- promocja
Mój rok relaksu i odpoczynku - ebook
Mój rok relaksu i odpoczynku - ebook
Bohaterka powieści, młoda Amerykanka, jest piękna, chuda, świetnie wykształcona i zamożna. Na pierwszy rzut oka powinna być też szczęśliwa, ale nie jest. Mamy rok 2000, za chwilę początek nowego tysiąclecia, gospodarka kwitnie i wszystko mogłoby się układać idealnie, jednak tylko długi odpoczynek i odcięcie się od rzeczywistości dają bohaterce nadzieję na dalsze normalne życie.
Mój rok relaksu i odpoczynku to opowieść o niemożliwej do przezwyciężenia samotności i braku radości życia pomimo tego, że na pozór wszystkie okoliczności sprzyjają dobrej i wygodnej przyszłości bohaterki tej historii. W ciągłej pogoni za kimś lub za czymś, co da nam szczęście, warto się zatrzymać na chwilę i zastanowić nad sobą. Może hasło „szczęście jest w nas” choć banalne, jest zwyczajnie prawdziwe?
„Marzenie. Wypisać się z życia. Nie wychodzić z domu, leżeć na kanapie, łykać tabletki na sen i nie robić nic. Mój rok relaksu i odpoczynku czytałam nie jak powieść, lecz jak literaturę faktu – tak jak czyta się o wyprawach na Syberię, na którą chciałoby się pojechać, ale wiemy, że nie wystarczy nam do tego odwagi. Jestem pewna, że to marzenie o wypisaniu się z życia jest zjawiskiem powszechnym, dlatego wiem, że nie tylko o ja chciałabym czytać tę książkę non stop”.
– Małgorzata Halber
„To chyba najlepsza powieść egzystencjalna nienapisana przez Francuza…napięta jak struna opowieść, której autorka nie boi się mroku, ale też czarnego humoru kryjącego się w ciemności”.
– „Kirkus”
„Chociaż akcja powieści rozgrywa się prawie 20 lat temu, ta historia jest nadal aktualna. Pomysł, aby przespać akurat ten moment w dziejach świata, wydaje mi się całkiem sensowny”.
– Dwight Garner, „The New York Times”
„Po zakończeniu lektury tej mrocznej, ale momentami bardzo śmiesznej powieści raczej nie będziecie mieli poczucia relaksu i odpoczynku – prędzej zaczniecie się zastanawiać nad skomplikowanymi stanami ludzkiej duszy”.
– „Marie Claire”
„Nie od dzisiaj wiadomo, że sen jest dobrym antidotum na problemy, bo to, co dziś jest nie do zniesienia, jutro będzie znacznie łatwiejsze. Bohaterka tej książki również odkłada swoje problemy, ale na… za rok. Zamierza przespać dwanaście miesięcy, by poukładać sobie to, co niepoukładane. Przejmująca powieść o zagubieniu, alienacji, depresji i dziwnej przyjaźni. Bez obaw, Wy przy tej książce nie zaśniecie. Gwarantuję!”
– Agnieszka Kalus, „Czytam, bo lubię”
Kategoria: | Powieść |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-953523-5-5 |
Rozmiar pliku: | 610 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Po przebudzeniu, czy w dzień, czy w nocy, zawsze sunęłam przez jasny, marmurowy hol budynku, w którym mieszkałam, po czym kierowałam się do najbliższej przecznicy, gdzie mieścił się sklep całodobowy. Kupowałam tam dwie duże kawy, po sześć saszetek cukru w każdej. Pierwszą wypijałam duszkiem w windzie w drodze do mieszkania, drugą sączyłam powoli podczas oglądania filmów, jedząc herbatniki w kształcie zwierząt i łykając trazodon, ambien oraz nembutal, dopóki ponownie nie zasnęłam. W ten sposób traciłam poczucie czasu. Miały dni. Tygodnie. Przeleciało kilka miesięcy. Kiedy miałam ochotę, zamawiałam jedzenie z tajskiej restauracji po drugiej stronie ulicy albo sałatkę z tuńczykiem z baru na Pierwszej Alei. Gdy się budziłam, moją komórkę zapełniały wiadomości głosowe z salonów piękności i spa, z prośbami o potwierdzenie wizyt, które rezerwowałam przez sen. Zawsze oddzwaniałam, żeby je odwołać, czego nienawidziłam robić, ponieważ nienawidziłam rozmawiać z ludźmi.
Na początku tej fazy dbałam o to, żeby raz w tygodniu ktoś z pralni odbierał moje brudne ciuchy i przywoził czyste. Szelest rozerwanych plastikowych pokrowców wywołany przeciągiem od otwartych okien w salonie działał na mnie kojąco. Lubiłam wdychać zapach świeżego prania, kiedy zasypiałam na sofie. Ale po pewnym czasie zbieranie wszystkich brudów i upychanie ich w worku na pranie stało się zbyt dużym wysiłkiem, a odgłosy mojej pralko-suszarki wyrywały mnie ze snu, zaczęłam więc po prostu wyrzucać brudne majtki. Wszystkie pary, które miałam wcześniej, i tak kojarzyły mi się z Trevorem. Przez pewien czas przychodziła do mnie pocztą tandetna bielizna od Victoria’s Secret: falbanki w kolorze fuksji, limonkowe stringi, koronkowe body, koszulki babydoll – każda sztuka zapakowana osobno w plastikowy woreczek ze zgrzewem. Wciskałam folię do szafy i chodziłam bez majtek. Od czasu do czasu w jakiejś paczce ze sklepów Barneys albo Saks znajdowałam męskie piżamy i inne ubrania, których zamawiania nie pamiętałam: kaszmirowe skarpety, T-shirty z nadrukami w złym guście, dizajnerskie dżinsy.
Prysznic brałam najwyżej raz w tygodniu. Przestałam regulować brwi, depilować się, tlenić i czesać włosy. Zero nawilżania i złuszczania. Żadnego golenia. Rzadko wychodziłam z mieszkania. Wszystkie rachunki opłacałam zleceniami stałymi. Podatek od nieruchomości za swoje mieszkanie i dom nieżyjących rodziców opłaciłam na rok z góry. Opłata za wynajem rzeczonego domu wpływała co miesiąc na moje konto przelewem bezpośrednim. Zasiłek dla bezrobotnych przychodził, o ile tylko raz w tygodniu zadzwoniłam na automatyczną infolinię i wciskałam „1” na „tak”, kiedy robot pytał, czy rzetelnie szukałam pracy. Pieniądze wystarczały na wykupienie recept i zakupy w całodobowym. Ponadto miałam inwestycje. Kontrolował je doradca finansowy mojego zmarłego ojca i co kwartał przysyłał mi raporty, których nie czytałam. Mnóstwo pieniędzy ulokowałam na koncie oszczędnościowym – mogłabym za nie przeżyć kilka lat, o ile nie robiłabym nic wyjątkowego. Do tego wszystkiego przysługiwał mi wysoki limit na karcie kredytowej. Słowem – nie martwiłam się o pieniądze.
Hibernowanie z całych sił zaczęłam w połowie czerwca dwutysięcznego roku. Miałam dwadzieścia sześć lat. Przez pękniętą listewkę żaluzji obserwowałam, jak umiera lato, a jesień staje się zimna i szara. Zwiotczały mi mięśnie. Pościel pożółkła, choć zwykle zasypiałam przed telewizorem na zapadającej się sofie z Pottery Barn, której biało-niebieskie pasy pokrywały plamy z kawy i potu.
Kiedy nie spałam, robiłam niewiele poza oglądaniem filmów. Nie mogłam znieść zwyczajnej telewizji. Szczególnie na początku budziła we mnie zbyt wiele emocji. Kompulsywnie chwytałam za pilota, skakałam po kanałach, prychałam na wszystko i unosiłam się. Nie umiałam sobie z tym poradzić. Jedynymi wiadomościami, jakie potrafiłam znieść, były sensacyjne nagłówki w lokalnych dziennikach, które widziałam w całodobowym. Szybko rzucałam na nie okiem, kiedy płaciłam za kawę. Bush konkurował z Gore’em w wyborach prezydenckich. Umarł ktoś ważny, porwano jakieś dziecko, senator ukradł kasę, znany sportowiec zdradził ciężarną żonę. W Nowym Jorku działy się różne rzeczy, jak zwykle, ale żadna z nich nie miała na mnie wpływu. Na tym polegało piękno snu: rzeczywistość odkleiła się ode mnie i pojawiała się w myślach jako coś równie niezobowiązującego, jak film albo marzenie senne. Łatwo było ignorować rzeczy, które mnie nie dotyczyły. Pracownicy metra strajkowali. Huragan nadciągnął i przeminął. To wszystko nieważne. Gdyby nastąpiła plaga szarańczy albo inwazja kosmitów, zauważyłabym, ale bym się nie przejęła.
