Mój pies - ebook
Mój pies - ebook
Kiedy Rhys znajduję zagubionego czarnego labradora o kasztanowych oczach, nie może uwierzyć w swoje szczęście.
Nazywa swojego kompana Werther, jak ukochane karmelki mamy, i robi wszystko, by udowodnić, że może być dobrym opiekunem. Tata chłopca nienawidzi psów, więc Rhys postanawia trzymać Werthera w tajemnicy, lecz wkrótce się przekona, że zajmowanie się
psem w sekrecie nie należy do najłatwiejszych zadań...
| Kategoria: | Dla dzieci |
| Zabezpieczenie: |
Watermark
|
| ISBN: | 978-83-8387-976-5 |
| Rozmiar pliku: | 4,6 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Pod łóżkiem mamy leży pies.
Taki, jakie lubię najbardziej: czarny labrador z kasztanowymi oczami i uszami w kształcie aksamitnych trójkątów.
Świetnie znam się na psach i kiedy dorosnę, zostanę weterynarzem, jak ci lekarze z programów o ratowaniu zwierząt. Jedną z charakterystycznych cech psów jest to, że powinny mieć dobry węch i wrażliwy słuch, ale ten nie wygląda na poruszonego smrodem środków odkażających ani pikaniem sprzętu.
Nie wiem, skąd się tu wziął ani gdzie jest jego właściciel, ale jako młody ratownik zwierząt muszę się tego dowiedzieć.
Stoimy z tatą w drzwiach pokoju mamy. W korytarzu za naszymi plecami rozlegają się kroki pielęgniarek i wycie Jęczącej Gwen, kobiety z pokoju obok.
Tata nie wspomina o psie.
– Mama musi odpoczywać, więc tylko na parę minut, dobrze, mistrzu? – mówi.
Głos mu drży, jakby tata był zdenerwowany, a nie ma do tego prawa. To ja powinienem być zdenerwowany: znów używa tego durnego przezwiska.
– Dobrze.
Nie chcę na niego patrzeć, więc podchodzę do mamy. Moje trampki skrzypią na twardej podłodze. Podobnie jak od wielu tygodni, czuję na sobie jego spojrzenie. Stale mnie obserwuje.
Drzwi się zamykają, a ja oddycham z ulgą.
Znów tylko ja i mama.
I pies pod łóżkiem.
Mama ma zamknięte oczy, a jej długie rzęsy dotykają bladych policzków. Ściskam jej dłoń, jest zimna i lepka.
– Cześć, mamo.
Wygląda niepozornie i zupełnie nie jak ona. Biała pościel sięga jej podbródka, a włosy, zwykle ogniście rude i sterczące jak moje, leżą płasko, przyklejone do czoła. Kiedy jednak otwiera oczy i się uśmiecha, wygląda tak jak zawsze. Jak musująca oranżada i pączki z polewą czekoladową.
– Cześć, bąbelku-karmelku – mówi cicho i z trudem. – Chodź tu. – Poklepuje łóżko obok siebie. – Przytulasa poproszę.
Wspinam się na łóżko i wsuwam pod jej ramię, chociaż to mało wygodne, bo ramię jest bardziej kościste niż dawniej, a pościel – szorstka. Mama pachnie cytrynami i potem.
– Mamo? – szepczę, na wypadek gdyby tata, pielęgniarki albo Jęcząca Gwen mogli nas usłyszeć. – Wiedziałaś, że pod łóżkiem jest pies?
– Pies? Naprawdę?
Wychylam się poza krawędź. Pies siedzi między kółkami i się we mnie wpatruje. Gdyby był niespodzianką dla mnie, to mama by o nim wiedziała. Ale na to nie wygląda. Tak słodki psiak musi do kogoś należeć. Jęcząca Gwen nie ma psa. Zauważyłbym to, bo jęczy tak głośno, że pies pomyślałby, że śpiewa, i przyłączył się do niej, jak na tych śmiesznych filmikach z YouTube’a, które lubi dziadek. Na oddziale są jeszcze inne pokoje, nie jestem pewien jak dużo, ale pies może należeć do któregoś z pozostałych pacjentów.
Na szafce mamy zauważam pudełko karmelków Werther’s Original. Jest otwarte i widzę w środku małe okrągłe cukierki wypełnione czekoladą.
No jasne! To żarłoczny labrador!
Jak mówią weterynarze, cały świat to półmisek dla labradora, który ma z niego wszystko uprzątnąć. Pies prawdopodobnie poczuł toffi i przyszedł zbadać sprawę. Nie może ich jednak zjeść – czekolada jest dla psów trująca.
Znowu przytulam się do mamy.
– Naprawdę – szepczę.
– I co robi?
Znów zaglądam. Teraz leży, a łeb oparł na wielkich łapach. Kiedy jego ogon uderza o podłogę, rozlega się łagodne pacnięcie.
– Macha ogonem. – Wtulam się w mamę.
– To dobrze. – Wciąga powietrze. – Będziesz robił niesamowite rzeczy, Rhys. Pamiętaj o tym, dobrze?
Jestem zbyt zajęty myśleniem o tym, skąd wziął się pies, żeby odpowiedzieć. Jak ma na imię? Charlie? Puszek? A może coś bardziej pasującego do starszego pana, jak Howard? Oby nie Mistrz.
– Rhys? – Mama spogląda na mnie poważnie. – Niesamowite rzeczy, tak?
Uśmiecham się. Zawsze każe mi to powtórzyć.
– Niesamowite rzeczy. Jak bycie świetnym weterynarzem?
– Jak bycie sobą! Możesz robić, co będziesz chciał, skarbie. – Oblizuje usta. – Wiem, że z tatą nie zawsze jest łatwo, ale on cię naprawdę kocha. Daj mu szansę, dobrze?
Mój uśmiech znika. Pies skamle. Chcę mu powiedzieć, by się nie martwił, że znajdę jego właściciela, ale mama patrzy na mnie tak, jakby to, co przed chwilą powiedziała, było naprawdę ważne. A mówi tylko o tacie.
– Proszę… – Przyciska swoje czoło do mojego. – Spróbuj. Dla mnie.
– No doooobra.
Tata nigdy mi nie mówi, że będę robił niesamowite rzeczy. Mieszka ze mną od paru tygodni i mówi tylko, żebym wyłączył światło w pokoju, odrobił lekcje i nie martwił się o mamę.
Drzwi skrzypią i tata wsuwa głowę do środka. Oczy ma czerwone. Widzi nas i wydaje z siebie dziwny odgłos przełykania śliny.
Mama uśmiecha się do niego, a potem szepcze do mnie:
– Idź już… I pamiętaj, co powiedziałam.
Zeskakuję z łóżka i całuję ją w policzek.
– Do zobaczenia jutro, mamo.
– Pa, kochanie.
– Chodź, mistrzu. Godziny odwiedzin się skończyły. Damy ci odpocząć, Haze.
Tata zabiera mnie z pokoju, zanim zdołam wymyślić jakiś plan w sprawie psa. Zerkam przez ramię pod łóżko mamy i marszczę brwi.
Pies zniknął.
Tata wciąż mnie obejmuje, kiedy mijamy pozostałe pokoje. Białą pościel i piszczące maszyny. Żadnych czarnych labradorów.
Pielęgniarka o imieniu Myra rusza w naszym kierunku. Uśmiecha się do mnie tym uśmiechem. Wszyscy się tak do mnie uśmiechają, bez odsłaniania zębów i raczej smutno niż wesoło. Tak mogłaby się uśmiechać żaba.
– Hej, Rhys. Ben – zwraca się do taty.
Wyrywam się z jego uścisku.
– Myro?
– Słucham, słoneczko.
– Czy do szpitala wolno wprowadzać psy?
– Psy? – Chichocze. – Tylko pełniące funkcję przewodników. Nie zamierzasz żadnego przeszmuglować, prawda?
Jeśli tamten czarny labrador jest psem przewodnikiem, to bardzo słabo go wyszkolono.
– Ktoś ma takiego? Tutaj? – pytam.
Myra kręci głową.
– Nie na naszym oddziale.
– A na innych?
Pies musi należeć do osoby przebywającej w szpitalu albo do kogoś odwiedzającego.
– Przepraszam, Myro – mówi tata z westchnieniem, jakby sympatia do psów była czymś złym. – On… ma bzika na punkcie psów. Mistrzu, jestem pewien, że Myra jest bardzo zajęta i nie ma czasu na pogaduszki.
– Żaden problem. Chętnie widziałabym tu więcej psów. Zawsze poprawiają ludziom nastrój – odpowiada ona, mrugając.
Nie mogę przestać myśleć o tym, jak zaniepokojony musi być właściciel psa, skoro nie wie, gdzie podział się jego pupil. Gdyby ratownik znalazł zagubionego psa, nie zostawiłby go samego. Ja też nie mogę.
Rzucam się biegiem przez korytarz. Może pies schował się pod krzesłem, a ja go nie dostrzegłem?
– Rhys! – krzyczy tata.
– Zapomniałem czegoś z pokoju mamy! – odkrzykuję.
On tego nie zrozumie, ale ja muszę pomóc temu psu. Tata powiedziałby coś w rodzaju: „Mistrzu, są ludzie, jak twój ulubiony weterynarz z telewizji, którym płaci się za takie rzeczy”.
Mama już zasnęła. Maszyna obok niej pika regularnie.
– Dobry pies – szepczę, sprawdzając za krzesłem. Nie ma go tam. – Gdzie jesteś, piesku?
Zaglądam pod łóżko. Nic z tego.
Gdzie mógł się podziać?
Mama wygląda spokojnie, więc nie chcę jej budzić, żeby spytać, czy go nie widziała.
Patrzę z gniewem przez szybę w drzwiach na tatę. Musiał spłoszyć psa.
Rozmawia przez telefon, pewnie gada na czacie z Lucy i gaworzy do mojej młodszej siostry, Evie. Evie ma dopiero sześć miesięcy, więc nie rozpoznaje nawet twarzy na ekranie. Sprawdziłem to w internecie. Jeszcze jej nie poznałem, ale mama mówi, że będę wspaniałym starszym bratem.
Pies może teraz być wszędzie. Tłumię łzy i chowam smutek na dnie żołądka. Chciałbym przejść wszystkie oddziały w poszukiwaniu właściciela tego zwierzaka, a potem opowiedzieć mamie o akcji ratunkowej, którą przeprowadziłem.
Ale tata wskazuje ruchem głowy windę.
Pora na nas.
Cmokam mamę w policzek i szepczę:
– Słodkich snów, mamo, kocham cię.