Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Moja Arka - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
28 marca 2018
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Moja Arka - ebook

W książce znajdują się również dwa wywiady z Janem Turnauem – Doroty Wodeckiej i Konrada Sawickiego – w których opisuje on swoją drogę życiową, od przedwojnia w rodzinnym majątku rodziców, przez okupacyjne dramaty i pierwszą pracę na rzecz PAX-u, po fascynującą przygodę intelektualną i obywatelską, jaką była długoletnia praca w miesięczniku „Więź” pod kierunkiem Tadeusza Mazowieckiego. Dzięki temu w „Mojej Arce” znaleźć można nie tylko autorskie interpretacje kwestii biblijnych i dotyczących praktykowania wiary katolickiej, ale również bogatą galerię słynnych postaci powojennego intelektualnego, religijnego i politycznego życia Polski. I to także od nieznanej dotąd strony anegdotycznej, bo poczucie humoru autora nie ustępuje jego wiedzy teologicznej.

Kategoria: Wiara i religia
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-268-2112-7
Rozmiar pliku: 5,5 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

Credo etatowego katolika

Tak się jakoś złożyło w moim długim życiu, że od młodości interesuję się czymś takim, co można nazwać teologią. Rozumiem przez to uczone słowo nie tylko dyscyplinę naukową zajmującą się treścią wierzeń poszczególnych religii, ale również każde niefachowe myślenie o Bogu i świecie jako rzeczywistości od niego zależnej. Otóż ja tak sobie właśnie myślałem, więcej niż normalni ludzie. Chyba trzeba to moje dziwactwo wytłumaczyć przede wszystkim pewną konfrontacją. Mianowicie jako chłopak z rodziny bardzo wierzącej po katolicku zetknąłem się w roku 1951 na studiach polonistycznych we Wrocławiu z marksizmem inteligentnie wojującym. Rozwinę trochę ten temat autobiograficzny w rozmowie-spowiedzi z Dorotą Wodecką, tu tylko wyjaśnię, że musiałem sobie to wszystko religijne jakoś w głowie układać, by mojej wiary religijnej nie stracić. Powoli stawałem się jakoś publicystą „w tym temacie”. Musiałem się w tym celu oczywiście mocno dokształcać, nawet zrobiłem zaocznie studia magisterskie na Akademii Teologii Katolickiej. W końcu stałem się autorem od teologii do tego stopnia, że ktoś nazwał mnie – podobno Władysław Bartoszewski – „etatowym katolikiem”, a było to jeszcze w mojej rodzinnej „Więzi”, skądinąd przecież piśmie w ogóle katolickim. W „Gazecie Wyborczej” jestem na tym etacie, czyli od 1 sierpnia roku 1990, całą parą – przez długie lata jako redaktor rubryki „Arka Noego”, także jako Jonasz między innymi, ale też bloger biblistyczny, czego na końcu tej książki ślad kolosalny (nie tylko ilością znaków, także tematów nie tylko biblijnych). Trochę również w wydawnictwie książkowym Agora, które już po raz drugi zaszczyca mnie wydaniem mojej książki, tym razem takiej, że widać tam mnie z przodu, z tyłu i z boku... A osobliwie widać właśnie moje teologiczne pisanki. Poniższa zasługuje na to miano uczone najbardziej. Jest czymś w rodzaju osobistego wyznania wiary. Zmieniała się ona przez te lat kilkadziesiąt, rozwijała niemal jak rozmaryn w piosence legionowej, pogłębiała intelektualnie, obrastała w moje własne i cudze myśli. Zapisałem ją w formie komentarza do tak zwanego Składu Apostolskiego, trzeciej części tradycyjnego pacierza. Było to jednak dawno, temat przeogromny, a i mój bardzo osobisty przecież, rozmyślań moich częstych, lektur kolejnych, więc tekst tymczasem trochę poprawiłem i znacznie poszerzyłem. Jest on zapewne dobrym punktem wyjścia dla całego nieco opasłego tomu.

Wierzę w Boga.

Tak, wierzę, że On jest. Że jednak świat ma Sens. Że nie jest dziełem jakiejś niebywałej serii przypadków, wynikiem jakiejś szczęśliwej gry sił Kosmosu. Nie jestem co prawda aż tak radykalny w myśleniu, by – jak to uczynił Leszek Kołakowski – twierdzić, że „nieobecność Boga (...) obraca człowieka w ruinę w tym sensie, że ograbia z sensu to wszystko, co zwykliśmy uważać za istotę człowieczeństwa: dążenie do prawdy, odróżnienie dobra i zła, roszczenie do godności i przekonanie, że tworzymy coś, co oprze się obojętnemu niszczycielstwu czasu”. Może jednak heroiczny humanizm ateistyczny ma jakieś w tej mierze oparcie. Tym bardziej zgadzam się z Leszkiem Kołakowskim, że „wierzący nie dostarczy nigdy ateiście wystarczających «dowodów», które mogłyby przeciągnąć go na swoją stronę”. To znaczy zapewne dowodów tak przekonujących jak te, na których stoją twierdzenia matematyczne, biologiczne czy nawet niejedno historyczne. Niemniej Bezsens jest dla mnie znacznie mniej wyobrażalny niż Sens. Nie jestem w stanie uwierzyć w tak przemyślną naturę działającą bez jakiegoś Rozumu. Ale zapewne ma rację Tomáš Halík: „Bóg nie jest w taki sposób, w jaki są rzeczy. Jeśli Bóg jest, to jest na własny, boski, wyjątkowy sposób. Tylko tak, jak jest On i nikt inny”. Pisze jednak dalej: „Nie można myśleć o Bogu jako o kimś nieistniejącym, jeśli bowiem Bóg jest źródłem istnienia, a nie bytem wśród bytów, to nieistniejący Bóg jest absurdem, logiczną sprzecznością”. Ale może mogłoby istnieć jakieś inne źródło bytu, którego Bogiem nazwać nie można: filozof ze mnie słaby, nie wiem. Bliskie mi jest natomiast tłumaczenie, że Bóg nie istnieje nawet tak jak człowiek. Albowiem taki już jestem ekumenista zwariowany, szukam stale w tym fundamentalnym dzisiaj międzyludzkim dialogu jakichś punktów stycznych, przyjmuję zatem z radością wszystko, co oddala od tradycyjnego teizmu. Czytam na przykład od wielu lat u wielu autorów katolickich, że ateizm, niewiara, wierze przydać się może, oczyszcza ją i pogłębia, że w świadomości każdego teisty wiara z niewiarą spotykają się stale. Kiedyś filozof francuski Jean Lacroix napisał o znaczeniu i wartości współczesnego ateizmu, dzisiaj Tomáš Halík też uważa, że ateizm może teistyczne przekonania oczyszczać. Myśli też podobnie znany pisarz religijny, benedyktyn Anselm Grün: jest wraz z Halíkiem autorem książki przetłumaczonej na polski „Bóg zagubiony. Wiara w objęciach niewiary”. Obie się spotykają w jednym człowieku, a wątpliwości wiarę pogłębiają.

