Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Mój przyjaciel Drago - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
6 września 2023
Ebook
35,92 zł
Audiobook
49,90 zł
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
35,92

Mój przyjaciel Drago - ebook

POZNAJCIE HISTORIĘ NIESAMOWITEGO WOJOWNIKA, LEGENDY NAVY SEALs I GROM.

Tomek Dzieran urodził się na początku lat 60., biedne dzieciństwo przeżył w komunistycznej Polsce. Jako nastolatek na ulicach Łodzi walczył o przetrwanie – i to dosłownie. Jak wielu młodych chłopców wolny czas spędzał na trenowaniu sztuk walki i ulicznych bijatykach. Zasmakował życia przemytnika opozycjonisty, nie miał sprecyzowanych marzeń. Kim chciał być, a kim został?

Życie w kraju znajdującym się w żelaznym uścisku komunizmu nie było kolorowe.

W latach 80. przyłączył się do solidarnościowego podziemia, rozpowszechniał antykomunistyczną propagandę, uczestniczył w protestach. Podczas stanu wojennego został aresztowany, skazany i osadzony w reżimowym więzieniu dla więźniów politycznych, gdzie doznał tortur i przemocy. Nigdy jednak nie stracił nadziei ani wiary w swoją sprawę.

Drago w 1984 roku dostał bilet do USA – w jedną stronę.

Jego życie to niewiarygodna i inspirująca historia, która pokazuje, że American Dream nie spełnia się sam, ale jego realizacja jest możliwa dzięki uporowi i ciężkiej pracy.

Przyjacielska rozmowa dwóch weteranów, których los połączył na wojnie w Iraku i pozwolił im przetrwać najcięższą próbę. To gotowy scenariusz na film, który mógłby stać się pewniakiem do hollywoodzkich Oscarów.

Łobuz, więzień polityczny w PRL, operator Navy SEAL, a dla nas chłopaków z Marsa, przyjaciel i towarzysz broni. Tomek Dzieran „Drago” to postać nieprzeciętna, wymykająca się wszelkim schematom. To dzięki zaangażowaniu i poświęceniu Drago, dzięki wspólnie wykonywanym operacjom bojowym operatorów GROM i Navy SEAL w Iraku narodziło się braterstwo broni trwające do dziś. płk rez. Piotr Gąstał były dowódca JW GROM

Kategoria: Historia
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-11-17105-3
Rozmiar pliku: 9,0 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

ROZDZIAŁ 1. DRAGO

1

Drago

Naval

Czeka mnie dziś poranny lot o nume­rze AF 12 47 do Paryża, a następ­nie DL229 – dużo dalej i o wiele dłuż­szy, bo do Cin­cin­nati w USA. Lecę za wielką wodę do sta­rego przy­ja­ciela. Zadaję sobie tro­chę filo­zo­ficzne pyta­nie, czy odnajdę tam bar­dziej mło­dego chło­paka z Pol­ski, który kol­por­to­wał soli­dar­no­ściową bibułę w okre­sie narzu­co­nych nam rzą­dów znie­na­wi­dzo­nej komuny, czy raczej doświad­czo­nego bos­mana US Navy SEALs, który woj­skową karierę zakoń­czył jako pie­kiel­nie twardy żoł­nierz i wyma­ga­jący instruk­tor. Czło­wieka, który teraz, po latach życio­wej goni­twy, odna­lazł spo­kój u boku wspa­nia­łej kobiety i ma z nią dwójkę nasto­let­nich dzieci.

Moja dzi­siej­sza podróż służy roz­po­czę­ciu pracy nad kolejną książką. Tę książkę chcę napi­sać nieco ina­czej niż poprzed­nie. Zamie­rzam skon­stru­ować ją tak, by skła­dała się z pytań. Obszerną odpo­wie­dzią na te pyta­nia będą zaś wspo­mnie­nia z prze­szło­ści drą­żące miniony czas, który tak spryt­nie zagma­twał życie i zesłał boha­tera z pięt­nem prze­stępcy na emi­gra­cję. Prze­wrotny los dał mu jed­nak dru­gie, a teraz trze­cie albo nawet i czwarte życie. Ja, gdy czy­tam książki, zwy­kle wybie­ram lite­ra­turę faktu, opo­wia­da­jącą o losach kon­kret­nych osób. Nasze ludz­kie histo­rie są tak zaska­ku­jące, że naprawdę ciężko wymy­ślić sce­na­riu­sze cie­kaw­sze niż te, które nam napi­sało samo życie. Zazwy­czaj przy oka­zji czy­ta­nia patrzę na swoją życiową drogę: chło­pak z rol­ni­czych przed­mieść nie­wiel­kiego mia­sta, uro­dzony tak jak Tomek (choć kil­ka­na­ście lat póź­niej) w komu­ni­stycz­nej rze­czy­wi­sto­ści, w kraju, który nie dawał per­spek­tyw, a raczej sys­te­mowo wyty­czał chło­po­ro­bot­ni­czą ścieżkę kariery w fabryce i naka­zy­wał pra­co­wać ku chwale socja­li­stycz­nych war­to­ści Pol­ski Ludo­wej, komu­ni­stycz­nej par­tii i zaprzy­jaź­nio­nych ze Związ­kiem Radziec­kim kra­jów bloku wschod­niego. Czy w latach sie­dem­dzie­sią­tych, osiem­dzie­sią­tych w Pol­sce, którą pamię­tam, było miej­sce na marze­nia takie jak to, które miał mały Tomek? Czy coś z dzie­cię­cych marzeń speł­niło się w jego doro­słym życiu, a może to doro­słe życie spła­tało figla i prze­ro­sło jego ocze­ki­wa­nia?

