Mój ukochany syn - ebook
Mój ukochany syn - ebook
Josh miał dziewiętnaście lat i świat u stóp, kiedy wszystko się zmieniło. Niespodziewane pogorszenie zdrowia psychicznego doprowadziło do myśli i planów samobójczych. Jego matka, autorka bestsellerów Amanda Prowse, zaczęła desperacko szukać sposobów, by mu pomóc. Cierpienie Josha było cierpieniem całej rodziny. Każdego dnia bliscy obserwowali jego walkę, bojąc się chwili, w której mógłby ją przegrać.
Statystyki dotyczące zdrowia psychicznego dzieci i młodzieży są przerażające. Poczucie bezradności rodziców i ich cierpienie nie zna granic.
Ta książka to prawdziwy i szczery opis życia z depresją. To rozdzierająca serce opowieść matki o bólu patrzenia na cierpienie ukochanego dziecka.
Kategoria: | Literatura faktu |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-8280-964-0 |
Rozmiar pliku: | 1,1 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
NIE RÓB TEGO.
Nie kasuj czegoś, co może się okazać fantastyczną przyszłością. Świat jest wielki, a możliwości – nieskończone. Wiedz, że ten świat jest lepszym miejscem, kiedy ty w nim jesteś. To cholernie ciężka walka – prawdopodobnie najtrudniejsza, do jakiej staniesz – ale dasz sobie radę.
Ja to zrobiłem.
Nadal to robię.
Wiem, że i ty potrafisz.
Josh
Chciałabym zadedykować tę książkę wszystkim ludziom, którzy opiekują się osobą cierpiącą na depresję lub inne zaburzenie psychiczne, oraz wszystkim tym, którzy taką osobę kochają. Wasza droga nie jest najłatwiejsza; jest trudna i zapewne otrzymujecie mniejsze niż inni wsparcie. Wiedz, że kiedy ronisz łzy frustracji, kiedy chce ci się wyć do księżyca, bo tak bardzo pragniesz jakiejś wskazówki, kiedy pytań jest wiele, za to odpowiedzi mało, kiedy boli cię całe ciało pod koniec kolejnego ciężkiego dnia z mięśniami zasupłanymi od nerwowego napięcia – nie jesteś sam. Jest nas wielu, mimo że kochanie kogoś, kto cierpi w ten sposób, może sprawiać wrażenie najbardziej samotnego zajęcia na świecie. Jest nas wielu, mimo że często czujemy się tak, jak gdyby nikt nie był w stanie zrozumieć naszego życia. Jest nas wielu, mimo że odnosimy wrażenie, iż nikogo to nie obchodzi.
NIE JESTEŚ SAM!
Uważam, że w odniesieniu do nas trafne są słowa, które wypowiedział Pablo Casals: „Dla całego świata możesz być tylko jedną osobą, ale dla jednej osoby możesz być po prostu całym światem”. Dla tych, których kochamy i o których się troszczymy, to zdanie często może być prawdą. Co za niesamowita odpowiedzialność! Ale, niech to licho, co za niesamowity zaszczyt…
Amanda Xx
Napisaliśmy tę książkę na podstawie naszych wspomnień dotyczących opisanych tu wydarzeń. Niektóre z nich zostały przedstawione w skomasowanej formie, a pewne dialogi odtworzyliśmy z pamięci. Staraliśmy się być szczerzy, lecz zaakceptujcie fakt, że nasza pamięć jest zawodna.PROLOG
Josh
Podjęcie decyzji o zakończeniu życia przyszło mi łatwo. Wbrew temu, co być może sobie wyobrażasz, obyło się bez wewnętrznych sporów z konsekwencjami tak ostatecznego kroku. W ogóle ich nie toczyłem. Do chwili, w której doszedłem do wniosku, że wymknięcie się z tej egzystencji to prawdopodobnie najlepsze, co mogę zrobić, zatraciłem już zdolność głębszego zastanawiania się nad czymkolwiek lub kimkolwiek. Miałem tak wypaczone poczucie rzeczywistości, że znalazłem się poza granicami rozsądku. Nie towarzyszył mi smutek, tylko odrętwienie. Ten stan ciągnął się bez końca. Byłem wyczerpany i nie czułem się gotów, by rozważać myśl, że resztę dni przyjdzie mi spędzić w tym nieskończonym, pustym kręgu rozpaczy. Jaki w tym sens?
