- W empik go
Mój szef - ebook
Mój szef - ebook
Cięte riposty, skrywane pożądanie, namiętny seks.
Romans biurowy, który rozpali Twoje zmysły, rozmiękczy serce i rozbawi do łez.
Mówi się, że nie szata zdobi człowieka, a jednak spora grupa kobiet z mojego działu ma odmienne zdanie. Uważają, że mój szef wygląda niczym senne, mokre marzenie. Fakt, jest wkurzająco przystojny i irytująco inteligentny, do tego zawsze zjawia się w firmie w nienagannie skrojonym garniturze, pod krawatem i z zegarkiem za miliony monet. Perfekcyjny boss wyjęty z okładki magazynu „Businessman”.
Niestety to tylko pozory. Już pierwszego dnia w pracy zorientowałam się, że jest zimnym draniem z kalkulatorem zamiast serca. Po tygodniu wyszło na jaw, że jest również bezwzględnym, wymagającym, pedantycznym i sztywnym jak kij od szczotki szefobotem!
Nie znoszę go! I mojej pracy też! Codziennie zaciskam zęby i robię to, za co mi płacą – analizy, wykresy, zestawienia. Oraz to, za co mi nie płacą – tyranie po godzinach i złorzeczenie na przełożonego.
Ale mam plan. Pokręcę się w tym korpowrotku jeszcze przez kilka miesięcy, odłożę zarobione pieniądze na własny biznes i odchodzę.
I nie chcę już nigdy więcej widzieć mojego szefa!
Jeden wieczór spędzony z nim sam na sam w biurze sprawia jednak, że nieoczekiwanie zmieniam o nim zdanie. Pytanie tylko, czy słusznie?
Kategoria: | Erotyka |
Zabezpieczenie: | brak |
ISBN: | 978-83-956816-3-9 |
Rozmiar pliku: | 3,6 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Unoszę głowę i napotykam szare oczy, które mierzą mnie zimnym spojrzeniem. Po kilku zmarszczkach na czole i surowym wyrazie twarzy wnioskuję, że mężczyzna ma około czterdziestki. Mocna szczęka, brak zarostu, starannie zaczesane włosy, twardy wzrok, zacięte usta. Choć stoi w odległości dwóch metrów ode mnie, wyczuwam od niego męski zapach – klasyczny, ciężki i elegancki – taki wywołujący mrowienie w dole brzucha.
Przesuwam wzrokiem po nienagannie skrojonym szarym garniturze, który leży idealnie na postawnej sylwetce. Żadnego marszczenia, zagięć, niedopasowania. Perfekcyjny – jakby prosto od krawca. Do tego biała koszula, spinki w mankietach, stylowy zegarek (na moje oko antyk), wzorowo zawiązany czarny krawat, spodnie w kant, buty na błysk. Facet jest rosły jak buk w stuletnim lesie i chociaż nie należę do niskich osób, muszę zadzierać głowę, by popatrzeć mu w oczy. Bije od nich taki dystans i powaga, że aż strach się odezwać.
Domyślam się, że to mój nowy szef. Wygląda na szefa – zdecydowanie wyróżnia się z tłumu.
– Zgadza się. Pan Jan Engler?
Odpowiada mi pojedyncze mruknięcie.
No cóż, to chyba było „tak”.
– Bardzo mi miło... – Wyciągam dłoń, lecz on nawet na nią nie patrzy.
– Ma pani być codziennie na ósmą rano i ani minuty później – oświadcza stanowczo, poprawia krawat, po czym odchodzi, uważając najwyraźniej naszą rozmowę za zakończoną.
Żadnego: dzień dobry, witamy w naszej firmie, tu jest pani biurko, tu komputer, miłej pracy, pocałuj mnie w dupę...
Co za pacan. Po cholerę wyjechał z takim „powitaniem”, skoro nie spóźniłam się dzisiaj nawet minuty? Ba, byłam w biurze za pięć ósma! Co jest dla mnie sporym wyczynem, bo jestem raczej typem sowy niż skowronka.
Wyśmienity początek dnia i końca roku. Nie dosyć, że jestem zestresowana zmianami zawodowymi, to najwyraźniej trafiłam z deszczu pod rynnę. W poprzedniej robocie – niedużej firmie konsultingowej – miałam posadę referenta do spraw finansów, bez szans na awans i podwyżkę. Szef był uprzejmy i starał się być miły (a przynajmniej stwarzał takie pozory). Tu zaś na wejściu dostałam o tysiąc siedemset złotych większą pensję, samodzielne stanowisko starszego specjalisty oraz opiekę medyczną w pakiecie. I wszystko byłoby zajebiście, gdyby nie fakt, że na starcie szef potraktował mnie, jakbym była sznurówką jego eleganckich butów. Niby taka potrzebna, jednak dopóki się nie rozwiąże, nikt nie zwraca na nią uwagi.
Dobra, bez stresu, nie ma co dramatyzować. Może miał po prostu gorszy moment. Każdemu się zdarza. Szkoda tylko, że trafiło akurat na mnie. Pozostaje żywić nadzieję, że mój przełożony nie okaże się totalnym gburem.
Ale się nim okazuje. I to jeszcze tego samego dnia. Nie bez powodu mówi się, że to nie szata zdobi człowieka. Mój szef być może przyciąga uwagę atrakcyjnym wyglądem, ale sposób bycia ma odpychający. Żadnego wprowadzenia do pracy, zero wyjaśnień: co, gdzie, jak i kiedy. W zamian dziesiątki wiadomości na skrzynce pocztowej i jedno wypowiedziane zdanie w ciągu ostatnich jedenastu godzin (tak, chujek od razu wrobił mnie w nadgodziny!).
– Wysłałem pani e-maila, sprawa na teraz – rzuca chłodno, gdy mija moje biurko. Nawet się, kutasina, nie zatrzyma. Zmierza sprężystym krokiem w stronę windy, roztaczając wokół irytująco męski zapach. Chcę go ignorować, ale nie potrafię. Mimowolnie czuję dziwne pobudzenie i jestem na siebie wściekła. Bo po pierwsze: nie podniecają mnie starsi faceci, a mój szef jest ode mnie starszy o jakieś dziesięć lat. Po drugie: nie trawię takich sztywniaków. Po trzecie: jest moim przełożonym, a to mój pierwszy dzień w firmie...
Rozlega się dźwięk nadejścia wiadomości. Otwieram skrzynkę pocztową.
Świetnie, kurna, już jest. Suchy jak wiór e-mail. Kolejny! Przecież do wakacji nie zdołam się zapoznać z tymi wszystkimi załącznikami.
A pieprzę to. Muszę zrobić sobie przerwę.