Ojca Wszechmogącego.

Wiara, że On jest, zakłada nieodzownie Jego wszechmoc. To przecież nie żaden bożek, to Absolut wszelkich właściwości, nieskrępowany żadną niemożnością. Jeżeli jednak tak się rzecz ma, to mamy odwieczny problem teodycei, czyli pogodzenia Jego wszechmocy z wszechmiłością, z tym, że jest Absolutem także dobra, także przecież miłosierdzia. Jeżeli może wszystko, to czy aby na pewno nie może ujarzmić Szatana i zapanować ostatecznie nad owładniętymi przez niego ludźmi? Czy aby na pewno nie wszyscy mogą być zbawieni? Nie do wyobrażenia jest dla mnie nieskończona moralna męka choćby jednego człowieka. Wolna wola to element konieczny człowieczeństwa, ale Boża wszechmoc jest do pogodzenia z Jego absolutnym miłosierdziem tylko wtedy, gdy Dobro zwycięża bez reszty. Inaczej stworzenie Nieba i Ziemi jawi mi się jako jakieś kosmiczne brakoróbstwo. Wystarczą wszystkie potworności Kosmosu, tsunami przeróżne, nieszczęścia przez nikogo niezawinione, by i tak mówić melancholijnie, że pisze On po liniach krzywych przeraźliwie. Wszystko to przechodzi ludzkie pojęcie, Homo sapiens jest mądry, ale nie aż tak. Niech jednak siedzi cicho. Odsyłam do powieści Williama P. Younga „Chata”, bestsellera amerykańskiego, przetłumaczonego także u nas, sfilmowanego oczywiście i film też u nas szedł. Przyjaciel mój Czarek Gawryś nazwał tę powieść najlepszą teodyceą. Jej główny bohater Max przeżywa straszny kryzys wiary, gdy jakiś zboczeniec zamordował mu ukochaną córeczkę. Pomaga mu poradzić sobie z tym we śnie cała Trójca. Autor jest pomysłowy: Bóg Ojciec występuje jako korpulentna Murzynka, Syn jako młody i piękny Żyd, Duch Święty jako zwiewna Hinduska – lekcja feminizmu i internacjonalizmu. Przekonali Maxa, żeby przestał Boga osądzać, bo mało wie na ten temat, On wie więcej nieskończenie.

Stworzyciela Nieba i Ziemi.

W magazynie „Plus Minus” „Rzeczpospolitej” rysunek Janusza Kapusty z podpisem: „Jedni mówią, że świat jest przypadkowy, inni że nie jest. Prawdopodobnie wszyscy się mylą”. Albo raczej prawda jest gdzieś pośrodku. Powtórzę to jeszcze w rozmowie z Dorotą Wodecką. Niektórzy teologowie twierdzą, że Bóg stworzył świat w tak mądry sposób, iż nie musi interweniować w jego rozwój, bo to wszystko od razu odbywa się po Jego myśli. Boży „inteligentny projekt” przeciwstawiany jest w USA i gdzie indziej, także u nas, teorii ewolucji, niesłusznie, bo jest tak inteligentny. Bóg jest inteligentny absolutnie! Odsyłam do przetłumaczonej u nas książki teologa amerykańskiego Denisa Edwardsa „Jak działa Bóg?”. Rozwinął się Kosmos od Wielkiego Wybuchu do jeszcze większego, czyli człowieka, który był Bogiem.

I w Jezusa Chrystusa, Syna Jego jedynego, Pana naszego.

W Jezusa Chrystusa: dwuimienność zwyczajna, taka, jaka była w starożytności i bywa czasem teraz? Nie, ponieważ Chrystus to w języku grecko-łacińskim Mesjasz. To w myśli żydowskiej bardzo tajemniczy człowiek (nazywany już nawet Synem Bożym), który pojawia się z misją specjalną, z zadaniem ostatecznej przemiany świata. Świat wskutek działalności Mesjasza ma być w wizji judaistycznej najwyraźniej lepszy. Chrześcijanie natomiast pojmują ową przemianę tylko jako zaczyn: Chrystus zmieni świat całkowicie, dopiero gdy przyjdzie po raz drugi, na końcu świata „starego”, gdy nadejdą zapowiedziane w Biblii „nowa ziemia i nowe niebo”. Ale zaczyn już działa, przede wszystkim jest już przykład duchowy Krzyża, radykalnego non violence, tworzący wizję, cel przemiany, poza tym – jeśli się wierzy w jakiś postęp moralny ludzkości, a ja wierzę – jest już jakaś tego celu realizacja. Obie te koncepcje Mesjasza nie są może tak bardzo różne. Jest taki dowcip: Chrystus przychodzi po raz wtóry, otacza Go oczywiście chmara dziennikarzy i jeden z nich pyta, które to Jego przyjście, pierwsze czy drugie. Na co On po angielsku: – No comment.

Jezus jest jedynym synem Boga. Ta jedyność oznacza też chyba szczególny związek z Ojcem, szczególną Jego miłość, jaką cieszą się jedynacy. W sensie najszerszym wszyscy jesteśmy synami Bożymi (Jego dziećmi: trzeba wymieniać tu również córki!). W sensie węższym to synostwo oznacza w ogóle wyróżnienie kogoś spośród innych ludzi; Mesjasz był tak nazywany właśnie też w tekstach teologicznych starotestamentalnych. W Kościele określenie to nabrało jednak znaczenia, które Credo nicejsko-konstantynopolitańskie (to odmawiane podczas mszy) nazywa „współistotnością Ojcu”: Jezus jest Bogiem. Jezus jest też naszym Panem. Okropne słowo: pan to albo tytuł odnoszony do osób, z którymi nie łączy nas bliska znajomość ani pokrewieństwo, albo też relacja własności, podporządkowania. A Jezus co prawda jest naszym władcą, ale Jego władza nad nami ma znaczenie osobliwe: wyraziła się w Krzyżu. Jest On naszym władcą w taki sposób, że myśląc po ludzku, nim nie jest. I właśnie przez to uniżenie jest naszym Zbawcą.

Który się począł z Ducha Świętego, narodził się z Maryi Panny.

Zanim wyznamy wiarę w Trzecią Osobę Trójcy, czyli w to, że jest On jeden, ale trójjedyny, mówimy o tym, jak Jego Syn zaistniał na naszym ziemskim świecie. Trudno się młodziutkiemu Kościołowi dziwić, że to Jego pojawienie się pośród naszych przyziemności wyobraził sobie jako coś zupełnie niezwykłego, jako dzieło Tego, który w sposób niezwykły przenika wszystko. Niemniej – powiada ks. Wacław Hryniewicz – „wiara w dziedzictwo Maryi napotyka jednak obecnie wśród chrześcijan poważne trudności. W Biblii istnieje wiele pokładów znaczeniowych, które wymagają różnych sposobów interpretacji”. Chodzi o to, że nie możemy rozumieć jej tekstów w sposób zawsze dosłowny. Często są jakoś uwarunkowane miejscem i czasem. Tamten czas sprzyjał „nadnaturalnej” interpretacji różnych wydarzeń, poza tym nasiąkał powoli przychodzącą z różnych stron niechęcią do „ciała”, do czynnika materialnego w człowieku, do wiązanego wyłącznie z ciałem życia seksualnego. „Wiadomo również – pisze dalej ks. Hryniewicz – iż mit narodzin z dziewicy był szeroko rozpowszechniony w starożytności, zwłaszcza w Egipcie i mitologii grecko-hellenistycznej. Czy zatem sens opowiadania o dziecięctwie Jezusa i Jego dziewiczych narodzinach można uczynić bardziej zrozumiałym dla ludzi współczesnych? Czy Jego dziewicze narodziny rzeczywiście miały miejsce? Biolodzy zdecydowanie odrzucają w tym wypadku możliwość partenogenezy. Czy chrześcijanin musi zatem powołać się na cud wbrew wszelkim prawom przyrody?”. Można odpowiedzieć, że prawa przyrody to dla nas dzisiaj pojęcie niewiele mniej staroświeckie niż wiara w cuda: ileż dawniejszych „praw przyrody” kwestionuje współczesna fizyka! Dzisiejsza medycyna nie umie wytłumaczyć tylu niespodziewanych uzdrowień: być może wyjaśnią się z czasem, czy aby na pewno jednak tamto narodzenie bez udziału mężczyzny nigdy nie wyda się mniej biologicznie niezwykłe? Ks. Hryniewicz przedstawia jednak dalej dzisiejsze, historyczno-krytyczne badania nad Biblią w tej sprawie. Otóż wiara w dziewicze poczęcie została zaznaczona tylko w dwóch Ewangeliach: nie znajdujemy jej ani w pierwszej historycznie, Markowej, ani w najpóźniejszej – przypisywanej apostołowi Janowi. Tym bardziej nie czytamy nic na ten temat w listach Pawłowych i w żadnym innym tekście nowotestamentalnym: tak zwane Ewangelie Dzieciństwa poprzedzają tylko dzieła Mateusza i Łukasza. Biologiczne dziewictwo Matki Jezusa – stwierdza ks. Hryniewicz – nie jest centralnym elementem Ewangelii, a przez to wiary chrześcijańskiej. „Wiara w Chrystusa jako Syna Bożego jest niezależna od wiary w dziewicze narodziny”. Nie jest jej koniecznym warunkiem. Co nie znaczy, że ta druga wiara nie ma żadnego związku z pierwszą, fundamentalną. Opowieści o niezwykłych narodzinach Jezusa z Nazaretu są „teologicznym symbolem nowego początku, który dokonał się w dziejach świata mocą Boga za pośrednictwem Jego Syna. Wydarzenia tego nie sposób wyjaśnić na podstawie normalnego rozwoju doczesnej historii ludzkości”. Ówczesnym ludziom symbol narodzin z dziewicy był do całej wiary chrześcijańskiej niezbędny, nam chyba konieczny nie jest.

Umęczon pod Ponckim Piłatem.

I tak to pochodzący z małoazjatyckiego Pontu funkcjonariusz rzymskiej okupacji Izraela znalazł się w syntetycznym ujęciu wiary chrześcijańskiej. Pasuje do niej „jak Piłat w Credo”? Owszem, pasuje, jeśli wzmianka o nim służy zaznaczeniu, że Jezus żył i zginął najzupełniej realnie, historycznie, w dającym się określić czasie. Postać Piłata jest zresztą sama przez się bardzo ważna. Niezależnie bowiem od tego, jak rozłoży się odpowiedzialność za Jego śmierć, obciążając przede wszystkim władzę żydowską bądź jednak właśnie rzymską (wielki problem biblistyczny oraz dialogu z judaizmem), to właśnie on jednak w końcu skazał na potworną śmierć człowieka niewinnego.

Ukrzyżowan, umarł i pogrzebion.

Został umęczony i ukrzyżowany: po co to było potrzebne? Mógł przecież być jednym z wielu wielkich nauczycieli ludzkości, założycieli wielkich religii, którzy umarli własną śmiercią. Umarł nie tak jak Budda, Konfucjusz, Lao-Tse, tym bardziej nie jak Mahomet, według islamu wzięty żywcem do nieba, a przedtem walczący raczej mieczem, nie krzyżem. Już raczej jak Sokrates, też zamordowany przez rodaków: cywilizacja europejska ma za podstawę najświętszy nonkonformizm. Czy jednak naprawdę Bóg Ojciec musiał dopuścić do potwornej śmierci własnego Syna, żeby przebaczyć ludzkości wszystkie jej grzechy? Stało się tak nie dlatego, że jest aż tak „obrażalski”, czuły na punkcie własnej osoby. Nie On tu jest winien, winni są ludzie, którym Jezus nie pasował. Żydom i Rzymianom. Którym bardziej? To właśnie temat międzyreligijnej dyskusji. Można powiedzieć, że nie pasował w ogóle ludziom, bo któż z nas naprawdę lubi proroków. Męka i śmierć Jezusa stanowiły konsekwencję faktu bardziej podstawowego, tego, że stał się człowiekiem, że podjął dolę człowieczą najradykalniej, jak tylko można, najsolidarniej z całym straszliwym cierpieniem ludzkiego gatunku, zresztą wszystkich żywych stworzeń. Chrześcijanie wierzą, że całą tę dolę-niedolę wziął jakoś na siebie, nie tylko ludzkie i pozaludzkie cierpienia, ale i nasze grzechy, za nas się w ten sposób ofiarowując. A łatwiej pojmowalne dla wszystkich jest powiedzenie, że dał jedyny w swojej wyrazistości przykład niestosowania przemocy. Pokazał nam, jak żyć – i za co umierać.