Tamtego dnia obudziłem się z umysłem zaćmionym mgłą, do której zdążyłem się przyzwyczaić. Wszystkie myśli płynęły powoli i zlewały się ze sobą, przez co racjonalne rozumowanie stało się niemożliwe. Musiał nastać dzień, jako że słońce bez większego powodzenia próbowało przebić się przez nieustannie opuszczone rolety. Kilka tygodni wcześniej rzut okiem na błękitne niebo za oknem był dla mnie nieomal gratką, przełamującą monotonię dnia, ale to już minęło. Czas zatracił wszelkie znaczenie: mogłem przebywać w tym pokoju równie dobrze pięć dni, jak i trzy tygodnie, sypiając po osiemnaście godzin na dobę, a pozostałych sześć spędzając w podobnym do transu zamroczeniu, w którym wpatrywałem się w sufit. Łóżko było niczym wyspa; tak się składa, że znajdowało się w średnio dużym brytyjskim mieście, lecz jeśli chodzi o moje poczucie osamotnienia i izolacji, równie dobrze mogło tkwić gdzieś na południowym Pacyfiku. Sporadycznie opuszczałem swoją wyspę, żeby napić się wody, coś zjeść lub skorzystać z toalety, jednak ostatnio nawet pragnienie mnie zawodziło. Łóżko przyciągało mnie tak, jak gdybym starał się uciec z czarnej dziury. Czułem się jak za horyzontem zdarzeń i nawet najwspanialsze zaproszenie wszech czasów nie skusiłoby mnie do opuszczenia tej przestrzeni o wymiarach sto osiemdziesiąt na sto dwadzieścia centymetrów, stanowiącej cały mój świat.
Nie dostrzegałem mojego otoczenia, ale z perspektywy czasu myślę, że musiało być dość odstręczające. Kawalerka, w której bez reszty pochwycił mnie napad choroby, była wymarzonym lokum dla każdego studenta – obszerna jak na jedną osobę, z nowiutkimi urządzeniami i wszelkimi wygodami, stanowiła materialny fundament znakomitego roku. Lecz do krytej parkietem podłogi przywarły brudne ubrania i stare pojemniki po jedzeniu na wynos. Moja pościel od miesięcy nie zaznała prania, nie umiałem też w żadnej skali czasowej określić, kiedy ostatnim razem brałem prysznic. To jednak nie miało znaczenia; nic się nie liczyło. Nawet same barwy świata ściemniały, aż pozostała po nich jedynie skala szarości.
W ciągu nieznanego mi okresu moje emocje dzień po dniu wykruszały się w sposób tak subtelny, że aż niedostrzegalny. Stałem się pustą łupiną pozbawioną emocji. Nie byłem już smutny; nie czułem nic. Odczuwanie smutku oznaczałoby poprawę; zdolność doświadczania jakichkolwiek emocji opuściła mnie już dawno.
Otworzyłem opakowanie z tabletkami. Uderzył mnie bijący od nich odór siarki. Tabletki stanowiły rozwiązanie, a tym samym coś definitywnego, jakiś wyznacznik w tym wykorzenionym życiu.
Często rozmyślam o tym chłopaku siedzącym w nogach łóżka z dłonią pełną tabletek. Chłopaku żyjącym w przestrzeni pomiędzy mrokiem a światłem. Myślę o tym, jak jego historia tamtego dnia nieomal dobiegła kresu. Myślę o jego rodzinie opowiadającej o jego życiu, które stało się tak przytłaczające, a teraz ograniczało się zaledwie do przypisu do rodzinnych dziejów. To ja byłem tym chłopakiem; tamten dzień nie stał się moim ostatnim, ale było blisko.WSTĘP
Amanda
Trudno pisać uczciwie o depresji, samobójstwie i wszystkich tych niełatwych do przełknięcia prawdach, które się z nimi wiążą; trudno znajdować pozytywy i nadzieję, bo to mroczny temat, na który wolimy nie rozmawiać. My jednak zamierzamy spróbować. Razem z Joshem chcielibyśmy opowiedzieć, co się stało, kiedy ta choroba postanowiła zamieszkać w zwyczajnym domu z nami, zwyczajną rodziną. Myślałam, że depresja – coś przerażającego, trudnego do zrozumienia, a jeszcze trudniejszego do zaakceptowania – przytrafia się innym ludziom. Okazuje się, że zaliczamy się do tych „innych”. No proszę.
Książka Mój ukochany syn zawiera opowieść o depresji Josha do momentu, w którym nie tylko rozważał odebranie sobie życia, ale także planował czas i sposób popełnienia tego czynu i prawie mu się udało. To pierwszy raz, kiedy Josh lub ja wypowiadamy się publicznie na temat demona, którego dźwiga na barkach. Była to najcięższa próba, jaką kiedykolwiek jako rodzina musieliśmy przetrwać, głównie dlatego, że my, rodzice – Simeon i ja – wiedzieliśmy żałośnie mało o tym, jak sobie poradzić z taką sytuacją, a częściowo również dlatego, że ta choroba nie zawsze ma akuratne, przewidywalne i optymistyczne zakończenie, z którego my, ludzie, czerpiemy pociechę. To prawie tak, jak gdyby poradzenie sobie z czymś umożliwiała nam świadomość, że dana sytuacja nie będzie trwała wiecznie – a co, jeżeli będzie? W istocie słowa pokrzepienia często opatruje się takim motywem: „Czas to wspaniały uzdrowiciel” lub: „Czas leczy wszystkie rany” albo nawet: „To również minie…”. Ale w przypadku depresji naszego syna przyszedł taki moment, kiedy musieliśmy się pogodzić z tym, że żadne z powyższych stwierdzeń może nie mieć zastosowania. Ta myśl podziałała na nas i naszego syna druzgocąco – może już na zawsze pozostanie podatny na tę chorobę i może te „niezłe” dni, w których chodzi po prostu o to, by jakoś sobie radzić, w rzeczywistości stanowią szczyt tego, co da się osiągnąć. Ta myśl bynajmniej nie ułatwia nam życia.
To jest książka, którą chciałabym móc przeczytać w najgorszych chwilach naszej drogi, po którą chciałabym móc sięgnąć, kiedy świat jawił się jako bardzo samotne miejsce, ja zaś, prawdę mówiąc, kwestionowałam wszystko, co było mi drogie, nawet trafność własnej oceny sytuacji. Często myślę o nas wszystkich, którzy wieczorem kładą się do snu, czując w żołądku supeł naszych trosk o dzieci; wyobrażam sobie wtedy, że te supły są zrobione z niewidzialnej nici, która wiąże nas ze sobą, i ta myśl daje mi pociechę, bo razem stajemy się silniejsi, a gdy o tym rozmawiamy, życie robi się odrobinę lepsze i łatwiejsze. W środku nocy nadal wątpię we wszystko, co kiedyś uważałam za oczywiste, za filary, na których wspiera się moje życie – w mój styl macierzyństwa, ludzkie umiejętności, wybór kariery zawodowej, a nawet moje małżeństwo. Czy jestem najgorszą na świecie matką? Czy choroba brata dotknęła naszego drugiego syna, Bena, w sposób, którego jeszcze nie rozumiem? Czy to przeze mnie Josh tak się czuje? Jak długo jeszcze mój mąż zdoła znosić moją nieobecność myślami? Co może się stać z nami jako parą, gdy każdą chwilę na jawie kradnie nam depresja Josha, tkwiąca niby głaz w samym środku każdej rozmowy, jak gdyby tylko czekała, aż się o nią potkniemy? Zadaję sobie pytanie, czy nie jestem samolubna przez to, że piszę powieści, odizolowana w swoim małym świecie, podczas gdy wydaje się, że sprawy wymykają się spod kontroli. Czy coś przeoczyłam? Jak możemy żyć jako rodzina, jak mamy funkcjonować? A co najważniejsze: dlaczego tak się stało? Dlaczego mój młodszy syn znalazł się ostatecznie w takiej sytuacji, a ja nie dostrzegłam, co się święci?
Z niemałą dumą mogę napisać, że zaliczamy się do tych rodzin, które otwarcie rozmawiają ze sobą przy kolacji i nie uznają przy tym zakazanych tematów. Jesteśmy rodzicami, którzy jeżdżą z naszymi synami, Joshem i Benem, na wakacje i mają zwyczaj znać ich przyjaciół, partnerki oraz codzienne sprawy; sądziłam, że to mamy przerobione. Gdyby mnie ktoś spytał, odparłabym pewna siebie, nawet z odrobiną samozadowolenia, że znam swoje dzieci lepiej niż ktokolwiek inny i wiem, co się z nimi dzieje. Okazuje się, że wcale nie. A to dla mnie bardzo trudne do zaakceptowania.
Myślę, że książka taka jak ta pomogłaby mi na dwa sposoby: po pierwsze, uświadomiłaby mi, że nie jestem sama, a inne rodziny również potykają się, brnąc po omacku tą straszliwą drogą; po drugie, dałaby mi wgląd w przeżycia kogoś cierpiącego, bo chciałam jedynie wiedzieć, jak najlepiej pomóc Joshowi. Chciałam, żeby ktoś mi powiedział, jak postąpił i w jaki sposób przyniosło to poprawę.
Choroba Josha zmiażdżyła jak młotem wszystko, co przyjmowaliśmy za oczywiste, okradła nas z każdej radosnej myśli i czynności za pomocą tkwiącego w nas głęboko strapienia o to, jak mógłby wyglądać nasz świat, gdyby syn odebrał sobie życie. Często to jedyne, o czym mogę myśleć.
To trwa bez przerwy.
To wyczerpuje.
Spisując to wszystko, musieliśmy przeżyć na nowo te okropne wydarzenia, sprawy, które mieliśmy nadzieję zapomnieć, a ja ponownie musiałam stanąć oko w oko z faktem, że mój syn chciał przestać żyć. Opisywanie pewnych aspektów tej historii było z pewnością straszne, a jednak – co dziwne – poznanie stanu jego umysłu w momencie, gdy mógł umrzeć, daje mi najwięcej pociechy.
Nie potrafię odpowiednio opisać godzin, które spędziłam w najgłębszej rozpaczy, w powodzi samooskarżeń, próbując wyobrazić sobie udrękę, jaką musiał odczuwać Josh w chwili, kiedy zupełnie sam czuł, że samobójstwo to najlepsze, co może wybrać. Wyobrażałam go sobie w wielu wcieleniach, ale zawsze we łzach, w beznadziejnym smutku i samotności, a jego dorosły wizerunek nakładał się na obraz malca wpatrującego się we mnie wielkimi oczami i wyciągającego ku mnie ramiona, kiedy przytulenie i herbatnik stanowiły remedium na chyba wszystkie bolączki. I ta myśl, że w tamtej chwili nie było mnie przy nim, że był sam… To najgorsze, co każdy kochający rodzic może sobie wyobrazić, budzi to bowiem poczucie, że się zawiodło.
Jednakże słowa Josha o tamtym rzeczywistym dniu dały mi fantastyczny, pożądany wgląd w jego umysł, rozwiały mój mit i stonowały pobudzone emocje, a ja czerpałam z tego wielką pociechę. Syn powiedział mi, że był daleki od wyobrażonego przeze mnie stanu rozpaczliwego smutku i jeśli w ogóle coś odczuwał, to ulgę; przede wszystkim to wrażenie zdołało się przebić przez spowijający go pancerz odrętwienia. To przypominało – choć w zupełnie innej skali – odczucie, którego doświadczyłam, kiedy zaledwie po godzinie od zostawienia zapłakanego Josha w przedszkolu odebrałam telefon i usłyszałam: „Całkiem się uspokoił! Bawi się klockami Lego i wcale nie jest smutny! Niech się pani ani trochę nie martwi…”.
Pamiętam, jak wtedy, jako mama samotnie wychowująca dziecko (mniej więcej osiem lat przed poznaniem Simeona), poczułam, że ściskanie w żołądku ustępuje, a ja mogę się zająć roboczym dniem. Ogarnęła mnie ulga, mogłam skoncentrować się na pracy, ciężar spadł mi z serca i, owszem, czułam się szczęśliwa. Teraz poczułam się tak samo, ale ulga, zrzucony z serca ciężar i uczucie szczęścia były oczywiście o wiele, wiele większe.
Jednym z nieoczekiwanych przywilejów płynących z roli pisarki jest fakt, że ludzie kontaktują się ze mną i dzielą się swoimi historiami, a wiele z nich to płynące z głębi serca przeżycia; często mam wrażenie, że pozbywają się sekretu zbyt długo krępującego ich umysły. Wiele z tych opowieści dotyczy ukochanych osób odbierających sobie życie. Zwykle wyłaniają się z tego zdumiewająco podobne obrazy. Pewien mężczyzna opowiedział mi o kochanej kobiecie, która na ostatni posiłek przyrządziła sobie swoją ulubioną potrawę i zjadła ją samotnie, pozostawiając po sobie w kuchni cudowny bałagan, a on teraz wyobraża sobie, jak ona delektuje się każdym kęsem i z uśmiechem podnosi do ust kieliszek. To wyobrażenie przyniosło mu olbrzymią pociechę. Inna osoba, kobieta, opisała ze szczegółami, jak syn wyruszał, pogwizdując, na cudowną wędrówkę, ale zawrócił, by złożyć pocałunek na policzku matki. Ogromnie pocieszył ją fakt, że chłopak swoim ostatnim pocałunkiem zechciał obdarzyć właśnie ją. Wydało jej się to stosowne, jako że to ona obdarzyła go pierwszym pocałunkiem w życiu.
Są również inne historie związane z samobójstwem, którymi ufnie dzielono się ze mną z prośbą o zachowanie ich w tajemnicy, ale wszystkie zawierały albo wątek poprawy nastroju i poczucia akceptacji, albo przynajmniej spokojnej rezygnacji. Nigdy nie posunęłabym się do czegoś tak rażącego jak sugestia, że zaczynam rozumieć, przez co przechodzą takie osoby lub ich bliscy. Nie rozumiem. Oczywiście, że nie. Powiem tylko tyle: osobiście czerpałam wielką pociechę z faktu, że kiedy miało się stać najgorsze, Josh był spokojny.
Spokojny.
To trudna sprawa, bo aż do ostatniego tchu będę walczyć o to, by zatrzymać go przy sobie, by utrzymać go przy życiu. Świat bez Josha po prostu trudno mi sobie wyobrazić, a mimo to ta myśl przypomina mi najdrobniejszą rankę zrobioną brzegiem kartki papieru na opuszce palca – bezustanne ostre przypomnienie, że zawsze pragnęłam dla Josha szczęścia i spokoju. Ale jakim kosztem?
Mój piękny, doskonale niedoskonały syn trzymał w ręce pigułki umożliwiające samobójstwo i przygotowywał się, by skończyć z życiem i zniknąć z tego świata.
Miał dziewiętnaście lat.
Podczas pisania tej książki dowiedziałam się więcej, niż kiedykolwiek mogłam przypuszczać, o wewnętrznym działaniu umysłu Josha i jego procesach myślowych, i bez reszty podziwiam jego żywiołową szczerość i siłę – chodzi nie tylko o jego zdolność wypowiadania się o najboleśniejszym z wydarzeń, lecz także o to, że trochę lepiej rozumiem walkę, jaką toczy każdego dnia. Nic dziwnego, że czuje się taki zmęczony. Z jego opowieści i wspomnień dowiedziałam się też mnóstwo na temat mojego stylu macierzyństwa, a niektórych z tych przemyśleń bardzo trudno mi było słuchać – ale było to konieczne, zwłaszcza jeśli chcemy mieć jakąś szansę na zmianę w życiu mojego syna. Obecnie komunikujemy się ze sobą bardziej otwarcie, szczerzej i trochę tak, jak się odrywa od skóry za mocno przyklejony plaster – żałuję, że nie zrobiliśmy tego szybko i natychmiastowo już dawno, dawno temu.
Wierzę, iż fakt, że syn nadal żyje, sprowadza się do dwóch przyczyn: kilku prostych działań, które kupiły cenny czas, oraz całego mnóstwa szczęścia.
Te wspomnienia napisałam ja, Amanda, nieprzygotowana do swej roli mama starająca się ze wszystkich sił (często bez skutku) powiedzieć i zrobić coś właściwego – wraz z mężem u boku próbować utrzymać syna przy życiu, pracując na rzecz jego szczęścia – oraz mój syn Josiah (Josh), który tak długo mógł oglądać życie wyłącznie przez mgłę depresji i niczego nie pragnął bardziej niż ustania niekończącego się bólu nicości.
Mówimy odrębnymi głosami otwarcie, prosto z serca, kreśląc nasze nader odmienne punkty widzenia na życie Josha, które stało się dla niego karkołomną kolejką górską. Powinnam chyba teraz powiedzieć, że ten nieproszony gość nadal przebywa w naszym domu, ale od jakiegoś czasu, a przynajmniej dzisiaj, tkwi zamknięty na klucz na strychu i pozostaje pod kontrolą. Powinnam chyba również zdradzić, że nie ma w książce cudownego, triumfalnego momentu wypełnionego szczegółowym opisem dotarcia Josha do miejsca zwanego szczęściem ani sceny, w której Simeon i ja siedzimy z kieliszkami w dłoniach i wspominamy trudne czasy.
Depresja Josha stała się także moim panem, który rządzi mną za pomocą strachu. W spokojniejszych chwilach słyszę, jak podzwania łańcuchami i kopie w drzwi, za którymi jest zamknięty. Mój strach odrobinę osłabł, lecz nadal tu jest. Wciąż obawiam się zrobić lub powiedzieć coś nieodpowiedniego – boję się, że to „coś nieodpowiedniego” może się stać ostatnią kroplą przepełniającą czarę, czynem lub zdaniem budzącym w synu pragnienie odebrania sobie życia. To jest jak balansowanie na ostrzu noża pomiędzy otchłanią po obu stronach, przy czym ten nóż płonie, ja jestem bosa, z nieba jak deszcz sypią się kule, nie mogę złapać tchu, nad moją głową krąży rozgniewany smok i nikt nie usłyszy mojego wołania o pomoc…
Trudno mi napisać, a jeszcze trudniej powiedzieć na głos, że mój syn, moje piękne, ukochane dziecko, a obecnie mężczyzna, cierpi na chorobę, która oznacza – przynajmniej niekiedy – iż wolałby nie istnieć.
Te słowa wydają mi się groteskowe nawet wtedy, gdy na nie patrzę.
Wolałby nie istnieć…
Jak mogło mu to przyjść do głowy i jak doszło do tego, że próbował odebrać sobie życie?
Syn jest i zawsze będzie miłością mojego życia. To doświadczenie było straszliwe, podkopujące energię, łamiące morale, wyczerpujące; lista negatywnych określeń jest długa. Ale to nie znaczy, że w kwestii bycia mamą Josha chciałabym coś zmienić. Nic z tych rzeczy.
Syn jest moją największą radością i był nią od chwili, kiedy po raz pierwszy złożono go w moich ramionach, z przypłaszczonym noskiem i twarzyczką czerwoną jak pomidor. Tamtego dnia, kiedy dopiero co się urodził, życzyłam mu wielu rzeczy, jednak nigdy, przenigdy nie wyobrażałam sobie, że najbardziej ze wszystkiego będę się modliła o to, by mój piękny chłopiec nie zginął z własnej ręki.
A tu proszę: oto prawdziwe życie i w odróżnieniu od moich powieści, w których tworzę dla bohaterów najzmyślniejsze i najbardziej zadowalające sytuacje, wydaje się, że sprawy układają się trochę inaczej. Oczywiście nie doszliśmy jeszcze do końca, wciąż mamy czas, ale co się dzieje w tej chwili?
Najszczerzej będzie chyba powiedzieć, że życie jest… nieprzewidywalne.
Kłopot polega na tym, że nie ma tu mapy, podręcznika ani instrukcji ze wskazówkami. Chciałabym mieć coś takiego. Żeby tak ktoś mi powiedział, jak mam chłopaka naprawić! Powiedział mi, co robić. Chcę znaleźć tę czarodziejską tabletkę, która zmieni wszystko na lepsze. Ale zamiast tego muszę znajdować drogę w mroku po omacku i często się potykam. Prawda wygląda tak, że niewiele jest rzeczy, którymi życie może ugodzić cię boleśniej niż widok cierpienia twojego dziecka. Odczuwa się to niczym najokrutniejszy cios. Życie z Joshem przypomina jazdę kolejką górską, lecz taką, na której w ciągu ostatnich kilku lat wzniesienia się obniżyły, a spadki zrobiły się jeszcze głębsze. Powtarzałam sobie – często w środku nocy, w tych samotnych, mrocznych godzinach, kiedy w skotłowanej pościeli, z włosami lepiącymi się do twarzy płaczę w ramionach męża lub kiedy myśli wrzeszczą wniebogłosy, a sen ulatuje – że bez względu na to, jak trudne są te przeżycia dla mnie, dla nas jako rodziny, bez porównania trudniej żyje się Joshowi.
Nie żeby łatwo było o tym zapomnieć – w niektóre dni jego twarz przypomina udręczony obraz snujący się z pokoju do pokoju, ale to są te złe dni, o których staram się nie rozmyślać. Zdarzają się też takie – rzadko – kiedy syn się śmieje, śmieje się w głos! W moich uszach to brzmi niczym najpiękniejsza muzyka. To dźwięk niosący ulgę, radość i, co najważniejsze, nadzieję. A te przypływy nadziei są dla mnie niczym dryfująca w morzu belka, do której przywieram.
Owszem, jest ciężko. Jak głosi zdanie wywołujące oddźwięk u wszystkich rodziców, a przynajmniej u wszystkich kochających: ból Josha jest moim bólem. Jego radość jest moją radością, a jeśli zechce zniknąć z powierzchni ziemi i poszukać wiecznego spokoju, jedno wiem na pewno: zabierze ze sobą moje serce i duszę. A co zostanie? Nic poza łupiną, która była mną, otchłanią pustki wypełnioną bólem straty.
Wyznaję, że pochłania mnie myśl o tym, jak powstrzymać Josha przed czynem nie do pomyślenia, jakim byłoby odebranie sobie życia. Powoli, ostrożnie zaczynamy powrót z „tamtej strony”; nadal staramy się zebrać w całość okruchy informacji o tym, co się stało, jak się znaleźliśmy „tam” i dokąd się udamy „stąd”.
Kiedy spoglądam za siebie na sześć ostatnich lat, czuję się trochę tak, jak gdyby porwało nas w niebo wirujące tornado, które spadło na nas z taką siłą, że nie mieliśmy czasu, by złapać oddech lub ułożyć jakiś plan. Obracało i kręciło nami bez chwili wytchnienia. Braliśmy cięgi, czuliśmy się wyczerpani i mogliśmy jedynie trzymać się siebie, kurczowo uczepić się najbliższych osób i żywić nadzieję, że kiedy wylądujemy – cali, o ile dopisze nam szczęście – może chociaż w ogólnych zarysach rozpoznamy teren, po którym będziemy się błąkać.
W takiej sytuacji się znajdujemy: wylądowaliśmy prawie cali i błąkamy się, oszołomieni i, owszem, trochę zdezorientowani, oceniając szkody, próbując ustalić, co można uratować, i tak naprawdę nie żałując tego wszystkiego, co straciliśmy, czując jedynie wdzięczność – więcej niż wdzięczność – bo znaleźliśmy się na stałym gruncie i mamy czas złapać oddech. Wypełnia mnie szczęśliwa świadomość każdego dnia spędzonego w świecie, w którym żyje Josh, ponieważ wiem, że skoro on jest tutaj, jest też czas.
Mam na imię Amanda, ale możesz mówić mi Mandy. Jestem mamą chłopaka tkwiącego „pomiędzy”, który z trudem dostrzegł, jak olśniewające może być życie, a to moja opowieść.ROZDZIAŁ PIERWSZY
AMANDA
„Dzień, w którym poznałam miłość życia: mojego chłopczyka”
„Gdybym otrzymał kwiat za każdym razem, gdy pomyślałem o tobie…
Mógłbym przechadzać się po moim ogrodzie przez całą wieczność”.
Alfred Tennyson
Spędziłam mnóstwo czasu na powrotach myślami do tamtych dni, kiedy byłam samotną mamą, starałam się bowiem ustalić, co mogłam i powinnam była zrobić inaczej, żeby nie tak wyglądało życie Josha. W głowie utkwiło mi wspomnienie jednego konkretnego dnia. Jechałam przez The Downs, dużą, wypełnioną zielenią otwartą przestrzeń, ozdobę miasta Bristol. Był wczesny poranek, a my zmierzaliśmy do przedszkola. Siedzący na fotelu pasażera Josh ściskał w rączce torbę z książkami; miał na sobie szare szorty, podkolanówki, letnie sandały i bluzę z herbem jego wymarzonej szkoły, której czesne przez większość nocy spędzało mi sen z powiek. Jak zawsze gawędziliśmy na rozmaite tematy, takie jak zalety Nutelli w porównaniu z miodem oraz to, kto jest Josha ulubionym bohaterem kreskówki Dawno temu w trawie i dlaczego. Całkiem swobodnym tonem zadałam mu pytanie, kim chce zostać, gdy dorośnie. Nieco skonsternowany, wpatrywał się w okno, więc podrzuciłam mu kilka sugestii w nadziei – co muszę teraz wyznać z niemałym wstydem – że któreś z tych ziaren może wykiełkuje. Myślałam, że utoruję w ten sposób drogę do czekającego Josha wspaniałego życia.
– Mógłbyś być lekarzem. Albo artystą, może muzykiem?
Syn milczał przez chwilę, wpatrując się jak sparaliżowany w życie kipiące w ten pogodny dzień za oknem jadącego powoli auta. Wreszcie obrócił się ku mnie i rzekł:
– Myślę, że kiedy dorosnę, będę chciał kosić trawę na The Downs.
Roześmiałam się w głos.
– Naprawdę, Joshy? Możesz być, kim tylko zechcesz. Będziesz miał znakomite życie! Możesz robić wszystko. Pisać sztuki albo badać kosmos jako astronauta! Tylko pomyśl, nie chciałbyś zdobywać gór, zostać chirurgiem albo muzykiem?
Pokręcił głową i powiedział smutno, lecz stanowczo:
– Nie, mamo. Myślę, że chciałbym kosić trawę na The Downs.
– Dlaczego? Czemu chcesz to robić, kochanie?
Jeszcze nie spotkałam trzylatka bez szalonych porywów fantazji na temat dorosłego życia. W tym cudownym okresie praktyczne rozumowanie jeszcze nie tłumi marzeń, zatem myśl o zostaniu pogromcą lwów, który w tym samym czasie pracuje w cukierni, albo kapitanem statku, a jednocześnie słynnym perkusistą kapeli rockowej wydaje się możliwa do zrealizowania. Dlaczego nie? Przyznaję, że poczułam się zainteresowana, trochę skonsternowana i – ponownie napiszę z niemałą dozą zażenowania – cokolwiek rozczarowana dość przyziemną odpowiedzią syna. Teraz dostrzegam, że to dlatego, iż przeżywałam w głowie przyszłe życie Josha. Ono zaś przedstawiało się wspaniale. Widziałam go rosłego, spełnionego, biegnącego przez życie z rozpostartymi szeroko ramionami, gotowego chwytać pełnymi garściami wszystkie jego oferty i naprawdę żyć.
Josh ponownie zwrócił wzrok na okno auta i opalone, roześmiane twarze mężczyzn jeżdżących kosiarkami przypominającymi traktory z przyczepami.
– Bo oni wyglądają na szczęśliwych, mamo.
Pomyślałam, że jego odpowiedź brzmi uroczo i interesująco. Dopiero kiedy spojrzałam na niego, on zaś odwzajemnił się spojrzeniem wyrażającym taki smutek, że chciałam się rozpłakać, uświadomiłam sobie, że syn pragnie czegoś o wiele bardziej ulotnego niż kariera badacza kosmosu. Szczęścia.
– Tak wyglądają, Joshy – musiałam przyznać. – Naprawdę wyglądają na szczęśliwych.
Mój genialny chłopiec w tak młodym wieku odkrył coś, czego zrozumienie zajęło mi całe dekady: że celem jest szczęście. To jest to: szczęście! Kiedy się je osiągnie, wszystko inne jak gdyby trafia na swoje miejsce i nic innego naprawdę nie ma znaczenia. Postanowiłam, że pomogę mu w tym szlachetnym dążeniu.
Zanim zostałam mamą, nie wiedziałam, jak będzie wyglądało macierzyństwo – bo kto to wie? Chcę przez to powiedzieć, że miałam o tym niejakie pojęcie i uważałam, że nauczyłam się czegoś na podstawie obserwowania innych, w tym mojej matki, ale macierzyństwo jest doświadczeniem, którego prawie nie sposób sobie wyobrazić. Myślę, że to przypomina trochę różnicę między czytaniem o nurkowaniu w basenie a rzeczywistym nurkowaniem. Oczywiście wie się, czego się należy spodziewać, można oglądać fotografie lub czytać o technice, bezpieczeństwie oraz doświadczeniach innych, ale to wspaniałe uczucie, kiedy ciało jest zanurzone w wodzie, po skórze przebiegają dreszcze, serce bije jak młotem i włosy falują w wodzie nad głową… to przeżycie wręcz nieziemskie – pewne zmysły są przytłumione, a inne wyostrzone, dźwięki rozlegają się echem, a światło dobiega jak przez filtr. Gdy człowiek unosi się pod powierzchnią wody, czuje się, jakby wkroczył do całkiem innego świata – to można jedynie poczuć.
Myślę, że macierzyństwo przypomina coś takiego.
Natura jest sprytna i wiem, że wyrażam uczucia wielu innych kobiet, kiedy mówię, że gdy tylko mój syn się urodził – dokładnie w tym momencie – wyobrażenie sobie życia bez niego stało się dla mnie prawie niemożliwe. Jak to mówią: to miłość od pierwszego wejrzenia; a jeśli nie miłość, to na pewno więź oparta na poświęceniu bardzo podobna do tego uczucia. Wraz z tą miłością nadeszła też pasja, potrzeba chronienia i pielęgnowania dziecka za wszelką cenę. „Wyluzowana Mandy” odkryła oto nowy rys swojego charakteru: po raz pierwszy w życiu wiedziałam, że aż do śmierci będę się starała powstrzymać wszystko, co zagrozi mojemu dziecku. Nawet myśli o zagrożeniu wystarczały, żeby serce przyspieszało rytm i by ściskało mnie w dołku, jakbym już miała się na kogoś rzucić.
W mniej poważnych chwilach podczas ciąży, w tych cudownych godzinach marzeń, kiedy moje dziecko tkwiło w moim bezpiecznym i przytulnym łonie, kiedy wszystko wydawało się możliwe, a ja nie miałam pojęcia, jak ta nowa istota ludzka zawładnie każdą moją myślą na jawie i legnie u samych podstaw każdej podjętej decyzji, gdyby mnie nakłoniono, mogłabym zapewne snuć domysły, że moje życie z dzieckiem będzie bardzo podobne do jakiejś reklamy firmy Gap. Że będę spokojnie przechadzać się po parku w modnych ubraniach w ciepłym odcieniu beżu z moim pięknym synem u boku. Oczywiście będziemy odziani w pasujące do siebie dżinsy, a on może mieć owinięty wokół szyi szalik w eleganckie paski. Wyobrażałam sobie, że zatrzymamy się, żeby pokarmić samotną kaczkę, ja być może posadzę syna na huśtawce i ze śmiechem odrzucę do tyłu moje lśniące włosy, delektując się myślą, że tak szybko weszłam znowu w obcisłe spodnie, oraz blaskiem słońca w pogodny zimowy dzień. Następnie wrócimy do domu, prawdopodobnie na jakieś zdrowe i pyszne danie, które wstawiłam wcześniej do piekarnika, wykąpię moje maleństwo i okryję je kołderką, pod którą po wysłuchaniu bajki na dobranoc prześpi całe dwanaście godzin. Po czym obudzimy się z uśmiechem i wszystko zacznie się od nowa… Syn dorośnie szczęśliwy, piękny, będzie odnosił sukcesy i ogromnie mnie kochał, a życie okaże się wspaniałe.
Gdyby tylko to mogło być prawdą…
Niemowlęctwo okazało się trudne i wspominam je tak, jakbym tkwiła w wagonie jakiegoś osobowego, który stanął w szczerym polu między Wyczerpanowem a Degrengoladówką. A co do mojej fantazji z reklamą Gapa – byłaby możliwa, gdyby w Gapie kiedykolwiek postanowili sprzedawać przybrudzone tuniki z niemowlęcymi wymiocinami na ramieniu i rozciągnięte legginsy, noszone przez modelkę z włosami niemytymi od miesiąca, wskutek niewyspania wyglądem przypominającą wynędzniałego zombi. Modelkę, która płacze w wannie, bo jej hormony szaleją, która toczy pianę i różne płyny ustrojowe z każdego naturalnego otworu ciała i która wskutek szczególnie trudnego przebiegu ciąży i porodu nie może się zaśmiać, kaszlnąć, czknąć lub pierdnąć, nie mocząc się przy tym. Myślałam, że wszystko będzie łatwiejsze; wystarczy tylko przestrzegać pewnych zasad. Zaiste, co w tym trudnego? Poznałam przecież podstawy: urodzić syna, zapewnić mu ciepło i bezpieczeństwo, dobrze go karmić i dostatecznie obdarzać miłością, być dla niego najlepszym przykładem, słuchać go, dać mu wiarę w siebie i pozwolić rozwinąć skrzydła, ale zawsze, zawsze rozpinać pod nim sieć bezpieczeństwa na wypadek, gdyby miał runąć w dół…
Nie zdawałam sobie sprawy, że będzie upadał często i połamie sobie skrzydła, a próba nakłonienia go, żeby otworzył oczy, nie mówiąc już o lataniu, okaże się najtrudniejsza ze wszystkiego.
Miałam wiele marzeń związanych z nowo narodzonym synem, ale teraz z ręką na sercu powiem, że nie mogę się już mniej troszczyć o takie sprawy jak praca, tytuł naukowy, powołanie lub ocena na jakimś zasranym arkuszu egzaminacyjnym. Życzyłabym mu tylko, żeby odnalazł spokój umysłu. Mam nawet wrażenie, że prośba o „szczęście” to zbyt wiele. Nigdy bym sobie nie wyobrażała, że przez wiele nocy sen z powiek będzie mi spędzać jedna rzecz: jak zatrzymać Josha na tym świecie. Gdy rozpaczliwie płaczę, ludzie często radzą mi, żebym się trzymała tego celu, i pocieszają, że „będzie łatwiej”… No dobra, moje dziecko ma teraz dwadzieścia trzy lata, a ja wciąż czekam!
Umiem jeszcze żartować.
Robię tak wiele razy: śmieję się lub lekko traktuję sprawy, od których serce się kraje. No bo jaki mam wybór?
Ciąg dalszy w wersji pełnej