Kiedy potrzebowałam więcej piguł, ruszałam do apteki sieci Rite Aid trzy przecznice dalej. To była zawsze bolesna przeprawa. Gdy szłam Pierwszą Aleją, krzywiłam się od wszystkiego. Przypominałam rodzące się niemowlę: powietrze sprawiało mi ból, tak samo światło, poszczególne elementy otoczenia zdawały się krzykliwe i wrogie. Tylko podczas tych wycieczek zdawałam się na alkohol – kieliszek wódki przed wyruszeniem w drogę prowadzącą obok tych wszystkich bistro, kawiarenek i sklepików, które odwiedzałam, kiedy chodziłam po świecie, udając, że mam życie. W innych sytuacjach starałam się bywać nie dalej niż jedno skrzyżowanie od domu.
W całodobowym pracowali sami młodzi Egipcjanie. Poza moją psychiatrą, doktor Tuttle, moją przyjaciółką Revą i portierami w moim budynku byli to jedyni ludzie, których widywałam regularnie. Egipcjanie byli względnie przystojni, kilku z nich szczególnie. Mieli kwadratowe szczęki, męskie czoła, grube, kosmate brwi. I wszyscy wyglądali, jakby nakładali eyeliner. Było ich chyba z pół tuzina – przypuszczałam, że są braćmi albo kuzynami. Ich styl mnie odstręczał. Nosili piłkarskie koszulki, skórzane motocyklówki i złote łańcuchy z krzyżami, a w radiu puszczali popową rozgłośnię Z100. Zupełnie nie mieli poczucia humoru. Kiedy przeprowadziłam się do tej okolicy, flirtowali ze mną do tego stopnia, że było to irytujące, gdy jednak zaczęłam się snuć o dziwnych godzinach ze śpiochami w oczach i śliną zaschniętą w kącikach ust, szybko porzucili próby zdobycia mojego serca.
– Masz tu coś – powiedział pewnego ranka mężczyzna za ladą, pokazując długimi brązowymi palcami swoją brodę. Machnęłam na to ręką. Jak później odkryłam, moją twarz pokrywała zaschnięta pasta do zębów.
Po kilku miesiącach niedbałych, półprzytomnych zakupów Egipcjanie zaczęli do mnie mówić „szefowo” i chętnie przyjmowali ode mnie półdolarówki, kiedy kupowałam fajki na sztuki, co czyniłam często. Istniało mnóstwo miejsc, do których mogłam pójść po kawę, ale lubiłam całodobowy. Mieścił się blisko, jakość kawy utrzymywała się na niskim poziomie i nie musiałam stawać twarzą w twarz z nikim, kto zamawiał brioszki albo latte bez pianki. Nie było żadnych dzieci z cieknącymi nosami albo ze szwedzkimi au pair, żadnych bezpłciowych zawodowców, żadnych randkowiczów. Kawa z całodobowego była kawą klasy robotniczej – kawą portierów, kurierów, złotych rączek, kuchcików i sprzątaczek. W powietrzu unosiły się ciężkie wonie środków do czyszczenia i zapach pleśni. Zawsze mogłam polegać na oszronionej zamrażarce pełnej lodowych deserów, lodów na patyku i plastikowych kubków z lodem. Przejrzyste pleksiglasowe pojemniki na ladzie zawsze były wypełnione gumą do żucia i cukierkami. Nic nigdy się nie zmieniało: papierosy ułożone w równe rzędy, rulony zdrapek, dwanaście rodzajów wody w butelkach, piwo, chleb kanapkowy, gablota wędlin i serów, których nikt nigdy nie kupował, taca czerstwych portugalskich bułeczek, kosz zapakowanych w plastik owoców, ściana czasopism, której unikałam. Nie chciałam czytać niczego ponad nagłówki z gazet. Unikałam lektury czegokolwiek, co mogłoby wzbudzić we mnie zainteresowanie, zazdrość lub niepokój. Kładłam uszy po sobie.