Umarł definitywnie: został pogrzebany. Tak, naprawdę umarł. Nie zszedł z krzyża, choć także to było w Jego boskiej mocy. Przeszedł metr po metrze przez całe ludzkie życie i ludzką śmierć. Życie i śmierć, które przypomina rysunek Jacka Gawłowskiego na książce Doroty Wodeckiej „Polonez na polu minowym”: jakiś owoc jabłkopodobny, ale kolczasty przeraźliwie. Symbol radości naszych, ale i dramatów. Wszystkie były Jego udziałem.

Zstąpił do piekieł.

Poniekąd najdziwniejsze słowa Składu Apostolskiego. Nie ma ich we wcześniejszym, podstawowym i najobszerniejszym chrześcijańskim Credo. Nie ma też dla nich szerokiego uzasadnienia w Piśmie Świętym. Jest jednak w 1 Liście Piotra 3,19 powiedziane: „W Nim i duchom w ciemnicy poszedł zwiastować , tym, które kiedyś nie uległy oczekującej ich Bożej cierpliwości, w dniach Noego, kiedy budowana była Arka, a w niej nieliczni, to jest osiem dusz, uratowani zostali z wody” (Ekumeniczny Przekład Przyjaciół). Niejasne to bardzo słowa, ks. Michał Czajkowski komentuje je tak: „Kochać świat, jak go Chrystus ukochał. Bo gdy potop spadł na ziemię, Noe sam – z nielicznymi – został uratowany. Inaczej Jezus – poucza nas św. Piotr: ratuje się nie sam, lecz solidarny z całą ludzkością rzuca się w wody śmierci, aby wyciągnąć z sobą nas wszystkich”.

Trzeciego dnia zmartwychwstał.

Czemu akurat dnia trzeciego? Bo ta liczba symboliczna w Biblii oznacza pełnię. Nie chodzi tutaj o taki czas po śmierci, bo powstał z martwych od razu, i Jego zstąpienie do „ciemnicy”, „otchłani”, „piekieł” ziemskiego czasu również nie wymagało. Tu chodzi o pełnię, definitywność zbawczej śmierci, zapewniającej także nam zmartwychwstanie, czyli nieśmiertelność. Chrześcijaństwo wierzy w ostateczną nieśmiertelność człowieka, przejęło tę wiarę od późnego judaizmu, ale zmodyfikowało ją przez swoją wiarę w Tego, który zmartwychwstał jako pierwszy i nam zmartwychwstanie zapewnił. A zmartwychwstanie to nie wskrzeszenie! Chrystus pokazuje się po śmierci uczniom, widać wyraźnie, że nie jest jakąś zjawą, ma ciało, ale z opisów ewangelijnych jasno wynika, że nie jest to ciało „z tego świata”, „ziemskie”, że należy już do nowego nieba i nowej ziemi. Tak, nie czeka nas ziemska dola, ale los zaiste niebieski. Czeka nas zupełnie nie wiadomo kiedy? Najpierw będziemy samą duszą? Takie jest wyobrażenie kształtujące tradycyjne nauczanie katolickie, nie opiera się ono jednak na antropologii biblijnej, nie widać w niej przecież dualizmu duszy i ciała: człowiek to ciało ożywione przez duszę, nie mogą być rozdzielone. Co więcej, przecież na „tamtym świecie” nie ma czasu, jest on podobnie jak przestrzeń wymiarem zgoła ziemskim. Czy zatem tradycyjne rozdzielanie dwóch pośmiertnych momentów: Sądu zwanego Szczegółowym i Ostatecznego ma pełne uzasadnienie? Czy – jeśli tam czasu nie ma – nasze dzieje na „tamtym świecie” nie są w istocie takie same jak Chrystusa i Jego Matki, choć oni zgodnie z dotychczasowym nauczaniem kościelnym wyprzedzili nas czasowo do cielesno-duchowej szczęśliwości ostatecznej? Czy owo wyprzedzanie nie wymaga jakiejś reinterpretacji? Może jednak zostawmy rzecz w spokoju. Przecież o Bogu nieporównanie więcej nie wiemy, niż wiemy. Nie mędrkujmy za bardzo.

Wstąpił na Niebiosa.

Znowu problem: jeżeli – jak czytamy najobszerniej w Dziejach Apostolskich – Jezus wstąpił do nieba dopiero po 40 dniach, to czy aby na pewno powstał z martwych już po dniach trzech? Znajdował się już na „tamtym świecie” czy jeszcze nie całkiem? Otóż całkiem, ale był jeszcze czas, gdy ukazywał się uczniom, niejako przekraczając granicę dwóch rzeczywistości. Wstąpił do Nieba (które umieszczano kiedyś po prostu wysoko nad ziemią) w obecności uczniów, aby im unaocznić, że jest już w chwale Ojca, ale też, że nie będzie się już im ukazywał. Chociaż będzie obecny inaczej. Szczególnie w najświętszej komunii. Wspólny żydowski posiłek chlebem i winem Chrystus podniósł do rangi sakramentu, w którym On jest tym posiłkiem, chlebem i winem. Jak to rozumieć, uczą różnie Kościoły chrześcijańskie; w każdym razie jest to obrzęd szczególnej międzyludzkiej bliskości, bo więzią naszą wtedy jest On sam.

Siedzi po prawicy Boga, Ojca Wszechmogącego.

Jest przy Nim najbliżej, jak możemy sobie wyobrazić. A raczej nie możemy sobie w ogóle wyobrazić stopnia bliskości wzajemnej Osób Trójcy: gdyby nam się to udało, nie uważalibyśmy wiary w Trójcę za zaprzeczenie matematycznego aksjomatu, iż jeden nie równa się trzy. Równa się, gdy osoby mają dokładnie tę samą naturę: nie mogą się pokłócić, bo absolutnie nic ich nie różni. Ojciec Wacław Oszajca napisał poza tym w „Tygodniku Powszechnym”: „Określanie Boga jako jednego w trzech osobach nie jest i nie musi być jedynym możliwym Jego opisem, definicją. A nawet gdyby taki obraz Boga był najdoskonalszy, to zawsze będzie też jednym z możliwych, niedoskonałym, bo stworzonym jednak przez człowieka ograniczonego w swoich możliwościach poznawania i opisywania tego, co poznał. Być może za jakiś czas Kościół zdobędzie się na inny sposób widzenia Ojca, Syna i Ducha i nie będzie to gorszy obraz od tego, który znamy z historii dogmatów”. A Bóg jest wszechmogący, powiedziano tu znowu, chociaż to tak trudne do pojęcia, gdy zło jest ciągle u naszych wrót.

Stamtąd przyjdzie sądzić żywych i umarłych.

Nadejdzie dzień, w którym jasne się stanie, co dobre, a co złe. Dzień ostatecznej Bożej sprawiedliwości: kiedy ona ujawni się „temu światu” i przekształci go dokumentnie. Gdy Chrystus okaże się w końcu Mesjaszem takim, jakiego oczekują Żydzi i o jakim po cichu marzy niejeden mieszkaniec Ziemi.

Wierzę w Ducha Świętego.

Trzecia Osoba Trójcy po wiekach u nas zauważona. Na Wschodzie pamiętano o Niej zawsze, inaczej na Zachodzie, szczególnie w Kościele rzymskokatolickim, w którym tak długo dominowała mentalność jurydyczna i apodyktyczna: wszystko w myśli i w rzeczywistości musiało być zapięte na ostatni guzik, uregulowane, wyjaśnione, zdogmatyzowane, niezostawione do dyskusji. Otóż Duch jest wiecznym rewolucjonistą, wszystko wywraca do góry nogami! Poza tym jest podobnie jak Syn Boży Parakletem, czyli Pocieszycielem: jest źródłem naszej radości, radości Ewangelii, czyli Dobrej Nowiny, nie złej.

Święty Kościół Powszechny.

Wierzę, że Kościół jest święty i nieświęty zarazem. W tym sensie, w jakim go określa Sobór Watykański II: „obejmujący w swoim łonie grzeszników, święty i zarazem ciągle potrzebujący oczyszczenia, podejmujący ustawicznie pokutę i odnowienie swoje”. Czy aby na pewno „ustawicznie”? Od nowego soboru tak: ustami Jana Pawła II i teraz – o wiele mocniej jeszcze – Franciszka. Umiał przekłuć balonik kościelnej pychy papież Wojtyła, umie papież Bergoglio, który ekscelencjom wymyśla od karierowiczów. A powszechny, czyli katolicki? Oczywiście nie tylko rzymskokatolicki, chodzi o Kościół cały, wielokształtny, pojednany dziś coraz bardziej. Należą do niego w najszerszym sensie wszyscy ludzie starający się żyć uczciwie, czyli po swojemu poszukujący Boga, oni też wszyscy osiągną szczęście pośmiertne.

Świętych obcowanie.

Słowo to kojarzy nam się co najwyżej seksualnie, a oznacza swoje zaprzeczenie. Luteranie nie boją się mówić tutaj językiem dzisiejszym: „społeczność świętych” (communio sanctorum). Świętych w sensie pierwotnym, gdy to słowo w Kościele oznaczało w ogóle wierzących w Chrystusa. Jest jakaś łączność nie tylko między nami na tym świecie, ale i między tym a tamtym światem: żywi i zmarli modlimy się za siebie nawzajem.

Grzechów odpuszczenie.

Tak, wierzę, że będzie totalne. Bóg nie stworzył świata tak straszliwego, żeby Jego nieskończone miłosierdzie nie mogło skruszyć dokładnie każdego grzesznika.

Ciała zmartwychwstanie.

Oczywiście, ale w rozumieniu biblijnym: może lepiej powiedzieć za wyznaniem wiary mszalnym: „Oczekuję wskrzeszenia umarłych”. Może właśnie razem ciała i duszy, czyli zaraz po śmierci całego człowieka.

W żywot wieczny. Amen.

Tak, człowiek jest nieśmiertelny. Umiera, owszem, ale Bóg go powołuje do nowego życia. A „amen” to po hebrajsku owo polskobiblijne „zaprawdę”. Z całą pewnością, nieodwołalnie!Muszę, taką mam duszę

Z Janem TURNAUEM rozmawia Dorota Wodecka

Ty jesteś paniczyk?

Jak cholera, co jednak nie było intencją wychowawczą rodziców.

Mama szlachcianka?

Autentyczna. Jadwiga Świeżyńska herbu Korczak. Jak Janusz Korczak – Żyd, co prawda, no, ale...

Herbu Korczak jak prezydent Bronisław Komorowski.

Tak, ale Komorowscy to hrabiowie, a Świeżyńscy zwykła szlachta. Swoją drogą tytuły hrabiowskie były nadawane później niż pisanie herbarzy. Ale nie pytaj o to, bo gadanie o przodkach mnie śmieszy. Jaka w tym moja zasługa, że jestem synem swojego ojca?

Wlonice, gdzie się urodziłeś, to majątek mamy?

220 hektarów dobrej ziemi w Sandomierskiem w rękach rodziny z dziada pradziada. Odziedziczyła je po śmierci swojego ojca. Zapamiętałem z dzieciństwa ogród i staw, w którym o mało się nie utopiłem. Popchnął mnie kuzyn, ale płytko tam było. Wspominam jeszcze modrzew z bocianim gniazdem i bujne zarośla. Do dziś lubię krzaki i zielska. Jakaś nostalgia mnie na ich widok ogarnia.

Masz fotografię domu rodzinnego?

Może i mam, ale nawet nie próbujmy szukać. Bałagan mam w tym albumie. Nie pamiętam, kim są ludzie na tych zdjęciach. Dlaczego się z nimi sfotografowałem? Dziury w pamięci.

I dziurawe karty.

Kiedyś zdjęcia wklejało się do albumów. Najwyraźniej potrzebowałem niektórych, a ponieważ klej trzymał, a mnie brakowało cierpliwości do odklejania ich milimetr po milimetrze, wycinałem zdjęcie z kawałkiem strony.

Nie oglądasz ich?

Jak widzisz, niekoniecznie w ten sposób pielęgnuję pamięć. Tym bardziej że moich fotografii nie ma tu za wiele.

To mama? Paliła papierosy?

I nie dość, że najtańsze i najsmrodliwsze, to jeszcze nie pozwalała wietrzyć. Nie lubiła zimna. Ja też, ale nigdy nie próbowałem nawet się zaciągnąć. Bałem się włożyć do ust cokolwiek, co się pali.

Była szczęśliwa?

Trudno mi powiedzieć. Na pewno nie lubiła wsi. Chciała żyć w mieście. Była w Krakowie na tak zwanej pensji, czyli w szkole średniej dla dziewcząt „z dobrego domu”, która nie kończyła się maturą. Interesowała się bardzo historią i chciała ją studiować na Uniwersytecie Jagiellońskim, ale mój dziadek, a jej ojciec, nie pozwolił jej nawet na dorobienie tej matury (była taka możliwość), bo po cóż ona ziemiańskiej pannie? Nie on jeden miał takie klasowe poglądy. Kazał jej skończyć szkołę ogrodniczą, choć nie znosiła tego ogrodnictwa, wolała właśnie historię. Zawdzięczam jej swoją elementarną wiedzę historyczną.

Surowa?

Bardzo. Dla mojej młodszej siostry Hanki niemal okrutna. Hanka była schizofreniczką, ale matka tego nie rozumiała, bo o psychiatrii nie miała pojęcia, zresztą te choroby dojrzewają powoli. Uważała, że kiepsko się uczy, bo jest leniwa. Denerwowało ją, że nie ma zainteresowań, mało czyta i godzinami patrzy w okno. Kazała jej zjadać wszystko z talerza, a ponieważ i w jedzeniu Hanka była powolna, kiedy zostawała przy stole ostatnia, matka urządzała jej awantury. Starałem się jeść jak najdłużej, byle tylko na nią nie krzyczała. Ojciec wyrzucał mamie, że do psa Ciapka zwraca się z większą czułością niż do córki. Ale ona traktowała jednakowo nas wszystkich. Zastanawiam się, dlaczego nas lała. Nie byliśmy bardzo niegrzeczni. Takie były czasy, taka pedagogia. Mnie ochrzaniała za dwie rzeczy. Po pierwsze, że nie umiem zbierać malin.

Przecież to nic trudnego.

Ale ja ich w ogóle na krzakach nie widziałem! Dopiero po wojnie dowiedziałem się, że jestem daltonistą. Po drugie, miała mnie poza tym za ofermę, bo nie umiałem jeździć na łyżwach. Starszy brat Jurek śmigał po stawie, a ja się bałem. Nie potrafiłem utrzymać równowagi. Nigdy się nie nauczyłem. Jazdy konno też się bałem, a moja starsza siostra Irena galopowała.

To na rowerze też nie umiesz?

Oczywiście, że nie umiem. Ale na rowerze nie umieli również jeździć Jerzy Giedroyc i Jan Nowak-Jeziorański, więc to mnie jakoś nobilituje.

Przytulała?

Mało. Nie była serdeczna, ale nadopiekuńcza. Pierwszy raz wykąpałem się bez jej pomocy, jak miałem 12 lat.

Uczyła was?

Do szóstej klasy uczyliśmy się w domu. Mamusia uczyła polskiego, historii i podstaw francuskiego, mieszkająca u nas zawodowa nauczycielka reszty. Stawiała nam stopnie. Ale wiesz, że nie nauczyła mnie, jak należy zachowywać się przy stole? Nie umiałem posługiwać się nożem i widelcem mniej więcej do końca studiów. Zresztą długo mnie karmiła tymiż sztućcami. Dłużej, niż to było konieczne. Niemniej zawdzięczam jej bardzo wiele, bardzo dużo elementarnej wiedzy o świecie. Gdy starsze dzieci wyfrunęły z domu, zostałem z rodzicami sam, przede wszystkim z nią, bo nie pracowała zawodowo, była stale w domu. W dwumiesięczniku „Bunt Młodych Duchem” (nr 1/95) w cyklu opowieści różnych ludzi, komu zawdzięczają najwięcej, napisałem, że właśnie jej.

Modliliście się wspólnie?

Wieczorem pacierz. Ojcze Nasz, Zdrowaś Mario, Wierzę w Boga i Pod Twoją obronę. Być może matka czytała czasem jeszcze inne modlitwy, ale nie pamiętam. Wspomnienie mam raczej niepobożne. Posiusiałem się i usiłowałem własnymi nogami zakryć kałużę.

Matka była szalenie rygorystyczna również w kwestiach religijnych. Uważała, bo tak wyczytała w jakimś tekście ascetycznym, że przez piętnaście minut po komunii musimy się modlić na klęczkach, czego pilnowała z zegarkiem. Poza tym raz w miesiącu chodziliśmy do spowiedzi i praktykowaliśmy przyjmowanie komunii w pierwsze piątki miesiąca przez dziewięć miesięcy, co miało nam zagwarantować, że nie umrzemy w grzechu ciężkim, dzięki czemu osiągniemy zbawienie. Miesiąc w miesiąc z rzędu, bo inaczej umowa z Panem Bogiem była nieważna. Kupowanie sobie nieba za niewielką cenę to przejaw religijności, od której światli katecheci na szczęście już odchodzą. Nawet Tomasz Terlikowski tłumaczył kiedyś, że tak nie można wierzyć. W latach 70. krytykowałem ją w swoich felietonach w „Więzi”, ale we Wlonicach ta teologiczna biurokracja i magia liczb były dla mnie raczej oczywistością.

Nie chciałeś być wtedy księdzem?

Siostra Joanna Lossow, z zakonu, który prowadzi zakład dla niewidomych w Laskach, wielka pionierka ekumenizmu, twierdziła, że kiedy przyjechała do Wlonic kwestować, bawiłem się w odprawianie mszy. Nie sądzę, że chciałem być księdzem, ale ministrantura łacińska bardzo mi się podobała, umiem jeszcze wyrecytować niektóre fragmenty, a nawet jakoś zaśpiewać. Byłem zresztą ministrantem, ale krótko, bo podczas pierwszej mszy zemdlałem.

Z wrażenia?

Nie. Matka mnie na czczo posłała, bo wtedy obowiązywał tak zwany post eucharystyczny od północy. To był wymóg ogólnokościelny, ale mamusia była w ogóle rygorystką i konserwatystką. Brat Jurek dowcipkował, że u nas wszystko jest przewidziane przez Dawida, czyli że matka nie znosi zmian. I że na przykład „Trylogia” filmowa różni się od Sienkiewiczowskiej. Ale spolszczenie liturgii jej się podobało, bo kto zna łacinę?

Tato też był takim rygorystą?

Do wszystkiego miał prześmiewczy dystans, więc trochę i do tych „regularności” mamusi, ale był również bardzo religijny. Ze swoim bratem Stefanem należał do ówczesnej lewicy katolickiej. Stryj odegrał w moim życiu sporą rolę.

Formującą ideologicznie?

Poniekąd. Do moich młodzieńczych „postępowych” politycznie poglądów bardzo pasował, bo sam miał jakoś podobne od czasów przedwojennych. Gospodarował w majątku rodzinnym Turnauów w Mikulicach i status właściciela ziemskiego nie zgadzał się z jego coraz większą lewicowością. Kochał chłopów i bolał nad ich losem. Przyjaźnił się z działaczami Stronnictwa Ludowego, choć jako „obszarnikowi” nie pozwolono mu być jego członkiem. Po wojnie oczywiście wywalony z Mikulic, potem jako obszarnik wyrzucony z ZSL-u i pracy redakcyjnej w „Gazecie Krakowskiej”, chociaż wydał tom reportaży „Laboratoria wśród pól”, który wydaje się dziś produkcyjniakiem.

Karierowicz?

Coś ty! Nie było w nim ani krzty karierowiczostwa: należał do tych, których uwiodła myślowo komuna i którzy z czasem zrozumieli swój błąd. To, że oddał płaszcz spotkanemu żebrakowi, jest chyba tylko legendą, ale na przykład woził swoim samochodem do szpitala chłopów (chociaż nie mikulickich) rannych w pacyfikacji strajku. A o jego wrażliwości społecznej niech też świadczy początek jego przedwojennej książki „Ku lepszej przyszłości” wydanej przez Radę Społeczną przy Prymasie Polski i przez nią nagrodzonej. „Żyjemy w czasach bardzo przykrych. Miliony ludzi dotknięte są skrajną nędzą, a wśród nich przede wszystkim chłopi bezrolni, czyli biedota wiejska”. Książka programowała umiarkowaną reformę rolną polegającą na wykupywaniu obszarów ziemskich z rąk dotychczasowych właścicieli i osadzaniu na nich bezrolnych. Reformę inspirowaną zresztą encyklikami papieskimi Piusa XI, przede wszystkim „Quadragesimo anno”, ale z uwzględnieniem antykomunistycznej „Divini Redemptoris”.

Czyli to po nim masz literackie zacięcie?

Też po ojcu, o czym powiem ci potem. Stryj Stefan był mi mistrzem jako autor pocztówek pisanych do moich rodziców, przezabawnych, felietoników właściwie. Kończyły się przez jakiś czas takim „post scriptum”: „Stryjostwo Lucjanowie nadal bezdzietni”. Chodziło o mojego stryjecznego dziadka Lucjana Turnaua, który ożenił się po raz drugi w wieku podeszłym, a więc dowcip jak na owe czasy i klasy dość frywolny.

Ojciec miał podobne do stryja poglądy?

Ojciec również uważał, że ziemiaństwo powinno przejąć się biedą wiejskich robotników. Raziło go kontrastujące z nią bogactwo dworu ziemiańskiego, a postulat, by nie pielęgnować tych rażących dysproporcji, był zgodny z ówczesnym nauczaniem Kościoła katolickiego, w każdym razie papieży. Pisywał w tym duchu przed wojną do krakowskiego „Głosu Narodu”, poznańskiej „Kultury” i do „Gazety Rolniczej”. Działał w Akcji Katolickiej, w diecezjalnym pionie ziemiańskim, któremu szefował. Jej ideą, zapoczątkowaną przez Piusa X, było włączenie świeckich do działania na rzecz Kościoła. Po pierwszej wojnie światowej papież Pius XI uczynił z tej Akcji Katolickiej sztandarowy ruch współpracy kościelnego laikatu i hierarchii, którego cele określił dokładnie w encyklice „Ubi arcano Dei” w 1922 roku. Była to inicjatywa duchowa i religijna, zupełnie apolityczna, która miała bronić wiary i obyczajów, wychowywać i przygotowywać swych członków do życia publicznego. Dwa razy do roku rodzice jeździli na rekolekcje. Prowadził je miły jezuita, ojciec Jan Rostworowski, mało wymagający i bardzo konserwatywny. On tylko głaskał i chwalił swoje „dobrze urodzone” owieczki. Ojciec mój opowiadał z lubością taką z nim rozmowę. Pochwalił się nagrodą swojego brata, rozmówca jednak zaskoczył go brakiem entuzjazmu. – Ależ, proszę ojca, to jest przecież jakoś nagroda Episkopatu! – Panie Stasiu, powiedzmy sobie szczerze, któż tam jest w tym Episkopacie: Lorek, Kaczmarek, Kubina, Gawlina... – Jak to, przecież również arcybiskup Sapieha! – No jeden Sapieha.

Gdy ojca Rostworowskiego zastąpił ksiądz Jan Zieja, owieczki dostały porządny ochrzan.

Za co?

No właśnie za tę znieczulicę społeczną. Ale dopiero teraz uświadomiłem sobie, że Zieja działał duszpastersko w naszym Sandomierskiem nie jakoś sprowadzony z zewnątrz, bo przecież jego rodzinna wieś Osse należała wtedy do diecezji sandomierskiej, która sięgała aż za Radom. Diecezja radomska powstała dopiero w latach 90.

Rodzice byli przejęci jego rekolekcjami?

Matka notowała je wszystkie w zeszycie. Odziedziczyłem ten ważny dokument po niej, robiłem wszystko, żeby mi nie zginął przy przeprowadzkowej selekcji, ale okazało się, że przez omyłkę go jednak wywaliłem.

Rodzice poważnie traktowali nauki ks. Ziei. Imponował im jego etyczny radykalizm. W czasie kryzysu w latach 30. ojciec podjął pracę w spółce rolniczej w Ostrowcu Świętokrzyskim po to, by zapłacić swoim pracownikom folwarcznym – zapłacić nie tylko w produktach rolnych, ale też w należnej im gotówce. Tak się przecież umawiali. Większość ziemian uważała, że skoro sami nie mają pieniędzy, to są zwolnieni z obowiązku płacenia pracownikom.

Bywał u was w domu?

Nie pamiętam. Poznałem go grubo po wojnie, kiedy współpracował z „Więzią”. Odwiedziłem go w jego małym pokoiku u urszulanek na ulicy Wiślanej. Było cholernie gorąco, a on miał na sobie krótkie spodnie, co zabawnie kontrastowało z jego patriarchalną brodą. Ucieszyła mnie jego bezpośredniość. Nie przyszło mi wtedy do głowy, by go zapytać, czy pamięta moich rodziców.

Co ciebie w nim fascynowało?

Był prorokiem w każdym kroku swojego życia. Oczywiście prorokiem w znaczeniu biblijnym; nie tyle przepowiadaczem przyszłości, ile krytykiem teraźniejszości. Nonkonformistą absolutnym...

Nie było w nim nic z pozy, jeśli więc przybierał szaty starodawnego proroka, to nie było to żadne udawanie. A w swoich kazaniach był, mimo raczej nowoczesnych poglądów, dziwnie staroświecki: pamiętam, że gdy czasem przyjeżdżaliśmy z żoną do kościoła Wizytek na Krakowskim Przedmieściu, gdzie był rektorem, to słuchaliśmy księdza Ziei bez entuzjazmu: jego patos nas denerwował, mówiliśmy sobie, że „zieje” właśnie. Ale on taki był. Podobno pod koniec życia, nie całkiem już kumający, wygłaszał kazania, nawet siedząc na klozecie.

Demitologizujesz wielką postać.

Słyszałem o nim inną zabawną historię. W ogóle nie był przecież wobec ludzi podejrzliwy, ale raz się pomylił w ocenie człowieka. Dostał jakieś pieniądze KOR-owskie na przechowanie, więc kiedy zrobiły się potrzebne, wysłano po nie konspiracyjnie zamiast świeckiego faceta siostrę zakonną z Lasek Rafaelę Nałęcz, postać skądinąd wspaniałą, która obecnie zajmuje się niewidomymi dziećmi w Afryce. Otóż opowiadała kiedyś ona sama w warszawskim KIK-u, że Zieja uznał ją za przebraną ubówkę, przyjął bardzo niegrzecznie, mówiąc oczywiście, że żadnych pieniędzy nie ma. Potem udało się jednak dokonać „przelewu” inaczej.

Jacek Kuroń mawiał, że Zieja był żywym dowodem na istnienie Boga.

Dla mnie też jest wzorem niedoścignionym w swojej ideowości, radykalizmie etycznym, wielorakiej odwadze; podpadał przecież zarówno władzy komunistycznej, jak i kościelnej, czasem dwóm naraz, kiedy to w kolejnym kazaniu piętnował ugodową postawę biskupów po aresztowaniu prymasa Wyszyńskiego. Napisała o nim genialnie w „Wyborczej”, a potem w książce „Ćwiczenia z niemożliwego” Magdalena Grochowska, co ci mówię, nie żebym myślał, że tego nie wiesz, ale żebyś nie myślała, że pamiętam o nim głównie anegdoty. Wyprzedzał sobór jak cholera swoim ekumenizmem, moim własnym bzikiem przecież, ale jest mi świętym przykładem także w swoim niesieniu Ewangelii poza środowiska katolickie. Niósł ją ostatnio właśnie do ludzi KOR-u, którego był członkiem jako jeden z tylko dwóch księży.

Zabrzmi to porównanie potwornie megalomańsko, ale ja też nie pracuję w prasie katolickiej, tylko w „Wyborczej”. Tu też staram się pokazywać najlepszą twarz mojego Kościoła.

Co pan w ogóle robi w tym kraju?

A na tym zdjęciu kto jest?

Ojciec, w majątku Święte koło Grudziądza. Tam gospodarowali z mamą, zanim przenieśli się do Wlonic. Matka opowiadała, że przed przeprowadzką bardziej był skory do zabawy niż do gospodarowania. Radykalnie się zmienił we Wlonicach.

To ktoś podpisał: „Zgłobice 1920”.

To też ojciec, kiedy szedł do wojska walczyć z Moskalem. Nie przyjęli go z powodów zdrowotnych, ale szczegółów nie znam. Ma tutaj 22 lata. Mówili, że jestem do niego podobny, ale nie tak ładny.

Wiesz, że grał na fortepianie? Dzięki niemu pokochałem muzykę poważną. Nawet umiałem kiedyś czytać nuty, ale nie grałem. W tej dziedzinie jestem beztalenciem. Śpiewać też nie umiem, ryczę jak baran. Kiedyś na sławnej imprezie Znaku śpiewałem z moim bratankiem Grzegorzem Turnauem, ale przecież tylko ruszałem ustami. Popatrz, a to mój tato namalowany przez swojego ojca Jerzego.

Przy fortepianie.

Przypominam go sobie, ilekroć słyszę Chopina.

Chciałbyś z ojcem porozmawiać?

Oczywiście. Dużo się o nim dowiedziałem z jego pamiętnika, właściwie dziennika, pisanego dokładnie przez całą wojnę. Skrupulatnie notował wszelkie wydarzenia – od zakupów dla majątku po towarzyskie wizyty, od wydarzeń okolicznych po aktualia polityczne. Tak powstało dzieło ogromne, prawie dwa tysiące stron, które po bardzo pozytywnych recenzjach wydał w swoim wyborze kielecki historyk prof. Jerzy Gapys. Powiedziałbym, że jest to mojego ojca za grobem zwycięstwo, chyba miał jakąś nadzieję na publikację tego dzieła życia. Mam pewnie jego piśmiennicze geny. Miał punkt widzenia tradycyjnie męski: o dzieciach nie ma tam prawie wcale, o mnie jedno zdanie. Niemniej po tamtej lekturze zmieniłem opinię o nim. Przestałem go uważać za egocentryka; dziennik jest pełen troski o bliźnich, społecznego zaangażowania. Popatrz, na tej fotografii jest nasz dwór.

Dom udekorowany kwiatami. Podpisane: „Powrót z więzienia tatusia, 43 r.”. Pamiętasz to?

Ojciec został aresztowany, ale przez folksdojcza udało się załatwić jego wypuszczenie. Za metr cukru. Wiesz, co to był metr? Sto kilogramów. Podejrzewam, że przed Auschwitz uratowała też tatusia trochę znakomita znajomość języka niemieckiego, którą nabył w gimnazjum w Wiedniu. Poprzednio jakiś oficer niemiecki, dowiedziawszy się, że ojciec nazywa się Turnau, powiedział: „Das ist eine bekannte deutsche Familie, was machen Sie in diesem Land überhaupt” (Przecież to jest znana niemiecka rodzina, co pan w ogóle robi w tym kraju?). I nawet pomógł mu wyjść z jakiejś innej, znacznie mniejszej opresji.

mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: