Moja - ebook
Dom płonie, ale ona nie chce go opuścić.
Turyści siłą wyciągają młodą kobietę z pożaru domku w górach. To dopiero zapowiedź mrocznej tajemnicy. Dziewczyna, która mówi o sobie "Moja", nie pamięta, jak się nazywa, a lekarze znajdują na jej ciele ślady przemocy. Wszystko wskazuje, że nigdy nie zgłoszono jej zaginięcia.
Tylko jedno jest pewne: Moja panicznie się boi. Boi się Jego.
O pomoc zostaje poproszona Barbara Langman, psycholożka, której córka zaginęła 20 lat temu.Chociaż nie chce o tym mówić, tajemnicza nieznajoma przypomina jej utraconą Polę. Wspólnie próbują odtworzyć czas sprzed pożaru i zrozumieć, co spotkało Moją. Stopniowo odzyskiwane wspomnienia zdają się sięgać pewnego wakacyjnego dnia sprzed lat.
Kim jest Moja? Kto stoi za jej cierpieniem? Czy jej historia wiąże się z zaginięciem córki Barbary?
Ta publikacja spełnia wymagania dostępności zgodnie z dyrektywą EAA.
| Kategoria: | Kryminał |
| Zabezpieczenie: |
Watermark
|
| ISBN: | 9788383176437 |
| Rozmiar pliku: | 1,9 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
1995 rok
Barbara Langman
Spojrzenia trzech dziewczynek były puste, jak pokój za ich plecami. Stały w korytarzu, odwrócone tyłem do drzwi. Starały się odpowiadać na pytania i nie płakać.
Pola Langman lubiła rozmawiać z ludźmi.
Pola dostała na urodziny walkmana. Ulubioną kasetą Poli były zgrane z radia przeboje Madonny.
Pola jeszcze przedwczoraj zjadła ze wszystkimi obiad. Bardzo lubiła placki ziemniaczane, chociaż wolała jeść je z cukrem i śmietaną, a nie tak jak reszta rodziny z gulaszem wołowym.
Wczoraj Pola nie zeszła na kolację, bo bolał ją brzuch. Nikt nie widział jej od tamtego czasu, ale szyba w oknie jej pokoju została wybita.
Nie, nic nie słyszały i nie wiedzą, kiedy to się stało.
Barbara Langman wyglądała przez okno na leżącą w trawie drabinę. Nie należała do nich, to było oczywiste. Rodzina Barbary inwestowała w dobry sprzęt, a ta była stara i zdezelowana. Czyli to on musiał ją przynieść, właśnie w tym celu. Żeby wkraść się do środka. I zabrać jej Polę.
Czując w ustach gorzki smak strachu, liczyła w pamięci, ile czasu mogło minąć od zniknięcia córki. Starała się przypomnieć sobie, jak często po upływie takiego czasu znajdowano żywe dzieci.
Ignorując znajomego policjanta wypytującego dziewczynki, Barbara spojrzała na fragment materiału z zielonej koszuli nocnej Poli. Zaczepił się o wystający z framugi okna gwóźdź. Dostrzegła na nim dwie krople krwi.
Poli czy jego?
Czy fragment koszuli to znak, że się szarpała, czy kolejna oznaka niezgrabności Poli? Kochanie, czy poszłaś z nim dobrowolnie? Pozwoliłaś mu, żeby cię skusił, podniósł i uprowadził z domu?
– Polu... – Barbara szepnęła imię córki niczym zaklęcie, które miało mieć moc, aby wskazać miejsce jej pobytu.
„Nie ma Poli”. To jedno zdanie wyciągnęło ją z wyjazdu służbowego i sprowadziło szaleńczym pędem do domu. Od tego momentu serce nieustannie mocno waliło jej w piersi, zmuszając do działania.
Jedna z dziewczynek nie wytrzymała i rozpłakała się, gdy zaczęła opowiadać o romantycznych historyjkach, jakie pisała dla nich kuzynka. Kochana Pola. Trzynastolatka o piwnych oczach, z wielkim sercem i głową w chmurach. Pokój córki Barbary pachniał mieszanką słodkiego dezodorantu w spreju i zmywacza do paznokci.
