Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

  • nowość
  • Empik Go W empik go

Moja mroczna bestia - ebook

Wydawnictwo:
Tłumacz:
Data wydania:
2 sierpnia 2024
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Moja mroczna bestia - ebook

Połączenie Śpiącej królewny oraz mitu o Hadesie i Persefonie w mrocznym wydaniu.

Tarian Hadez to trzydziestotrzyletni potentat nieruchomości, szef mafii oraz najbardziej rozchwytywany kawaler Nowej Anglii, jednym słowem: bóg. Chociaż określanie go w ten sposób jest z pewnością lekką przesadą, bo gdyby prawdziwe bóstwa istniały, to świat byłby magicznym miejscem, a on wcale nim nie jest. A przynajmniej nie dla mnie.

Calanthe Bloom. To ja. Dwudziestoczteroletnia tonąca w długach absolwentka college’u, uzależniona od designerskich butów i podcastów true crime. Do tego florystka z przymusu i singielka z wyboru.

Chociaż nie wiodę wymarzonego życia, to entuzjastycznie do tego dążę. Szczególnie w snach, które – po ostatniej pomyłce zaistniałej podczas dostarczania kwiatów – stale nawiedza nie kto inny jak niezwykle tajemniczy Tarian.

Och, co on ze mną robi, kiedy śpię.

To jest niegodziwie niemożliwe.

Tylko… czy na pewno?

Książka zawiera treści nieodpowiednie dla osób poniżej osiemnastego roku życia.

Opis pochodzi od Wydawcy.

Kategoria: Fantasy
Zabezpieczenie: brak
ISBN: 978-83-8362-663-5
Rozmiar pliku: 2,3 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

ROZDZIAŁ 1

O mój Boże.

Spoglądam na ogromnego pająka siedzącego na herbacianej róży – jest wielkości dłoni, z dużymi oczami jak paciorki i włochatymi odnóżami. Sprężysty ściągacz do usuwania kolców wypada mi z ręki i uderza w blat drewnianego stołu z tak głośnym hukiem, że podskakuję przestraszona. Jednakże pająk nadal nie rusza się z miejsca.

Rozważam odłożenie róży i bardzo powolne wycofanie się, ale co, jeśli zwierzę schowa się gdzieś w jakimś zakamarku kwiaciarni moich rodziców? Albo – jeszcze gorzej – wejdzie po schodach i ukryje się w moim pokoju?

Właśnie w takich chwilach tęsknię za swoim nieustraszonym ojcem najbardziej. Nicolas Bloom był moim bohaterem – zaklinaczem robactwa, żartownisiem, architektem moich uśmiechów. Jedyne, co wzbudzało w tym mężczyźnie strach, to myśl o utracie mojej matki. I mnie, ale głównie mamy. To ona była miłością jego życia.

Trzymam różę w wyciągniętej przed siebie dłoni. Kiedy ruszam ostrożnie po kafelkach w trawiastozielonym kolorze, kwiat kołysze się niczym trzcina na wietrze. Dzwoneczek zawieszony nad głównym wejściem do kwiaciarni brzęka. Zakładam, że to moja przyjaciółka, Bryn, przyjechała tu po sześciogodzinnym rodzinnym obiedzie, lecz oto do lokalu wkracza najmniej lubiany przeze mnie klient.

– Proszę przytrzymać drzwi, panie Valenti!

Mężczyzna spogląda ze zmarszczonymi brwiami na różę, którą zamierzam wepchnąć do bukietu dla jego żony, gdy tylko pozbędę się żywej ozdoby siedzącej na płatkach. Kurde. A co, jeśli Valenti odwoła cotygodniowe zamówienie z powodu tego robala? Próbując schować przed nim kwiat, przyłapuję mężczyznę na wpatrywaniu się w mój dekolt. Jeszcze nigdy nie byłam tak bardzo zadowolona z tego, że ta kanalia ma obsesję na punkcie moich piersi.

– Zaraz wracam. – Wychodzę na ceglany chodnik Bostonu, maltretowany w tym momencie przez ulewny deszcz. – No dobrze, włochaty koleżko… albo koleżanko, czas się zawijać.

Pająk nie rusza się z miejsca, potrząsam więc delikatnie długą łodygą. Zwierzę posyła mi krytyczne spojrzenie.

Nagle dostrzegam znajdującego się po przeciwnej stronie ulicy słodkiego, złotowłosego Logana, który właśnie nalewa jakiś koktajl do kieliszków do martini. Czuję ogromną pokusę, by podejść do niego i poprosić go o pomoc. Jest z Południa, a południowcy nie boją się insektów… a przynajmniej na to liczę.

Wystawiam jeden wysoki obcas na ulicę i od razu ląduję nim w kałuży. Uch. Nie ma to jak miejska woda w bucie. Rozglądam się po ciasnej przestrzeni między zaparkowanymi samochodami w poszukiwaniu innych zbiorników paskudnej cieczy, po czym stawiam kolejny krok.

Światła samochodu zalewają moją twarz i słyszę ogłuszający klakson. Puszczam różę, która szybuje w powietrzu w tej samej chwili, kiedy drogi sportowy samochód niemal zmienia mnie w breję na zderzaku.

Chociaż wina za to niedoszłe zderzenie leży po mojej stronie, to i tak z poirytowaniem morduję wzrokiem kierowcę. Nie miał nawet na tyle przyzwoitości, by zwolnić, gdy przejeżdżał obok. Marszczę brwi jeszcze mocniej, kiedy odczytuję tablicę rejestracyjną samochodu – Hadez1.

Kładę dłonie na biodrach. Nie mam pojęcia, który to był członek rodziny Hadezów. Wuj? Kuzyn? Młodszy brat? Albo najbardziej niegodziwy z nich wszystkich – Tarian – powściągliwy kawaler, nadzwyczajny złamas oraz samozwańczy zabójca?

Na zalanej wodą ulicy widać odblask podłużnych tylnych świateł samochodu, zabarwiających ją na czerwono i tworzących metaforyczny ślad krwi ciągnący się za nim. Jakże makabryczne, a równocześnie stosowne było to dla mężczyzny, który podczas trzech dekad swojego życia zabił setki ludzi, w tym własnego ojca.

Zaciskając z niezadowoleniem usta, wracam do kwiaciarni, gdzie pan Valenti czeka cierpliwie na swój bukiet albo na moją klatkę piersiową. Chociaż moja matka jest przekonana o tym, że ten mężczyzna jest romantykiem – kiedy w ogóle pamięta, kim on jest, co ostatnio nie zdarza się zbyt często – to ja mam tego „szczęśliwie żonatego” ojca trójki dzieci za zdradziecką gnidę.

– Przepraszam, że musiał pan czekać. – Próbuję się uśmiechnąć, ale jestem całkiem pewna, że przypomina to raczej tik nerwowy, szczególnie gdy wzrok pana Valentiego znów wędruje na moje duże piersi. Nie wiem, co on próbuje zobaczyć, ponieważ do pracy zawsze zakładam stanik sportowy.