Pisząc te słowa, sie­dzę w stre­fie VIP na war­szaw­skim Lot­ni­sku Cho­pina: wygodny fotel, smaczne dar­mowe śnia­da­nie, obsługa miła i uśmiech­nięta, można powie­dzieć, że korzy­stam z luk­susu. Więk­szość doro­słego życia spę­dzi­łem, słu­żąc, a raczej pra­cu­jąc – czy jesz­cze ina­czej: mając szczę­ście zara­biać na życie wyko­ny­wa­niem roboty, któ­rej jako dziecko nawet nie mogłem sobie wyma­rzyć czy pomy­śleć, że będzie tak do mnie paso­wać. W moim dzie­ciń­stwie marze­nia były tylko fik­cją, a nie celem do zre­ali­zo­wa­nia. Bycie pro­fe­sjo­nal­nym żoł­nie­rzem, podróż­ni­kiem, pisa­rzem pro­wa­dzą­cym swój pro­gram tele­wi­zyjny, w któ­rym wystą­pią mistrzo­wie sportu – ni­gdy bym się nie odwa­żył sta­wiać sobie takich celów. A jed­nak jestem tu i teraz, choć na pierw­szy i jedyny har­cer­ski obóz, w wieku dzie­się­ciu lat, musia­łem sam sobie zapra­co­wać, zbie­ra­jąc tru­skawki i zry­wa­jąc cze­re­śnie: mie­siąc pracy, tydzień wypo­czynku. W doro­słym życiu, po zmia­nie men­tal­nej – którą prze­sze­dłem w mojej Jed­no­stce Woj­sko­wej GROM i teraz, będąc wete­ra­nem – wyma­rzy­łem sobie, że naj­bliż­sze dwa tygo­dnie będą tygo­dniami pisa­rza, temu się oddam i w tej dzie­dzi­nie będę się speł­niać. Czy więc obec­nie jestem pisa­rzem? Nie potra­fię sobie odpowie­dzieć na to pyta­nie. Raczej myślę o sobie jako o auto­rze ksią­żek. Pisa­rze to Mic­kie­wicz, Sien­kie­wicz czy mój ulu­bie­niec Ser­giusz Pia­secki, a moje pisa­nie to prze­le­wa­nie na papier wspo­mnień o życiu wła­snym i moich przy­ja­ciół. Niczego nie wymy­ślam, spi­suję nasze losy, ukła­da­jąc je w ciągi liter, słów i zdań, które czy­tane przy­no­szą uśmiech, skła­niają do reflek­sji, moty­wują, tak że sły­szę od czy­tel­ni­ków o chęci się­gnię­cia po kolejną moją książkę i zro­bie­nia cze­goś z wła­snym życiem. Teraz pra­gnę zawrzeć pomię­dzy okład­kami książki to, co pozo­stało z marzeń Tomka. Kim chciał być chło­pak z Zie­lo­nej Góry, a kim został? Wiem, że i on, lecąc za ocean, marzył o życiu wol­nego czło­wieka, bez stra­chu przed komu­ni­stycz­nym reżi­mem. Marzył rów­nież o kupie­niu magne­to­fonu kase­to­wego, tak zwa­nego jam­nika. Udało mu się go kupić w obo­zie przej­ściowo-przy­go­to­waw­czym dla emi­gran­tów poli­tycz­nych w Niem­czech, kiedy cze­kał na prze­lot do USA. Za drobne, które miał przy sobie, nabył taki wła­śnie magne­to­fon i po tym zaku­pie, tuż przed wyjaz­dem do Sta­nów, zostało mu w kie­szeni tylko dzie­sięć nie­miec­kich feni­gów. Jed­nak już wtedy nie bał się i speł­nił to swoje mate­rialne marze­nie.

Drago i Naval w 2004 roku pod­czas bar­be­cue – nie­ważne, czy wojna, czy pokój, dla Ame­ry­ka­nów natu­ralne jest, że ludzie nie­za­leż­nie od sytu­acji muszą mieć czas, by odsap­nąć

Zasta­na­wia mnie, kogo ja znam dziś i kogo odnajdę tam, w Ame­ryce – gdzie żyje już od ponad czter­dzie­stu lat. Jaki obraz czło­wieka, dla mnie boha­tera, będziemy mieć w pamięci po prze­czy­ta­niu tej książki?

Drago. Mój przy­ja­ciel Drago. Przy­ja­ciela z defi­ni­cji powinno się dobrze znać i móc na niego bez­gra­nicz­nie liczyć. Czy ja go znam? Czy to, co o nim wiem, wystar­czy, by mia­no­wać go przy­ja­cielem? Myślę, że sporo o nim wiem, ale też wiem, że mniej wiem, niż nie wiem. Za to, gdy zadaję sobie pyta­nie, czy mogę na niego liczyć, mam ciarki na ple­cach – bo wra­cają wspo­mnie­nia, w któ­rych nie odpusz­czał i szedł w ogień razem z nami, nie zwa­ża­jąc na zagro­że­nia i oko­licz­no­ści. Jest i inny aspekt tego, że można na kogoś liczyć. Pod­czas wojny w Iraku mia­łem wra­że­nie, że Drago objął nas bra­ter­ską opieką – taki star­szy brat, który pomaga na każ­dym kroku i dzieli się nie tylko tym, czego ma ponad stan, ale i ostat­nim gry­zem kanapki. Piszę to cał­kiem serio, bo w Iraku nie była nam potrzebna pomoc ani tym bar­dziej opieka. Myślę, że ta opie­kuń­czość bie­rze się ze wspól­nych doświad­czeń, pamię­ta­nia o tej naszej bied­nej pol­skiej rze­czy­wi­sto­ści za cza­sów komuny, ale i zapewne z cha­rak­teru. Tak tro­skli­wie zacho­wy­wał się wobec nas wiele razy, dzie­ląc się z nami tym, co miał. Będąc w struk­tu­rach US SOF, zazwy­czaj niczego nie potrze­bo­wa­li­śmy, a Drago i tak miał zawsze dla nas od sie­bie coś eks­tra i dopy­ty­wał, czy cze­goś jesz­cze nie chcemy.

Śmieszne. Wysia­dam z samo­lotu – lot miły, krótki, dwu­go­dzinny. Pol­ska żegnała mnie pierw­szym śnie­giem: War­szawa budziła się tego dnia przy­kryta war­stwą bia­łego puchu i pew­nie roman­tycz­nie patrzyło się na tę biel przez okno. Za to teraz, tam w korku nie­je­den kie­rowca pew­nie soczy­ście klnie na taki kli­mat. Paryż – wia­domo, Fran­cja ele­gan­cja, wita mnie słoń­cem i lot­ni­skową zaczepką.

– O, pan Naval, jak miło spo­tkać i uści­snąć dłoń. Gdzie pan leci, pew­nie na waka­cje?

– Tak, do przy­ja­ciela.

– My dużą fir­mową ekipą lecimy na Kubę. Wie pan, po prze­czy­ta­niu pana książki wyszu­ka­łem w inter­ne­cie, czego im tam naj­bar­dziej dziś potrzeba, i wiozę ze sobą świece do malu­cha i gwoź­dzie.

A to mnie bro­daty gość zasko­czył. Dzielę się z nim moimi spo­strze­że­niami sprzed dwóch lat, że bieda była tam więk­sza niż w 2011 roku i że ja mia­łem do roz­da­nia sło­dy­cze, notesy, dłu­go­pisy i zabawki. Zazwy­czaj obda­ro­wy­wane były dzieci, ale żeby świece do malu­cha i gwoź­dzie wieźć – praw­dziwy mistrz.

Spo­tka­łem swo­jego czy­tel­nika. Sporo młod­szy chło­pak, taki trzy­dzie­sto­la­tek, nie miał szans pamię­tać komuny, ale rodzice i roz­wi­ja­jąca się dopiero co nad Wisłą gospo­darka ryn­kowa zapewne wykształ­cili cha­rak­ter naka­zu­jący myśleć o innych, tych bied­niej­szych. Bo jak my nie mamy, to raczej i gdzieś tam może cze­goś bra­ko­wać. Tak to pięć­dzie­się­cio­me­trowy spa­cer i trzy zda­nia obcego czło­wieka skła­niają mnie do dygre­sji nie tylko o Drago, ale i o nas, Pola­kach. Ukra­ina wal­czy obec­nie z pazerną Rosją, a my, nie patrząc na nie­za­bliź­nione rany z dru­giej wojny świa­to­wej, dla wielu Ukra­iń­ców stwo­rzy­li­śmy drugi dom. Drago z kolei wręcz został z Pol­ski wyrzu­cony. A i tak przez cały okres naszej wspól­nej służby wspie­rał nas, na równi z nami wal­czył – i choć czę­sto pod­kre­ślał, że jest teraz Ame­ry­ka­ni­nem, to ja czuję, że tam w środku, w tym wiel­kim i sil­nym gościu biło i na­dal bije serce tego samego chło­paka, który bie­gał, bił się, łobu­zo­wał i pra­co­wał w kon­spi­ra­cji na uli­cach Zie­lo­nej Góry i Łodzi, myśląc o Pol­sce.