Od czasu do czasu w moim mieszkaniu pojawiała się Reva z butelką wina i upierała się, żeby dotrzymać mi towarzystwa. Jej matka umierała na raka. To jeden z wielu powodów, dla których nie chciałam się z nią widywać.
– Zapomniałaś, że mam przyjść? – pytała, po czym wpychała się do salonu i włączała światło. – Rozmawiałyśmy wczoraj wieczorem, pamiętasz?
Lubiłam dzwonić do niej, kiedy zaczynał działać ambien, solfoton albo inny lek. Według niej zawsze chciałam gadać o Harrisonie Fordzie i Whoopi Goldberg, o niczym innym.
– Wczoraj opowiedziałaś mi całą fabułę Frantica. I odegrałaś tę scenkę, w której jadą samochodem, tę z kokainą. Gadałaś i gadałaś.
– Emmanuelle Seigner w tym filmie jest niesamowita.
– Wtedy powiedziałaś mi dokładnie to samo.
Czułam zarówno ulgę, jak i irytację, kiedy zjawiała się Reva – to, co czułby ktoś, komu przerwano samobójstwo. Nie żebym próbowała popełnić samobójstwo. Moje działanie było przeciwieństwem samobójstwa. Hibernacja wynikała z instynktu samozachowawczego. Wierzyłam, że uratuje mi życie.
– Ładuj się pod prysznic – mawiała Reva, kierując się do kuchni. – Ja wyniosę śmieci.
Kochałam Revę, ale już jej nie lubiłam. Przyjaźniłyśmy się od studiów – na tyle długo, że łączyła nas już tylko wspólna historia: skomplikowany układ resentymentu, pamięci, zazdrości, wyparcia i kilku sukienek, które jej pożyczyłam, a ona obiecała oddać je do pralni i mi zwrócić, ale tego nie zrobiła. Pracowała jako asystentka zarządu w agencji ubezpieczeniowej w Midtown. Była jedynaczką, miała fioła na punkcie fitnessu i czerwone znamię w kształcie Florydy na szyi. Ponadto nałogowo żuła gumę, czego skutkami były zaburzenia czynnościowe stawu skroniowo-żuchwowego oraz mdły, cynamonowo-jabłkowy oddech. Lubiła przychodzić do mnie, robić sobie miejsce w fotelu, komentować stan mojego mieszkania, mówić, że wyglądam, jakbym znowu schudła, i skarżyć się na pracę. Przez cały ten czas sączyła wino, po każdym łyku dolewając do kieliszka.
– Ludzie nie rozumieją, jak to jest być na moim miejscu – mówiła. – Wszyscy zakładają z góry, że zawsze będę pogodna. Tymczasem tym dupkom się wydaje, że mogą wszystkich pod sobą traktować chujowo. A ja mam chichotać, słodko wyglądać i wysyłać faksy? Niech się pierdolą. Niechby wszyscy wyłysieli i smażyli się w piekle.
Reva romansowała ze swoim szefem, Kenem, żonatym i dzieciatym mężczyzną w średnim wieku. Mówiła otwarcie, że ma obsesję na jego punkcie, ale starała się ukrywać fakt, że uprawiają seks. Kiedyś pokazała mi jego zdjęcie w firmowej broszurze: wysoki mężczyzna o szerokich ramionach, w białej koszuli i niebieskim krawacie, z twarzą tak nijaką, tak nudną, że równie dobrze mogła być odlana z plastiku. Reva miała słabość do starszych facetów, podobnie jak ja. Twierdziła, że mężczyźni w naszym wieku są zbyt ckliwi, zbyt ciepli, za bardzo potrzebują uwagi. Rozumiałam jej odrazę, choć nigdy takiego mężczyzny nie spotkałam. Wszyscy mężczyźni, z którymi się spotykałam, młodzi czy nie, byli obojętni i nieprzyjaźni.
– To dlatego, że zimna ryba z ciebie – wyjaśniała Reva. – Ciągnie swój do swego.
Jako przyjaciółka była rzeczywiście ckliwa, ciepła i potrzebująca uwagi, jednocześnie jednak zachowywała się bardzo tajemniczo, a czasami bardzo paternalistycznie. Nie umiała albo n i e c h c i a ł a zrozumieć, dlaczego chcę bez przerwy spać, tylko stale dawała wyraz swojej moralnej wyższości i kazała mi „wypić piwo, którego nawarzyłam” w związku z każdym złym nawykiem, jakiemu się w danej chwili oddawałam. Kiedy latem zaczęłam spać, Reva zganiła mnie, że „marnuję ciało gotowe na bikini”. „Palenie z a b i j a”. „Powinnaś częściej wychodzić z domu”. „Masz w diecie wystarczająco dużo białka?”. I tak dalej.
– Nie jestem dzieckiem, Revo.
– Po prostu martwię się o ciebie. Ponieważ mi zależy. Ponieważ cię k o c h a m – odpowiadała.
Odkąd się poznałyśmy na pierwszym roku studiów, Reva nigdy na trzeźwo nie przyznała się do jakiegokolwiek pragnienia, które w choćby najmniejszym stopniu kojarzyło się z nieokrzesaniem. Ale nie była doskonała. „Żadna z niej biała lilijka” – jak powiedziałaby moja matka. Od lat wiedziałam, że Reva jest bulimiczką. Wiedziałam, że masturbuje się elektrycznym masażerem do szyi, ponieważ za bardzo wstydzi się kupić prawdziwy wibrator w sex shopie. Wiedziałam, że ma ogromne długi po koledżu i wieloletnim wykorzystywaniu kart kredytowych i że kradnie testery z działu „Uroda” w sklepie ze zdrową żywnością niedaleko swojego mieszkania w Upper West Side. Widziałam naklejki z napisem TESTER na różnych przedmiotach z ogromnej torby akcesoriów do makijażu, bez której nie ruszała się z domu. Była niewolnicą próżności i statusu, co nie odbiegało od normy w takim miejscu jak Manhattan, lecz jej desperacja szczególnie mnie irytowała. Sprawiała, że wątpiłam w jej inteligencję. Miała ogromną obsesję na punkcie marek, konformizmu, „pasowania”. Regularnie wyprawiała się do Chinatown, żeby kupić najnowsze podróbki dizajnerskich torebek. Raz dała mi na gwiazdkę portfel Dooney & Bourke. Kupiła nam też parę identycznych breloków na klucze, imitacji Coacha.
Jak na ironię, jej pragnienie, żeby mieć klasę, zawsze podkopywało jej wysiłki. „Wystudiowany wdzięk to nie wdzięk – próbowałam jej kiedyś wytłumaczyć. – Urok to nie fryzura. Albo go masz, albo nie. Im bardziej będziesz starała się być modna, tym tandetniej będziesz wyglądać”. Nic nie raniło Revy bardziej niż piękno bez wysiłku, takie jak moje. Kiedy któregoś dnia oglądałyśmy na kasecie Przed wschodem słońca, stwierdziła:
– Wiedziałaś, że Julie Delpy jest feministką? Ciekawe, czy to dlatego nie jest chudsza. Gdyby była Amerykanką, nigdy by nie dostała tej roli. Widzisz te jej obwisłe ramiona? Tutaj nikt nie toleruje tyle tłuszczu. Obwisłe ramiona są zabójcze. To jak egzaminy dla uczniów szkół średnich: poniżej tysiąca czterystu punktów nie istniejesz.
– Cieszysz się, że Julie Delpy ma obwisłe ramiona? – zapytałam.
– Nie – odparła po chwili zastanowienia. – Nie nazwałabym tego radością. Raczej s a t y s f a k c j ą.
Wydawnictwo Pauza powstało jesienią 2017 roku na Saskiej Kępie
w Warszawie. Zrodziło się z pasji – do czytania i dobrej
prozy zagranicznej. Pauza specjalizuje się w literaturze
z wyższej półki, która wciąga, pochłania, wywołuje emocje.
Czytelnicy znajdą u nas znane i nagradzane książki z całego świata,
ale też mocne debiuty literackie.
Mój rok relaksu i odpoczynku to trzynasta książka
Wydawnictwa Pauza.
Wcześniej ukazały się:
Legenda o samobójstwie – David Vann
Pierwszy bandzior – Miranda July
Nasz chłopak – Daniel Magariel
Historia przemocy – Edouard Louis
Tirza – Arnon Grunberg
Pasujesz tu najlepiej – Miranda July
O zmierzchu – Therese Bohman
Piękna młoda żona – Tommy Wieringa
Czekaj, mrugaj – Gunnhild Øyehaug
Floryda – Lauren Groff
Przyjaciel – Sigrid Nunez
Madame Zero i inne opowiadania – Sarah Hall