Ruszam do pokoju socjalnego. Staram się iść pewnie, mijając nowych współpracowników, którzy są tak pochłonięci pracą przy komputerach, że nie zwracają na mnie uwagi. I dobrze, bo mój chód nie należy do reprezentacyjnych. Nie jestem przyzwyczajona do ołówkowej spódnicy, żakietu i szpilek. Musiałam jednak zrobić dobre pierwsze wrażenie i wpisać się ubiorem w dress code firmy, o którym nasłuchałam się podczas rozmowy z HR-ką. Dała mi jasno do zrozumienia, że w biurze obowiązuje strój biznesowy, po czym wręczyła mi plik kartek z regulaminem, który miałam podpisać wraz z umową. Przyznaję się bez bicia, nie przeczytałam tego, co podpisałam. Bo niby jak miałam to zrobić, skoro kobieta siedziała naprzeciwko, wbijając we mnie niecierpliwy wzrok mówiący: „no podpisz i miejmy to z głowy, mam jeszcze dzisiaj kupę roboty”?
Z inteligentnym wyrazem twarzy prześledziłam więc pobieżnie tekst, tak jak to robią w prawniczych serialach, i zamaszystym ruchem złożyłam podpis z nadzieją, że nie oddałam właśnie nerki do przeszczepu. W liczeniu może jestem świetna, ale czytać to ja zdecydowanie wolę powieści niż umowy.
– Doskonale. Witamy na pokładzie. – Usłyszałam, gdy tylko odłożyłam długopis.
– Już? Szybko.
– Szybko? – HR-ka popatrzyła na mnie ze zdziwieniem. – Przeszła pani pięciostopniowy proces rekrutacji.
Fakt. Trochę mnie maglowali.
– No tak, ale to były wyłącznie testy i rozmowa z panią...
– Oczekiwała pani czegoś więcej?
– Nie, nie. Po prostu sądziłam, że czeka mnie jeszcze rozmowa z przełożoną.
– Przełożonym – sprostowała kobieta. – Pan Engler nie prowadzi rozmów kwalifikacyjnych. W kwestii rekrutacji zdaje się całkowicie na nasz dział. Przeszła pani bardzo pozytywnie cztery początkowe etapy selekcji, za które byłam odpowiedzialna. Zarekomendowałam i przesłałam pani zwierzchnikowi wyniki testów, na podstawie których podjął decyzję o zatrudnieniu pani na stanowisku starszego specjalisty do spraw finansów.
– Wyniki testów? A co z moim doświadczeniem, kompetencjami, osobowością... To go nie interesuje?
– Woli fakty, konkretne dane, liczby. Ocena kompetencji miękkich to już nasze zadanie. Czy ma pani jeszcze jakieś pytania?
Tak, ile przerw na kawę i papierosa przysługuje mi w ciągu dnia?
*
Kiedy przekraczam próg pokoju socjalnego, mój wzrok od razu pada na ekspres do kawy, przy którym stoją dwie dziewczyny. Kojarzę je z widzenia, mają biurka na drugim końcu open space’u.
– O, cześć! To twój pierwszy dzień, prawda? – Niska brunetka z okrągłą buzią wciska przycisk na automacie. – Jestem Agata. Od pół roku pod rządami sztywnego Jana.
– Kogo? – Unoszę brwi, na co dziewczyny parskają śmiechem.
– Englera – tłumaczy druga, również brunetka, ale nieco starsza, wyższa i szczuplejsza. – Jestem Olga. Pracuję tu od trzech lat. – Podaje mi dłoń.
– Maria. – Odpowiadam uściskiem. – Trzy lata to szmat czasu.
– Wystarczająco długo, by przywyknąć. Gratuluję stanowiska. Będziesz teraz prawą ręką szefa. Musisz być naprawdę dobra, skoro cię wybrał.
– Wybrał wyniki mojego testu, nie mnie. I jakoś nie wydaje mi się, żebym była jego prawą ręką. W ogóle się do mnie nie odzywa, tylko zapycha mi skrzynkę e-mailami co pół godziny.
Dziewczyny zerkają na siebie.
– Jan jest specyficzny, przyzwyczaisz się – stwierdza Olga. – Wcześniej na twoim stanowisku pracował Jerzy. Był cholernie dobry, szef bardzo na nim polegał.
– To dlaczego już go nie ma?
– Miał zawał serca. Teraz jest na rencie.
Zawał serca? No pięknie, świetnie się zapowiada. Ciekawe w takim razie, jak długo tu wytrzymam, skoro mój poprzednik skończył na rencie.
– Był grubo po pięćdziesiątce i od dawna się leczył. Jakieś migotanie przedsionków czy coś – uspokaja Olga. – Jan jest może wymagający, aspołeczny i trudno się z nim rozmawia, ale przynajmniej jest na co popatrzeć. Taki widok przy pracy to sama przyjemność. – Upija łyk kawy, uśmiechając się pod nosem.
– O tak, jest jak senne, mokre marzenie... – wtóruje jej Agata.
Że co? Dobra, facet może i jest przystojny, ale nie ma w sobie za grosz seksapilu. Na pierwszy rzut oka widać, że to beznamiętny mruk. Daję sobie rękę odciąć, i to prawą, że seks z nim jest pasjonujący niczym oglądanie serialu Ojciec Mateusz, a jedynym podmiotem, który czerpie jakąś przyjemność z fizycznego obcowania z Janem, jest wyłącznie brzydal mieszkający w jego gaciach.
Nie zamierzam jednak dzielić się swoimi przemyśleniami z nowo poznanymi koleżankami z pracy. Nie znam ich, nie wiem, czy mnie przypadkiem nie sprawdzają. Nie będę plotkować o przełożonym już pierwszego dnia.
– Czy istnieje szansa, że to bombardowanie e-mailami w końcu się uspokoi? – zmieniam temat.
– Przywykniesz. – Pada niejednoznaczna odpowiedź. – Musisz patrzeć na pozytywy: dobra pensja, benefity, benefity, dobra pensja. Czy wspominałam o dobrej pensji i benefitach?
– Muszą być w takim razie cholernie dobre – stwierdzam.
– Karnety na siłownię, na basen, opieka medyczna, premie uznaniowe, wyjazdy integracyjne, dofinansowania do lunchów, nisko oprocentowane pożyczki, wczasy pod gruszą, wyprawki dla noworodków, bony i paczki świąteczne dla dzieciaków... Masz dzieci? – Wzrok Olgi wędruje na moją dłoń.
– Nie, jestem sama.
– To korzystaj, póki możesz. Ja po urodzeniu przestałam czuć zmęczenie, dopiero kiedy mały skończył pięć lat. Wierzcie mi na słowo, opieka nad dzieckiem to zupełnie inny rodzaj zmęczenia: bardziej nużący i wkurwiający. Przez ostatnie dwa lata miałam względny spokój, aż syn poszedł do szkoły, a ja niejako razem z nim. Jego prace domowe doprowadzą mnie do nerwicy. – Wzdycha ciężko. – Dobra, czas wracać do roboty. Dasz sobie radę z ekspresem?
– Jasne. Dzięki.
– Gdybyś czegoś potrzebowała, to daj znać.
– Właściwie... Gdzie tu jest palarnia?
Dziewczyny wymieniają się spojrzeniami.
– Nie czytałaś regulaminu? – pyta Agata.
– Yyy... Czytałam. Ale byłam w stresie. Wiecie, podpisywanie umowy, formalności... Pewnie coś mi umknęło. Powinnam o czymś wiedzieć?