Drago czę­sto pod­kre­śla, że wszystko, co ma, zawdzię­cza swo­jemu nowemu kra­jowi, któ­rym są Stany Zjed­no­czone. Wiele czasu spę­dzi­łem wśród Ame­ry­ka­nów i uwa­żam, że pod­sta­wową róż­nicą mię­dzy nami a nimi jest to, że oni nie narze­kają na swój kraj. Jak już, to repu­bli­ka­nie na demo­kra­tów, a demo­kraci na repu­bli­ka­nów, ale sama Ame­ryka jest święta.

Gdy ląduję w Cin­cin­nati, cierp­nie mi skóra na samą myśl o spo­tka­niu z prze­szy­wa­ją­cym wzro­kiem ofi­cera do spraw emi­gra­cyj­nych. Ten kraj, który został stwo­rzony przez migran­tów, obec­nie mocno pil­nuje swo­ich gra­nic przed nie­pro­szo­nymi gośćmi, i to bez wyjątku – z całego świata. Na przej­ściu gra­nicznym pierw­szeń­stwo mają oby­wa­tele USA, dla nich otwar­tych jest pięć punk­tów kon­tro­l­nych, więc prak­tycz­nie nie cze­kają w kolejce. Nie­bie­ski kolor pasz­portu z roz­ło­ży­stym orłem i napi­sem „Uni­ted Sta­tes of Ame­rica” jest prze­pustką do domu. Dla pozo­sta­łych – czyli dla nas, Euro­pej­czy­ków, bo nie widzę nikogo, że tak powiem, egzo­tycz­nego – jest otwarte jedno przej­ście gra­niczne, kolejka na dobre czter­dzie­ści minut sta­nia. Prak­tycz­nie każdy przy­by­wa­jący obco­kra­jo­wiec odbywa kil­ku­mi­nu­tową roz­mowę z ofi­ce­rem straży gra­nicznej, który następ­nie zanosi jego pasz­port do biura emi­gra­cyj­nego umiesz­czo­nego w sąsiedz­twie. Takiego odpro­wa­dzo­nego pasa­żera lotu z Paryża czeka roz­mowa typu: po co, na co, do kogo, na jak długo… Z tej wąt­pli­wej przy­jem­no­ści wypy­ta­nia zostały zwol­nione sto­jące przede mną dwie star­sze Fran­cuzki, kolej na mnie. Byłem szko­lony do takich roz­mów, ale nic ode mnie nie zależy w tej roz­grywce: czy ją odbędę, czy zostanę wpusz­czony bez tłu­ma­cze­nia się. Ubrany jestem w czer­woną bluzę z napi­sem „Woun­ded War­rior Pro­ject”, na gło­wie mam cza­peczkę Navy SEALs, którą ścią­gam i kładę obok pasz­portu, nie da się ukryć… _mili­tary_.

– Do kogo pan przy­je­chał?

– Do przy­ja­ciela.

– Co robi przy­ja­ciel?

– Jest eme­ry­to­wa­nym żoł­nie­rzem.

– Pan jest żoł­nie­rzem?

– Byłym, jestem wete­ra­nem, teraz już też na eme­ry­tu­rze.

– Gdzie się pozna­li­ście?

– Na woj­nie w Iraku.

– Co pan myśli o woj­nie na Ukra­inie? – pada pyta­nie, które pew­nie nie jest stan­dar­dowe.

– By Ukra­ina zwy­cię­żyła, musimy im poma­gać, oni tam wal­czą i dla nas. Pomoc, jaką dajemy, jaką daje USA i NATO, to bar­dzo dużo, ale wojna trwa i musimy o tym pamię­tać każ­dego dnia.

– Na ile pan przy­je­chał?

– Na dwa tygo­dnie.

– Dzię­kuję za służbę i witam w moim kraju…

Omi­nęła i mnie roz­mowa w biu­rze do spraw emi­gran­tów, choć prze­cho­dząc przez kolejne bramki, w któ­rych bagaż pod­ręczny trze­pano mi jak prze­myt­ni­kowi, na­dal mia­łem obawy, czy zostanę wpusz­czony. Zaka­zane jest dosłow­nie wszystko, co spo­żyw­cze: kieł­basy, sło­dy­cze czy sło­iczki z gęsim pasz­te­tem to zło w czy­stej postaci. Zer­kam na scenę z boku. Jest tak mocna, że aż można poczuć się współ­win­nym: cel­nik ostrym gło­sem daje repry­mendę mło­dej nie­miec­kiej parze po zna­le­zie­niu, z tego co widzę, sło­ika szpa­ra­gów. _Nein, nein, nein!_ – powta­rza, krę­cąc głową. Ja tym razem jadę czy­sty jak łza dzie­wicy, nie prze­my­cam nawet pla­sterka pol­skiej „sosidż”. Ale też nie jadę z gołymi rękoma: litrowa żubrówka, czyli Polish Tatanka, będzie jak zna­lazł do wie­czor­nego indyka.

Na lot­ni­sku czeka Drago. Wita mnie jak zawsze ser­decz­nie, ści­ska­jąc, chce wziąć walizkę, z czymś pomóc… jedziemy do jego domu gdzieś w Ohio. Duże lot­ni­sko, sze­ro­kie auto­strady, spory dom na obszer­nych przed­mie­ściach. Ale rodzina już taka nor­malna, tylko pies duży: rasy ber­neń­czyk. Sam Drago to kawał chłopa z wiel­kimi sil­nymi przed­ra­mio­nami, pasuje tu, do tej ame­ry­kań­skiej wiel­ko­ści. Myślę, że pew­nie dla­tego tak ide­al­nie wpa­so­wał się do Navy SEALs i doszedł tu, gdzie jest teraz – poza inte­li­gen­cją i spry­tem, był – i na­dal jest – bar­dzo sil­nym i sta­now­czym face­tem. Zresztą wiem, że będę czę­sto pisać o jego sile i wyko­rzy­sty­wa­niu jej za pomocą pię­ści.ROZDZIAŁ 2. TRÓJZĄB SEALSÓW

2

Trój­ząb seal­sów

_The only easy day was yester­day._
Jedyny łatwy dzień był wczo­raj.

