- W empik go
Moja korona ziemi. Dzienniki z wypraw - ebook
Moja korona ziemi. Dzienniki z wypraw - ebook
Dziewięć wypraw po dziewięć szczytów Korony Ziemi, a każdy z nich był dla mnie bezcennym darem. Bezcenne było również to, że góry pozwoliły mi za każdym razem szczęśliwie wrócić do domu, bym mógł o nich napisać…
Każdą wyprawę opisuję dzień po dniu, godzina po godzinie. To rodzaj dziennika pisanego „na gorąco”, na kolanie, na strzępach notatników, kawałkach papieru. Począwszy od pierwszej wyprawy na Aconcaguę w Ameryce Południowej, poprzez kolejne Mount Blanc i Elbrus w Europie, Kilimandżaro w Afryce, McKinley w Ameryce Północnej, Mount Everest w Azji, Górę Kościuszki i Piramidę Karstens w Australii i Oceanii, Mount Vinson na Antarktydzie.
Zapiski zawsze zaczynam na progu własnego domu, następnie przemierzam miasta, wioski, drogi i bezdroża. Opisuję panujące na wspinaczkowych ekspedycjach zwyczaje oraz oczywiście samą wspinaczkę na szczyt – każdy krok i każdy oddech sprawiający ogromną trudność, bazy, w których trwam i nabieram sił, skalne półki i śnieżne zamiecie, przemarzanie członków i niespotykanie gorące słońce palące skórę i oślepiające oczy…
Autor
Kategoria: | Podróże |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-7942-040-7 |
Rozmiar pliku: | 9,5 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
DZIEŃ 1: CZWARTEK, 8.01.2004
Punktualnie o północy wyjeżdżam z moimi „najlepszymi kolegami” do Warszawy. Nieco wcześniej – jakieś 20 godzin – na pożegnalnym spotkaniu, bardzo weseli i rozochoceni, zadeklarowali się, że w komplecie odwiozą mnie do Warszawy, a kiedy nadejdzie stosowna pora, również w komplecie odbiorą mnie z lotniska Okęcie. Wymogłem na nich, aby to postanowienie złożyli na piśmie, i tym samym powstał bardzo ciekawy i śmieszny dokument, który obrazował nastrój naszego spotkania (jest on do wglądu u mnie). Następnego dnia, chcąc nie chcąc, musieli wywiązać się z tego zobowiązania, albowiem jeden z podpunktów zawierał ogromne sankcje, jakie groziły w przypadku niespełnienia danej obietnicy.
Granica z Tanzanią
W bardzo radosnej atmosferze o 4.30 docieramy do Warszawy. Żegnam się z moimi kolegami i oni wracają do domu – z tego, co się dowiedziałem później, wracają zresztą w jeszcze „radośniejszej” atmosferze.
Powoli zaczynają przychodzić inni uczestnicy wyprawy. O 5.30 jesteśmy w komplecie – 18 osób, w tym trzy panie. Przekrój wieku bardzo różny – od 30 do 54 lat.
O 6.50 wylatujemy do Amsterdamu. Dwie godziny lotu i o 9.00 jesteśmy na miejscu.
Po krótkiej przerwie o 10.30 startujemy do stolicy Kenii – Nairobi. O ile nic nieprzewidzianego się nie wydarzy, to na miejscu mamy być o 20.00 czasu lokalnego, czyli o 18.00 czasu środkowoeuropejskiego.
Udało się. Punktualnie o 20.00 lądujemy w Nairobi.
W Warszawie była dziś ostra zadymka śnieżna, a tutaj 24°C, mimo że Nairobi leży na wysokości 1600 m n.p.m. Następnie przejazd busikami (ok. 20 minut) do naszego hoteliku Terminal, w którym zastajemy skromne, lecz nie najgorsze warunki.
DZIEŃ 2: PIĄTEK, 9.01.2004
Noc minęła bardzo spokojnie. Pierwszy raz spałem pod prawdziwą moskitierą.
O 6.00 pobudka, 6.30 śniadanie – dwie grzanki z dżemem, dwa jajka sadzone, herbata lub kawa. Stolica tego afrykańskiego kraju robi dosyć imponujące wrażenie. Potężne biurowce ze stali i szkła, mnóstwo całkiem dobrych samochodów, ale wokół i biedota w swoich nędznych lepiankach.
O 8.00 wyjeżdżamy busem do Moshi w Tanzanii u podnóża Kilimanjaro. Powoli krajobraz zmienia się na coraz bardziej dziki. Niemal całą drogę jedziemy przez niekiedy trochę bardziej, niekiedy trochę mniej suchą sawannę. O 12.00 dojeżdżamy do granicy z Tanzanią. Formalności graniczne trwają bardzo krótko, tutaj chodzi jedynie o 40 USD, które trzeba zapłacić za wizę tranzytową.
Kilimanjaro
O 15.45 jesteśmy w Moshi – na miejscu naszego noclegu. Jest to bardzo przyjemna miejscowość u stóp Kilimanjaro – której niestety nie widać ze względu na zasłaniające ją chmury – z uśmiechniętymi Murzynkami i z bujną tropikalną roślinnością. Jak na afrykańskie warunki Moshi, chyba zresztą podobnie jak i cała Tanzania, robi dosyć dobre wrażenie.
DZIEŃ 3: SOBOTA, 10.01.2004
Dziś ma być dzień typowo turystyczny. O 8.00 pobudka, 8.30 śniadanie i o 10.00 wyjazd busikami w górę – w ogromne przestrzenie Kilimanjaro. Tutaj już praktycznie nie ma cywilizacji. W gęstym tropikalnym lesie pełnym bananowców rozpościerają się liczne murzyńskie wioski. Po karkołomnej jeździe stromo pod górę wychodzimy z naszych pojazdów i dalej już piechotą zmierzamy w kierunku podobno bardzo ładnego wodospadu. Po pół godzinie przerwa, by „łazungu”, czyli biali, za bardzo się nie zmęczyli, i serwują nam dosyć obfity lunch składający się z hamburgera, rolady mięsnej, czegoś innego również mięsnego, pączka angielskiego, dwóch bananów i oczywiście coca-coli. Tak przy okazji: coca-cola jest na pewno najbardziej znanym produktem na świecie. Występuje w każdym, nawet najbardziej biednym i dzikim zakątku świata.
Chyba każdemu to jedzenie stawało nieco w gardle, bo patrzyły na nas dziesiątki wygłodzonych małych murzyńskich oczu. Pobyt w takich okolicach naprawdę uczy pokory. Te wygłodzone dzieci nieśmiało, a nawet niechętnie, przyjmowały od nas jedzenie, sprawiedliwie dzieląc między siebie każdy otrzymany kawałek. Od tej chwili mieliśmy już ok. 15 młodych czarnych przyjaciół, którzy na bosaka towarzyszyli nam na trudnych górskich ścieżkach do samego wodospadu – ok. 2 godziny. Wodospad, nie powiem, bardzo okazały, mający ok. 80 m wysokości, z maleńkim jeziorkiem u podnóża. Powrót również w towarzystwie poruszających się bezszelestnie, zwinnych jak małpki Murzynków.
W hotelu jesteśmy ok. 15.30 i spokojnie czekamy na kolację. Mimo że jesteśmy u podnóża Kilimanjaro, dopiero wieczorem góra po raz pierwszy wyłania się nam zza chmur. Widok jest niesamowity.
Od wczoraj boli mnie lekko, ale ciągle, ząb. Co to będzie, co to będzie…
DZIEŃ 4: NIEDZIELA, 11.01.2004
Dziś pierwszy dzień naszego podejścia na górę. Z hotelu wyjeżdżamy o 10.00, robimy krótkie zakupy (głównie wody) i o 11.30 dojeżdżamy do bramy parku narodowego Machame Gate na wysokości 1800 m n.p.m. Teraz tylko formalny wpis każdego uczestnika do książki meldunkowej, oddajemy swoje duże plecaki tragarzom i o 12.00 wyruszamy na podbój góry. Trasa jest bardzo łatwa. Przygotowana, utwardzona ścieżka o szerokości ok. 1,5 m prowadzi dosyć łagodnie, niekiedy tylko bardziej stromo, jednostajnie pod górę. Temperatura bardzo przyjemna, nie upalna, ok. 22°C. Idziemy cały czas w gąszczu tropikalnego lasu, w tunelu zieleni. Droga jest przez to bardzo monotonna, bo wokół (a nawet patrząc w górę) nie widać nic tylko gąszcz zieleni. Nasze Beskidy są o wiele ciekawsze – gdzieniegdzie polanka, widok na inne szczyty i miejscowości, a tutaj…
Po 4 godzinach dosyć intensywnego marszu las nagle karłowacieje, przechodząc w wysokie krzewy, i w końcu widzimy niebo – zresztą zachmurzone, i za moment zaczyna padać z niego drobny deszcz.
Po chwili słychać ze wszystkich stron okrzyki tragarzy, którzy zaczynają rozbijać kolejne namioty dużego obozowiska. To znak, że to koniec I etapu.
Jesteśmy w bazie Machame Hut na wysokości 3000 m n.p.m. Kolejny wpis do książki meldunkowej i schodzimy do przygotowanych już dla nas namiotów. Po pół godzinie jesteśmy proszeni na herbatkę z popcornem i herbatnikami podanymi na czystym obrusie. Pełny wersal.
Okolice bazy Shira Hut
Ząb boli jakby nieco bardziej.
O 20.00 kolacja. Murzyni zaskoczyli nas totalnie.
Podano zupę, spaghetti z sosem mięsnym, pieczone ziemniaczki, owoce, kawę, herbatę, kakao, mleko i wszelkie przyprawy. Jedzenie o wiele lepsze niż w hotelikach, a oni to wszystko – łącznie z talerzami, kubkami, sztućcami – przywlekli na swoich barkach i głowach.
DZIEŃ 5: PONIEDZIAŁEK, 12.01.2004
Śniadanie jak zwykle bardzo obfite z dużym wyborem potraw. O 8.30 wyruszamy na nasz kolejny etap. Droga przypomina miejscami wejście na Babią Górę, a miejscami trochę Tatry. Generalnie była dosyć łatwa. Po 2 godzinach oczywiście lunch. Podano jajko na twardo, chleb z masłem, pomidory, ogórki, marchewkę, pomarańcze, banany, paprykę i herbatę.
O 13.30 jesteśmy już na miejscu w bazie Shira Hut, na wysokości 3700 m n.p.m., gdzie czekają już na nas rozbite namioty – te same co poprzednio. Na razie wszystko jest okay; wszyscy czują się bardzo dobrze. Po godzinie podwieczorek ze świeżo prażonej kukurydzy i świeżo prażonych orzeszków. Jak oni to robią? Po krótkich poszukiwaniach znajduję strumyk z wodą. Dziś do szczęścia już mi nic więcej nie potrzeba – oprócz oczywiście bardzo obfitej kolacji.
DZIEŃ 6: WTOREK, 13.01.2004
Budzimy się o 7.00 i razem z nami wstaje słońce. Gdy wychodzi zza gór, od razu robi się cieplej. W nocy był lekki przymrozek. Rano, i tylko rano, jest tutaj bardzo ładna pogoda. Nie ma chmur i widoczność jest doskonała. W takich warunkach o 8.30 wyruszamy i idziemy bardzo szerokim kamienistym płaskowyżem lekko pod górkę. Ok. 10.00 jak zwykle wszystko pokrywają chmury i mgła. O 12.00 lunch, taki jak wczoraj, ale już na wysokości 4300 m n.p.m.
Teraz 2 godziny nieprzyjemnego, dosyć stromego, zejścia po mokrych kamieniach – bo leje już dosyć obficie – do następnej bazy Barranco na 3900 m n.p.m. U niektórych osób pojawiają się pierwsze bóle głowy związane z wysokością. Cały humor psuje mi bardzo mocno bolący ząb i niepewność, co się z nim stanie w najbliższych dniach. A do powrotu do domu jeszcze tydzień…
DZIEŃ 7: ŚRODA, 14.01.2004
Dziś wychodzimy nieco wcześniej, bo o 7.30, by maksymalnie wykorzystać poranną ładną pogodę. Niestety, tym razem już od rana jest bardzo pochmurnie. Początkowo idziemy dosyć stromą ścieżką przypominającą Orlą Perć w Tatrach, ale po wyjściu na zbocze zmieniamy kierunek i zaczynamy schodzić w dół. Żeby nam się nie nudziło, kilka razy wspinamy się na górę, po czym znów schodzimy jeszcze niżej. Ok. 11.00 zaczyna padać gęsty deszcz. Dzisiejsza trasa jest dosyć monotonna i w celu lepszej aklimatyzacji bardzo okrężna. Ok. 14.00 docieramy, całkowicie przemoczeni, do naszej ostatniej bazy – Barrafu Hut – położonej na 4600 m n.p.m. Na szczęście wkrótce pojawia się słońce i większość rzeczy zdąża nieco przeschnąć.
Po godzinie znów leje.
Lodowce Kilimanjaro
Aby nas nie przemęczać i żebyśmy nie zmokli, nasi czarnoskórzy tragarze przynoszą nam kolację do namiotów – jak zwykle dwa dania plus owoce.
Chyba zdarzył się cud, bo zupełnie przestał mnie boleć ząb.
DZIEŃ 8: CZWARTEK, 15.01.2004
Po krótkiej drzemce, punktualnie o północy, wychodzimy zdobywać szczyt. Jest piękna gwieździsta noc.
Początkowo, przez ok. godzinę, było super, lecz później wyszła ze mnie niemal cała siła. Musiałem wkładać ogromny wysiłek fizyczny i bardzo wytężać moją słabą silną wolę, by utrzymać się w czołowej 6-osobowej grupie. Szło mi się fatalnie.
Na szczycie
Był lekki mróz (niestety, nie wiem, ile stopni, bo choć kupiłem sobie specjalnie na tę podróż termometr, to gdy go pakowałem, moi synowie koniecznie musieli sprawdzić temperaturę – mimo że mamy w domu pięć innych termometrów – i oczywiście już do mnie nie wrócił) i gdybym na chwilę usiadł, na pewno bym zasnął, więc… teraz chyba już wiem, jak może wyglądać biała śmierć.
Ta góra jest ogromna. Dotychczas przez 3 dni obchodziliśmy ją wkoło, lekko pnąc się w górę, a teraz mamy 1200-metrową ścianę do pokonania w ciągu kilku godzin. Zakosami pniemy się cały czas stromo pod górę. Już po godzinie od wyjścia jeden z naszych uczestników – z czarnoskórym przewodnikiem, tragarzem, kucharzem (wszystko w jednym) – schodzi w dół do bazy. Po chwili Kanadyjka, która była z nami w grupie, również rezygnuje z dalszego zdobywania szczytu.
Nasza podzielona grupa z mozołem pnie się w górę. W nocy wygląda to dosyć bajecznie. Kilkadziesiąt latarek czołówek migocze na zboczu, a u podnóża góry migoczą światła kilku miast. Punktualnie o 7.00 stajemy na zboczu krateru. Wszyscy bardzo zmęczeni, ale rozpościerający się widok wynagradza nam wszelkie trudy. Niebo nadal jest bezchmurne, tak że podziwiamy ze szczytu krateru wschód słońca.
To jest ogromny szczyt o powierzchni kilkudziesięciu kilometrów kwadratowych. Doskonale widoczne jest dno olbrzymiego krateru i otaczające je wierzchołki z najwyższym Ururu Peak (5895 m n.p.m.), który jest celem naszej wyprawy. Oczywiście wszystko jest pokryte śniegiem, a takich ogromnych, różnorodnych i pięknych lodowców nie widziałem ani w Alpach, ani w Andach. Dla samego tego widoku warto było tutaj przyjechać.
Od zbocza krateru na wierzchołek musimy podejść jeszcze ok. godzinę, ale już bardzo łatwą i łagodną drogą. Mimo to dla wielu osób jest to nie lada wysiłek. Na szczycie jesteśmy ok. 8.00. Robimy pamiątkowe zdjęcia i powoli schodzimy do bazy.
Wracamy inną drogą o bardzo sypkim podłożu. Tradycyjnie psuje się pogoda i najpierw sypie śnieg, a niżej to już leje deszcz. Ok. 11.00, bardzo zmęczeni, docieramy do naszych namiotów.
Ale na dzisiaj to jeszcze nie wszystko. Po krótkim, 2-godzinnym, odpoczynku, który każdy wykorzystuje na drzemkę, podają nam do namiotów (ponieważ leje) zupkę i o 14.00 schodzimy do następnej bazy Mweka Hut na 3100 m n.p.m. Dzisiaj jest prawdziwy maraton z przewyższeniami 4600 – 5895 – 3100 m n.p.m. W ciągu jednego dnia krajobraz zmienia się diametralnie. Od lodowo-śnieżnego wierzchołka, przez kamienisto-skalne zbocza, do pełnej bujnej zieleni tropikalnego lasu. Deszcz pada niemal cały czas, ale z każdym metrem w dół robi się coraz cieplej.
Tragarz
Do bazy docieramy ok. 18.00, a tam oczywiście czekają już na nas rozbite namioty i przygotowany posiłek. Murzyni jak zwykle są niezawodni i bardzo szybcy. Z wieczornych opowieści uczestników wiem, jakie niemal każdy przechodził kryzysy. Gdyby nie doskonałe zgranie i nawiązane przyjaźnie, 1/3 naszej grupy nie weszłaby na szczyt. Wzajemne dodawanie sobie otuchy, a nawet pomoc przy podchodzeniu miały decydujący wpływ na to, że niemal wszyscy weszli na szczyt.
DZIEŃ 9: PIĄTEK, 16.01.2004
O 9.00 rozpoczynamy ostateczne zejście do naszego hoteliku w Moshi.
Po pół godzinie spotyka nas bardzo nieprzyjemne zdarzenie. Jeden z kolegów podczas robienia zdjęcia nagle zasłabł, zemdlał i z typowymi objawami padaczki zaczął nam się rzucać po całym szlaku. Na szczęście wśród naszych uczestników było aż czworo lekarzy (chirurg – dyrektor szpitala, internista – ordynator, pani pediatra – lekarz rodzinny i pani ginekolog-położnik) Wszyscy byli przekonani, że jest to typowy przypadek padaczki, choć po oprzytomnieniu nasz kolega twierdził, że nigdy padaczki nie miał. Nasi tragarze zorganizowali nosze i niemal biegiem, bardzo sprawnie, odtransportowali go do granicy parku. Mnie w udziale przypadło niesienie 30-kilogramowego plecaka jednego z naszych tragarzy. Mimo że droga była łatwa i z górki, to i tak po zejściu na miejsce miałem serdecznie dość. Ja nie wiem, jak oni na tych swoich głowach, ramionach i na tych chudych nóżkach mogą nosić takie ciężary i to w takim tempie.
Do granicy parku Marangu Park Gate (1900 m n.p.m.) docieramy ok. 12.00. Tutaj czekają już na nas busiki, które dowożą nas do hotelu.
Nasz poszkodowany kolega czuje się już na tyle dobrze, że decydujemy, by wracał razem ze wszystkimi do hotelu. Niestety, zaraz po wejściu do pokoju atak mu się ponawia. Teraz zostaje przewieziony do szpitala, gdzie będzie przebywał aż do rana na obserwacji i pod kroplówką. Okazuje się, że prawdopodobnie była to reakcja organizmu na zażywany przez niego – podobnie jak przez większość uczestników (ja nie używałem) – lek antymalaryczny, który w połączeniu z wysokością i dużym wycieńczeniem organizmu doprowadził do takich skutków ubocznych.
Wieczorem oblewamy udane wejście na szczyt.
DZIEŃ 10: SOBOTA, 17.01.2004
O 9.00 cała grupa wyrusza na 2-dniowe safari. Niestety, nasz kolega, który rano powrócił ze szpitala, nie mógł jechać. Aby było mu raźniej i dla wszelkiej pewności, że nie stanie się nic nieoczekiwanego, ktoś musiał z nim zostać. Tym „wybrańcem” zostałem ja, jako że trzy miesiące wcześniej byłem już na safari w RPA.
Razem z jeszcze bardzo osłabionym i strasznie bladym kolegą nudzimy się w hotelu, a po południu trochę spacerujemy po mieście.
DZIEŃ 11: NIEDZIELA, 18.01.2004
Po bardzo długiej nocy budzę się o 8.30. O 9.00 śniadanie. Na 11.00 poszedłem do tutejszego katolickiego kościoła na murzyńską mszę świętą. Przebieg mszy był dokładnie taki sam jak u nas, ale trwała ona półtorej godziny. Kościół był pełen. Dużo dzieci, mężczyźni i chłopcy siedzą po prawej, kobiety i dziewczynki po lewej stronie. Wszyscy, w miarę możliwości, bardzo „elegancko” ubrani. Przetarte od długiego użytkowania kołnierzyki koszul są naprawdę czyściutkie.
Oprócz kilku momentów podrygiwania wiernych w rytm śpiewów i klaskania była to typowa – taka jak u nas – msza święta.
Nie wiem, czy to przypadek, ale zauważyłem pewne polskie akcenty. Z dwóch stron ołtarza wisiały biało-czerwone flagi, a nieco dalej – obraz Matki Boskiej Częstochowskiej.
O 19.00 wracają z safari uczestnicy naszej wycieczki. Oczywiście wszystkim bardzo się podobało, zrobili mnóstwo zdjęć zwierząt, jednak największe wrażenie wywarł na nich krater wierzchołka wulkanicznego Serengeti o średnicy 26 km, wewnątrz którego znajdował się rezerwat zwierząt i kilka małych jeziorek. Na dno tegoż krateru (2600 m n.p.m.) można było się dostać samochodem i z bliska podziwiać tamtejszą florę i faunę.
DZIEŃ 12: PONIEDZIAŁEK, 19.01.2004
Po śniadaniu kończymy pakować plecaki i o 12.00 wyjeżdżamy już z powrotem do Nairobi. 7-godzinna podróż piękną tanzańską i kenijską sawanną mija nam dosyć szybko i o 19.00 jesteśmy z powrotem w naszym małym hotelu Terminal w Nairobi.
Kolacja była byle jaka i bardziej niż skromna – bo zamówiona przez nas wcześniej zupa nie została nam podana. Nie wiadomo, czy miejscowym nie chciało się jej zrobić, czy nie mogli. Nawet byli trochę zdziwieni, o co się właściwie czepiamy i kłócimy.
Tutaj czas płynie naprawdę bardzo wolno. Nikomu się nigdzie nie śpieszy i w zasadzie na niczym nie zależy. Ruchy obsługujących nas kelnerek wyglądają jak w zwolnionym tempie. Ale za to wszyscy są bardzo życzliwi, szczególnie w Tanzanii. Po kolacji idziemy zaraz spać, bo wcześnie rano pobudka.
DZIEŃ 13: WTOREK, 20.01.2004
O 7.00 pobudka, śniadanie i o 8.00 wyjeżdżamy na lotnisko. Odprawa przebiega dosyć szybko i sprawnie, tak że mamy prawie 2 godziny do odlotu. O 11.00 odlatujemy samolotem kenijskich linii lotniczych do Amsterdamu. 9-godzinny lot, tak jak poprzednio, przebiegał bardzo spokojnie.
O 18.00, już czasu europejskiego, lądujemy w Amsterdamie. O 20.00 kolejny odlot, tym razem już małym samolotem do Warszawy. O 21.45 szczęśliwie lądujemy w Warszawie.
Nie wiem, czy może podejrzanie wyglądałem z 2-tygodniowym zarostem, w każdym razie na Okęciu poproszono mnie do szczegółowej kontroli bagażu. Była to oczywiście czysta formalność, bo tym razem nic nie przemycałem.
W hali przylotów czekali już na mnie moi „koledzy” – tak, ci sami, z którymi przyjechałem na Okęcie. Jednak wielka jest siła słowa pisanego (i odpowiednich klauzul zabezpieczających).
Droga powrotna z Warszawy przebiegała nam – wyjątek stanowił kierowca – „w miłej i serdecznej atmosferze…”.
CENY W TANZANII BYŁY RACZEJ NIE WYSOKIE I TAK NP.:
- Półlitrowe piwo w naszym hoteliku – 1 USD.
- Półlitrowe piwo w sklepie – 0,8 USD.
- Półtoralitrowa woda w sklepie – 1 USD.
- Skromny dwudaniowy obiad – 3 USD.
- Widokówka – 0,5 USD.
- 0,5 l wódki – 6 USD.
- Przejazd busem po mieście – 0,1 USD.
- Napiwki dla tragarzy (podobno tylko z tego żyją) – 40 USD.
- Liczba tragarzy na 1 uczestnika wyprawy – ok. 1,5.
- Jednodniowy pobyt w parku – ok. 100 USD (z czego 90% zabiera państwo, reszta zostaje dla obsługi wyprawy – tragarzy).
W Kenii jest nieco drożej i trochę bardziej niebezpiecznie.