– Firma prowadzi aktywną politykę prozdrowotną – tłumaczy Olga. – Zresztą sama się przekonasz, kiedy dostaniesz comiesięczny biuletyn. Zdrowe żywienie, aktywny tryb życia, wolni od nałogów et cetera. Rozumiesz, zdrowy pracownik to mniejsze koszty. Jeśli chcesz wychodzić na fajkę, to najlepiej przed budynek. I tak, żeby nikt cię nie widział.
Cudownie.Kolejne dni są jak zimny prysznic. Siedzę w robocie do siódmej, ósmej, dziewiątej wieczorem. Analizuję zaległe raporty, zestawienia, robię plan na najbliższe tygodnie. Jednym słowem zapieprzam i jestem tak zmordowana, że nie wiem, jak się nazywam.
Mój kontakt z szefem ogranicza się do wymiany paru zdań w służbowym tonie. Głównie komunikujemy się za pomocą e-maili, bo tego życzy sobie Jan. Czasami burknie coś pod nosem, gdy przechodzi obok mojego biurka, rozsiewając tę swoją woń drogiej wody kolońskiej. Zastanawiam się, czy on nie ma przypadkiem jakichś problemów z aparatem mowy.
– Proszę nie używać emotikonów w e-mailach – rzuca szorstko, mijając moje stanowisko. Nawet się, cholera, nie zatrzyma i nie spojrzy w moim kierunku.
Bubek.
Mówi się emotikonek, sztywniaku. One są ładne i słodkie, i powinno się je nazywać emotikonkami, a nie EMOTIKONAMI!
– Ma pan na myśli jakieś konkretne?! – wołam za nim.
– Wszystkie. Proszę się skupić na treści. Emotikony wybijają z rytmu. Nie mam ochoty czytać tego typu wiadomości.
A ja mam ochotę wybić ci zęby, i co ty na to? Wtedy przynajmniej będziesz miał naprawdę poważny powód, żeby się nie uśmiechać, pieprzony formalisto.
Zerkam na e-maila, którego właśnie miałam mu wysłać.
Do: Jan Engler
Temat: Raport dla Uniremu
------------------------------------------------------------------------
Dzień dobry! :)
W załączniku znajdzie Pan raport. Udało mi się skończyć go przed terminem, choć przyznam, że analiza opłacalności ich nowej inwestycji w produkcję sygnalizatorów akustycznych przepaliła mi obwody w mózgu i chyba będę musiała wziąć dzień wolnego :P ;)
Temat dla mnie mało ciekawy, ale opłacalny dla klienta. Moja analiza i wstępne dane wskazują na to, że innowacyjne rozwiązanie dotyczące niskiego poboru prądu, odporności na pył i wodoodporności eco ledowych świateł, chociaż kosztochłonne, jest opłacalne i wysoko konkurencyjne. Przewidywany zwrot z inwestycji szacuję na jeden rok i dwa miesiące :D Więcej informacji w samym raporcie.
Miłego dnia :)
Maria
Wzdycham, kasuję wszystkie uśmieszki, przeredagowuję wiadomość i usuwam końcowe „miłego dnia”. Wcale nie życzę mu miłego dnia. Życzę mu, żeby dostał rozwolnienia i wydalił z siebie kij, który ewidentnie napiera od wewnątrz na jego odbyt. Nie wiem, dlaczego sądziłam, że może luźny ton wiadomości wniesie jakiś powiew serdeczności do mojej korespondencji z Janem.
Myliłam się. Od dzisiaj nie zamierzam się dłużej starać być dla niego miłą.
Do: Jan Engler
Temat: Raport dla Uniremu
------------------------------------------------------------------------
W załączniku znajdzie Pan raport. Skończyłam przed terminem. Analiza i wstępne dane wskazują na to, że innowacyjne rozwiązanie dotyczące niskiego poboru prądu, odporności na pył i wodoodporności eco ledowych świateł, chociaż kosztochłonne, jest opłacalne i wysoko konkurencyjne. Przewidywany zwrot z inwestycji szacuję na jeden rok i dwa miesiące. Więcej informacji w samym raporcie.
Zamierzam jutro wziąć dzień wolny.
Maria
Wysyłam e-maila i zbieram się na fajkę. Postanawiam, że od teraz będę równie oziębła w stosunku do Jana, jak on do mnie. To mój szef, nie muszę mieć z nim ciepłych relacji. W pracy wystarczą mi Olga i Agata, z którymi fajnie się gada przy kawie, oraz ludzie, z którymi spędzam przerwy na papierosie.
Zabieram kurtkę z wieszaka, zjeżdżam windą na parter i wychodzę na zewnątrz. Podmuch wiatru wywołuje dreszcz na skórze. Przynajmniej nie pada śnieg.
Idę za winkiel, żeby skryć się przed chłodem i kamerami z monitoringu, a tam stoją już stali palacze – Monika, Tomek i...
O, a to kto? Całkiem niezły facet. Widzę go po raz pierwszy i muszę przyznać, że miło się na niego patrzy. Mój typ. Ciemne blond włosy, broda jak u drwala, wesołe bursztynowe oczy, szeroki zawadiacki uśmiech, wytarte dżinsy, skórzana kurtka. Bije od niego pozytywna energia, którą uwielbiam w ludziach, zwłaszcza w facetach. Totalne przeciwieństwo takiego Jana, który swoim sztywniactwem nawet trupa wprawiłby w zakłopotanie.
Jezu, dlaczego ja w ogóle o nim myślę? Przecież mam przerwę!
– Jak ci mija ten cudowny dzień, dziewczyno od finansów? – Monika wita mnie śpiewnym tonem.
– Jak zwykle. Nudno. – Wyjmuję paczkę fajek z kieszeni. – Mój szef to gbur jakich mało.
– Gdybym był twoim szefem, na pewno nie pozwoliłbym ci się nudzić. – Nowy podchodzi do mnie, odpala srebrną zapaliczkę i wyciąga ją w moją stronę.
Nachylam się z papierosem w ustach, a kiedy płomień zajmuje białą bibułkę, podnoszę wzrok i napotykam figlarne spojrzenie. O rany, oczy Nowego z bliska naprawdę przypominają bursztyny.
– Gdybyś był moim szefem, to od razu bym się zwolniła. – Zaciągam się papierosem, po czym wypuszczam dym do góry.
– Tak? Dlaczego? – Wpatruje się we mnie, nie przestając się uśmiechać.
– Stara dobra fraternizacja.
Widzę po nim, że chyba nie załapał.
– Bo regulamin firmy zabrania umawiania się ze współpracownikami i przełożonym – doprecyzowuję.
Monika z Tomkiem wydają z siebie przeciągłe „uuu...!”, a oczy Nowego błyszczą. Wyciąga do mnie dłoń.
– Jestem Karol. Co robisz dzisiaj wieczorem?
– Maria. – Ściskam jego rękę. – Wybieram się na kolację do meksykańskiej restauracji.
– Odwołaj.
– Nie da rady.
– Dlaczego?
– Bo nie można odwołać czegoś, co nie zostało jeszcze umówione. – Przechylam głowę z prowokacyjnym uśmiechem.
Karol się śmieje.
– Ósma ci pasuje? – pyta.
– Jak najbardziej.
– To jesteśmy umówieni.
*
Kolacja – na piątkę. Drink u niego w domu – na czwórkę. Seks – trzy z dwoma.
Ale przecież nie samym seksem człowiek żyje, prawda? Karol jest zabawny, mało skomplikowany, lubi się dobrze bawić. Taki dwudziestoośmioletni chłopiec, co to gra na PlayStation, jada obiady u mamy, spłaca kredyt za mieszkanie, ma panią do sprzątania, nie dba specjalnie o wygląd i w soboty lubi chodzić do klubów. To nic poważnego, i dobrze, tak ma być. Nie śpieszy mi się, broń Boże, do ołtarza. O dzieciach nawet nie myślę. Szczerze, nie nadaję się na matkę. Chyba jestem zbyt egocentryczna. Moje życie to rozgardiasz, zarówno pod względem zawodowym, jak i prywatnym. Muszę najpierw je uporządkować, zanim w ogóle pomyślę o jakiejkolwiek stabilizacji.
Jestem cztery lata po studiach i już w pierwszym roku swojej kariery zawodowej zdałam sobie sprawę z tego, że wybór kierunku „finanse i bankowość” to była jedna z najgorszych decyzji życiowych, jakie podjęłam. W sumie zmarnowałam dziewięć lat na coś, co totalnie mnie nie interesuje. I choć jestem cholernie dobra w tym, co robię, to nie odczuwam żadnej satysfakcji ze swojej pracy.
Codziennie rano, gdy staję przed lustrem, mam ochotę dać sobie po mordzie za to, że zdradzam samą siebie. Ale nie mam wyboru. Muszę jakoś zapłacić za czynsz i media, mieć pieniądze na życie i odłożyć w końcu kasę, żeby rozkręcić własny biznes – czuję się podle, że po pracy nie mogę znaleźć czasu na rozwijanie swojej pasji. I tak się zastanawiam, czy w ogóle ten mój pomysł na interes ma sens. Bo jaki zdrowy na umyśle człowiek będzie czekał trzy miesiące na renowację starej komody „po babci”, kiedy od ręki może sobie kupić nową komódkę za trzysta złotych? To nic, że ta rozpieprzy się po roku, skoro jest ładna, modna i tania. A stara „po babci” to najlepiej do wyjebania.
Aktualnie muszę się zadowolić tym, co zaoferowało mi życie. Nie powinnam narzekać. Mam dobrze płatną pracę (z popieprzonym szefem), świetnych przyjaciół jeszcze z czasów liceum (którzy ostatnio też narzekają na brak czasu), zdrowych rodziców (którzy uważają mnie za totalne dno) i nowego chłopaka (który jest przekonany o tym, że kiedy on dochodzi, dochodzę i ja) – ale jak wspomniałam, nie samym seksem człowiek żyje. Ważne, że czuję się przy Karolu swobodnie, nie muszę się spinać, przejmować, że powiem lub zrobię coś głupiego, bo w naszym związku to on jest tym mniej inteligentnym. Widujemy się dwa razy w tygodniu, głównie w weekendy. Nie częściej, bo od dwóch miesięcy, czyli odkąd zaczęłam pracować w pieprzonej korporacji, zasuwam w kołowrotku po dwanaście godzin dziennie. Po wyjściu z pracy marzę tylko o tym, żeby znieczulić się winem (i chipsami), odmóżdżyć jakimś filmem (najlepiej komedią romantyczną), po czym pójść spać i porządnie się wyspać (sama!). Czasami, kiedy Jan łaskawie pozwoli mi wyjść z biura przed osiemnastą, spotykamy się z Karolem na mieście, aby coś zjeść, później idziemy do kina albo na kręgle, a następnie spędzamy noc u niego w mieszkaniu.
– Nie rozumiem, dlaczego nie chcesz, żebyśmy weszli razem – mówi Karol po tym, jak puszczam jego rękę, gdy zbliżamy się do firmy.
– Bo nie chcę, by mnie zwolnili za łamanie regulaminu.
– To, że wejdziemy razem, nie oznacza, że jesteśmy razem. Chyba się mnie nie wstydzisz?
– Oczywiście, że nie.
– To w czym rzecz?
– Już ci mówiłam: nie chcę, żeby ktoś doniósł o nas mojemu szefowi. Jeszcze sobie pomyśli, że co dwie godziny wychodzę na bzykanko ze swoim chłopakiem, który pracuje dwa piętra niżej. Już i tak zwrócił mi uwagę, że zbyt często robię sobie przerwy.
– To powiedz mu prawdę, że chodzisz na fajkę. Mój szef nie ma nic przeciwko temu, że palę.
– Bo sam pali. Mój nie.
– Może zrozumie...
– Nie zrozumie. Jest jak suche drzewo w lesie. To skostniały nudziarz, który ma pierdolca na punkcie przestrzegania zasad. Mogę się założyć, że najbardziej szaloną rzeczą, jaką zrobił w życiu, była gra w szachy na czas. Z komputerem. Offline.Kolejny dzień za biurkiem, kolejne obliczenia i do tego ten pieprzony klimatyzator, który jest w dupę zepsuty, bo albo zieje mi ogniem w twarz, albo zimową zawieruchą po plecach. Zgłaszałam już Englerowi e-mailowo, że nawiew mi przeszkadza, lecz on uparcie twierdzi, że przekazał problem technikom, którzy z kolei twierdzą, że klimatyzacja działa poprawnie. Sra, a nie działa. Nienawidzę swojej pracy! Staram się sumiennie wykonywać swoje zadania, na czas, żeby szef nie miał żadnych zastrzeżeń. I faktycznie ich nie ma, ale też ani razu nie usłyszałam od niego słowa pochwały.
Po wykonaniu kolejnego raportu i wysłaniu go na skrzynkę szefa postanawiam złapać oddech. Tym razem jednak nie wychodzę na fajkę, bo Jan już chyba zaczyna coś podejrzewać – łypie na mnie złowrogo za każdym razem, kiedy wstaję od biurka. Zostaję więc na swoim miejscu i odwiedzam stronę internetową z ogłoszeniami „oddam za darmo”. Przeglądam zniszczone fotele, krzesła i stoliki, które aż proszą się o to, by dać im nowe życie. Nagle mój wzrok przykuwa beżowy uszak. Cudo! Ludwikowski, dostojny, piękny! Powiększam zdjęcie. Zdarta tapicerka, wytarte podłokietniki. Będzie wymagał sporo pracy, ale ten kształt, te nogi. Boże drogi, zaraz dostanę orgazmu. Muszę go mieć, muszę go ocalić! Toż to okazja na wagę złota. Sięgam po telefon i wybieram numer podany w ogłoszeniu.
– Słucham. – Odzywa się kobiecy głos.
– Dzień dobry. Ja w sprawie fotela. Aktualne?
– Aktualne.
– Świetnie, kiedy mogę odebrać?
– Najlepiej od razu. Dzwoniło już kilka zainteresowanych osób...
O Boże.
– Jaki adres?
– Piłsudskiego 23, mieszkania 35.
Przelatuję w myślach po mapie miasta, a moje serce bije tak szybko, jakbym już tam biegła. Dzisiaj znów jestem bez mojego Pandziaka, bo po raz kolejny padł w nim akumulator.
Piłsudskiego... To niedaleko, na nogach jednak kawałek drogi. Ale mam bezpośredni autobus spod firmy.
– Będę za trzydzieści minut.
– Dobrze, tylko to czwarte piętro w bloku, bez windy...
– Dam radę. Proszę nikomu go nie oddawać. Moje nazwisko Maria Gabara. Już do pani jadę.
Rozłączam się, zatrzaskuję klapę laptopa, wrzucam telefon do torebki, zrywam się z krzesła, odwracam i zderzam z czymś, co pachnie niepokojąco znajomo.
– Gdzieś się pani wybiera? – Dobiega mnie szorstki głos.
Podnoszę wzrok i napotykam surowy wyraz twarzy szefa. Momentalnie spadam z obłoków na ziemię.
Do diabła! Zupełnie straciłam kontakt z rzeczywistością. Przecież jestem w cholernej pracy, jest południe i nie ma żadnych szans, żeby udało mi się wyskoczyć z roboty nawet na godzinę.
Chyba że...
– Moja matka źle się poczuła. Muszę natychmiast do niej jechać. – Poprawiam nerwowo torbę na ramieniu.
– Matka? – Jan unosi brew.
– Tak, jest już wiekowa i...
– Ma cztery nogi oraz beżową tapicerkę? – Jan splata ręce na piersi, wbijając we mnie oskarżycielskie spojrzenie.
Yyy... Przełykam ślinę.
– Chyba nie rozumiem.
– Myślę, że doskonale pani rozumie. A ja nie toleruję kłamstwa. Jeśli chce pani załatwiać prywatne sprawy, to proszę to robić po pracy. Poza tym Piłsudskiego jest rozkopana. Nie dotrze tam pani w trzydzieści minut.
Zatyka mnie. Engler musiał stać za mną na tyle długo, by zorientować się w sytuacji. Robi mi się głupio, ale jakiś wewnętrzny sprzeciw nie pozwala mi dać po sobie poznać, że jestem na przegranej pozycji. Przyjmuję obronę przez atak.
– Podsłuchiwał pan moją rozmowę?
– Nie musiałem. Mówiła pani tak głośno, że cała sala panią słyszała.
Odruchowo odrywam od niego spojrzenie i przebiegam wzorkiem po biurze. W odpowiedzi pracownicy momentalnie spuszczają oczy na swoje laptopy, udają, że patrzą w okno, podziwiają oświetlenie, białe ściany.
Pocieram dłonią czoło. Jestem w ciemnej dupie. Nie dosyć, że stracę fotel moich marzeń, to dodatkowo naraziłam się szefowi, kłamiąc jak z nut. I to na oczach połowy działu. Niewesoło. Jedyne sensowne wyjście to przeprosić, usiąść na tyłku i wrócić pokornie do pracy przy biurku. Ale na samą myśl o tym, że przepuszczę szansę na zyskanie pięknego uszaka, chce mi się wyć. A że wyjąca przed Janem Maria oznacza to samo, co spakowanie manatków i pożegnanie się z dobrze płatną robotą, to obieram inną taktykę.
Uśmiecham się najmilej, jak potrafię, i odzywam się słodziutkim głosem:
– Szefie, tylko na godzinkę. – Robię przymilne oczka. – To naprawdę ważne.
– To? – Lustruje mnie chłodnym wzrokiem.
– Ten fotel. Zajmuję się hobbystycznie renowacją mebli, a to cudo aż się prosi, żeby je odnowić. Czy mogę wyjść? Wrócę, nim się pan obejrzy.
Jan patrzy na mnie twardo. Milczy. Próbuję z jego twarzy wyczytać jakiekolwiek oznaki zrozumienia... I gdy już wydaje mi się, że dostrzegam w jego stalowych oczach błysk przychylności, rozdzwania się jego komórka. Jan ściąga brwi i kręci głową.
– Proszę wracać do pracy. – Pada beznamiętna odpowiedź.
Odwraca się, wyjmuje telefon z kieszeni i odbiera, odchodząc w stronę swojego biura.
Fantakurwastycznie! O nie. Tak łatwo nie odpuszczę.
– Ale panie Engler... – Idę za nim, a w zasadzie biegnę, bo kutafon ma nogi długie jak szczudła. Wiem, że to niegrzecznie przeszkadzać w rozmowie telefonicznej, ale mam cichą nadzieję, że szef zgodzi się na moją prośbę, tylko po to, żebym dała mu święty spokój. – Proszę poczekać... – Wyprzedzam go i zagradzam mu drogę.
Jan się zatrzymuje. Marszczy czoło, po czym przesuwa po mnie takim wzrokiem, jakbym wytarzała właśnie bilans naszego najważniejszego klienta w krowim łajnie.
– Zaraz oddzwonię – mówi do słuchawki, rozłącza się i wkłada telefon do kieszeni spodni.
– Naprawdę nie może mnie pan zwolnić nawet na chwilę? Przecież i tak siedzę codziennie po godzinach...
Odpowiada mi cisza. Cholernie głucha cisza. Jest tak przenikliwa, dudniąca, że zaraz rozsadzi mi bębenki. Tylko milczenie kogoś takiego jak Jan może zagłuszać. Nie muszę mieć trzeciego oka z tyłu głowy, by się domyślić, że wzrok wszystkich jest teraz skierowany na nas. Odnoszę wrażenie, jakby czasoprzestrzeń zastygła w nieruchomej próżni.
Jan patrzy mi prosto w oczy. Świdrująco, paraliżująco, przenikliwie. Nie potrafię wyczytać z wyrazu jego twarzy żadnych emocji, choć pulsująca żyłka na szyi tuż nad kołnierzykiem śnieżnobiałej koszuli raczej nie wróży niczego dobrego. Czuję, jak kropla potu spływa mi po plecach. Kurna, chyba jednak ten pomysł z przerwaniem mu rozmowy nie był tak genialny, jak mi się wydawało. Poprawiam nerwowo pasek od torby na ramieniu. Jest mi coraz goręcej. Muszę się wreszcie odezwać, bo to milczenie połączone z lodowatym wzrokiem Nocnego Króla z Gry o tron zaraz mnie zabije.
– Dlaczego nic pan nie mówi?
Jan mruży oczy i nie spuszczając ze mnie wzroku, poprawia krawat (to chyba jakiś tik, bo robi to średnio dwieście razy dziennie).
– Myślę.
O! Czyli są jednak jakieś szanse. Brawo, Mario. Widzisz, kto nie ryzykuje, ten nie pije...
– Proszę odszukać dokumenty sprawozdawcze Spendimexu z ostatniej fuzji. Nie zgłosili zamiaru koncentracji i czeka ich kontrola z Urzędu Ochrony Konkurencji i Konsumentów. Muszę je mieć za godzinę – dodaje chłodno, po czym najzwyczajniej w świecie mnie omija.
Co?! Ale z niego parszywiec!
Aż się cała gotuję. Zaraz mu nawrzucam. Serio. Tutaj. Teraz. Przy wszystkich. Nie zważając na konsekwencje.
– Nie ma pan ani krzty uczuć – wyrzucam z siebie ze złością, widząc, jak się oddala. – I proszę zrobić coś z tym klimatyzatorem, bo jest ewidentnie zepsuty. Wysuszę się przez niego jak kabanos albo dostanę zapalenia płuc! – wołam za nim.
Ale ten drań nawet się nie zatrzyma, nie odwróci, by spojrzeć w moją stronę. Odpowiada tylko beznamiętnym głosem:
– Proszę wracać do pracy, pani Mario.
Wrrr...
To już pewne: Jan Engler otrzymał w genach od samego diabła wygląd kusiciela, podczas gdy pod skórą czai się obślizgły, wredny, nieczuły gad. Zaskroniec. Boa dusiciel. Grzechotnik jeden. A kysz!
Odwracam się na pięcie. Mój wzrok mimowolnie wędruje po pracownikach działu. Jedni uśmiechają się pod nosem, inni patrzą na mnie z politowaniem, niektórzy ze współczuciem...
I co się, kurna felek, gapicie? Ja przynajmniej miałam odwagę skonfrontować się z szefem twarzą w twarz, tymczasem każdy z was trzęsie przed nim tyłkiem, nawet kiedy chce złożyć podanie o urlop.
Rzucam torbę na biurko, wyciągam komórkę, po czym jak w amoku idę do łazienki, obmyślając plan awaryjny. Oszukam system!
Zamykam się w kabinie i wybieram numer Tośki.
– Cześć, słońce! – Przyjaciółka wita mnie pogodnym głosem, który powinien nastroić mnie pozytywnie, jednak tylko dodatkowo mnie nakręca. Uświadamia mi bowiem, że inni ludzie mają na tyle fajną pracę, że w ciągu dnia mogą mieć dobry humor.
– Pieprzony szefobot nie chce mnie wypuścić z roboty. Potrzebuję twojej pomocy.
– Szefobot?
– Szef i robot w jednym. Człowiek-maszyna bez serca!
– Maryś, co się stało?
– Znalazłam piękny fotel do renowacji. Za darmo, do odbioru na już. A ten... Ten... – Głos więźnie mi w gardle od emocji. – Ten egoista, nadęty bufon, narcyz zafajdany nie pozwala mi wyjść z biura. Błagam cię, Tosia, powiedz, że dasz radę podjechać teraz na Piłsudskiego i odebrać ten fotel.
– Nie ma sprawy. Właśnie skończyłam pracę i wychodzę ze szkoły. Jaki dokładnie adres?
O Boże, toż to wspaniale!
Podaję przyjaciółce numer ulicy i mieszkania. Jestem wniebowzięta... Mam ochotę piszczeć i skakać z radości. I nagle przypominam sobie, że odbiór jest na czwartym piętrze. Mój optymizm gaśnie jak zdmuchnięta zapałka. Kuźwa, przecież Tośka jest w ciąży! Powinnam się wreszcie zaktualizować, ale jakoś mi z tym nie po drodze. Mimo upływu lat Tosia nadal pozostaje w mojej świadomości zwariowaną nastolatką z czerwonymi włosami i kolczykiem w nosie. Tymczasem Antonia Tkaczyk od czterech lat jest panią psycholog w jednym z lepszych ogólniaków w mieście, ma męża dewelopera, mieszka w pięknym domu pod miastem i spodziewa się dziecka.
– Tosia, zapomnij. Uszaka trzeba znieść samemu z czwartego piętra. Zadzwonię do Niny – dodaję zrezygnowanym głosem.
– A Nina nie wyjechała do Barcelony na jakieś sympozjum dla anestezjologów?
KURNA!!! Oczywiście, że wyjechała.
– To może Artur? – sugeruję.
– Ma dyżur w klinice od czternastej. Wspominał, że dzisiaj kastruje jakiegoś labradora.
Z mojego gardła wydobywa się zbolały jęk zawodu.
– Powinien raczej wykastrować mojego szefa, a nie biednego psa. – Opieram czoło o ściankę kabiny i robię w myślach przegląd osób, które mogłyby mnie poratować. Prawda jest jednak taka, że w swoim prawie trzydziestoletnim życiu dorobiłam się tylko trójki prawdziwych przyjaciół, na których mogę liczyć: Tośki, Niny i Artiego. Niby mam ojca, matkę, brata i bratową, ale taki z nich pożytek jak z szalupy ratunkowej na pustyni...
Ale zaraz, zaraz, przecież mam jeszcze chłopaka! Dlaczego od razu o nim nie pomyślałam?!
– Tosia, dzwonię do Karola, on ma mniej pojebanego szefa ode mnie. Na razie. – Rozłączam się i chwilę później słyszę w słuchawce zasapany głos.
– Maryśka? Coś się stało? – pyta zaskoczony i w zasadzie wcale nie dziwne, że się dziwi. Nigdy do niego nie dzwonię o tej porze.
– Muszę odebrać fotel, a Jan sztywniak nie chce mnie wypuścić z pracy. Dasz radę wyskoczyć na godzinkę? Piłsudskiego 23, mieszkania 35.
– Kurczę, nie za bardzo. Jestem zarobiony – odpowiada i w tej samej chwili w słuchawce rozlega się stłumiony dziewczęcy chichot, któremu wtóruje dźwięk przypominający skrzypienie łóżka.
Momentalnie się napinam. Nie należę do podejrzliwych osób, ale akurat te odgłosy nie wydają mi się czymś normalnym, kiedy dzwonisz w środku dnia do swojego chłopaka.
– Gdzie jesteś? – pytam wprost.
– Jak to gdzie? W pracy.
– To znaczy gdzie konkretnie? – dopytuję, bo Karol pracuje w dziale marketingu i handlu, w którym oprócz niego zatrudnionych jest dwunastu innych mężczyzn i ani jednej kobiety.
– Za biurkiem. Dlaczego pytasz?
– Bez powodu. Po prostu odniosłam wrażenie, że jesteś poza firmą. Słyszałam kobiecy śmiech...
Cisza.
– Karol?
– To żona Andrzeja wpadła z ciastem. Ma dzisiaj imieniny.
– Kto, żona?
– Nie, Andrzej.
– Jest luty. Andrzeja nie jest przypadkiem w listopadzie?
– Tak? – Śmieje się nerwowo. – To może jednak obchodzi urodziny... – Zawiesza głos. – Słuchaj, postaram się wyrwać do ciebie za pół godziny. Skoczę na pięć minut na górę i zrobię ci jakiś masaż relaksacyjny?
Pocieram czoło dłonią. Jestem cała spięta. I najwyraźniej dostaję paranoi, skoro podejrzewam biednego Karola o Bóg wie co, kiedy ten pracuje sobie grzecznie dwa piętra niżej. Wszystko przez pieprzonego Jana.
– Nie. Nie przychodź. W porządku. Po prostu cholerny Engler wyprowadził mnie z równowagi. Muszę ochłonąć.
– Rozumiem. Trzymaj się. Widzimy się wieczorem?
– Nie wiem. – Wzdycham. – Mogę mieć dużo roboty. U klienta szykuje się kontrola ze skarbówki.
– Jak coś, to dzwoń. Pójdziemy gdzieś na miasto, a później skoczymy do mnie.
– Jasne. Trzymaj się. Pa.
Rozłączam się, chowam telefon do kieszeni garsonki, podnoszę deskę sedesową i robię siku. Chce mi się płakać z niemocy. Że też nie trafiłam na to ogłoszenie trzy godziny wcześniej. Mogłabym wykorzystać przerwę na lunch, którą zmarnowałam na opychaniu się ciastkami i gadaniu o dupie Maryny z Agatą i Olgą w pokoju socjalnym.
Jezu, jaka szkoda. Ten uszak jest taki piękny...
– Pieprzony Jan, sztywny drań. Jezu, jak ja go nienawidzę – warczę pod nosem, podcieram się, spuszczam wodę, otwieram drzwi kabiny i...
O kurwa.
Cztery metry przede mną, tuż przy umywalkach, stoi Engler, który jak gdyby nigdy nic myje ręce. Dostrzegam w odbiciu lustra jego pochyloną twarz i momentalnie cofam się do kabiny. Może mnie nie widział i lada moment sobie pójdzie?
Ale zaraz! Co on, u diabła, robi w damskim kiblu? Mam nadzieję, że nie słyszał, jak go wyzwałam od sztywnego drania. Jezu...
– Czy znalazła już pani dokumenty, o które prosiłem? – Stanowczy głos niesie się po łazience.
A jednak mnie widział. Kurna, co za pojebany dzień. Przymykam powieki, biorę głęboki wdech, po nim kolejny.
Dobra, idę.
Podchodzę do umywalki pewnym krokiem i naciskam na dozownik z mydłem.
– Proszę się nie obrazić, ale korzystanie z toalety przeznaczonej dla przeciwnej płci jest co najmniej niestosowne. Nie uważa pan? – Obrzucam go w lustrze karcącym spojrzeniem.
– Jestem podobnego zdania. – Jan sięga po papierowy ręcznik i wyciera starannie dłonie. Są silne, męskie, z wyraźnie zaznaczonymi liniami żył i czarnymi włoskami wystającymi spod białego mankietu koszuli.
Niby banalna czynność – wycieranie rąk. Tymczasem, nie wiedzieć czemu, przyglądam jej się z wyraźnym zainteresowaniem. Drań ma cholernie zgrabne palce. Takie, których dotyk może przyprawić o dreszcz. Zwłaszcza kiedy suną po nagiej skórze ud, odchylają bieliznę, zanurzają się pomiędzy gorącymi fałdami, pocierają o wilgotne miejsce...
Tętno mi przyspiesza, czuję mrowienie w dole brzucha.
Jezu, co ja wyrabiam?! Roztaczam jakieś popieprzone wizje. Przecież to Jan sztywniak! Mój gburowaty szef!
– Co pan tu właściwie robi?
– Powinienem zadać pani to samo pytanie. – Wyrzuca ręcznik do kosza i wskazuje głową na ścianę po prawej stronie.
Podążam wzrokiem w tamtym kierunku i zamieram. Na wielkich, brązowych, lśniących kaflach dostrzegam trzy wiszące pisuary.
W ułamku sekundy zapala mi się czerwona lampka. Niech to szlag! Pomyliłam kible!
Odwracam się zażenowana, miga mi moje odbicie w lustrze – oczy mam wielkie niczym odpływy we wspomnianych pisuarach, usta rozdziawione, a poliki różowe jak Marysieńka ze wsi. Brawo, Mario, ty debilko!
No nie, to się nie dzieje naprawdę. Zaraz spalę się żywcem ze wstydu.
– Za pięćdziesiąt minut jest spotkanie ze Spendimexem. – Jan poprawia krawat przed lustrem. – Proszę się zabrać do pracy i naszykować dokumenty, o które prosiłem. Ma pani pół godziny. – Przenosi na mnie wzrok i mierzy mnie nim od stóp do głów. Jego twarz nieco łagodnieje, w oczach pojawia się dziwny błysk, lecz tylko na chwilę. Zanim zdążę zamrugać, rysy znów stają się ostre i niedostępne. – Powinna się pani poprawić.
– Słucham?
– Podwinęła się pani spódnica. – Odwraca się i wychodzi z łazienki.
Co?! Zerkam w dół, ale wszystko jest z nią w porządku. Spoglądam na swoje odbicie w lustrze od tyłu i... Jasna cholera, mam odsłonięte pół dupy!
Naciągam szybko materiał, palą mnie policzki. Nie no, ze wstydu zaraz utopię się w kiblu, z którego wyszłam z podwiniętą kiecką.
Boże... Czy ten dzień może być jeszcze gorszy?
Ano może.
Zaraz po wyjściu z toalety dzwonię do kobiety z ogłoszenia. I co? Dowiaduję się, że dosłownie przed chwilą oddała mój ukochany uszak jakiemuś fagasowi. Na nic się zdają moje tłumaczenia, że miałyśmy umowę, że miała na mnie czekać. Babsko oświadcza, że była przekonana, iż wysłałam kogoś po fotel, a poza tym nie chce już sobie zaprzątać tym głowy, bo ma ważniejsze sprawy, po czym chamsko się rozłącza.
Co za ludzie?!!!
Siadam przy biurku rozjuszona jak byk i zerkam na zegarek. Zostało mi niespełna piętnaście minut, by naszykować dokumenty dla Englera. Przeszukuję foldery, kopiuję wszystkie pliki na pendrive’a, najważniejsze z nich zaś puszczam do druku, żeby dać Janowi do wglądu. Jak na złość, pieprzona drukarka się na mnie wypina, kwicząc jak głodna świnia, że chce żreć. Zabrakło czarnego tuszu, a ja nie mam już czasu, aby zgłosić do działu zaopatrzenia zapotrzebowanie na nowy toner.
Zmieniam pospiesznie kolor czcionki w dokumentach na granatowy z nadzieją, że ta małpa wydrukuje sprawozdania w kolorze. Drukuje, ale, kurna, na różowo!
Zaraz się zabiję.
– Co pani robi? – Słyszę za sobą głos Jana.
– Drukuję dokumenty, o które pan prosił. – Układam kartki równo w stosik.
– A to? Co to jest? – Engler bierze do ręki jedną z kartek, którą właśnie wypluła drukarka, i się krzywi.
– Dokumenty, o które pan prosił – powtarzam, starając się trzymać nerwy na wodzy.
Jan podchwytuje moje spojrzenie, patrzy mi prosto w oczy. Nie jest ani zły, ani zdezorientowany, ani rozbawiony (chociaż to akurat nie powinno mnie dziwić, przecież on się nigdy nie uśmiecha, ponurak jeden). Nie potrafię odczytać z wyrazu jego twarzy żadnych emocji, do których mogłabym się ustosunkować. Czuję się niepewnie, a zarazem pozostaję w gotowości do odparcia ewentualnego ataku. Totalne rozchwianie. Jak ja nie znoszę tego typa, wykończę się w tej robocie. Nie nadaję się do takiej pracy – w stresie, pośpiechu, na już, teraz, jak maszyna. Bez żadnego: dziękuję, dobra robota, tak trzymaj...
– Pani Mario. Co to jest? – ponawia pytanie stonowanym głosem.
Zaciskam zęby. Mam ochotę zwinąć kartkę w rulon i odpowiedzieć tym samym opanowanym tonem, co on: „To jest kalejdoskop. Pomalowałam twój czarno-biały świat na różowo, podziękuj ładnie albo daj mi święty spokój i pocałuj mnie w dupę. Do widzenia”.
Ale zdrowy rozsądek zwycięża.
– Tusz się skończył – oznajmiam.
– Co?
Chujów sto!
– Skończył się tusz w drukarce i musiałam zmienić kolor czcionki.
– Mogła pani przesłać plik na drukarkę działową.
W sumie... Ma rację. Dlaczego o tym nie pomyślałam?
– Dobrze. Zaraz to zrobię.
Jan odsłania mankiet koszuli i zerka na swój szykowny (i na oko cholernie drogi) zegarek. Jeszcze go u niego nie widziałam. Ile on ich ma?
– Nie mamy już na to czasu. Proszę zabrać to, co jest. Przeczyta mi pani wszystko w aucie.
Yyy... Co zrobię? Gdzie?
– Mam jechać z panem?
Jan nie odpowiada, tylko spogląda na mnie tymi swoimi szarymi mrożonkami, które zdają się mówić: „A której części w zdaniu: Przeczyta mi pani wszystko w aucie, pani nie zrozumiała?”, po czym odchodzi bez słowa.
Pacan.
– Włożę tylko wydruki do teczki. Dołączę do pana na parkingu na dole... – dodaję, a w odpowiedzi słyszę wyłącznie mruknięcie.
Engler podchodzi do wieszaków na końcu korytarza, zakłada płaszcz i rusza do windy.
Chryste, co z niego jest za dziwne stworzenie. Mógłby chociaż odpowiedzieć jak normalny człowiek: „jasne, do zobaczenia”. Ale on nie... Gbur jeden. Mruk.
Mój pochrzaniony szef jest namacalnym dowodem na to, że nie należy oceniać książki po okładce. To, że wygląda w tym cholernym garniaku i rozpiętym płaszczu jak pieprzony James Bond, nie zmienia faktu, że nadal pozostaje Janem ponurakiem, draniem i sztywniakiem.
Gdy tylko wychodzę na podziemny parking, dobiega mnie dźwięk uruchamianego silnika. Rozglądam się po rzędach aut i dostrzegam włączone reflektory jednego z nich.
Wielkie bydlę, z przyciemnianymi bocznymi szybami, drogie pewnie jak diabli, ze znaczkiem na kuprze BMW X4. No tak, jakie ego, takie auto. Podchodzę do SUV-a, otwieram drzwi i pakuję się do środka. Momentalnie zostaję osaczona przez eleganckie wnętrze, męski zapach i bliskość mojego szefa, którego postawna, emanująca pewnością siebie sylwetka zdaje się zagarniać całą przestrzeń.
– Jestem – odzywam się jak głupia, bo przecież widać, że jestem.
– Ma pani wszystko, o co prosiłem?
– Tak.
– Proszę zacząć od bilansów z ostatnich pięciu lat w kolejności achronologicznej. – Jan rusza z parkingu.
– Myślę, że nie ma takiej potrzeby. Wystarczy rok poprzedzający fuzję.
– Widocznie pani nie zrozumiała, więc powtórzę. Klient ma kontrolę z powodu niezgłoszenia...
– Zrozumiałam doskonale – przerywam mu w połowie zdania. – A kontrola jest bezpodstawna. Spendimex nie miał obowiązku zgłaszania fuzji. Ich obrót w roku poprzedzającym połączenie z Viramo i Kodo wyniósł czterdzieści dziewięć milionów siedemset dwadzieścia osiem tysięcy euro. Obowiązek zgłoszenia w przypadku polskich firm następuje zaś wówczas, gdy obrót wynosi powyżej pięćdziesięciu milionów euro.
Engler zerka na mnie z ukosa. Chyba go zaskoczyłam.
– Proszę wyjąć wydruk z sumą obrotów.
– Nie mamy zbiorczego dokumentu. Każdy miesiąc jest osobno.
Ściąga brwi.
– To skąd pani wie, jaki był obrót za cały rok, skoro dopiero wydrukowała pani pliki?
– Policzyłam w windzie.
Samochód zwalnia, rozlega się dźwięk włączanego kierunkowskazu, zjeżdżamy na pobocze. Engler zaciąga ręczny, włącza awaryjne światła, odwraca się w moją stronę...
– Pani Mario, być może nie wyraziłem się wystarczająco jasno – zaczyna poważnym tonem. – Nasz klient dopuścił się poważnego uchybienia, oczekuje od nas fachowej pomocy i rzetelnego podejścia, a nie zliczania na kolanie kwot wynoszących miliony euro.
– Nie na kolanie, tylko na stojąco, w windzie. – Otwieram teczkę, wyciągam wydruki z ostatnich dwunastu miesięcy poprzedzających fuzję i podaję je Janowi. – Jak pan nie wierzy, proszę samemu sprawdzić.
Jego nozdrza się rozszerzają, ale wyraz twarzy nadal pozostaje niezachwiany. Stoik jak się patrzy.
– Pani Mario. To nie są warunki i nie czas na takie wyliczenia. Analiza takich danych to godziny pracy w Excelu, a nie cztery minuty wklepywania kwot w kalkulator na telefonie, czego najwyraźniej dokonała pani podczas przejazdu windą z trzydziestego trzeciego piętra na minus pierwsze.
– Nie liczyłam tego na kalkulatorze, tylko w pamięci.
Jego brwi podjeżdżają wysoko do góry. Na bank myśli, że jestem niespełna rozumu. A że zdecydowanie wolę być postrzegana jako dziwoląg (do czego przyzwyczaiłam się już w szkole), niż jako osoba, której brakuje kilku zwojów pod czaszką, dodaję z uśmiechem:
– Proszę podać dwie dowolne, skomplikowane liczby powyżej stu tysięcy.
– Słucham?
– Nie wierzy mi pan, że obliczyłam prawidłowo obrót roczny w cztery minuty, bez użycia Excela. Proszę więc zaproponować dwie dowolne liczby, a ja podam panu wynik ich dodawania. Jeśli się pomylę, ma pan prawo mnie zwolnić. Jeśli natomiast wynik będzie poprawny, przeprosi mnie pan, da mi premię uznaniową za ten miesiąc i zrobi coś z tym zepsutym klimatyzatorem nad moim biurkiem, który podobno jest sprawny.
Widok miny Jana – bezcenny. Wygląda, jakby właśnie zdał sobie sprawę z tego, że zatrudnił wariatkę. Patrzy na mnie. Myśli. Albo mnie zaraz wypieprzy z auta na zbity pysk, albo...
Sięga do kieszeni spodni po telefon, wpisuje coś na ekranie, a ja, choć nie jestem w stanie wyczytać żadnych emocji z jego twarzy, jestem pewna, że właśnie wysyła SMS-a do szefowej działu HR z poleceniem przygotowania wypowiedzenia dla Marii Gabary.
------------------------------------------------------------------------
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki
------------------------------------------------------------------------