– Jak się ma twoja cudowna matka?

– Świetnie. – Wcale tak nie jest, ale za cholerę nie zamierzam opowiadać temu mężczyźnie, że mama podupada na zdrowiu. Rzadko kiedy poruszam ten temat nawet z Bryn, gdyż nie mam ochoty rozmawiać o ostrym alzheimerze, który dopadł moją matkę.

Woda ścieka ze mnie na kafelki; będę musiała je wytrzeć do sucha, ponieważ nie stać nas na pozew. Chociaż, z drugiej strony, wtedy przynajmniej nie musiałabym już prowadzić tej kwiaciarni. Kręcąc głową, pozbywam się tej samolubnej myśli. Straciłam ojca oraz po części matkę. Nie mogę stracić także ich chluby: Bloom’s Blooms.

Wchodzę za lakierowaną kratkę ogrodową, którą mój tata tuż przed śmiercią przerobił na ścianę z sukulentami, ponieważ tam znajduje się bukiet zamówiony przez pana Valentiego. Rezygnuję z usunięcia kolców z prawie dwóch tuzinów kwiatów, gdyż chcę jak najszybciej pozbyć się tego mężczyzny z mojego sklepu.

– Czemu rzuciłaś różą w Tariana Hadeza?! – woła do mnie Valenti.

A więc to był samochód Tariana…

Przed oczami staje mi obraz tego mężczyzny, plamiąc tył moich zamkniętych powiek. Ostre rysy twarzy, lekko zarysowane mięśnie oraz oczy, które podobno pasują do jego włosów i osobowości – są czarne niczym ścieki tego miasta.

Przez kratę ogrodową widzę, jak Valenti dotyka kielicha żółtego storczyka Brassia stojącego obok kasy i jestem zaskoczona, że roślina od razu nie więdnie.

– Czemu kobiety są tak zafascynowane tym mężczyzną?

Ponieważ jest obrzydliwie bogaty, obrzydliwie potężny i obrzydliwie niebezpieczny. Ja nazywam to „zabójczym szykiem”, ale Bryn zawsze przewraca oczami, gdy tak mówię.

Wzruszam ramionami.

– Nie mam pojęcia.

– Przed chwilą rzuciłaś w niego kwiatem.

Unoszę brwi, spoglądając na Valentiego. Czy on myśli, że cisnęłam tą różą, by zwrócić na siebie uwagę Tariana? Obrzydliwe.

Żeby nie uznał mnie za dziewczynę latającą za przestępcami, stwierdzam sarkastycznie:

– To była sztuczka marketingowa. Próbuję pozyskać nowych klientów.

– Klientów kwiaciarni?

Fuuj.

– Tak, kwiaciarni.

Nadal się krzywię, kiedy on dodaje:

– Jeśli brakuje ci pieniędzy, to mogę dać ci namiary na faceta, który sprzedaje pigułki.

Ta propozycja jest niepokojąca pod wieloma względami.

– Wolałabym nie bratać się z mafią. – Odwijam sznurek z ogromnej szpuli przybitej do ściany i związuję nim łodygi róż, a następnie otulam bukiet brązowym papierem.

– Nie jesteśmy mafią. Jesteśmy antymafią.

Jasne, a ja to przemieniająca się w człowieka chihuahua z zamiłowaniem do zajmowania się domem.

– Mogłaś o nas słyszeć. Zwą nas Świętymi Łowcami.

Wciągam głośno powietrze, ponieważ – w rzeczy samej – słyszałam o tej enigmatycznej bojówce, która przeciwstawia się wszystkiemu, co ma jakikolwiek związek z Hadezami.

– Chyba zostanę przy kwiatach. – Przyklejam na papier naklejkę z naszym logo. – Ale dziękuję. Bardzo doceniam pańską troskę.

Jego spojrzenie znów wędruje w otchłań mojego dekoltu. Podchodzę prędko do kasy i nabijam rachunek za bukiet. Gdy Valenti płaci swoją platynową kartą kredytową, ja spoglądam na sufit, zza którego dobiega znajoma melodyjka kanału Food Network zwiastująca przerwę na reklamy. Mama ogląda go od świtu do zmierzchu. Kiedyś była świetną kucharką – nawet napisała książkę z przepisami z wykorzystaniem kwiatów i właśnie w ten sposób poznała tatę – ale ostatnimi czasy tylko wpatruje się apatycznie w ekran telewizora.

Terminal wypluwa paragon pana Valentiego. Drukuję kopię dla klienta i kładę ją na bukiecie. Kiedyś wręczałam mu ją do ręki, lecz on zawsze znajdował sposób na to, żeby musnąć mnie swoimi palcami.

– Piękne – mówi do moich cycków, wąchając róże. – Daj sobie tydzień na przemyślenie mojej propozycji biznesowej. Albo, jeszcze lepiej, przyślę tutaj swój kontakt, by cię poznał.

Za cholerę się na to nie zgodzę.

– Dzięki, ale moja sąsiadka jest wychodzącą z nałogu narkomanką, więc wolę, żeby nie była w pobliżu takich rzeczy.

Podchodzę do drzwi i otwieram je pchnięciem bioder. Wiem, że nie jest to zbyt subtelne, lecz ten mężczyzna nie zasługuje na taktowne traktowanie.

– Da się na tym dużo zarobić. – Valenti zerka na sine niebo oraz zacinający deszcz spadający na chodnik. – Możemy porozmawiać o tym w przyszłym tygodniu.

– Oczywiście. Nie mogę się doczekać.

Mężczyzna zatrzymuje się w progu.

– Kiedy masz wolne?

– Nigdy.

– Pracujesz siedem dni w tygodniu?

– No. – Gdybyśmy nie potrzebowali jego pieniędzy, to wypchnęłabym go za drzwi.

– To nieludzkie.

Tak wygląda życie oddanej córki niepotrafiącej zmusić się do wysłania swojej matki do domu opieki.

– O której godzinie zamykacie?

Spoglądam na ladę, pod którą trzymam gaz pieprzowy. Zawsze chciałam go wypróbować. Może wreszcie nadeszła ta chwila?

– Tak właściwie, to teraz.

Valenti spogląda na wiszącą na drzwiach tabliczkę z godzinami otwarcia kwiaciarni i jego spojrzenie zatrzymuje się na porze zamknięcia: dziewiętnasta. Nie ma nawet jeszcze wpół do szóstej.

– Muszę zamknąć wcześniej. Dostawy. – Niestety nie mam zaplanowanych żadnych dostaw.

Odkąd kilka przecznic stąd otworzyła się supernowoczesna kwiaciarnia, Fleur-de-Lys, dająca rabaty na podstawie wieku klientów, Bloom’s Blooms zaczęło usychać równie szybko, co wspomnienia mojej mamy. Wiedziałam, że w tym tempie nie będzie nas stać na opłacenie czynszu w październiku – jeśli w ogóle utrzymamy się tak długo.

Chwytam drzwi mocniej, mając wrażenie, jakby pokryte bluszczem ceglane ściany zbliżały się do mnie, a rośliny w donicach wysysały cały tlen z okolicy.

Słyszę pisk opon i to wyrywa mnie z tego stanu. Z jakiegoś powodu spodziewam się ujrzeć czarny i niski pojazd, jednak ten jest srebrny. A osoba siedząca za kierownicą nie jest wielkim złym kosmitą ani bóstwem i nie zjawiła się tu po to, by narzekać na to, że zrobiłam różą dziurę w oponie jego pojazdu albo strzaskałam nią jego przednią szybę.

Tak, kosmici i bóstwa. Właśnie tymi słowami najczęściej opisuje się bogaczy, którzy wysiedli z prywatnego odrzutowca na lotnisku Hanscom Field trzy dekady temu i zaczęli kupować Amerykę: jej drapacze chmur, centra handlowe, pola, magazyny, banki, college’e i firmy.

Moim skromnym zdaniem Hadezowie nie są bogami ani istotami pozaziemskimi. Są cudzoziemcami ze zbyt dużymi wpływami i bogactwem, którzy powinni wrócić na swoją zaczarowaną wyspę znajdującą się po drugiej stronie Atlantyku. Nazwali ją trafnie „Atlantis”, po tym, jak odkryto na niej kopalnię wypełnioną po brzegi niebieskimi diamentami. W Internecie jest mnóstwo zdjęć tego głośnego znaleziska, chociaż każdy dron, który kiedykolwiek znalazł się nad obszarem lądowym Atlantis, został zestrzelony, każdą łódź, która przypłynęła za blisko wybrzeża wyspy, zatopiono, a przemysł turystyczny w ogóle tam nie istniał.

Ze srebrnego samochodu przywodzącego na myśl pocisk wychodzi Bryn, a jej krótkie loki w kolorze truskawkowy blond obijają się o ogromne złote kolczyki w kształcie kół.

– Chyba nie możesz tu tak parkować – oznajmia Valenti, kierując swoje słowa do jej nóg, które są bezpiecznie ulokowane w czarnych kozakach sięgających ud oraz skórzanej mini.

Brwi mojej przyjaciółki wędrują w górę wraz z jednym kącikiem ust.

Kierowca znajdujący się za jej zaparkowanym po przekątnej samochodem naciska klakson, a następnie wymija pojazd, rzucając pod jej adresem obelgi. Bryn pokazuje mu środkowy palec.

Przysuwam się niepostrzeżenie do drzwi kwiaciarni i krzyżuję ręce na piersi.

– Okradłaś jakiegoś dealera audi, czy co?

Bryn okręca na palcu pilot samochodu przyozdobiony breloczkiem z logiem Louis Vuitton.

– To taki prezencik od Saula.

– Saul dał ci samochód?

– Dał też po jednym Macrazy i mamie. – Porusza brwiami. – Chociaż samochód mamy miał szofera w zestawie.

– Saul? Masz na myśli Saula Hadeza? – pyta Valenti, nadal bawiąc się w odźwiernego.

Spoglądam na niego nieuprzejmie, po czym odwracam głowę i błagam Bryn wzrokiem, by pozbyła się tego faceta.

Moja przyjaciółka wrzuca kluczyki do skórzanej pikowanej torby, która wygląda na równie nową, co jej samochód.

– Udało mi się zapisać nas na dwie ostatnie wizyty u wenerologa. Jedziemy, Callie?

Prycham, po czym się krztuszę. Kaszląc, pytam Bryn bezgłośnie: „Serio? Wenerologa?”.

Pan Valenti odchrząkuje.

– Lepiej już pójdę. – Po chwili dodaje: – Powinnaś uważać na Saula. I zresztą na całą tę rodzinę. – Brązowy papier szeleści, kiedy mężczyzna przyciska bukiet do piersi.

– Potwierdzam – mówię, zanim zdążę zdać sobie sprawę z tego, że Valenti może uznać to za zachętę, by tu zostać.

Gdy mężczyzna otwiera usta, Bryn świergocze:

– Proszę pozdrowić panią Valenti. – Posyła mu swój popisowy uśmiech godny miss: zza warg widoczna jest jedynie odrobina zębów.

W ciągu kilku sekund mężczyzna przemienia się w zaledwie plamę na tle bezlitosnych kropel deszczu.

Bryn wchodzi pewnym krokiem do kwiaciarni, odgarniając wilgotne włosy z twarzy.

– Ponieważ nie mogłaś przyjść na imprezę… – wyjmuje butelkę czerwonego wina z torby, dzwoniąc swoimi bransoletkami – …postanowiłam sprowadzić imprezę do ciebie.

– Imprezę? Myślałam, że to był rodzinny obiad.

– Bo tak było, lecz potem przeistoczył się w imprezę. – Stukając obcasami, wchodzi za kratkę ogrodową i podchodzi do drewnianej komody. Głośno otwiera szufladę, a następnie wyjmuje z niej korkociąg w kształcie kwiatu, który kupiła mi z litości, kiedy stało się jasne, że mama nie będzie już mogła prowadzić kwiaciarni.

– Więc… – Skinieniem głowy wskazuję srebrny pojazd. – Co z tym samochodem?

– Prezent z okazji przyjęcia.

– Zapomnijmy o rzeżączce i wizycie u lekarza. Zaprowadź mnie na tę imprezę.

Parskając śmiechem, Bryn wbija korkociąg w środek szyjki butelki.

– Prezenty dostali tylko przyszli członkowie rodziny Hadez.

Moje usta otwierają się razem z butelką.

– Twoja mama i Saul się zaręczyli? Przecież spotykają się chyba jakieś półtorej minuty!

– Prawdziwa miłość nie czeka. – Moja przyjaciółka nawet nie szuka kieliszków i postanawia po prostu wypić wino prosto z gwinta. Po pociągnięciu sporego łyku podaje mi butelkę.

Przyciskam ją sobie do piersi.

– Będziesz spokrewniona z tymi ludźmi.

– Jak najbardziej. – W jej bursztynowych oczach pojawia się błysk. – Według mnie Bryn Hadez brzmi całkiem ładnie. A ty jak uważasz?

– Nigdy nie przybrałaś nazwiska swojego ojca, ale myślisz o tym, żeby przyjąć nazwisko ojczyma?

– Nie zmieniłabym go dla Saula, tylko dla Malachiego.

– Nadal nie rozumiem.

Bryn rozkłada ręce.

– Patrzysz na przyszłą żonę Malachiego Hadeza.

– On też się oświadczył?

– Wciąż nad tym pracuję. – Skinieniem głowy wskazuje butelkę. – Zamierzasz wziąć łyka, czy będziesz po prostu tuliła wino do piersi?

Moja najlepsza przyjaciółka chce stać się jedną z nich? Byłabym mniej zaskoczona, gdyby do kwiaciarni wjechała teraz przyczepa pełna jednorożców.

– Och, i zgadnij, kogo sobie upatrzyła Macrazy.

Znając siostrę przyrodnią Bryn, czyli straszną intrygantkę, może być to jakikolwiek mężczyzna z listy miliarderów magazynu Forbes.

– Kogo?

– Tariana.

Moje serce bije mocno, uderzając w butelkę i wprawiając w ruch znajdujące się w niej wino.

– Mackenzie interesuje się mężczyzną, który zabił własnego ojca?

– Ta dziewczyna poślubiłaby pierwszego lepszego skazańca, gdyby tylko był wystarczająco bogaty. – Bryn odbiera mi ostrożnie butelkę i ją podnosi. – Zdajesz sobie sprawę, że wkrótce osiągnę status boga?

– Hadezowie nie są bogami, lecz potworami.

– Za bogów. I za potwory. – Puszcza do mnie oko i chociaż to ona pije, ja czuję zawroty głowy.

Moja najlepsza i jedyna przyjaciółka zamierza bawić się w dom z najniebezpieczniejszymi mężczyznami w Bostonie.ROZDZIAŁ 3

Po obdzwonieniu każdej szkółki roślin oraz hurtowni ogrodniczej w okolicy, żeby zamówić wszystko, czego potrzebowałam na to wielkie wydarzenie organizowane przez Mackenzie, wchodzę po rozklekotanych schodach do mieszkania pani Fiony znajdującego się na poddaszu. W ręce trzymam pudełko z lukrowanymi donutami.

Ta kobieta ma ogromny apetyt na słodycze, co nie jest problemem dentysty, ponieważ i tak pozbyła się większości uzębienia w młodości, kiedy łykała za dużo pigułek. Jednakże już od lat nie zażywa narkotyków i chociaż nazwać ją można największą plotkarą w okolicy, to jest też najbardziej troskliwą osobą, jaką znam.

Pukam do drzwi i czekam, aż sąsiadka otworzy co najmniej dwadzieścia zamków, mamrocząc pod nosem o tym, żeby to lepiej było coś ważnego, ponieważ jej układanka słowna sama się nie rozwiąże.

– Dzień dobry, pani Fiono.

Kobieta podejrzliwie spogląda zmrużonymi oczami na kartonowe pudełko w kropki.

– No dalej, gadaj. Czego potrzebujesz, Callie?

– Żeby została pani na kilka godzin z mamą. – Podnoszę karton, by znalazł się na wysokości jej oczu. – Mam dużą dostawę i…

– Jest pełne?

Uśmiecham się, ponieważ rzeczywiście kiedyś sprezentowałam jej duże opakowanie z cukierni z jednym wysuszonym donutem w środku.

– Jest ich dwanaście. Jedenaście dla pani. Jeden dla mamy.

Pani Fiona pociąga nosem, po czym okręca się na pięcie w kapciach wyglądających, jakby zostały zrobione ze skóry szopa. Podnosi telefon komórkowy ze swojego niskiego fotela przykrytego dzierganą narzutą, a następnie wraca do mnie ciężkim krokiem. Ściska w dłoni pęk kluczy, który zyskałby uznanie dozorcy z mojego liceum.

Przytuliłabym ją, gdybym nie bała się o to, że rozgniotłabym wypieki na swojej białej sukience z ażurowej bawełny haftowanej. Przebrałam się w nią, żeby wpasować się w przyjęcie organizowane przez Mackenzie, ponieważ jego motywem przewodnim chyba był Dziki Zachód. Nie zamierzam, co prawda, na nim zostać, ale postanowiłam ubrać się tak, by się nie wyróżniać. Nawet wygrzebałam z szafy mojej mamy kowbojki oraz kapelusz filcowy, które zbierały tam kurz.

Podczas gdy pani Fiona zamyka drzwi, ja wracam do mieszkania, żeby poinformować mamę o tym, że coś się stało z Wi-Fi sąsiadki, więc przyjdzie do nas, by skorzystać z sieci.

Mama przenosi wzrok na książkę kucharską, którą kładę jej na kolanach. Chociaż nie piecze już zbyt często, to nadal uwielbia przeglądać zawartość swojej cennej biblioteczki.

– Nasza sąsiadka?

– Pani Fiona. Mieszka nad nami. To ona nieco zbyt głośno nastawia telewizor.

Kiedy mama zerka na sufit, jakby próbowała zobaczyć naszą niedosłyszącą sąsiadkę, ja kładę pudełko z cukierni na stoliku kawowym.

– Jak się masz, Liso? – Pani Fiona wchodzi do pokoju, brzęcząc kluczami zawieszonymi na smyczy jej szyi.

Mama wygląda na przestraszoną.

– Eee…

– Jestem Fi, stuknięta staruszka z góry migająca się od wiecznego odpoczynku.

Na twarzy mamy pojawia się niepewny uśmiech łagodzący jej rysy.

– Miło cię poznać, Fi. Podobno masz problemy z Internetem.

Pani Fiona i ja zerkamy po sobie, po czym sąsiadka znów przenosi wzrok na mamę.

– Wiesz, jak to jest ze staruszkami i technologią.

Mama po prostu dalej się uśmiecha, ale obecność tej paplającej nieznajomej wyraźnie ją niepokoi.

– Zobaczymy się później. – Próbuję pocałować ją w policzek, lecz ona się odsuwa.

– Przepraszam, ale… – Przygląda mi się tak uważnie, że jej źrenice się zwężają. – Przepraszam, ale kim… kim ty jesteś?

Obfita pierś pani Fiony unosi się, kiedy ta wzdycha ciężko ze współczuciem.

Nie mogę się odezwać z powodu guli, która podeszła mi do gardła, więc po prostu posyłam mamie uśmiech. Jednak gdy tylko staję plecami do niej, kąciki moich ust opadają.

Pani Fiona dotyka mojej dłoni swoimi sękatymi palcami.

– Zajmę się nią.

Kiwam głową.

– Powinnam być w domu najpóźniej o siódmej.

– Callie, zajmę się nią – powtarza łagodnym głosem, dając mi pozwolenie na to, bym nie czuła poczucia winy z powodu tego, że zostawiam ją z tak frustrującą robotą.

Zdejmuję torbę i kowbojski kapelusz z kołka przy drzwiach, po czym zahaczam o kwiaciarnię, by upewnić się, czy wszystkie światła są wyłączone. Następnie ruszam w kierunku samochodu dostawczego.

Cztery godziny później, z samochodem pełnym roślin, które prawdopodobnie mogłyby wyrządzić mi poważną krzywdę, gdybym zahamowała zbyt gwałtownie, docieram przed masywną bramę. Opuszczam szybę po swojej stronie i wciskam guzik domofonu. Sygnał rozbrzmiewa raz i ktoś niemal od razu odpowiada, każąc mi powiedzieć, co tu robię.

Wyjaśniam, że przyjechałam z roślinami dla Mackenzie Fielding.

Co zaskakujące, brama nie otwiera się zaraz po tym. Zamiast tego do mojego samochodu podchodzi mężczyzna w ciemnym garniturze, okularach przeciwsłonecznych i ze słuchawką w uchu. Robi zdjęcie tablicy rejestracyjnej, a następnie mojej twarzy. Chociaż nie widzę jego oczu zza ciemnych szkieł, to czuję, że przygląda się uważnie mi oraz mojej kolczastej świcie.

– Calanthe Bloom – odczytuje z ekranu telefonu.

Najwyraźniej ma jakiś niezły program do rozpoznawania wizerunku.

Naciska coś na ekranie telefonu i brama zaczyna otwierać się z pomrukiem.

– Może pani pojechać dalej i zaparkować obok różowego samochodu.

Różowego samochodu? Rzeczywiście, na końcu bardzo długiego i krętego podjazdu znajduje się dokładna replika kabrioletu Barbie. To różane paskudztwo z pewnością należy do żony potentata, który z kolei jest właścicielem tej rezydencji godnej miana pałacyku.

Oby Macrazy nie oczekiwała, że budżet, jaki przeznaczyła na kaktusy, będzie obejmował więcej niż jedno lub, co najwyżej, dwa pomieszczenia w tym domu, ponieważ miałam za mało czasu, by się targować, a wybór był bardzo ograniczony.

Parkuję obok zabawkowego auta i gaszę silnik. Po chwili wyskakuję z pojazdu i ląduję na żwirze, który jest tak oślepiająco biały, że całkiem serio się zastanawiam, czy te kamyczki są codziennie myte pod ciśnieniem.

Kiedy klon Jacka Reachera podjeżdża do mnie w lśniącym czarnym wózku golfowym – zapewne nieodłącznym elementem takiej rezydencji, zważywszy na długość samego podjazdu – ja otwieram tylne drzwi furgonetki.

– Mój wózek platformowy nie da rady na tym żwirze. – Skinieniem głowy wskazuję wnętrze swojego samochodu. – Czy mogłabym skorzystać z twoich rąk?

A wyglądają one tak, jakby były w stanie rozerwać rękawy jego marynarki.

Mężczyzna mówi coś do małego mikrofonu przy ustach, posługując się językiem, który brzmi jak mieszanka hiszpańskiego i arabskiego.

Minutę później Mackenzie wychodzi pewnym krokiem z rezydencji wraz z dwoma przystrojonymi w garnitury kulturystami.

– Spóźniłaś się godzinę i trzynaście minut, Kalia!

Zgrzytam zębami.

– Jechałam w godzinach szczytu. Były korki – kłamię. Gardzę przezwiskiem, które dla mnie wymyśliła, kiedy poznałam Bryn na koncercie. Miałyśmy wtedy sześć lat. Joslyn wzięła ze sobą córkę, ponieważ Mackenzie nie chciała opiekować się siostrą, a ona sama musiała tam być, ponieważ miała romans z perkusistą zespołu. Ja znalazłam się na wydarzeniu, gdyż rodzice uwielbiali dzielić się ze mną miłością do muzyki. – Wiesz, jak jest.

– Tak właściwie, to już nie. Dzięki Saulowi wszędzie jeżdżę z eskortą policyjną. – Można by pomyśleć, że to ona bierze ślub z tym facetem. – Więc, co nam przywiozłaś?

– Najlepsze, co oferuje Arizona. – Zamaszystym ruchem wskazuję wnętrze samochodu. – Ta-dam.

Jej kościste ciało sztywnieje tak bardzo, jak karnegia², którą musiałam położyć na płasko w furgonetce.

– Co. To. Kurwa. Jest?

– Kaktusy.

Mackenzie zrywa ze swojego zadartego nosa okulary przypominające oczy karalucha i morduje wzrokiem biedne rośliny.

– Ja, kurwa, nie zamawiałam kaktusów. Zamawiałam kwiaty w kolorze kremowym i chartreuse. – Zamyka oczy i wyrywa się z niej piskliwy pomruk, przez który brzmi jak wściekły pies w rui. – Zabiję swoją siostrę.

Kładę zaciśniętą w pięść dłoń na biodrze, czując pulsowanie w żyłach.

– A co ma do tego Bryn?

Z jej wyszminkowanych na wysoki połysk ust wydobywa się kolejne piskliwe stęknięcie.

– Przekonała mnie, że uda ci się dostarczyć nam to, czego potrzebowaliśmy, ale, kurwa, oczywiście, tak się nie stało. Ty i twoja matka, która ma gówno zamiast mózgu…

Zanim zdążę ocenić konsekwencje uderzenia Mackenzie przed trzema prawdopodobnie uzbrojonymi mężczyznami, moja dłoń ląduje z plaskiem na jej policzku. Nieważne. Jestem tak wkurzona, że zwaliłabym tych facetów z nóg jednym uderzeniem opuncji, gdyby któryś z nich choćby próbował mnie dotknąć.

– Nie mów tak o mojej matce. Nigdy.

Łapiąc się za policzek, Macrazy syczy:

– Dorian, pokaż temu szkodnikowi i jej…

Słyszę kliknięcie i odskakuję, spodziewając się, że właśnie ktoś odblokował broń. Lecz wtedy dostrzegam czarny elegancki samochód i ogromnego mężczyznę opuszczającego miejsce kierowcy. Myślałam, że rozmiary karnegii są imponujące, dopóki nie zobaczyłam Reachera, ale zarówno roślina, jak i ochroniarz bledną w porównaniu z bestią w białej koszuli i czarnym garniturze.

Ten mężczyzna także kryje spojrzenie za okularami przeciwsłonecznymi, a jednak czuję, że mierzy mnie wzrokiem, od szpiczastych czubków moich kowbojek po falbaniasty rąbek sukienki. Nieznajomy przygląda mi się niespiesznie, jakby liczył hafty prowadzące do skromnego dekoltu w kształcie V wiązanego na szyi. Zatrzymuje wzrok na moim obojczyku, po czym przenosi go na luźno zwisający sznurek kowbojskiego kapelusza, aż wreszcie patrzy mi prosto w oczy.

Robię maleńki krok w tył – choć może to moc jego spojrzenia mnie zdmuchuje. Wiem tylko tyle, że w jednej chwili stoję twardo w miejscu, a w następnej czuję, jak otwarte drzwi mojej furgonetki wbijają mi się w pośladki.

Z oczu Macrazy płyną łzy, a ponieważ ta dziewczyna ma tyle uczuć, co paznokieć akrylowy, to z pewnością są one na pokaz.

– Co się dzieje? – głos nowo przybyłego przecina powietrze. Przywodzi mi na myśl ostre krawędzie i cichą stal.

Cofam się o kolejne pół centymetra.

– To jest przyjaciółeczka Bryn. Ta, która prowadzi kwiaciarnię, Boom Boom.

– Bloom’s Blooms – mamroczę pod nosem i od razu żałuję, że powiedziałam tym ludziom, gdzie pracuję.

Chociaż z drugiej strony na furgonetce widnieje logo sklepu, a Reacher ma moje nazwisko i zdjęcie. Nie zdziwiłabym się, gdyby ukrywał na telefonie także historię mojej przeglądarki i grupę krwi. Mogę się założyć, że wie nawet o mojej zabójczej alergii na przegrzebki oraz jakich podcastów lubię słuchać najbardziej.

– Ona wszystko zniszczyła, a teraz…

Kolejne łzy spadają na idealnie okrągłe usteczka Mackenzie.

– Zaszło nieporozumienie – cedzę przez zaciśnięte zęby.

– Czemu spoliczkowałaś pannę Fielding?

To pytanie sprawia, że kąciki ust Macrazy unoszą się, tworząc pełen zadowolenia uśmiech.

Prostuję się.

– Z całym szacunkiem, ale to nie twoja sprawa.

Reacher mówi coś w tym ich dziwnym języku i twarz nieznajomego się wyostrza. Marszczę brwi, ponieważ mężczyzna wydaje mi się znajomy, chociaż nie potrafię stwierdzić, z kim kojarzy mi się ta blada skóra oraz zaczesane czarne włosy i…

O.

Mój.

Boże.

Zerkam na jego tablice rejestracyjne, po czym znów przenoszę wzrok na Tariana Hadeza.

Tariana „Zamordowałem Swojego Własnego Ojca” Hadeza. Tariana „Nieuważni Przechodnie Mogą Żreć Mój Zderzak” Hadeza.

Chociaż w szkółce roślin wydałam całą zaliczkę i jeszcze trochę, to okręcam się na pięcie i zamykam drzwi furgonetki. Jutro zrobię ogromną wyprzedaż kaktusów. Poproszę Logana, żeby postawił mi kilka butelek tequili, dzięki czemu to wydarzenie przebiegnie w milszej atmosferze.

– Tak mi przykro, Tarian.

Choć jestem odwrócona do niej plecami, to praktycznie słyszę, jak Mackenzie wydyma wargi.

– Jak masz na imię, Calamity³? – Głos Tariana rozbrzmiewa tuż przy moich plecach, przez co przeszywa mnie dreszcz.

Spoglądam na niego kątem oka. Czy on nazwał mnie tak, ponieważ nasze pierwsze i – oby – ostatnie spotkanie było nieco katastrofalne, czy może z powodu mojego stroju?

– Jestem nikim, panie Hadez. Niech pan zapomni, że się poznaliśmy. – Podchodzę do drzwi od strony kierowcy i rzucam znad ramienia: – Mackenzie, oddam twoje pieniądze Bryn, jak się z nią zobaczę. Hasta la vista.

Czy ja naprawdę właśnie powiedziałam „Hasta la vista”? Zapewne jest to lepsze od tego, co Logan zawsze mi mówi, gdy wychodzę z jego baru, czyli: „Nie pozwól, aby drzwi uderzyły cię tam, gdzie Bóg cię rozdzielił”. Jest to jego ulubione pożegnanie, co idealnie do niego pasuje, jako że jest prawdziwą południową pięknością.

Próbuję zamknąć za sobą drzwi samochodu, ale one ani drgną. Podnoszę wzrok i moje spojrzenie pada na przyczynę tego problemu. A raczej na okulary przeciwsłoneczne tej przyczyny.

– W twojej furgonetce zostały ozdoby na moje przyjęcie zaręczynowe.

– Twoje przyjęcie zaręczynowe? – To on bierze ślub? Z kim? Zerkam znów na Mackenzie, która patrzy na Tariana, jakby chciała wylizać jego twarde ciało, po czym robię głośny wdech, ponieważ wreszcie to do mnie dociera. – Och, wow.

Jego czarne brwi unoszą się, a następnie znowu się wyrównują.

– Wow?

Wzruszam ramionami.

– Rób, jak chcesz.

Usta Tariana drgają, układając się w – jak zakładam – uśmiech, ale ciężko stwierdzić, czy faktycznie tak jest, ponieważ nie widzę jego oczu.

– Więc naprawdę chcesz te kaktusy?

Nie odrywając ode mnie wzroku, zniża głos i szepcze:

– Naprawdę chcę te kaktusy, Calamity.

– Mam na imię Calanthe.

Tym razem nie ma wątpliwości co do tego, że jego usta wykrzywiają się w uśmiechu, ponieważ oba kąciki nieco się unoszą. Tarian Hadez – mężczyzna, który zarabia na życie, wydając wyroki śmierci, uśmiecha się do mnie. Jest to przerażające, gdyż drapieżniki okazują zadowolenie tylko wtedy, gdy wyczuwają następną okazję do morderstwa.

Nie zwiększając przestrzeni między nami, otwiera drzwi na oścież. Jeszcze nigdy w życiu nie czułam się tak uwięziona.ROZDZIAŁ 4

– Zdaje się, że już się poznaliśmy, Calamity – stwierdza Tarian nadzwyczaj uprzejmym głosem.

Spoglądam na niego zmrużonymi oczami i próbuję wymyślić mu jakiś przydomek, skoro on tak bardzo się upiera przy tym, który mi nadał. Nigdy jednak nie wypowiem na głos tych, które przychodzą mi do głowy. Raczej lubię mieć wnętrzności wewnątrz mojego ciała.

– Mam bardzo pospolitą twarz.

W myślach pokazuję mu środkowy palec. Wyskakuję z furgonetki i wzbijam w powietrze biały pył ze żwiru, który opada na jego czarne, lśniące, eleganckie mokasyny. I dobrze mu tak za to, że nie przemieścił dalej swoich dużych stóp godnych klauna.

– Hmm. – Robi krok w tył, a kącik jego ust znów się unosi. – To ty zaatakowałaś wczoraj mój samochód różą.

Prycham.

– Chyba trochę przesadzasz, twierdząc, że go zaatakowałam.

– Więc to pamiętasz?

– Pamiętam tyle, że prawie zostałam przejechana przez fraj… ferrari. – Czuję ciepło na szyi i zaczynam pocierać ją maniakalnie.

Spomiędzy jego rozchylonych ust błyskają zęby.

– Tak właściwie, to było to bugatti.

– Na róży siedział pająk – mamroczę pod nosem.

– Biedny pająk.

– Próbowałam uratować mu życie. – Żałuję, że nie założyłam swoich najwyższych koturn, ponieważ teraz muszę odchylać głowę do tyłu, żeby spojrzeć mu w oczy. – W każdym razie powinnam zacząć wnosić te kaktusy do twojego domu, zanim Mackenzie postanowi mnie dekapitować.

Kapelusz zsuwa się z mojej głowy i opada między łopatki, gdzie się zatrzymuje dzięki przyczepionemu do niego sznurkowi. Po utrzymaniu kontaktu wzrokowego z Tarianem na tyle długo, by mu pokazać, że nie zastraszył mnie aż tak, przechodzę na tył furgonetki i otwieram drzwi.

Mackenzie puszcza rozjaśnione końcówki swoich długich włosów, którymi wcześniej się bawiła.

– Co ty robisz?

– Pan Hadez poprosił mnie, żebym rozładowała kaktusy. To właśnie robię. – Podnoszę opuncję.

Niebieskie oczy Macrazy, które nie są nawet odrobinę zaczerwienione po piętnastosekundowej sesji płaczu, otwierają się szerzej.

– Tarian, one nie spodobają się Saulowi.

Chwila, chwila, chwila. Saulowi?

– Zadowalanie go należy do obowiązków pani matki, panno Fielding, a nie do moich. A poza tym to jest mój dom, więc ja decyduję o tym, jak go udekoruję.

Chwytam mocniej doniczkę, zdając sobie sprawę z tego, że zupełnie opacznie zinterpretowałam sytuację. Teraz już rozumiem, czemu Tarian wyglądał, jakby nie wiedział, o co mi chodziło, kiedy powiedziałam „rób, jak chcesz”. Najwyraźniej nie jest zainteresowany Macrazy.

– Nie chcę przeszkadzać, ale powiedzcie mi, dokąd mam je zanieść?

– Panna Fielding ci pokaże.

Właściciel ogromnej rezydencji i równie ogromnych butów zdejmuje marynarkę, składa ją starannie i rzuca na tylne siedzenie wózka golfowego. Rozpina jedną złotą spinkę do mankietów, a następnie drugą, po czym podciąga rękawy.

To nie jest striptiz, ale z jakiegoś powodu to, jak przeciąga każdy z gestów, sprawia, że jego ruchy wydają się całkowicie wyuzdane. Tarian ma naprawdę ładne przedramiona – długie, z umiarkowanie zarysowanymi mięśniami oraz oprószone ciemnymi włosami. Pewnie wyrzeźbił je tak, kiedy bił niewinnych ludzi i dusił słabszych od siebie.

Już zaczynam się odwracać, lecz wtedy dostrzegam tatuaż biegnący od jego nadgarstka do łokcia, a następnie znikający pod prostym mankietem jego podwiniętego rękawa. Czy to są słowa? Zdania? Kolejne podobne pasmo liter znajduje się na jego lewej ręce.

– Calanthe! – Mackenzie pstryka palcami przed moją twarzą, a ja podskakuję i kolec opuncji wbija mi się w ramię.

Dobrze mi tak za to, że pożerałam wzrokiem mordercę. Najwyraźniej Macrazy ma na mnie zły wpływ.

Skupiam całą swoją uwagę na narzekającej blondynce i idę za nią drogą wyznaczaną przez stukot jej szpilek.

Kiedy docieramy do szeroko otwartych drzwi wejściowych rezydencji, Mackenzie stwierdza:

– Co prawda Tarian wykazał się niedorzecznym miłosierdziem, ale ty serio nawaliłaś na całej linii, więc nie spodziewaj się, że zatrudnię cię jeszcze kiedykolwiek do czegokolwiek.

To nie było miłosierdzie; Tarian po prostu chciał zagrać Saulowi na nosie. I dlatego też zaczynam się zastanawiać, czy ona ma urojenia, ponieważ chce widzieć dobro w szefie mafii, czy może naprawdę jest tak naiwna.

– Cóż, cholerka – mówię. – A ja tak bardzo liczyłam na partnerstwo.

– Nie ma mowy.

A więc jest po prostu tępa.

Jej buty na wysokim obcasie stukają o podłogę hallu wyłożonego matowym beżowym kamieniem z maleńkimi naturalnymi wgłębieniami – trawertynem. Skąd znam tę nazwę? Tata miał obsesję na punkcie kanału HGTV i w jednym z tysięcy odcinków programów, które razem oglądaliśmy, pokazano budynek zrobiony w całości z tego materiału. Postanowił, że kiedy już wybuduje wymarzony dom dla siebie i mamy, to będzie on wyłożony właśnie trawertynem.

Czuję ucisk w sercu na tę myśl.

Nie zdaję sobie sprawy z tego, że się zatrzymałam, dopóki niski, zachrypnięty głos nie szepcze mi niemal do ucha:

– Pierwsza rzecz, jaką większość kobiet dostrzega po przejściu przez próg mojego domu, są drogocenne dzieła sztuki zdobiące ściany albo to, jak rozległy jest hall, ale ty, Calamity, zdajesz się oczarowana moją podłogą.

– Spodziewałam się zobaczyć tu ogień piekielny albo kamień spływający krwią.

Ten mój mroczny żart chyba wprawił Tariana w kompletne osłupienie. Co prawda, nie spodziewałam się ujrzeć kałuż krwi albo płomieni, ale też nie sądziłam, że bezwzględny zabójca będzie miał coś wspólnego z moim ukochanym ojcem.

– Ach, tak właściwie to opisałaś mój loch. Mogę cię po nim oprowadzić, jak już skończymy wypakowywać ozdoby na przyjęcie. – Brzmi, jakby mówił poważnie, ale to niemożliwe, prawda?

Łamię sobie głowę, czy mogłabym mu odmówić w grzeczny, acz stanowczy sposób, kiedy dostrzegam zielonkawą – przepraszam, w kolorze chartreuse – doniczkę, którą trzyma w jednej ręce. To mi mówi wiele o jego dłoniach. Oraz o nim samym. Nigdy bym nie pomyślała, że Tarian Hadez kiwnie palcem, a co dopiero pięcioma.

Może nazwanie frajerem tego mężczyzny z ponętnymi przedramionami i długimi palcami było nieco okrutne.

On zabił swojego ojca, Calanthe! – krzyczy moje sumienie. – Nie daj się oszukać. Prawdopodobnie pomaga ci po to, żeby szybciej się ciebie pozbyć.

Znajdujący się za nim Reacher niesie cztery donice, jakby były w nich najzwyczajniejsze paprocie, podczas gdy dwóch pozostałych ochroniarzy dźwiga karnegię.

– Calanthe! – Piskliwy głos Macrazy odbija się od wysokich na dwa piętra sufitów oraz zbryzganych farbą płócien.

– Idę. – Z westchnieniem wchodzę za panną w fuksjowym garniturze do kolejnego rozległego pomieszczenia znajdującego się tuż przy ogromnym hallu. Oświetlany od tyłu blok kwarcu rozciąga się od jednego końca pomieszczenia do drugiego, a otaczają go dwa tuziny krzeseł.

Możliwe, że Tarian nie lubi rozgłosu, ale rozmiary tej posiadłości oraz gigantyczna liczba mebli malują obraz osoby towarzyskiej. Zastanawiam się, kto – poza wspomnianymi wcześniej kobietami – jest zapraszany do tej ogrodzonej rezydencji. Inni mieszkańcy Atlantis? Koledzy mafiosi?

– Postaw tego kaktusa tutaj. – Macrazy wskazuje sflaczałym palcem drugą stronę kwarcowego stołu zastawionego złotymi sztućcami, wysokiej jakości porcelaną oraz kieliszkami do wina w kolorze ametystu.

Kiedy stawiam kaktusa na lśniącym kwarcu, udaje mi się wyliczyć, że stół jest przygotowany dla ośmiu osób. Mackenzie wydała dziesięć tysięcy na kwiaty na małą kolacyjkę? Kto ma takie…

Saul. Saul ma. Lub raczej Tarian, skoro to jest jego dom.

– Nieładnie jest się gapić – syczy Mackenzie, podczas gdy mężczyźni stawiają karnegię obok opuncji.

Mogłabym założyć się o mój dom, a raczej sklep, że Mackenzie gapiła się znacznie bardziej za pierwszym razem, kiedy tu weszła.

– Jejku, przecież nie przeprowadzam rekonesansu, żeby później się tu włamać.

– Miło to słyszeć.

Ku mojemu zaskoczeniu Tarian nadal ma na nosie okulary przeciwsłoneczne. Czyżby martwił się o to, że mogłabym zrobić sobie z nim zdjęcie, które odsłoniłoby czerń jego duszy, skoro oczy są jej oknami i takie tam? A może coś jest nie tak z jego spojrzeniem?

– Ale jeśli miałabyś mnie okraść, to co byś wzięła?

Co za dziwne pytanie. Nie odrywając od niego wzroku, stwierdzam:

– Nic. Nie masz niczego, co bym chciała.

– Każdy chce czegoś ode mnie.

– Chcę odzyskać ojca. Potrafi pan ożywiać zmarłych, panie Hadez, czy może nie jest to w zakresie pańskich podobno boskich mocy?

Z Mackenzie wydobywa się zduszony śmiech.

Tarian wzdycha.

– Kiedy zmarł?

Czy spodziewałam się, że powie: „Prowadź na cmentarz?”. Nie. Czy myślałam, że poprosi o szczegóły? Też nie.

– Dwa lata temu – odpowiada za mnie Mackenzie. – Chyba na zawał, co? Och, chwila, nie. To był tętniak. Bryn wspominała coś o tym, że mózg mu wybuchł.

Ogromna jadalnia znika i myślami wracam do ciasnego szpitalnego pokoju, gdzie stoję z mamą i lekarzem, który tłumaczy nam, że chociaż serce mojego ojca nadal bije, to aktywność mózgu ustała.

Mrugając, przeganiam to wspomnienie, po czym mrugam jeszcze raz, by pozbyć się napływających mi do oczu łez. Następnie wychodzę z rezydencji i idę w kierunku furgonetki, koncentrując się na tym, by jak najszybciej zakończyć ten dzień. Wkrótce, dzięki pomocy innych, kwarcowy stół Tariana przypomina pustynię Mojave.

Ponieważ mam wrażenie, jakby sznurek kapelusza mnie dusił, zdejmuję nakrycie z głowy.

– To były ostatnie sztuki, Mackenzie.

Chociaż nie znoszę tej kobiety, to muszę przyznać, że ma talent. Nie tylko zgniotła ciasteczka i rozsypała je wokół kaktusów, tak by przypominały piasek, ale także ustawiła na stole złote świeczki imitujące wydmy. Efekt zapiera dech w piersiach. Szczególnie w momencie, w którym widać zachód słońca za znajdującym się tu oknem panoramicznym, wychodzącym na rozległy ogród.

– Chcesz uregulować rachunek teraz, czy może wolisz przyjechać do kwiaciarni z pieniędzmi jutro? – pytam.

Mackenzie nawet nie podnosi wzroku znad żarłocznego płomienia zapalniczki, którą właśnie przechyla.

– Uregulować rachunek? Pomyliłaś moje zamówienie, Kalio, więc nie będzie żadnego regulowania rachunku. Masz szczęście, że pozwalam ci zachować depozyt.

Otwieram szeroko oczy.

– Wydałam więcej niż pięć tysięcy na to, co kupiłam.

– Nie mój problem.

– A jednak. Przyjęłaś dostawę, więc powinnaś zapłacić resztę.

– Pan Hadez ją przyjął. Nie ja. – Jej usta rozciągają się w okrutnym uśmiechu, a zęby lśnią w świetle świec. – Jeśli chcesz resztę pieniędzy, to idź go błagać.

Ściskam w dłoni sznurek kapelusza.

– W takim razie przyjadę tu jutro po kaktusy. – Może i mam mało pieniędzy, ale nie zamierzam nikomu rzucać się do stóp, szczególnie Hadezowi. Zresztą Tarian pewnie by mnie odstrzelił, i to dosłownie.

– Jasne. Tylko musisz tu być przed przyjazdem śmieciarki.

– Planujesz wyrzucić te rośliny?

Mackenzie wzrusza jednym ramieniem.

– Ja nie bawię się w recykling dekoracji imprezowych. A poza tym pustynny szyk nie jest obecnie modny. – Wycofuje się, by móc podziwiać swoją pracę. – Masz szczęście, że jestem świetna w tym, co robię. A teraz spadaj stąd. Impreza niedługo się zacznie, a ciebie nie ma na liście gości.

Chłód Macrazy sprawia, że nie mogę oderwać butów od podłogi w kolorze dymu.

– Sio! – Wyciąga w moim kierunku dłoń i porusza swoimi palcami z akrylowymi paznokciami w kolorze ostrego różu, pasującymi do garnituru, który ma na sobie. Tylko jedwabna koszulka pod nim nie jest różowa.

Mam ochotę podrapać tę jej twarz byłej królowej piękności, ale postanawiam być ponad to. Uznaję też, że chociaż nie zamierzam błagać o pieniądze, to poproszę Reachera, by schował gdzieś moje rośliny, żebym mogła odebrać je jutro rano.

Wychodząc z jadalni, wpadam na Tariana.

– Kurwa – mamrocze on pod nosem, odruchowo kładąc dłoń na dolnej części moich pleców, by powstrzymać mnie przed upadkiem.

Próbuję wysunąć się z jego ramion, ale dłoń mężczyzny jest niczym stalowy pręt.

– Przepraszam – mówię cicho, przełykając złość, która pali mnie w gardło tak jak Atantitariany Logana wypite przeze mnie poprzedniej nocy. To uczucie wraz z korzennym, skórzanym zapachem wydobywającym się z odsłoniętej skóry nad rozpiętym kołnierzem Tariana sprawia, że kręci mi się w głowie i żołądek mi się przewraca. – Eee, panie Hadez, może mnie pan już puścić.

Jednak on tego nie robi.

Popycham go. Jednak ten facet najwyraźniej jest zdeterminowany, by sprawdzić, jak daleko może się posunąć, ponieważ ani drgnie.

Odchylam głowę i cedzę przez zaciśnięte zęby:

– Proszę, kurwa, mnie pu… – Słowo „puścić” przemienia się w płytki wdech, kiedy spoglądam mu w oczy.------------------------------------------------------------------------

¹ Amerykański program o restauracjach wyświetlany na kanale Food Network, który prowadzi Guy Fieri, znany prezenter kojarzony w USA z odwiedzania lokali gastronomicznych. Luźne tłumaczenie to „Knajpy, bistra i lokale” (przyp. tłum.).

² Karnegia olbrzymia – gatunek sukulenta z rodziny kaktusowatych występujący w USA i Meksyku. Kaktus ten jest symbolem stanu Arizona (przyp. red.).

³ Calamity – z języka angielskiego dosłownie „klęska, nieszczęście, kataklizm”. Był to też przydomek znanej rewolwerowczyni żyjącej na przełomie XIX i XX wieku w Stanach Zjednoczonych (przyp. tłum.).
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: