanych osób, która pozostała w kraju, najwyraźniej nie słyszała głosu anioła stróża, szeptającego im do ucha: „Szykujcie się do drogi, zostawcie wszystko, ratujcie siebie!”. Dziadkowie i ich rodzeństwo, wujkowie, ciotki, kuzyni oraz kuzynki pozwolili odrzeć się z honoru, torturować i spalić, ponieważ wydawało im się, że życie możliwe jest jedynie w kraju Goethego, Schillera i Beethovena – w kraju, który był ojczyzną najwspanialszego narodu na całym świecie. Dziedzictwo ziemi niemieckiej stało się ich kulą u nogi i zamknęło im drogę do przyszłości, w której mogliby zacząć wszystko od początku. W tamtym czasie byli głęboko przekonani o tym, że jesteśmy zwykłymi zbiegami – rzekłbym nawet, że zarzucali nam dezercję.
Niedługo potem nie musieli już zawracać sobie głowy swoją bezmyślnością, której zresztą gorzko pożałowali. Nie dostali też kolejnej szansy, bo nikt z nich nie przeżył hitlerowskich komór gazowych. Jedyne, co po nich pozostało, to kilka wyblakłych fotografii, na których można jeszcze rozpoznać ich twarze. Ziemia jednak kręci się nadal, choć nie ma już na niej ani ich samych, ani ich potomków. Kręci się bez wybitnych przedstawicieli unicestwionej kultury. Goethe i Göring mieli przecież te same korzenie, ten drugi jednak pozwolił szerzącemu się bezprawiu zniszczyć w sobie szlachetny pierwiastek. Przez kraj przetoczyła się burza piaskowa i trzeba było użyźnić glebę na nowo, aby pozbawiona jakiegokolwiek dziedzictwa, przynosiła owoce. We współczesnej kulturze nie ma bowiem żadnych elementów, które miałyby swój początek w minionej epoce. Stare miasta były z jednej strony ostojami przyzwoitości, z drugiej świadkami okropności i bezprawia. Pełniły funkcję filarów i inkubatorów kultury. Po uprzątnięciu rumowiska powstałego w wyniku wojny Goebbelsa, „najbardziej totalnej spośród wszystkich wojen” znanych w historii, na światło dzienne wyłoniła się pustka, a elementami jej krajobrazu były domy, w których urządzili się spadkobiercy naszych prześladowców.
Dla mojego ojca nie istniały półśrodki. Wyruszył w drogę podobnie, jak zrobili to jego przodkowie, którzy opuścili kraj faraona.
Niemieccy żołnierze ranni w 1915 roku na froncie zachodnim I wojny światowej, a wśród nich mój ojciec (trzeci od prawej), w szpitalu na tyłach frontu
Ostatecznie zerwał zatem ze swoją niemiecką przeszłością. „Nie tęskniłbym do Niemiec bram, gdyby ma matka nie była tam”, powiedział Heine. Ale ani matki, ani żadnych bliskich mojego taty nie było już na świecie.
W 1960 roku niemiecka komisja zajmująca się naprawą szkód wojennych wezwała ojca na badanie lekarskie do Kassel. Pociąg przywiózł go do miasta, w którym mieszkał po I wojnie światowej, w którym przetrwał ciężki okres hiperinflacji, w którym założył książeczkę mieszkaniową, w którym urodziło się jego dziecko. Przejechał trasę z dworca do gabinetu lekarskiego, a pół godziny potem z powrotem wsiadł do pociągu i opuścił kraj, nie wyglądając nawet przez okno wagonu. Choć aż do śmierci unikał Niemiec jak ognia, mimo to każdego dnia oglądał programy niemieckiej telewizji i orientował się w niemieckiej polityce powojennej lepiej niż we francuskiej. Z jego spojrzenia można było jednak wyczytać, że jest tylko zdystansowanym obserwatorem, niewykazującym śladów większego zaangażowania.
Pewne cechy mojego ojca zrozumiałem dopiero po ślubie z Michèle. Ona również urodziła się 13 lutego i jest spod znaku Wodnika. Michèle nie znosi półśrodków i uwielbia poranki. Jest w tym równie radykalna jak mój ojciec, który przez całe życie wstawał o świcie nawet wtedy, gdy nie miał niczego pilnego do zrobienia. Charakteryzował się brakiem umiaru, choć może powinienem raczej powiedzieć, że hojnością, a w każdym razie czymś, będącym przeciwieństwem oszczędności.
Żyliśmy w całkowitej zgodzie, darzyliśmy się bezgranicznym zaufaniem. Bezkonfliktowa relacja, jaką mieliśmy od wczesnych lat mojego dzieciństwa, stała się filarem szczęścia naszej rodziny. Mój syn André także uważa, że wbrew przekonaniom psychologów nie musiał „uśmiercać w myślach” swojego ojca, czy też przecinać pępowiny, aby stać się dorosłym człowiekiem.
Ojciec odegrał w moim życiu niezwykle ważną rolę i sam także był bardzo przywiązany do swoich rodziców. Wiele sytuacji, do których czasem wracam myślami, wiąże się właśnie z nim. Wciąż słyszę echo niektórych słów, typowych dla jego języka, które miał w zwyczaju wymawiać w osobliwy sposób. Pochodził z Hessen i chociaż po I wojnie światowej mieszkał w Kassel – w ówczesnym kraju związkowym Hessen-Nassau, gdzie mówiono raczej tak jak na północy – nigdy nie zrezygnował z wymowy opanowanej w dzieciństwie, posługując się gwarą hejską¹.
Rok 1915: mój ojciec Isidor Stern w wieku dwudziestu lat, w mundurze armii niemieckiej
Bardzo często wypowiadał także słowa, które miały elementy wymowy jidysz: na przykład wyraz Battersome był kompilacją słowa hebrajskiego oraz niemieckiego Samen i oznaczał dosłownie: Streue Fortgeh-Samen! – „odesłać kogoś”. Słowa: Parnose, Reiwach, Meschugge, Rachmones pochodzące z języka jidysz, nie brzmiały dla mnie obco, podobnie jak nie brzmią dziś obco zapożyczenia z angielskiego, które stanowią integralną część choćby języka technicznego.
Trzecim składnikiem języka ojca były zapożyczenia z francuskiego, które w naturalny i nieunikniony sposób powiększyły zasób słownictwa osoby mieszkającej na terenie Francji. Codziennością stały się zwroty typowe dla Alzacji: Ich hab’s pressant! („Spieszę się”) i składnia typowa dla języka francuskiego il y a…, Es hat… („ma” zamiast „jest”, np. śnieg) oraz Ich habe Schlaf! („Mam sen”). Z czasem zniemczanie francuskich wyrazów stało się coraz częstszą praktyką i w efekcie powstawały zlepki takie jak: ramassieren, changieren, amenagieren. Nie widzieliśmy w tym jednak niczego złego, bo przecież nawet Goethe używał w Fauście słowa karessieren. Niekiedy do niemieckich zdań wstawialiśmy francuskie wyrazy: Ich kaufe eine „Galette des rois!” („Kupię Ciasto Trzech Króli”), So ein „imbécile!” („Co za idiota”), Der salopard hat mir einen „coup de pied” gegeben! („Ten drań dał mi kopniaka”).
Do tego dochodziły jeszcze wyrażenia francuskie, które są od wieków obecne w języku niemieckim. Mój ojciec mawiał: Nimm deinen Detzkopp weg! (niem. Detz to z fr. tête – głowa, czyli „przesuń głowę”). A moja mama: I muss noch die Lamperie abstauben! (niem. Lamperie to z fr. lambris – wykładzina, czyli „muszę jeszcze odkurzyć wykładzinę”).
Język użytkowany z dala od własnego kręgu kulturowego, nie rozwija się tak, jak w kraju ojczystym, gdzie nieustannie zadamawiają się w nim nowe słowa i wyrażenia. W związku z tym, że mieszkaliśmy poza granicami Niemiec, nasz język mógł wydawać się odrobinę archaiczny.
Język jidysz we wschodnich gettach rozwijał się inaczej niż w kraju – ubogacany był tam słowami hebrajskimi oraz tymi, pochodzącymi z języków lokalnych. Podobnie było w naszym przypadku, po roku 1933 powstała typowa gwara, nazywana tutaj Réfugiés provenant d’Allemagne („Uchodźcy z Niemiec”). Nie wykraczała ona jednak poza krąg danej rodziny. My, emigranci, żyliśmy bowiem w rozproszeniu, inaczej niż mieszkańcy gett. W zasadzie powinienem powiedzieć, że żyliśmy w odosobnieniu.
Po przyjeździe do Francji szybko się okazało, że francuski, którego moi rodzice uczyli się w szkole, był bezużyteczny i niewystarczający. Mama tak bardzo się wstydziła, że nie była w stanie z nikim porozmawiać. Dopiero dużo później, w 1940 roku, gdy ojciec całymi miesiącami przebywał z dala od nas, a my musieliśmy uciekać na południe Francji, mama nagle zaczęła mówić, i to w taki sposób, jakby znała francuski od zawsze.
OJCIEC MOJEJ MAMY, czyli dziadek Albert A. David, miał dziesięcioro dzieci, które dorastały w wielkim domu wybudowanym przez niego w stylu secesyjnym w miejscowości Eberbach. Dom powstał zgodnie z wytycznymi dziadka, który był człowiekiem majętnym, a sukces, zawdzięczał wyłącznie swojej pracowitości, zresztą podobnie jak wiele osób na przełomie wieku. Jako bardzo mały chłopiec miałem okazję poznać dziadka podczas kilku wizyt w jego domu. Odwiedziny te należą do najstarszych zapisów w mojej pamięci, a opowiem o nich trochę później. Babcia zmarła w dniu moich pierwszych urodzin.
Po tym jak dziadek opuścił Eberbach i zamieszkał ze swoimi dwiema córkami we Fryburgu, widziałem go jeszcze tylko raz – zatrzymaliśmy się u niego w trakcie naszej ucieczki z Niemiec. Fabryka, którą posiadał, stanęła w płomieniach i nie udało się jej już odbudować. Powodem była hiperinflacja po I wojnie światowej. Jego trzech synów dzielnie walczyło na froncie, a on sam był zagorzałym patriotą i nosił żelazny zegarek na łańcuszku z widoczną inskrypcją: „Złoto armii oddałem, w zamian żelazo dostałem”.
Niedługo potem dziadek zmarł na zapalenie płuc, co pozwoliło mu uniknąć cierpień, jakich kilka lat później doświadczyły jego dzieci: wujowie Oskar i Ludwig, ciocie Bienchen, Hedwig i Fifi oraz większość ich kuzynostwa, ciotek i wujków z Badenii i z Bawarii.
Ogromny, secesyjny dom dziadka Alberta A. Davida w Eberbach przed I wojną światową
Dziadkowie na werandzie swojego domu. Babcia zmarła, gdy byłem jeszcze mały
Tylko jeden wnuk nosi jeszcze nazwisko rodowe dobrodusznego i towarzyskiego dziadka, a jest nim syn wujka Wilhelma. Bezpośrednio po powrocie z I wojny światowej wyemigrował on do Izraela (na tereny należące wówczas do Palestyny) i w Hajfie założył rodzinę. Jego syn nosi imię dziadka: Abraham David.
Dom, w którym przyszła na świat moja mama, został zniszczony w trakcie jednego z bombardowań. Mam jeszcze kilka fotografii rodzinnych, na których z boku, obok postaci, widać część werandy, kilka metrów fasady i kawałek długiego dachu.
Wspomniałem, że niektóre sytuacje z mojego dzieciństwa wydarzyły się właśnie w tym domu i należą do najstarszych wspomnień, jakie zachowałem w pamięci. W późniejszym wspominałem jeszcze tamte czasy, w końcu każdy rozmyśla czasem o przeszłości. Przeróżne zdarzenia przemykały mi wówczas przed oczami. Mówiłem wtedy to, co zwykle mówi się w takich sytuacjach: „Ech, to było tak dawno temu!”. Ale powiedzieć można by tu o wiele więcej.
W latach 1950‒1980 prowadziłem badania, których efektem były niezwykłe odkrycia. Szczególne znaczenie miało przy tym natknięcie się na w s p o m n i e n i e p i e r w o t n e. W taki sposób doszedłem do etapu, w którym przedmiotem moich rozważań stała się różnica pomiędzy wspomnieniami a pamięcią. Pierwotne znaczenie słowa „wspominać” oznacza niejako wejście do wewnętrznych głębin własnego bytu. Wymaga to szczególnych okoliczności, gdyż proces ten wymyka się z ram wyznaczanych przez rozmyślanie.
Pamięć natomiast jest przedmiotem rozmyślań, uświadamiania sobie czegoś w myślach, a jej zasięg jest ograniczony w czasie. Pamięć i wspomnienie kryją w sobie różne pokłady.
Wielokrotnie zadawałem ludziom pytanie: „Do którego okresu dzieciństwa sięga twoja pamięć?”. Odpowiedź była zwykle taka sama: „Do czwartego roku życia!”. Niektórzy jednak potrafili przywołać sytuacje, które przeżyli w wieku dwóch lat. Oczywiście nikt nie jest w stanie rozciągnąć swojej pamięci. W mojej zapisane są różne zdarzenia z okresu, kiedy miałem dwa lata.
W latach 1966 – 1972 odwiedzałem ludy, żyjące w odległych rejonach świata, którym obca była instytucja szkoły. W sierpniu 1969 roku przebywałem wśród nomadów na pustyni w Afganistanie
Należy wprowadzić rozróżnienie między bezpośrednimi zapisami w pamięci, powstającymi w chwili, w której małe dziecko coś przeżywa, a sytuacjami, które wdzierają się do pamięci dzieci za pomocą opowieści innych osób, zajmując tym samym miejsce zaraz obok zapisów bezpośrednich.
Podświadomie każdy człowiek dysponuje wspomnieniem pierwotnym, którego funkcja nie polega na rejestracji wydarzeń codziennych, ale na zapisie sytuacji z okresu tworzenia się i rozwoju organizmu. Są to doświadczenia embrionalne, które wykraczają poza granicę świadomości i wymykają się wszelkim próbom zbadania.
Moja praca badawcza rodziła się także w pracowni malarskiej, która początkowo mieściła się w domu dla sierot wojennych. Sądzę, że w pracowni tej istnieje jedyna i niepowtarzalna możliwość uwolnienia wspomnień z okresu prenatalnego. Poczucie bezpieczeństwa, jakie zapewnia to pomieszczenie, powoduje, że w każdym człowieku ujawnia się ś l a d, który pozwala mu wyrazić to, co niewypowiedziane – ślad ten nie jest bowiem przeznaczony dla osób trzecich, a jego celem nie jest dotarcie do jakiegokolwiek odbiorcy.
Ślad, tak znacząco odmienny od sztuki, jest częścią zjawiska zwanego f o r m u l a c j ą, którego nie da się porównać z żadnym innym fenomenem. Formulacja dotyczy wszystkich ludzi – potwierdzam to w obszernych zbiorach dokumentacji, która stanowi zwieńczenie moich pobytów na pustyniach, w puszczach i w dżungli. Korzenie formulacji zanurzone są we wspomnieniu pierwotnym, które jest jej jedynym środkiem wyrazu.
Dzięki takiej metodzie wyrażenia siebie każda osoba, która poddaje się formulacji w pracowni malarskiej, może odnaleźć swój utracony początek i stać się przez to spełnionym człowiekiem.
Moja rola polega na usunięciu wszelkich przeszkód, które powstrzymują człowieka od spontanicznych zachowań: blokady w postaci uprzedzeń, oczekiwań zrodzonych w procesie wychowania i od wszelkich działań wykonywanych z myślą o ocenie. Właśnie w tym celu stworzyłem otwartą pracownię i wymyśliłem z a b a w ę m a l a r s k ą. W ten sposób otrzymałem niezwykłą szansę na zetknięcie się z formulacją, która towarzyszy mi przez całe życie.
Rok 1923: ślub moich rodziców w Eberbach. Z przodu siedzą moi żyjący wówczas dziadkowie z obydwu stron, z tyłu widać większość rodzeństwa mojej mamy i przedstawicieli rodziny David
MOI RODZICE POBRALI się w trudnych czasach. Ich szczęśliwe małżeństwo rozpoczęło się weselem w Eberbach (posiadam jedno z ostatnich zdjęć rodzinnych zrobione właśnie w trakcie tej uroczystości), w którym wzięła udział większość rodziny David oraz dziadkowie ze strony taty. Rodzice zamieszkali po ślubie w Kassel, gdzie po roku przyszedłem na świat.
Ich życie nie wyglądało tak, jak wyobrażała to sobie moja matka, choć ta potrafiła dopasować się do każdej sytuacji. Gdy jako mała dziewczynka wróciła do domu po pierwszym dniu w szkole, na pytanie matki o to, czy udało jej się zająć dobre miejsce w sali lekcyjnej, odpowiedziała: „Nieważne gdzie, ważne, że siedzę!”. Odpowiedź ta zawierała w sobie kwintesencję jej charakteru.
W okresie narzeczeństwa ojciec przynosił jej upominki na każde spotkanie. Podobno mama powiedziała kiedyś do jednej ze swoich młodszych sióstr: „Sprawdź w garderobie, czy przypadkiem coś nie szeleści w kieszeni jego płaszcza!”. W kwestii prezentów ojciec zawsze był nad wyraz hojny.
Przez całe życie mama nigdy nie odwiedziła żadnego sklepu odzieżowego czy obuwniczego. Jej mąż załatwiał to wszystko za nią – nie miała z tym problemu i takie rozwiązanie nawet jej się podobało. To on kupował jej bieliznę, biżuterię i kosmetyki. A gdy już przekraczał próg jakiegoś sklepu, zawsze dokładnie wiedział, co chce kupić, i nigdy nie potrzebował pomocy ze strony sprzedawczyni.
Nieważne, czy powodem była nieśmiałość czy też ślepe zaufanie, jakim darzyła męża – po prostu cieszyła się, że ktoś odciążał ją od trudu poszukania odpowiednich rzeczy. Współczesne młode kobiety z pewnością uznałyby to za brak niezależności, przejaw poddania lub wręcz pozbawienia praw. Jeśli o mnie chodzi, zawsze cieszyłem się, że to mój ojciec, a potem moja żona, wybierali dla mnie buty i koszule, albo że ktoś może zadecydować za mnie, co zamówić w restauracji – nawet po lekturze menu przychodziło mi to z ogromnym trudem.
Moja matka, tutaj jeszcze jako panna Marta David
Początkowo rodzice mieszkali w kawalerce taty, na szóstym piętrze w oficynie. Mieszkanie wynajmowali od pani Horsch, którą inny lokator nazywał „uprzejmą panią z Saksonii”. Mama miała pozwolenie na korzystanie z kuchni. Stamtąd przynosiła garnek z gorąca wodą przeznaczoną do mojej wanny.
W pokoju, na dwóch taboretach, stawiała duże, owalne wiadro metalowe i napełniała je zimną wodą. Następnie szła do sąsiedniej kuchni i przynosiła z pieca gorącą wodę. Pewnego razu, gdy wróciła do pokoju, siedziałem już w wannie z zimną wodą, witając ją dumnym okrzykiem: „Mamo, ja już się kąpię!”.