Spora grupa ochotników przeszukiwała już okolicę, niebawem zostaną powiadomione prasa, radio, może nawet telewizja. Ale Barbara stała w oknie, dławiąc się przeczuciem, które w całej karierze jeszcze nigdy jej nie zawiodło. Kawałek materiału z koszulki nocnej jej córki powiewał delikatnie, jakby machał na pożegnanie. Kobieta przełknęła łzy. Wiedziała.
Pola już nigdy nie wróci do domu.ROZDZIAŁ PIERWSZY
1995 rok
Ona
Nie pamiętam, kiedy ostatnio widziałam tak wiele osób naraz.
Wszyscy patrzą na mnie, machają rękami i wykonują dziwne gesty. Ich nerwowe zachowanie może mieć związek z moją brudną sukienką. Albo ze strużką krwi cieknącą mi po łydkach.
A może z rosnącą ścianą ognia za moimi plecami.
Chociaż stoję w drzwiach, nie mogę zrobić kroku w przód. Złamałam już jedną zasadę: ubrudziłam się. Sukienka przywarła mi do ciała, włosy skleja pot. Nie pamiętam, kiedy ostatnio dotknęłam mydła. Nie wolno mi więcej nabroić.
Gdzieś za plecami słyszę trzask i coś z hukiem spada na podłogę. Nie odwracam się. Nie muszę. Mój dom się wali. A ja stoję na progu i po prostu nie umiem wyjść.
Wpatruję się w wąską ścieżkę za plecami tych ludzi. Gdzie on jest?
Dlaczego mnie zostawił?
Na wspomnienie ostatnich dni łzy zbierają mi się w kącikach oczu, gorące jak powietrze za mną.
Jestem słaba.
I zaraz umrę.
Chcę, żeby powiedział mi, co mam zrobić.
Jakiś mężczyzna przestaje machać i podbiega do mnie. Słyszę, że krzyczy, ale nie rozumiem wypowiadanych przez niego słów. Wyciąga rękę. Nie potrafię jej dotknąć.
Kolejny trzask – to pewnie strop nie wytrzymał i zapadł się do salonu. Zamierzam się cofnąć, ale mężczyzna łapie mnie mocno i przyciąga do siebie. Próbuję się zaprzeć, ale podnosi mnie lekko, tak jak podrywa się w górę szczeniaka. Upadamy na ziemię, ryję kolanami w trawie, zdzierając skórę.
Unoszę wzrok w momencie, w którym szyba na poddaszu pęka, a jej kawałki obsypują moje ramiona. Chcę coś powiedzieć, ale moje gardło jest suche, wargi mam spękane. Nic już nie mogę zrobić, kiedy ktoś łapie mnie pod pachami i odciąga po trawie z dala od pożaru.
Będzie zły, myślę, a jego złość jest ostatnim, co przebiega mi przez głowę, zanim tracę przytomność.
*
Budzę się i ponownie zapadam w sen. Ledwo rejestruję obecność kolejnych ludzi, wszyscy coś do mnie mówią, ale chociaż rozumiem ich słowa, nic z tego nie ma dla mnie sensu. Wiem tylko, że nie powinno mnie tu być. Próbuję to powiedzieć, ale nie umiem złożyć zdania. Staram się więc wyraźnie sformułować je w głowie.
Nie powinno mnie tu być.
Nie wolno mi tu być.
Czuję ukłucie na ręce, więc podążam wzrokiem w tamtą stronę. Patrzę jak igła, od której wije się ku górze przezroczysta rurka, zanurza się w mojej żyle. Młoda kobieta uśmiecha się do mnie i zapewnia, że zaraz poczuję się lepiej. Nie chcę czuć się lepiej. Chcę iść do domu.
Przyglądam się moim dłoniom. Dopiero teraz widzę, że nadgarstki mam spięte pasami. Pas przytrzymuje mnie również w talii. Dlaczego? Ze strachem rozglądam się po pomieszczeniu. Dostrzegam starszego mężczyznę ubranego na biało i kolejną młodą kobietę. Jej blond włosy poruszają się, kiedy kręci głową.
Moje ciało jest spuchnięte, moja skóra pulsuje, jakby pełzały pod nią robaki. Chcę krzyknąć, ale zanim udaje mi się otworzyć usta, robi mi się ciepło i zapadam w sen.ROZDZIAŁ DRUGI
Barbara
– Kurwa! – warczę i wyrzucam do śmieci papierowy kubek.
Kawa, która miała rozjaśnić mi umysł, wylądowała na chodniku i na moich, cholera jasna, butach. Źle domknięte wieczko, jakiś baran niepatrzący pod nogi i nagle stoję pod drzwiami szpitala, o szóstej trzynaście rano, zmęczona i w podłym nastroju.
Próbuję się uspokoić, biorę więc wdech i w myślach życzę baranowi udanego, kurwa, dnia. Dobra. Wydech, wdech. Dzień nie zaczął się idealnie, ale nie mogę pojawić się na oddziale w takim stanie. Potrzebują mnie. Nie dzwoniliby tak wcześnie, gdyby to nie było ważne.
Wchodzę do szpitala, starając się wyglądać na opanowaną. Pozdrawiam dwie pielęgniarki i ruszam w kierunku windy.
Stare linoleum skrzypi pod moimi butami, kiedy wchodzę na oddział. Dość szybko wyłapuję sprawcę całego zamieszania. Ordynator Sądecki wyłania się z dyżurki i wykonuje w moim kierunku gest, coś pomiędzy machnięciem a przywołaniem.
Jego widok zawsze wzbudza we mnie poczucie żalu. Mężczyzna, który powinien być już na emeryturze, w wiecznie za dużych spodniach ściągniętych paskiem, z siwymi włosami wystającymi mu z nosa. Po śmierci żony stracił na wadze i kitel wisi na nim jak na wychudzonym dziecku.
Zmierzając w jego stronę, łapię swoje odbicie w małym lustrze. Przechodzi mi przez głowę myśl, że podobny żal można odczuwać, patrząc na mnie. Chociaż na opakowaniu farby napisano „kasztan”, moje krótkie włosy mają barwę zgniłego buraka. Do tego sieć naprawdę głębokich zmarszczek i podwójny podbródek. Oto obraz kobiety, która je byle co i mało się rusza. Jeżeli doktor Sądecki wygląda na swoje siedemdziesiąt kilka lat, to ja wyglądam na znacznie więcej niż moje pięćdziesiąt cztery. Pasujemy więc do tego szpitala idealnie – cały jego wystrój to ostatni krzyk mody lat dziewięćdziesiątych.
Ściskam dłoń mężczyzny, jest sucha i zimna.
– Pani Basiu, jestem zobowiązany za tak szybkie przybycie.
Nie wspominam o telefonie o piątej rano, bo w naszych zawodach czas płynie nieco inaczej. Zresztą, do kogo miałby zadzwonić o tej porze, skoro na zadupiu takim jak to psychologów jest jak na lekarstwo.
– Ta kobieta, o której mówił pan przez telefon...
Sądecki wskazuje salę za mną.
– Zanim tam wejdziemy, chciałbym zamienić z panią kilka słów. – Poziome zmarszczki rysują się głębiej na jego czole. – Przywieźli ją przedwczoraj w nocy. Jest w bardzo złym stanie.
– Przez telefon mówił pan, że jest bardzo wychudzona.
– Na pewno nie jadła od wielu dni, ale to nie wszystko. – Mężczyzna pociera kciukiem krzaczaste brwi.
Zastanawiam się, czy od chwili przyjęcia pacjentki w ogóle wychodził ze szpitala.
– Usiądźmy. Piła pani może kawę? – Wchodzi do dyżurki pielęgniarek, gdzie po chwili nalewa nam kawy z ekspresu przelewowego. Do mojej wrzuca dwie łyżeczki cukru. To niesamowite, że chociaż tak niewiele o sobie wiemy, zawsze pamiętamy, kto pija jaką kawę.
Siadamy na ławce w korytarzu, biorę łyk. Słodko-gorzki żużel. Ambrozja!
– Musieliśmy podać jej środki uspokajające. Za każdym razem, kiedy się przebudza, jest przerażona. Przenieśliśmy ją do izolatki, bo niepokoiła innych pacjentów. Nie jestem z tego dumny, ale był moment, kiedy musieliśmy ją spiąć pasami, bo wyrywała wenflony i próbowała się podnieść.
Pasy, no tak. Rozglądam się po korytarzu. Metoda przestarzała jak niemal wszystko w tym miasteczku, razem z niemodną fryzurą starego medyka i moimi podróbkami adidasów.
– Znaleziono ją w płonącym domu?
Sądecki kiwa głową i upija łyk kawy.
– Miała szczęście. – Ociera usta wierzchem dłoni. – Fani górskich wędrówek dostrzegli dym i zeszli ze ścieżki. Dom był, można tak powiedzieć, ukryty. – Robi pauzę i spogląda mi w oczy.
Jest wcześnie, kawa dopiero zaczyna oliwić mój mózg, ale ta historia już mi się nie podoba.
– Sugeruje pan, że nie przebywała tam z własnej woli?
– Na to wskazywałby jej stan. Jednak to relacja turystów nie daje mi spokoju. Otóż dziewczyna nie chciała wyjść z tego domu.
– Pomimo ognia?
Sądecki kiwa głową.
– Spotkało ją coś złego i na pewno będziemy musieli wezwać policję. Nie chciałem tego robić, zanim jej pani nie zobaczy. Wiem, że oficjalnie już pani dla nas nie pracuje, ale nie mogę liczyć na nikogo innego. A nie da się z nią w ogóle porozmawiać. Nie wiem, czy nie nadinterpretuję faktów, może po prostu była w szoku, ale źle to wszystko wygląda.
– Czy coś mówiła?
– Niewiele. Powtarza, że nie może jej tu być. Nic więcej. No i albo nie pamięta swojego imienia, albo nie chce nam go podać.
– Albo szok wywołał chwilową amnezję.
Jego owłosiona dłoń ląduje na skroni, kiedy potakuje ruchem głowy. Znowu to samo. Myślę o tych niezliczonych dniach, kiedy pracowaliśmy razem, i o opiece psychologicznej, na którą zabrakło w szpitalu pieniędzy, co ostatecznie zmusiło mnie do otwarcia prywatnej praktyki. Pomimo tego nie potrafiłabym odmówić Sądeckiemu pomocy.
– Ma otarcia na kostkach, jakby coś je przez długi czas krępowało. To nie są świeże rany.
Słodka kawa przestaje mi smakować. Dopijam resztę i zgniatam plastikowy kubek.
– Dobrze, jeżeli nie śpi, to chciałabym z nią porozmawiać. Tak jak pan mówi, zanim zadzwonimy na policję. Postaram się ocenić, z czym mamy tutaj do czynienia.
Podnosimy się, oboje z trzaskiem w kolanach.
Kiedy staję w drzwiach sali, młoda pielęgniarka uśmiecha się i kiwa głową w moim kierunku, po czym wychodzi na korytarz. Sądecki zamyka za mną drzwi.
Odwracam się w stronę pacjentki.
Napotykam parę dużych zielonych oczu, które wpatrują się we mnie spod opadających na nie ciemnobrązowych włosów. Delikatną, trójkątną twarz przecinają niebieskie żyłki. Na jej szyi widzę zawieszony rzemyk, który kończy się materiałowym woreczkiem. Sądecki mówił o dorosłej kobiecie, ale mam wrażenie, że pod kołdrą leży nastolatka. Jest bardzo chuda.
Dziewczyna przenosi wzrok z okna na drzwi. Najwyraźniej wciąż myśli o ucieczce. Powoli, tak żeby widziała każdy mój ruch, przysuwam sobie krzesło.
– Nazywam się Barbara Langman, jestem psychologiem. – Siadam i zdejmuję plecak. – A ty? Jak masz na imię?
– Nie powinno mnie tu być – mówi tak cicho, że muszę poprosić, by powtórzyła.
– Czyli wiesz, gdzie jesteś?
– Nie powinno mnie tu być, proszę pani.
– A gdzie powinnaś być?
– W domu.
– Dom, w którym cię znaleziono, spłonął. Wiesz o tym?
Przygryza wargi, po czym zaczyna obgryzać skórkę przy paznokciu.
– Będzie zły, że mnie nie ma.
– Kto będzie zły?
Zielone oczy błądzą po mojej twarzy.
– Zacznijmy od początku. Powiedz mi, proszę, jak masz na imię.
Patrzy na mnie, jakbym przemówiła w obcym języku.
– Imię?
– To takie słowo, którym ktoś nas określa. Mam na imię Barbara, ale wszyscy mówią do mnie Basia albo Baśka. Albo stara wariatka, w zależności od kontekstu.
Cisza. No dobrze, to z innej strony.
– Gdzie jest teraz człowiek, który będzie na ciebie zły?
Kobieta kręci głową, w jej oczach dostrzegam ból.
– Nie wiem.
– Nie było go tam z tobą?
– Już nie.
Okej, mamy jakiś punkt zaczepienia.
– Ale zwykle był?
Szybkie kiwnięcie głową.
Otwieram plecak, żeby wyjąć notes.
– Zaprowadzi mnie pani do niego?
– Teraz musisz odpoczywać, dzisiaj na pewno nie mogę cię nigdzie zaprowadzić. Ale możemy porozmawiać. – Notuję kilka zdań, a kiedy podnoszę głowę, zauważam, że dziewczyna wpatruje się w mój plecak, z którego wystaje bułka z żółtym serem. Wyjmuję ją i zdejmuję folię. – Musisz być głodna. – Może nie powinnam dawać jej jedzenia, ale zanim mam szansę głębiej się nad tym zastanowić, szarpie bułkę i zatapia w niej zęby.
Czekając, aż zje, przyglądam się jej podrapanym rękom. Na palcu prawej dłoni dostrzegam ślad po pierścionku.
– Czy mieszkałaś ze swoim mężem?
Nie reaguje na moje słowa, wciąż błądzi wzrokiem gdzieś za oknem, szarpiąc zębami ogromne kęsy bułki. Zastanawiam się, na ile jest tutaj ze mną, a na ile działają jeszcze środki uspokajające. Momentami jej powieki opadają, po czym wzdryga się, jakby nie mogła sobie pozwolić na odpoczynek.
– Byłaś tu może kiedyś? W okolicy?
Kręci głową.
– Ja nie wychodzę. Siedzę tylko z nim.
On. Klucz do historii tej drobnej kobiety. Widzę, że przygląda się czerwonej plamie na mojej dłoni.
– Poparzyłam się kawą – odpowiadam na niezadane pytanie. – Lubisz kawę?
– On lubi.
– Robisz mu rano kawę?
– I śniadanie. Kawa i jajecznica.
– Lubisz jajecznicę?
– On lubi.
– Wiesz o nim bardzo dużo. A czy zastanawiasz się czasem, co ty lubisz?
Nie odpowiada. Zapisuję kolejne słowa w notatniku.
– Co zwykle robisz w ciągu dnia?
Naciąga kołdrę wyżej, jakby chciała się ode mnie odgrodzić, postawić barierę. Nie mogę za mocno naciskać. Cierpliwie czekam więc na jej odpowiedź.
– Sprzątam. Czekam, aż wróci.
– A co się dzieje, kiedy on wraca do domu?
Pacjentka przełyka ślinę i odwraca wzrok. Pewnie zastanawia się, czy powinna mi to wszystko mówić.
– Dbam o to, żeby był zadowolony.
– A ty jesteś?
Marszczy brwi. Muszę uważać. Wchodzę na grząski grunt.
– Ważne, żeby on był. Wtedy daje mi różne rzeczy. Książkę, czasem coś nowego do ubrania. I pozwala mi spać.
Udaję, że jej słowa nie robią na mnie wrażenia. Nie mogą, jeszcze nie. Dziewczyna zaczyna bawić się woreczkiem zawieszonym na jej szyi.
– Bardzo ładny. Co tam masz? – zagajam.
Wyraźnie się ożywia. Pozytywne wspomnienie?
– To moje obrączki! – Rozsuwa woreczek i wyciąga trzy pierścionki.
Ściska mnie w brzuchu, gdy widzę, że są w trzech rozmiarach. Jeden jest naprawdę mały.
– Jeden jest na mnie za mały, a reszta spada mi z palca, więc trzymam je w woreczku. Nie wolno mi ich zgubić.
– Muszą być bardzo cenne – udaje mi się powiedzieć. – Dostałaś je od niego?
Kiwa głową.
– Musicie długo się znać.
Kobieta przez chwilę przymierza obrączki na poszczególne palce, ale w końcu je zdejmuje. Spoglądam na zegar zawieszony nad jej głową. Dochodzi siódma.
– Pamiętasz, kiedy się poznaliście?
Gładzi pierścionki, po czym pieczołowicie wsuwa je do woreczka i zaciska na nim dłoń. Przez chwilę wsłuchujemy się w dochodzący z korytarza stukot wózka z lekami. Zastanawiam się już, czy powtórzyć pytanie, kiedy dochodzi do mnie jej cichy głos.
– Naprawdę nie wiem, proszę pani.
Jej wzrok staje się nieobecny, jakby usilnie próbowała coś sobie przypomnieć. Widzę drobne zmarszczki wokół jej oczu, ledwie widoczną poprzeczną bruzdę na czole. Może mieć dwadzieścia kilka, maksymalnie trzydzieści lat. Z bliska widać, że jej skóra nie zaznała zbyt wiele słońca, jest jakby przezroczysta.
Przenoszę wzrok na moje notatki: „Uprowadzona? Uwięziona? Kontrolowana. Kto?”. Mam ochotę raz jeszcze zapytać, kim jest, ale czuję, że nic więcej już mi nie powie.
– Jesteś naprawdę bardzo dzielna. Zajmiemy się tobą. Za momencik zawołam lekarza, na pewno uda mi się zorganizować ci jakieś dobre śniadanie, bo to szpitalne to kaszana, uwierz mi.
– Moja – mówi, w zamyśleniu gładząc spuchnięte wargi.
– Słucham?
– Moja – powtarza, po czym odchrząkuje i szczelniej otula się kołdrą. – Powiedziała pani, że imię jest często powtarzane przez innych. Jedyne, co ciągle powtarza, to „jesteś moja”. No to chyba tak się nazywam.
Kiwam głową i wychodzę.
Sądecki tylko na to czeka. W pośpiechu człapie w moją stronę, ale zanim się odzywa, unoszę dłoń.
– Musimy porozmawiać z policją, ale proszę pozwolić to zrobić mnie. Tej dziewczynie stało się coś złego. Nosi ze sobą trzy obrączki, jedna z nich jest bardzo mała, co może znaczyć, że kiedy włożyła ją po raz pierwszy na palec, była znacznie młodsza. Mogła zostać uprowadzona, prawdopodobnie ktoś więził ją od dłuższego czasu. W każdym razie musimy zadziałać dyskretnie. Ktokolwiek jest za to odpowiedzialny, może jej teraz szukać. – Ruszam w stronę wyjścia i wyciągając telefon z kieszeni, spoglądam jeszcze przez ramię. – I, na litość boską, dajcie jej coś do jedzenia!
------------------------------------------------------------------------
ZAPRASZAMY DO ZAKUPU PEŁNEJ WERSJI KSIĄŻKI
------------------------------------------------------------------------