Mój współlokator jest wampirem - ebook
Mój współlokator jest wampirem - ebook
Dwoje nieznajomych. Jedno mieszkanie.
Czy to będzie miłość od pierwszego… ugryzienia?
Cassie Greenberg potrzebuje nowego miejsca do życia. I to od zaraz. Kiedy trafia na ogłoszenie o niedrogim mieszkaniu na wynajem w pięknej okolicy, czuje, że musi być tu jakiś haczyk. Postanawia jednak zaryzykować. Właściwie nie ma innego wyboru.
Jej nowy współlokator Frederick J. Fitzwilliam jest daleki od normalności. Śpi całymi dniami, nocami robi tajemnicze interesy, mówi i zachowuje się jak bohater dziewiętnastowiecznego romansu. W mieszkaniu zostawia dla Cassie rozczulające notatki, zawsze pyta, jak minął jej dzień, i zabójczo wygląda bez koszuli, w tych rzadkich momentach, kiedy oboje są w domu i nie śpią.
Pomiędzy Cassie i Frederickiem zaczyna iskrzyć. Seksowny współlokator ma jednak pewną tajemnicę, która może stanowić przeszkodę w rozwoju ich relacji.
Czy w obliczu prawdziwego uczucia wyjawi Cassie swój sekret?
Kategoria: | Romans |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-8321-742-0 |
Rozmiar pliku: | 1,3 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Lista rzeczy do zrobienia FJF: 15 października
1. Odkurzyć meble w salonie.
2. Odkurzyć dodatkową sypialnię.
3. Zakupić produkty spożywcze do lodówki i spiżarni przed wizytą panny Cassie Greenberg.
4. Jeśli panna Greenberg nie będzie chciała wynająć wolnego pokoju, zapytać Reginalda, jak dodać zdjęcia do ogłoszenia, aby uniknąć niepotrzebnych interakcji z potencjalnymi współlokatorami w przyszłości.
5. Wymienić książki w bibliotece.
6. Napisać do matki.
MIESZKANIE FREDERICKA ZNAJDOWAŁO SIĘ W RZADKO ODWIEDZANEJ przeze mnie części Lincoln Park. Było położone zaledwie kilka przecznic na wschód od jeziora, na końcu szeregu eleganckich kamienic, które, gdybym miała zgadywać, prawdopodobnie kosztowały kilka milionów dolarów każda.
Wolałam się jednak nad tym zbytnio nie zastanawiać. Samo oddychanie tym samym powietrzem, co ludzie, którzy tu mieszkają, było wystarczająco onieśmielające. Nie musiałam jeszcze pogarszać sytuacji, rozmyślając o tym, że nigdy nie będę w stanie pozwolić sobie na życie tutaj, chyba że wygrałabym w totka lub przebranżowiła się i zaczęła parać przestępczością zorganizowaną.
– Poszukam miejsca do zaparkowania – powiedział Sam, gdy wysiadałam z jego samochodu. Obejrzałam się na niego przez ramię; nie mogłam nie zauważyć, że znowu miał tę swoją zmartwioną minę. – Napisz do mnie, jak tylko wejdziesz, dobrze?
– Dobrze – obiecałam, lekko rozdygotana. Oboje trochę się uspokoiliśmy, gdy zdaliśmy sobie sprawę, że Frederick J. Fitzwilliam może być tylko pseudonimem z Craigslist. Ale cała ta sytuacja wciąż była dziwna.
Otuliłam szczelniej szyję szalikiem. Październik w Chicago zawsze był chłodniejszy, niż sugerowałaby przyzwoitość. Tak blisko jeziora wiatr naprawdę porządnie dawał się we znaki. Wdzierał się pod moją cienką koszulkę, nic sobie nie robiąc z tej mizernej ochrony.
Prawdopodobnie powinnam była założyć swój zimowy płaszcz – nawet jeśli skończyłoby się to zachlapaniem farbą po dzisiejszym wieczorze w bibliotece.
A dokładniej dzisiejszym niesamowicie zabawnym wieczorze w bibliotece, z którego zaplanowania Marcie i ja byłyśmy takie dumne. Gdyby sama liczba płaczących dzieci, które musiały zostać wyniesione z biblioteki po jego zakończeniu, świadczyła w jakiś wymierny sposób o naszym sukcesie, to „wieczór malowania ulubionej księżniczki Disneya” można by uznać za prawdziwy strzał w dziesiątkę. Nie mogłam przestać się uśmiechać, gdy o tym myślałam – mimo że byłam kompletnie nieprzygotowana na tę pogodę i cała się trzęsłam – i mimo że wiedziałam, że odziana w biblioteczną koszulkę z Ulicy Sezamkowej, przestarzałe, sfatygowane dżinsy i pomarańczowe trampki z dziurą na jednym palcu prawdopodobnie wyglądałam, jakbym ubierała się po ciemku w schowku z przyborami malarskimi.
Chciałam, żeby każdy wieczór w bibliotece był wieczorem poświęconym sztuce, mimo iż doskonale zdawałam sobie sprawę z tego, dlaczego to niemożliwe. Wszystkie wieczorki plastyczne niezmiennie kończyły się totalnym chaosem w dziale dziecięcym, z rozpryskami farby na każdej możliwej powierzchni i różnymi tajemniczymi substancjami wdeptanymi w dywan. Jako opiekunkom owych wydarzeń Marcie i mnie doprowadzanie wszystkiego do porządku zajmowało wiele dni.
Jednak w jakiś dziwny sposób wszystkie te niedogodności okazywały się koniec końców bez szczególnego znaczenia. Nie można było być w złym nastroju, gdy przez dwie godziny trzymałam w rękach pędzel i pomagałam uśmiechniętemu chłopcu namalować syrenkę Ariel z jaskrawoczerwonymi włosami, a on jeszcze mi za to płacili. Nawet jeśli teraz miałam poznać potencjalnego nowego współlokatora, który być może – choć niekoniecznie – okaże się seryjnym mordercą.
Cieszyłam się, że Sam będzie na mnie czekał w pobliżu – tak na wszelki wypadek.
Spojrzałam na swój telefon, aby potwierdzić adres i kod domofonu, który Frederick wysłał mi mailem. Ruszyłam do budynku, szybko wprowadziłam kod, aby wejść do środka, a następnie wdrapałam się po schodach na drugie piętro. Rozkoszując się względnym ciepłem ogrzewanej klatki schodowej, roztarłam ręce, zziębnięte po spędzeniu mniej niż dwóch minut na zewnątrz w samym środku pory roku, która w Chicago uchodziła za jesień.
Kiedy wspięłam się na najwyższe piętro i stanęłam przed drzwiami mieszkania Fredericka, przywitała mnie jasnoróżowa wycieraczka z napisem Welcome pod drzwiami. Były na niej przedstawione szczeniak rasy golden retriever i kociak, tulące się do siebie na łące – i stanowiła chyba najbardziej tandetną rzecz, jaką kiedykolwiek widziałam poza siecią Hobby Lobby. Wydawała się tak bardzo nie na miejscu w tym pięknym, wartym wiele milionów dolarów budynku, że przez chwilę zastanawiałam się na poważnie, czy przypadkiem chłód nie poprzestawiał mi czegoś w mózgu i tylko sobie tego nie wyobraziłam.
Ale wtedy drzwi do mieszkania otworzyły się, zanim zdążyłam zapukać – i nagle przestałam myśleć o tandetnej wycieraczce.
– Pani musi być panną Cassie Greenberg. – Głos mężczyzny był głęboki i dźwięczny. W jakiś dziwny sposób wibrował mi aż w dole brzucha. – Dobry wieczór. Jestem Frederick J. Fitzwilliam.
Gdy tak stałam i mrugałam jak głupia na widok osoby, która być może miała zostać moim nowym współlokatorem, dotarło do mnie, że nie zastanawiałam się wcześniej nad tym, jak może wyglądać autor tamtego anonsu. Bo w zasadzie nie miało to żadnego znaczenia. Potrzebowałam taniego miejsca, w którym mogłabym nocować, a mieszkanie Fredericka było tanie – nawet jeśli okoliczności towarzyszące całej tej sytuacji wydawały się nieco… dziwne. Spędziłam sporą część dnia, zastanawiając się, czy wysłanie do niego maila było dobrym pomysłem; czy nie mam przypadkiem do czynienia z psychopatą. Ale… jak mógł wyglądać? To ani na sekundę nie zaprzątnęło moich myśli!
Teraz jednak, gdy stałam tu, nieco ponad pół metra od najwspanialszego mężczyzny, jakiego w życiu widziałam… Cóż, nie mogłam myśleć o niczym innym niż wygląd Fredericka J. Fitzwilliama.
Na oko wydawał się mieć koło trzydziestu lat, choć trudno było ocenić to precyzyjnie, patrząc na jego pociągłą, bladą, lekko kanciastą twarz. A jego głos nie był jedyną rzeczą, która sprawiła, że niemal ugięły się pode mną kolana. O nie – miał również niesamowicie gęste, ciemne włosy łobuzersko opadające mu na czoło, jakby został żywcem wyjęty z dramatu historycznego, w którym ludzie z brytyjskim akcentem całują się w strugach deszczu. Albo jakby był bohaterem ostatniego romansu historycznego, jaki czytałam.
Kiedy obdarzył mnie bladym, wyczekującym uśmiechem, w jego prawym policzku pojawił się uroczy dołeczek.
– Ja… – wydukałam. Ponieważ wciąż byłam dość przytomna, aby pamiętać, że kiedy ktoś się przedstawia, dobry zwyczaj nakazuje powiedzieć coś w zamian, spróbowałam się otrząsnąć, niestety z niezbyt dobrym skutkiem. – Jesteś… eee…
Trzeba mi oddać sprawiedliwość, że wewnętrznie krzyczałam – wręcz darłam się na siebie, żeby przywołać się do porządku. Nie należałam do osób, które zwykły gapić się na ludzi ani automatycznie przechodzić w tryb pożądania natychmiast po spotkaniu kogoś atrakcyjnego. W każdym razie… cóż, nie aż tak! Mimo to… nadal nie byłam pewna, czy w ogóle chcę wprowadzić się do tego mieszkania – ale nie chciałam też, żeby ten facet od razu postawił na mnie krzyżyk tylko dlatego, że zachowuję się jak ostatnia dziwaczka.
Nie miało znaczenia, że Frederick J. Fitzwilliam miał szerokie, muskularne ramiona, które sugerowały, że w młodości być może prowadził drużyny futbolowe do zwycięstw, a teraz nadal regularnie ćwiczy. Nie miało znaczenia, że nosił idealnie skrojony trzyczęściowy garnitur, grafitowoszarą marynarkę i wykrochmaloną białą koszulę, opinającą seksownie te szerokie ramiona, całkiem jakby były szyte na miarę – ani że jego szare spodnie leżały na nim równie dobrze. Nic z tego nie miało znaczenia… ponieważ był to ktoś, kto posiadał pokój, który miałam nadzieję wynająć. Nic więcej się nie liczyło.
Musiałam wziąć się w garść.
Próbowałam skupić się na bardziej ekscentrycznych aspektach jego stroju – falbaniastym niebieskim fularze, który nosił na szyi; wypolerowanych na wysoki połysk oksfordach na jego stopach – ale to nie pomogło. Nawet z tymi niezwykłymi akcesoriami wciąż był najwspanialszym mężczyzną, jakiego kiedykolwiek spotkałam.
Kiedy tak stałam, wrzeszcząc na siebie w duchu, aby przestać się na niego gapić, zbyt bezradna, by zrobić cokolwiek innego, Frederick po prostu wpatrywał się we mnie ze zdumionym wyrazem twarzy. Nie byłam pewna, co w moim zachowaniu go tak bardzo dziwiło. Z pewnością zdawał sobie sprawę z tego, jaki jest seksowny, prawda? Musiał być przyzwyczajony do takiej reakcji ludzi na swój widok. Prawdopodobnie musiał opędzać się od napalonych ludzi obojga płci kijem za każdym razem, gdy wychodził z domu.
– Panno Greenberg?
Przekrzywił głowę na bok, prawdopodobnie czekając, aż sklecę pełne zdanie. Kiedy tego nie zrobiłam, wyszedł na korytarz – najprawdopodobniej po to, aby przyjrzeć się bliżej dziwaczce, która właśnie pojawiła się przed jego drzwiami.
Ale nie patrzył już na mnie. Wbijał wzrok w podłogę, a dokładniej w tę tandetną wycieraczkę u moich stóp.
Wpatrywał się w nią, jakby była odpowiedzialna za rzeź dokonaną na jego rodzinie.
– Reginald – mruknął pod nosem, a potem przyklęknął i poderwał ją z posadzki. – Myśli, że jest taki zabawny, hę?
Zanim zdążyłam zapytać, kim jest Reginald i o czym mówi mój potencjalny współlokator, Frederick skupił całą swoją uwagę z powrotem na mnie. Musiałam wyglądać na kompletnie oszołomioną, bo wyraz jego twarzy od razu złagodniał.
– Czy wszystko w porządku, panno Greenberg? – W jego głębokim głosie pobrzmiewało coś na kształt szczerej troski.
Z trudem oderwałam wzrok od jego idealnej twarzy i spojrzałam na swoje buty.
Skrzywiłam się na widok moich poplamionych farbą, starych, zniszczonych trampek. Byłam tak zdenerwowana, że na śmierć zapomniałam o tym, iż pojawiłam się na jego progu wymazana farbą i ubrana w najgorsze ciuchy, jakie miałam.
– Nic mi nie jest – skłamałam i spróbowałam się wyprostować z powagą. – Po prostu… hmm, jestem trochę zmęczona.
– Ach. – Przytaknął ze współczuciem. – Rozumiem. Cóż, panno Greenberg… czy nadal jest pani zainteresowana obejrzeniem mieszkania dziś wieczorem, aby ustalić, czy odpowiada ono pani potrzebom? Czy może wolałaby pani przełożyć spotkanie, biorąc pod uwagę swoje obecne zmęczenie i… – Urwał, obrzucając mnie boleśnie powolnym, taksującym spojrzeniem.
Zarumieniłam się z zażenowania. Cóż, tak – najwyraźniej nie ubrałam się na tę okazję zbyt stosownie. Ale przecież to niemiało aż tak wielkiego znaczenia, prawda?
W pewnym sensie byłam mu wdzięczna. Mógł być najbardziej atrakcyjnym mężczyzną, jakiego w życiu widziałam, ale ludzie snobistycznie podchodzący do kwestii wyglądu należeli do moich największych wrogów. Jego reakcja na mój strój pomogła mi wyrwać się z absurdalnego stanu nieoczekiwanego pożądania i wrócić do rzeczywistości.
Potrząsnęłam głową.
– Nie, w porządku. – W końcu nadal potrzebowałam własnego kąta. – Czy mógłbyś mnie oprowadzić? Wszystko gra.
Spojrzał na mnie z czymś na kształt ulgi – choć nie mogłam zrozumieć dlaczego, biorąc pod uwagę, jak bardzo wydawał się mną niezainteresowany.
– W takim razie… – Uśmiechnął się półgębkiem. – Zapraszam do środka, panno Greenberg.
Widziałam zdjęcia, które wysłał, więc myślałam, że jestem przygotowana na to, co zastanę w środku. Od razu dostrzegłam jednak, że nie oddawały dobrze tego, co ukazało się moim oczom.
Spodziewałam się, że wnętrza będą eleganckie i luksusowe. I tak właśnie było.
Nie spodziewałam się jednak, że będą też… dziwne.
Salon – podobnie jak zdjęcia kuchni i drugiej sypialni, które przesłał mi Frederick – wydawał się zamrożony w czasie, ale nie w sposób, jaki mogłabym wyrazić słowami, i nie zamrożony w żadnym konkretnym okresie, który umiałabym sprecyzować. Większość mebli i elementów wyposażenia wyglądała na drogą, ale tworzyły one wspólnie taki miszmasz stylów i epok, że od patrzenia na całość aż rozbolała mnie głowa.
Dziesiątki błyszczących mosiężnych kinkietów dawały ten rodzaj przyćmionego, nastrojowego światła, które widziałam tylko w starych filmach o nawiedzonych domach. Pokój był nie tylko słabo oświetlony – był zwyczajnie… mroczny. Ściany pomalowano na ciemny czekoladowy brąz, który, jak niejasno pamiętałam z lekcji historii sztuki, był modny w epoce wiktoriańskiej. Dwa wysokie ciemne drewniane regały, z których każdy musiał ważyć z pół tony, stały jak milczący strażnicy na obu końcach pokoju. Na szczycie każdego z nich znajdował się ozdobny mosiężny, malachitowy kandelabr, który wyglądał jak żywcem wzięty z szesnastowiecznej europejskiej katedry. Kontrastowały one pod względem stylu – i w każdy inny możliwy sposób – z dwiema bardzo nowocześnie wyglądającymi czarnymi skórzanymi sofami ustawionymi naprzeciwko siebie na środku pokoju i prostym, szklanym stolikiem kawowym między nimi. Na jego blacie piętrzył się stos książek wyglądających na romanse z okresu regencji, co jeszcze bardziej potęgowało niestosowność całej tej scenerii.
Poza bladą zielenią kandelabrów jedynymi barwnymi elementami był tu duży, jaskrawy, kwiecisty orientalny dywan, pokrywający większość podłogi, jaskrawoczerwone, świecące oczy przerażającego wypchanego wilczego łba nad kominkiem i ciemnoczerwone aksamitne zasłony po obu stronach okien sięgających od podłogi aż do sufitu.
Zadrżałam – i to nie tylko dlatego, że w pokoju było zimno.
Krótko mówiąc: salon był potwierdzeniem tego, co wiedziałam od lat: bogaci ludzie często mają okropny gust.
– A więc… lubisz ciemne pokoje, co? – zagadnęłam, zdając sobie sprawę z tego, że to być może najbardziej absurdalnie oczywista rzecz, jaką mogłam powiedzieć w tych okolicznościach – ale i najmniej obraźliwa, jaką potrafiłam wymyślić.
Czekając na jego odpowiedź, wbijałam wzrok w dywan, próbując zdecydować, czy kwiaty, na których stoję, miały być piwoniami.
Po dłuższej chwili milczenia mój gospodarz powiedział:
– Ja… preferuję słabo oświetlone miejsca, owszem.
– Założę się, że w ciągu dnia jest tu dużo światła. – Wskazałam na okna na wschodniej ścianie pokoju. – Musisz mieć wspaniały widok na jezioro.
Wzruszył ramionami.
– Chyba tak.
Spojrzałam na niego zaskoczona.
– Chcesz powiedzieć, że… nie wiesz?
– Biorąc pod uwagę bliskie położenie jeziora i wielkość tych okien, mogę wywnioskować, że całkiem dobrze je stąd widać, jeśli ktoś życzy sobie je oglądać. – Bawił się dużym złotym sygnetem przyozdobionym krwistoczerwonym kamieniem wielkości mojego paznokcia, który nosił na palcu serdecznym. – Gdy słońce jest wysoko, zasłony są zaciągnięte.
Zanim zdążyłam zapytać, dlaczego marnuje taki wspaniały widok, nigdy go nie podziwiając, dodał prędko:
– Jeśli zdecydujesz się wprowadzić, możesz odsłonić zasłony, kiedy tylko będziesz chciała popatrzeć na jezioro.
Właśnie miałam mu powiedzieć, że dokładnie to zamierzam robić, jeśli się wprowadzę, gdy poczułam, jak telefon w kieszeni moich dżinsów wibruje.
– Eee… – bąknęłam, wyciągając komórkę. – Przepraszam na chwilę.
Szlag. To Sam.
Widok Fredericka, który niespodziewanie okazał się takim ciachem, sprawił, że na śmierć zapomniałam dać mu znać, że nie zostałam zamordowana.
Cassie? Wszystko w porządku?
Staram się nie zwariować.
Proszę, odpisz natychmiast, żebym nie zaczął się zamartwiać, że zostałaś poćwiartowana i włożona do zamrażarki.
Nic mi nie jest.
Po prostu wpadłam w wir zwiedzania mieszkania.
Przepraszam.
Wszystko okej.
Frederick nie jest mordercą?
Jeśli tak, to jeszcze nie próbował mnie zabić.
Ale nie, nie sądzę, żeby był mordercą.
Myślę, że może być po prostu NAPRAWDĘ dziwny.
Napiszę do Ciebie, kiedy wyjdę.
Wysłałam Samowi emotkę z różowym serduszkiem w charakterze gałązki oliwnej – na wypadek gdyby jednak był zły.
– Przepraszam – powtórzyłam, lekko zmieszana, wkładając telefon z powrotem do kieszeni dżinsów. – Podrzucił mnie tu przyjaciel i chciał tylko sprawdzić, czy wszystko w porządku.
Frederick obdarzył mnie krzywym, uroczym uśmiechem, pod wpływem którego w mgnieniu oka zapomniałam, że jest zbyt dziwny i snobistyczny, abym uznała go za atrakcyjnego.
– To rozsądne z jego strony – powiedział, kiwając z uznaniem głową. – Gdy umówiliśmy się na to spotkanie, nie mieliśmy jeszcze przyjemności się poznać. A teraz, panno Greenberg… Czy moglibyśmy rozpocząć zwiedzanie?
A jednak SMS-y Sama przypomniały mi, że choć chciałam się dobrze przyjrzeć temu miejscu, najpierw powinnam poznać odpowiedzi na kilka ważnych pytań.
– Właściwie to chciałabym cię wcześniej o coś spytać…
Na dźwięk moich słów Frederick zamarł. Cofnął się o krok i wsunął ręce głęboko w kieszenie swoich szarych spodni.
Minęła kolejna długa chwila, zanim odpowiedział:
– Oczywiście, panno Greenberg. – Zacisnął szczęki i cały dziwnie zesztywniał. Wyglądał, jakby zbierał się na odwagę przed jakimś nieprzyjemnym zadaniem. – Może pani pytać, o co tylko zechce.
Wyprostowałam się.
– Okej. Może uznasz, że to głupie, że o to pytam, teoretycznie to wbrew moim interesom, ale dosłownie zżera mnie ciekawość, więc muszę wiedzieć: dlaczego chcesz za to mieszkanie tylko dwieście dolarów miesięcznie?
Cofnął się jeszcze o krok, mrugając przy tym zawzięcie ze szczerym zakłopotaniem. Cokolwiek spodziewał się ode mnie usłyszeć, z pewnością nie to.
– Ja… słucham?
– Wiem, ile powinien wynosić czynsz w takim miejscu – podjęłam. – A ty prosisz tylko o ułamek tej kwoty.
Chwila ciszy.
– Naprawdę?
Wpatrywałam się w niego bez słowa.
– Oczywiście, że tak. – Gestem wskazałam na otoczenie: mosiężne kinkiety i półki z książkami, okna sięgające od podłogi do sufitu i misterny orientalny dywan pod naszymi stopami. – To miejsce jest niesamowite. A lokalizacja? Obłędna!
– Jestem… świadom jego atrybutów – bąknął Frederick, sprawiając wrażenie oszołomionego.
– Okej – powiedziałam. – W takim razie… gdzie jest kruczek? Cena, której żądasz, sprawi, że każdy, kto zobaczy to ogłoszenie, pomyśli, że coś jest z twoim mieszkaniem nie tak.
– Tak pani sądzi?
– Jestem o tym przekonana! – zapewniłam go. – Mało brakowało, a sama bym nie przyszła, i to właśnie z tego powodu.
– O nie! – jęknął. – W takim razie… jaka cena byłaby bardziej odpowiednia?
Nie wierzyłam własnym uszom. Jak ktoś wystarczająco zamożny, by tu mieszkać, mógł być tak nieświadomy wartości tego, co posiada?
– To znaczy… – Urwałam, próbując zdecydować, czy Frederick przypadkiem sobie ze mnie nie żartuje. Jego szczere, lekko spanikowane spojrzenie utwierdziło mnie jednak w przekonaniu, że nie. Ale… to nie miało kompletnie sensu! Mimo to, na wypadek gdyby naprawdę nie wiedział, że dwieście dolarów miesięcznie to śmieszna cena za ten pokój, nie zamierzałam negocjować wbrew swoim najlepszym interesom, podając mu dokładne kwoty.
– Zdecydowanie więcej niż dwieście miesięcznie – powiedziałam tylko.
Wpatrywał się we mnie przez chwilę, po czym zamknął oczy.
– Zamierzam zabić Reginalda.
Znowu to imię.
– Przepraszam, ale… kim jest Reginald?
Frederick potrząsnął lekko głową.
– Och, ja… Nieważne. – Westchnął ponownie i ucisnął przelotnie grzbiet nosa. – Reginald jest po prostu… kimś, kogo nienawidzę. Dał mi kilka bardzo kiepskich rad. Ale nie musi się pani tym martwić, panno Greenberg. Ani o niego samego.
Nie wiedziałam, co na to odpowiedzieć.
– Och.
– Dokładnie. – Frederick odchrząknął i dodał: – Tak czy inaczej, przypuszczam, że co się stało, to się nie odstanie. Jeśli zgodzi się pani wynająć wolny pokój, nie widzę potrzeby obciążania pani odpowiedzialnością za mój błąd lub nadużywania pani uczciwości poprzez podnoszenie ceny. Z przyjemnością pozostawię miesięczny czynsz na poziomie dwustu dolarów, jeśli zdecyduje się pani skorzystać z tej propozycji.
Wzruszył ramionami. Całkiem jakby odkrycie, że może dostać za swój pokój o wiele więcej pieniędzy, niż żądał, nie było niczym wielkim.
Nie potrafiłam sobie wyobrazić, że ktoś mógłby kompletnie się nie przejmować utratą tak dużej sumy pieniędzy.
Czy ten facet był jakimś cholernym multimilionerem?
Jednak było jeszcze inne, być może ważniejsze pytanie, a brzmiało ono: jeśli nie dbał o to, ile pieniędzy może uzyskać dzięki dzierżawie pokoju, to dlaczego w ogóle chciał mieć współlokatora?
Nie miałam jednak odwagi o to zapytać.
– Dzięki – wymamrotałam zamiast tego. – Utrzymanie czynszu na tym poziomie to dla mnie w mojej obecnej sytuacji bardzo wiele.
– W porządku – powiedział. – A teraz, skoro jesteśmy już na etapie zadawania pytań, czy ja również mógłbym zadać pytanie pani, panno Greenberg?
Żołądek podszedł mi do gardła. Czy moja wdzięczność za niepodwyższenie czynszu dała mu do myślenia i zorientował się, że zataiłam w mailu swoją prawdziwą sytuację zawodową? A może w jakiś sposób się dowiedział, że czeka mnie eksmisja?
Jeśli za chwilę miałam odbyć rozmowę na któryś z tych niewygodnych tematów… Cóż. Równie dobrze mogłam to już mieć za sobą.
– Jasne, pytaj śmiało – powiedziałam, czując, jak zaczyna zżerać mnie stres.
– Chociaż mam szczerą nadzieję, że ktokolwiek wprowadzi się do mojego mieszkania, poczuje, że jest to również jego dom, dwa pokoje pozostaną całkowicie niedostępne – oświadczył Frederick z poważnym wyrazem twarzy. – Gdyby zdecydowała się pani wprowadzić, musi mi pani obiecać, że będzie pani stanowczo trzymać się z dala od tych pomieszczeń, przez cały okres naszego wspólnego zamieszkiwania. Czy jest pani skłonna przystać na ten warunek?
– Które to pokoje?
Frederick uniósł swój szczupły, długi palec.
– Po pierwsze, nie wolno będzie pani wchodzić do mojej sypialni.
– Oczywiście – zgodziłam się pośpiesznie. – To w pełni zrozumiałe.
_Dalsza część książki dostępna w wersji pełnej_