Drago

By zostać instruk­to­rem na kur­sie Navy SEALs, trzeba nie tylko mieć zali­czone wiele lat służby w TEAM-ie, ale przede wszyst­kim doświad­cze­nie zwią­zane z wyjaz­dami na misje; naj­le­piej, jeśli instruk­tor ma jesz­cze to bojowe, zdo­byte na woj­nie. Dowódz­two kie­ruje się swo­imi kry­te­riami: nie wszy­scy nadają się na instruk­torów, więc przez lata służby trzeba zdo­być jego zaufa­nie. Te nasze kursy są bar­dzo wyma­ga­jące nie tylko fizycz­nie, ale i psy­chicz­nie. Wielu chło­pa­ków chce zostać seal­sami, ale my, odrzu­ca­jąc ich, czę­sto ratu­jemy im życie, bo wiemy, że się nie nadają i zwy­czaj­nie by sobie nie pora­dzili, nie tylko w boju, także pod­czas wyma­ga­ją­cych tre­nin­gów. Poza tym musimy pamię­tać, że stu­denci, któ­rzy podo­łają takiej sze­ścio­mie­sięcz­nej selek­cji, mogą być przy­dzie­leni do tej samej jed­nostki, w któ­rej my sami będziemy słu­żyć, więc wybie­ramy tylko naj­lep­szych. Będąc instruk­to­rem, nabra­łem jesz­cze więk­szego sza­cunku do mary­narki i całego pro­cesu selek­cji do Sił Spe­cjal­nych. Wie­cie, jak czło­wiek samemu prze­szedł coś cięż­kiego, to cza­sami mu lżej, jak patrzy, gdy inni się męczą – ja wła­śnie tak mia­łem. Patrzy­łem na tych mło­dych chło­pa­ków i zasta­na­wia­łem się, gdzie są gra­nice wytrzy­ma­ło­ści. My, instruk­torzy, musimy bar­dzo uważ­nie się im przy­glą­dać, bo są tacy, któ­rzy wolą umrzeć, niż odpu­ścić, i nie­stety pod­czas tych sze­ściu mie­sięcy zda­rzają się przy­padki, że w trak­cie szko­le­nia ktoś umiera z wysiłku. Ale reszty to nie odstra­sza, chcą dalej ciężko ćwi­czyć, by zasłu­żyć na SEAL Tri­dent. Co wię­cej, kie­dyś usu­nięto ze szko­le­nia dwu­dzie­sto­trzy­let­niego chło­paka. Po tym, jak został o tym powia­do­miony, popeł­nił samo­bój­stwo, ska­cząc z dwu­dzie­stego dru­giego pię­tra. Po śmierci każ­dego rekruta zawsze jest mnó­stwo pytań o bez­pie­czeń­stwo w trak­cie naszych szko­leń, a także o opiekę psy­cho­lo­giczną dla żoł­nie­rzy, któ­rzy zostali odrzu­ceni. Ale cóż, oni czę­sto od dziecka myślą o byciu ope­ra­to­rem Navy SEALs, decy­zja o usu­nię­ciu jest dla nich bar­dzo bru­talna. Więc pod­czas kursu patrzy­łem na nich wszyst­kich z podzi­wem. Tak, byłem twar­dym instruk­to­rem, wyma­ga­łem bar­dzo dużo, ale strasz­nie ich sza­no­wa­łem za to, kim chcą się stać, ćwi­cząc ponad siły. Spo­czywa na nas duża odpo­wie­dzial­ność, bo ci, któ­rzy przejdą, będą kie­dyś w naszych plu­to­nach razem z nami wal­czyć ramię w ramię, nie można sobie pozwo­lić, by prze­pu­ścić kogoś, kto się do Navy SEALs nie nadaje. Decy­zja o prze­pusz­cze­niu kan­dy­data do oddzia­łów bojo­wych Navy SEALs może rów­nież zade­cy­do­wać o naszym życiu lub śmierci.

Drago na plaży w Coro­nado, w tle tor tak­tyczny, 2023 rok

Pierw­szą pro­po­zy­cję, by być instruk­to­rem, dosta­łem nieco wcze­śniej. Chciano mnie wysłać na pro­wa­dze­nie kursu bre­ache­rów, zwią­za­nego z mate­ria­łami wybu­cho­wymi, mia­łem uczyć przy­szłych piro­tech­ni­ków „bre­ache­rów”. Ale ja już nie mogłem tego robić, zdro­wie mi nie pozwa­lało, zresztą pamię­tasz, z jak bli­ska wysa­dza­li­śmy ładunki umiesz­czane na drzwiach w Iraku. Tam czę­sto nie było się za czym scho­wać, a robotę trzeba było zro­bić, naci­skało się zbi­jak, otwie­ra­jąc zara­zem usta, by fala wybu­chowa nie przy­tkała za mocno płuc, tro­chę to poma­gało. Popro­si­łem wtedy, by mnie prze­nie­siono do Coro­nado w Kali­for­nii jako instruk­tora BUD/S (Basic Under­wa­ter Demo­li­tion/SEAL). To wła­śnie tam odbywa się dwu­dzie­sto­pię­cio­ty­go­dniowa selek­cja do Sił Spe­cjal­nych Mary­narki Wojen­nej. To szko­le­nie to taka wydłu­żona selek­cja BUD/S, następ­nie rekruci muszą odbyć szko­le­nie w ramach szes­na­sto­ty­go­dnio­wego kursu SQT (SEAL Quali­fi­ca­tion Tra­ining) i dopiero po nim kwa­li­fi­kują się do plu­tonu Navy SEALs. Na szko­le­nie zapi­sują się mło­dzi, silni, sprawni chłopcy, a i tak zazwy­czaj prze­cho­dzi ich nie wię­cej niż dwa­dzie­ścia pro­cent. Poza spraw­no­ścią i siłą teraz wpro­wa­dzono jesz­cze testy psy­cho­lo­giczne i na inte­li­gen­cję. No i, jak dla mnie, bzdurą jest, że prze­szła kurs jakaś kobieta – to twardy męski świat, choć one są czę­sto mądrzej­sze od nas, to jed­nak pod­czas walki nie możesz się zasta­na­wiać, czy jeśli zosta­niesz ranny, to kobieta będzie w sta­nie cię wynieść, ja waży­łem razem ze sprzę­tem dwie­ście dzie­więć­dzie­siąt fun­tów (sto trzy­dzie­ści kilo­gra­mów), a byli więksi i ciężsi ode mnie. Wiem, że u was w GROM-ie nabór i selek­cja wyglą­dają ina­czej, ale też są bru­talne, każda jed­nostka ma wła­sne stan­dardy dopa­so­wane do swo­jego kraju i to jest dobre.

Ocean jest słony od potu rekru­tów, a plaża usłana stalą oręża…

Te sześć mie­sięcy podzie­lone jest na trzy etapy, ja byłem instruk­to­rem BUD/S na dru­gim eta­pie (_second phase_), gdzie uczy­li­śmy dzia­ła­nia pod wodą, czę­sto rów­nież poma­ga­li­śmy w pozo­sta­łych fazach tre­ningu BUD/S. W mojej czę­ści kursu mie­ściło się zapo­zna­nie rekru­tów ze śro­do­wi­skiem wod­nym i dzia­ła­niami pod wodą. Naucza­li­śmy ich pod­staw nur­ko­wa­nia, ABC z wyko­rzy­sta­niem maski, fajki i płetw, następ­nie nur­ko­wa­nia na obiegu otwar­tym. Jako instruk­tor mogę potwier­dzić, że wła­śnie na tym eta­pie szko­le­nia odpada naj­wię­cej ludzi. Czy woda jest zimna, czy cie­pła, to nie ma zna­cze­nia, zabierz komuś pod wodą maskę, zakłóć rytm jego pracy, spo­wo­duj uszko­dze­nie jego apa­ratu do nur­ko­wa­nia… Jak spa­ni­kuje i uciek­nie, to się nie nadaje, a prze­cież dalej ma auto­mat w ustach i może oddy­chać po napra­wie­niu dys­funk­cji. Zabierz mu auto­mat odde­chowy lub zakręć butlę na trzy­dzie­ści sekund bez powie­trza (po trzy­dzie­stu sekun­dach się nie umiera): jak spa­ni­kuje i wypły­nie na powierzch­nię, to też się nie nadaje. Pod wodą trzeba być bar­dzo opa­no­wa­nym. My musimy ich przy­go­to­wać do nur­ko­wa­nia, a pod­czas niego w każ­dej chwili można stra­cić moż­li­wość oddy­cha­nia i widze­nia; nawet ból nie powi­nien pozba­wiać umie­jęt­no­ści pra­wi­dło­wego dzia­ła­nia. Jedyną szansą na prze­ży­cie w trud­nych oko­licz­no­ściach jest dzia­ła­nie zgod­nie z wypra­co­wa­nymi przez Mary­narkę Wojenną meto­dami. To są sche­maty, któ­rych trzeba się trzy­mać, one pozwa­lają prze­żyć.

Tor tak­tyczny, na któ­rym nie­je­den rekrut zdał sobie sprawę ze swej sła­bo­ści

I tak naj­bar­dziej bru­talny jest egza­min koń­czący mój etap szko­le­nia. Każdy instruk­tor pod wodą ma za zada­nie aran­żo­wać trudne, cza­sami nie­bez­pieczne sytu­acje: pozba­wić kur­santa sprzętu, rolo­wać, przy­du­szać, a on musi zacho­wać spo­kój i dzia­łać zgod­nie z pro­ce­du­rami, które stu­dent ma znać i wyko­ny­wać w efek­tywny spo­sób. Trzeba dzia­łać spo­koj­nie, odna­leźć auto­mat odde­chowy, prze­dmu­chać zerwaną maskę, być opa­no­wa­nym, prze­strze­gać tabeli dekom­pre­syj­nej. Pod­czas tych sze­ściu mie­sięcy nie ma zbyt wiele nauki, tylko pod­stawy, a stu­dent musi udo­wod­nić, że ma to coś i się do nas nadaje. Pod­czas kursu pra­cuje wielu instruk­torów, zazwy­czaj jeste­śmy kole­gami, ale już na początku musia­łem pobić jed­nego z nich. Przy­szedł do BUD/S z SEAL Team 6, miał wyż­szą rangę i nosił się z tym bar­dzo, inni mi mówili, bym go zosta­wił. Jed­nak ja nie dałem rady i go pobi­łem, tak długo go biłem, aż się zaczął ze mną zga­dzać. Oczy­wi­ście wezwano mnie do dowódz­twa, ale co im mia­łem powie­dzieć? Powie­dzia­łem prawdę: biłem go tak długo, aż się ze mną zgo­dził, i teraz jeste­śmy przy­ja­ciółmi. Życie w mary­narce, w plu­to­nie to twarda rze­czy­wi­stość i jak nie wyro­bisz sobie sza­cunku, to cie­bie będą bić, a ja nikomu ni­gdy na to nie pozwa­la­łem. Ja ni­gdy nikogo nie stra­szy­łem, że ude­rzę, po pro­stu jak się komuś nale­żało, to biłem. To bicie nie­raz ura­to­wało mi życie i pomo­gło, ale jak to z biciem, nie­kiedy musia­łem za nie odpo­ku­to­wać. A od tam­tego czasu to tak ten czło­wiek się ze mną zaczął zga­dzać, że nawet wysy­łał po mnie rekru­tów na lot­ni­sko, by mnie przy­wo­zili do bazy, jak wra­ca­łem z waka­cji. Oka­zał się bar­dzo faj­nym kolegą. W moim życiu prze­moc zawsze dzia­łała i poma­gała, a jak nie, to zna­czyło, że zasto­so­wa­łem jej za mało i następ­nym razem musia­łem się bar­dziej przy­ło­żyć.ROZDZIAŁ 3. SMAK DZIECIŃSTWA

3

Smak dzie­ciń­stwa

Naval

Naza­jutrz zostaję zapro­szony na ponoć naj­lep­szego ame­ry­kań­skiego steka ever, i to nie tylko w oko­licy, ale jak dla Tomka na całym świe­cie. Ta restau­ra­cja mie­ści się w Cin­cin­nati i nazywa się „Tony’s”. No dobra, zoba­czymy, czy nie prze­chwala kucha­rza. Na kola­cję jedziemy śred­niej klasy bia­łym porsche maca­nem. Tutej­sze ulice to jezd­nie po trzy pasy w każdą stronę, takie porsche nic a nic nie rzuca się w oczy, a nawet powiem, że po zapar­ko­wa­niu wygląda tu jak jeden z mniej­szych samo­cho­dów. Mniej­szy, ale te ame­ry­kań­skie auta nawet śred­niej klasy są takie, że nie tylko można w nich wygod­nie jeź­dzić, ale i miesz­kać. Restau­ra­cja z zewnątrz nie robi jakie­goś osza­ła­mia­ją­cego wra­że­nia, jest to tro­chę wyż­szy niż par­te­rowy budy­nek, w nim ładne prze­szklone drzwi, a za nimi wita­jący w progu ele­gancki mene­dżer i trzy zgrabne blon­dynki w mini­spód­nicz­kach. Obsługa spraw­nie kon­tro­luje, czy mamy rezer­wa­cję – mamy – i pro­wa­dzą nas do loży. W środku, nie da się ukryć, stan­dard jest dużo wyż­szy niż w nawet dobrej restau­ra­cji. Wielki, bar­dzo wielki bar z prze­szklo­nymi pół­kami na alko­hol, na prze­stron­nej sali roz­sta­wione okrą­głe stoły przy­kryte bia­łymi obru­sami. Zazwy­czaj w restau­ra­cjach należę do tych nie­cier­pli­wych klien­tów, któ­rzy wypa­trują wzroku kel­nera, a nuż zer­k­nie i zli­tuje się w końcu, by podejść.

W restau­ra­cjach tak to jest, naj­pierw czeka się na menu, żeby móc potem znowu cze­kać na kel­nera i łaska­wie pozwala on zło­żyć zamó­wie­nie. Potem cze­ka­nie na posi­łek, okej, no i chcesz już z peł­nym brzu­chem wyjść, ale trzeba się jesz­cze pro­sić, by zapła­cić, bo nie ma chęt­nego na napi­wek. W tym miej­scu – nic z tych rze­czy. Na stole poza zastawą czeka menu, momen­tal­nie poja­wia się kel­ner i bez pyta­nia nalewa do kie­lisz­ków wodę z lodem, za jego ple­cami stoi kolejny i pyta, czy coś dora­dzić. Zama­wiamy od ręki drinki jako ape­ri­tif, przy­stawkę w postaci tatara, sałatkę ze świe­żego szpi­naku z serem, no i steki. Dla mnie i dla Drago śred­nio wysma­żony w kom­ple­cie z pie­czo­nym w mun­durku kar­to­flem. Różowe drinki i prze­ką­ski tra­fiły na stół, zanim zdą­ży­łem się rozej­rzeć po sali. Obsłu­guje nas nie jeden, a trzech kel­nerów, któ­rzy wręcz wyprze­dzają każde nasze ski­nie­nie, by podać świeżo mie­lony pieprz i dopra­wić tatara.

– Tomku, jakie smaki pamię­tasz z dzie­ciń­stwa, co lubi­łeś jeść? – pytam.

Drago

Nie mogę powie­dzieć, że coś w dzie­ciń­stwie mi sma­ko­wało mniej lub bar­dziej, zazwy­czaj cho­dzi­łem głodny i jadło się, by się najeść, napeł­nić żołą­dek, a nie delek­to­wać sma­kiem. Uro­dzi­łem się w tysiąc dzie­więć­set sześć­dzie­sią­tym roku i uwa­żam, że mia­łem wspa­niałe dzie­ciń­stwo, choć nawet nie mie­li­śmy w domu lodówki ani pralki. Mama prała wszystko ręcz­nie, a wyprane rze­czy wie­szała na sznur­kach do bie­li­zny. Bar­dzo lubi­łem chleb z masłem posy­pany solą lub cukrem, ale cukier nie zawsze był. Czę­sto nawet bra­ko­wało go, by posło­dzić her­batę. Ja mogłem bie­gać, gdzie chcia­łem, mama mnie za bar­dzo nie pil­no­wała, zawsze czu­łem się wolny. Naj­pierw miesz­ka­łem w małym miesz­kanku koło szkoły. Dosta­li­śmy je, bo mój ojciec był komu­ni­stą, i nawet nam się dobrze żyło. Ale ojciec nas zosta­wił, nas, zna­czy się mamę, mnie, młod­szego brata i sio­strę. Musie­li­śmy się prze­pro­wa­dzić na ulicę Pta­sią w Zie­lo­nej Górze. To były nowe bloki i bar­dzo się cie­szy­li­śmy z miesz­ka­nia. W miesz­ka­niu były dwa pokoje: jeden duży, jeden mały, kuch­nia i łazienka. Od tego czasu, od tej prze­pro­wadzki pamię­tam, że czę­sto cho­dzi­łem głodny. Mamie nikt nie poma­gał w wycho­wa­niu nas. By nas wykar­mić i ubrać, musiała pra­co­wać – była nauczy­cielką języka pol­skiego w szkole pod­sta­wo­wej, dużo nie zara­biała. Czę­sto dopiero po pracy lub wcze­śnie rano, około czwar­tej nad ranem, robiła zakupy, musiała stać z wszyst­kimi ludźmi w dłu­giej kolejce, czę­sto dwie godziny. W tam­tych cza­sach nie dla wszyst­kich star­czało chleba, więc zda­rzało się, że w domu go nie było, zasy­pia­łem głodny, a na kola­cję bywało, że nic nie jedli­śmy. Zaczą­łem wtedy cho­dzić do szkoły pod­sta­wo­wej, w szkole jak to w szkole, dzieci patrzą na sie­bie i się oce­niają. Byli tacy jak ja bez kana­pek, a jak mia­łem, to posma­ro­waną tylko mar­ga­ryną, cza­sami nawet bar­dzo cie­niutko pokro­joną kieł­basą. To był rary­tas. Byli tacy, co się wsty­dzili, że mają kanapkę tylko z masłem, i cho­wali się, jedząc po kątach, ale byli i tacy, co mieli kanapki z kieł­basą, szynką, pomi­do­rem i serem, to wyglą­dało tak dobrze i pach­niało wyśmie­ni­cie. Ci z tymi boga­tymi kanap­kami zazwy­czaj byli dziećmi par­tyj­nych, ich było stać na lep­sze jedze­nie.

Jed­nego dnia byłem tak głodny, że nie wytrzy­ma­łem, pod­sze­dłem do jed­nego z nich i po pro­stu ugry­złem mu tę kanapkę, patrzył się na mnie taki zdzi­wiony, a ja mówię, że ma bar­dzo dobrą kanapkę i ja mu ją dzi­siaj zjem. On nic nie powie­dział i było faj­nie. Na drugi dzień już go wzią­łem na oko i pil­no­wa­łem, kiedy zacznie jeść swoją kanapkę. Jak tylko zaczął jeść, szybko byłem koło niego i mu mówię, że dzi­siaj to mu zjem tylko pół kanapki, ale jutro to ma przy­nieść dwie i się podzie­limy kanap­kami, on będzie miał jedną i ja jedną. A jak przy­nie­sie tylko jedną, to ja ją będę jadł. Długo mi się nie sprze­ci­wiał, bo był mniej­szy, ale też nakar­miony, od tej pory dobrze mi się powo­dziło. Mamie powie­działem, że nie musi mi robić kana­pek do szkoły, bo mi się w szkole nie chce jeść.

Mały Tomek

Oczy­wi­ście nie mogłem jej powie­dzieć, że ter­ro­ry­zuję synów par­tyj­nia­ków, zabie­ra­jąc im kanapki, boby pew­nie pasem mi to z głowy wybiła. Był taki jeden chło­pak, któ­remu zawsze doku­cza­łem, ale raz go przy­uwa­ży­łem, jak w rogu je w pośpie­chu kawa­łek suchego chleba, zro­biło mi się go wtedy bar­dzo żal. Zabra­łem go ze sobą do innego par­tyj­nego dzie­ciaka, powie­dzia­łem mu, że ma temu przy­nieść jutro kanapkę, ale tam­ten zaczął się wymi­gi­wać i opie­rać, że nie, no to strze­li­łem go w łeb. Skoń­czyło się tak, że kaza­łem mu przy­no­sić dodat­kowe kanapki codzien­nie. On się roz­pła­kał, że mama mu nie da dwóch, to mu wytłu­ma­czy­łem, że moja mama każe mi jeść, by rosnąć, niech tak swo­jej mamie powie, że rośnie i potrze­buje dwóch kana­pek, a nie jed­nej, bo czuje, że chce jeść wię­cej. Potem się oka­zało, że jego rodzice cie­szyli się, że syn tak dużo je i rośnie. Z tym bied­nym dzie­cia­kiem od tam­tego czasu zaczą­łem się kole­go­wać. Ja do szkoły jeź­dzi­łem auto­bu­sem, bo na cho­dze­nie na pie­chotę było za daleko. Pew­nego dnia auto­bus mi uciekł i szli­śmy razem spa­ce­rem, prze­cho­dząc koło jego domu. To było w dru­giej kla­sie szkoły pod­sta­wo­wej. Chcia­łem zoba­czyć, jak on mieszka, i pamię­tam to do dzi­siaj, bo nawet teraz łzy kręcą mi się w oczach. To miesz­ka­nie było w takiej sta­rej kamie­nicy, ubi­ka­cję umiesz­czono na dwo­rze. W pokoju, który tam wynaj­mo­wali, były: stół, łóżko, szafa, krze­sło, a na ścia­nie wisiał kapiący kran z głę­bo­kim meta­lo­wym zle­wo­zmy­wa­kiem, takim tro­chę nie­do­czysz­czo­nym, czar­nym w środku. Na stole stała popiel­niczka pełna petów, to mi aku­rat nie prze­szka­dzało, bo już wtedy popa­la­łem. Zapy­ta­łem się go, gdzie on śpi, wska­zał na łóżko i odparł, że śpi razem z mamą, a mama jest teraz w pracy i wraca o ósmej wie­czo­rem. Tam nie było żad­nego jedze­nia, tam nie było kuchni ani nawet półki na jedze­nie. Do dzi­siaj mnie to gry­zie, ale mam cho­ciaż dobre samo­po­czu­cie, że zała­twi­łem mu te kanapki i jadł je do końca szkoły. U mnie w domu było przy­naj­mniej czy­sto, a tu… to była stara, waląca się kamie­nica.

Ni­gdy nie pamię­tam, by nas ktoś przy­ła­pał, ale gdy jesz­cze innemu chło­pa­kowi chcia­łem zała­twić kanapki, to par­tyjne dziecko poskar­żyło się swoim rodzi­com, że go ter­ro­ry­zu­jemy, zabie­ra­jąc jedze­nie. Zanim przy­szli jego rodzice, to się w szkole roz­nio­sło, że się poskar­żył. Na prze­rwie go zna­la­złem i zacią­gną­łem do łazienki. Tam wytłu­ma­czy­łem mu „od ręki”, że jak nas wyda, to mu urwę głowę, bar­dzo się wtedy prze­stra­szył. Na oka­za­niu w kla­sie nikogo nie roz­po­znał. Rodzice z dyrek­to­rem doszli do wnio­sku, że to ktoś ze star­szych klas zabiera kanapki młod­szym, i dali nam spo­kój. Nie­stety prze­stał przy­no­sić po dwie, więc jego kanapkę jedli­śmy na pół. Wtedy też jako dziecko zaczą­łem sobie zda­wać z tego sprawę, że racja jest po stro­nie sil­niej­szego. Przy­naj­mniej tak mi się wtedy wyda­wało. W szkole już tak bar­dzo nie cho­dzi­łem głodny, ale zawsze marzy­łem, by choć raz w życiu się najeść, i to tak do syta, i z nikim nie musieć się dzie­lić owo­cami, ale tymi zagra­nicz­nymi, nie jabł­kami. Móc tak zjeść całą poma­rań­czę, dwie lub trzy albo kiść wino­gron, arbuza, banany. Choćby tak raz najeść się tym do syta!

Naj­wię­cej owo­ców, ile zja­dłem w dzie­ciń­stwie, to był mały kawa­łek arbuza, mała kiść wino­gron albo cały banan. Mama odstała swoje w skle­po­wej kolejce i przy­nio­sła taki kawa­łek, dzi­siaj on by był dla jed­nej osoby, a i tak marzyło się o dokładce. Tam­ten kawa­łek mama pokro­iła na cztery czę­ści, a ja na to patrzy­łem i myśla­łem sobie, że mógł­bym zjeść całość i jesz­cze na doda­tek całego takiego arbuza. Albo gdy­bym mógł tak zjeść sobie całego banana, jaki ja bym był wtedy szczę­śliwy. Marzy­łem o tym, by się móc najeść egzo­tycz­nych owo­ców. Inne dzieci wolały cze­ko­ladę, moja sio­stra mi czę­sto mówiła, że ona to by chciała tak sobie zjeść całą cze­ko­ladę, więc ja odda­wa­łem jej swoją kostkę. Każdy owoc, czy to banan, czy poma­rań­cza, dzie­lony był w domu na cztery równe czę­ści, mama odda­wała nam swoją część, niby chcie­li­śmy, by mama jadła razem z nami, ale ona zazwy­czaj się upie­rała i dawała nam swój kawa­łek.

O jedze­niu myśla­łem cały rok, ale gdy nade­szła jesień i zima, to na równi z jedze­niem marzy­łem o cie­płym ubra­niu. Tu już niczego nie mogłem sobie jako dziecko zała­twić. Do nosze­nia na zimę mie­li­śmy takie cie­niut­kie kur­teczki. Nie tylko ja mam takie dzie­cięce wspo­mnie­nia z tam­tego czasu, nie­mal całe nasze poko­le­nie, podob­nie jak ja, żyło w bie­dzie. Póki był ojciec, to jesz­cze było nas stać na zimowe cie­płe ubra­nie, ale odkąd on uciekł, to już nie, wtedy nastała praw­dziwa bieda. Nawet mama wysłała sio­strę do ojca, by popro­siła o więk­sze ali­menty na ubra­nia, ale on odpo­wie­dział, że to nie jego sprawa i to rola matki, by zadbać o to, co nosimy. Dzieci rosną, więc moje młod­sze rodzeń­stwo miało ubra­nie po mnie. Ja nie wiem, skąd mia­łem, nie pamię­tam. Do skle­pów się nie cho­dziło, zresztą tam i tak nic nie było. Nie było nawet odpo­wied­niego mate­riału, by coś uszyć.

Mie­li­śmy za to takie pla­sti­kowe jesionki, zawsze była awan­tura, bo mama kazała nam pod te jesionki zakła­dać grube swe­try i wsa­dzała gazety w ubra­nie, żeby izo­lo­wały od zimna. Nie mogłem w tym bie­gać po dwo­rze, bo jak się spo­ci­łem, to te gazety mokły i było jesz­cze zim­niej. Pamię­tam, jak kie­dyś w kościele mama stała obok mnie i trzę­sła się z zimna. Pomy­śla­łem, że wycią­gnę tro­chę tych moich gazet i jej dam, bo są cie­płe i się ogrzeje, ale ona na mnie po kościele nakrzy­czała, bym ni­gdy już tego nie robił, bo to wstyd. Mama była bar­dzo dumną kobietą. Nikt nie chciał być postrze­gany jako ten biedny, ale wtedy, poza par­tyj­nymi, wszy­scy byli tak samo ubo­dzy.

Pierw­sza szkoła Drago w Zie­lo­nej Górze

W pierw­szych kla­sach szkoły uczy­łem się bar­dzo dobrze, ale nikt nas nie pil­no­wał, nie kazał się uczyć. Kiedy ojciec uciekł, od dru­giej klasy z więk­szo­ści przed­mio­tów mia­łem już tylko tróje, czwórki, no i oczy­wi­ście dwóje, ale jak chcia­łem, to były i piątki. Zaczą­łem bar­dzo dużo czy­tać, lubi­łem przede wszyst­kim książki podróż­ni­cze. W szkole była biblio­teka, tam wypo­ży­cza­łem książki, atlasy i albumy. Wyobra­ża­łem sobie, że mam wła­sną łódź i że będę nią kie­dyś żeglo­wał po całym świe­cie, tak bez ogra­ni­czeń. Bar­dzo ład­nie ryso­wa­łem, zaczą­łem malo­wać łódki i statki, ryso­wa­łem, jak będzie wyglą­dała moja wyma­rzona łajba w środku. Wyszu­ki­wa­łem książki ze zdję­ciami żaglow­ców, bar­dzo się tym fascy­no­wa­łem, jed­nak nie­stety nie było mnie stać na kupie­nie tych ksią­żek. Wypo­ży­cza­łem je więc z albu­mami z biblio­teki, a potem nabra­łem takiego złego zwy­czaju, że wyci­na­łem z tych ksią­żek zdję­cia. Książki odda­wa­łem z powy­ci­na­nymi stro­nami, uzbie­ra­łem spory album, dopóki mama mnie nie zła­pała – wtedy musia­łem za te wszyst­kie uszko­dzone książki zapła­cić. Mama kazała mi zbie­rać maku­la­turę i butelki. Ale z tego mi nie star­czyło na spłatę. Wpa­dłem więc na pomysł, by wsta­wać wcze­śnie rano i kraść gazety, które były zosta­wiane pod kio­skami Ruchu. I tak robi­łem, żero­wa­łem już tam bar­dzo wcze­śnie rano. Te gazety były zwią­zane sznur­kiem w wiel­kich pli­kach. Wrzu­ca­łem je do piw­nicy i póź­niej po dwóch czy trzech dniach nio­słem taką całą stertę gazet do punktu skupu maku­la­tury. Gra­so­wa­łem po mie­ście tak długo, aż spła­ci­łem wszyst­kie uszko­dzone książki.

W tam­tym cza­sie spodo­bał mi się boks, co chwilę się gdzieś biłem i chcia­łem zacząć tre­no­wać. W Zie­lo­nej Górze mie­li­śmy mili­cyjny klub Gwar­dia. Jed­nym z tre­ne­rów boksu był tam pan Duda, bar­dzo o nas dbał, wspa­niały czło­wiek. Moje postępy na tre­nin­gach były bar­dzo impo­nu­jące. Kie­dyś się strasz­nie roz­cho­ro­wa­łem i musia­łem zostać w domu. Ze szkoły wró­cił jed­nak strasz­nie pobity mój brat, bar­dzo się zde­ner­wo­wa­łem, miał głowę kwa­dra­tową jak kostka do gry od pona­bi­ja­nych guzów, ale mama zabro­niła mi iść na drugi dzień go pomścić, nie pozwa­lała mi się bić. Rano zosta­łem więc w łóżku, obie­cu­jąc mamie, że ni­gdzie nie pójdę, ale jak tylko wyszła do pracy, posze­dłem do szkoły szu­kać tego chło­paka. Pamię­tam, że miał ksywę Byku, bo był wielki i lubił doku­czać innym uczniom. Spo­tka­łem go na prze­rwie, na dru­gim pię­trze, nie­da­leko scho­dów. Był ode mnie więk­szy i wyż­szy. Ja już byłem dosyć zaawan­so­wany w bok­sie, więc go strze­li­łem i dobrze tra­fi­łem, tak że spadł ze scho­dów na pół­pię­tro, potłukł się do nie­przy­tom­no­ści. Widzia­łem, jak nauczy­ciele go zabie­rają i niosą do pie­lę­gniarki. Ucie­kłem do domu pod pie­rzynę, gdzie mia­łem się prze­cież wygrzać. Mama wró­ciła z pracy i była zado­wo­lona, że się ni­gdzie z domu nie rusza­łem, ale wie­czo­rem dzwo­nek zadzwo­nił i z rodzi­cami w progu stał ten „Byku”. Jego rodzice zro­bili mamie awan­turę, że o mało co nie zabi­łem im syna. „Byku” był wyż­szy o dwie głowy od mojego brata, a głowę ode mnie. I tak sto­imy w trzech: on wielki i pła­cze bar­dzo gło­śno, my mniejsi, mój brat pobity, „Byku” pod­niósł zawią­zaną opa­skę z oka, ale oka to tam nie było widać – dziwna sytu­acja. Po cichu w duchu ucie­szy­łem się, że mój cios był… wspa­niały! Za to moja mama tak się zde­ner­wo­wała, że kazała się im wyno­sić, bo to prze­cież ich syn pobił pierw­szy jej syna, więc nie dostał za darmo. Nawet mi się wtedy za to pobi­cie nie obe­rwało. Wró­ci­łem do łóżka na kilka dni, bo byłem naprawdę bar­dzo chory.

Jakoś dotrwa­łem do ukoń­cze­nia siód­mej klasy szkoły pod­sta­wo­wej. Wio­sna, lato, jesień, zima, mijał dzień za dniem, a tre­ningi boksu stały się moją codzien­no­ścią.

W tam­tym cza­sie musiało być już naprawdę źle. Trzeba było kar­mić dwóch dora­sta­ją­cych chłop­ców i córkę. Zgo­dzi­łem się zatem wyje­chać do ojca, by ulżyć mamie, zabrał mnie z wielką łaską do sie­bie na wycho­wa­nie. Ni­gdy sobie dobrze nie radzi­łem z jego żoną ani z jej dzie­cia­kiem. O tym, że mnie przy­wie­zie, nic jej nie powie­dział. Dowie­działa się, gdy poja­wi­łem się w drzwiach na klatce scho­do­wej w jego miesz­ka­niu przy ulicy Jaszo­wiec­kiej w War­sza­wie. Zapu­kał do drzwi, żona otwo­rzyła i ojciec powie­dział jej, że od teraz będę z nimi miesz­kał. Bar­dzo się prze­stra­szyła, zaczęła na niego krzy­czeć – to się nie mogło dobrze skoń­czyć.

W War­sza­wie zaczą­łem cho­dzić do ósmej klasy jako nowy chło­pak, nikomu nie­znany, szybko zaczęli zacze­piać mnie miej­scowi gitowcy. Pamię­tam to jak dziś. Sie­dzę sobie pod­czas prze­rwy na boisku – ład­nie wtedy świe­ciło słońce, była taka praw­dziwa pol­ska jesień, jakieś chło­paki grały mecz. Pod­cho­dzi do mnie jakiś kur­du­pel, popy­cha mnie i mówi: „Co się gapisz?”. Wiele nie myśląc, pra­wi­dłowo wypro­wa­dzi­łem lewy pro­sty cios i ude­rzy­łem go cen­tral­nie w twarz, łamiąc mu nos. Usły­sza­łem, jak chrup­nęła jego prze­groda w nosie. Zbie­gli się i sta­nęli wokół nas pozo­stali gitowcy; zaczęła się prze­py­chanka i pre­ten­sje do mnie, że pobi­łem jed­nego z nich, a ten kur­du­pel pła­cze i zalewa się krwią. Chcieli dać mi srogą nauczkę, ale naj­pierw zażą­dali, bym im kupił wino. Odpar­łem, że nie mam pie­nię­dzy, na to oni, bym poszedł zała­twić pie­nią­dze i kupił, bo ina­czej mi nie dadzą spo­koju. Powie­dzia­łem im, że tego nie zro­bię. W jed­nej chwili ten, który stał za mną, ude­rzył mnie mocno od tyłu w głowę, więc zno­kau­to­wa­łem go szyb­kim sier­pem z pół­ob­rotu, upadł i się roz­pła­kał. Odsu­nęli się ode mnie, nie byli gotowi na to, że się ich nie prze­stra­szę. Zwy­zy­wali mnie, ale sobie poszli. Od tam­tej chwili nie mia­łem już w szkole pro­ble­mów z gitow­cami, a wino sam im przy­nio­słem. Zrozumia­łem, że oni dzia­łali tak jak ja. Uwa­żali, że siłą da się wszystko zała­twić, a ja pomy­śla­łem, że do nich dołą­czę, bo razem wię­cej wskó­ramy.

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: