Facebook - konwersja
Przeczytaj fragment on-line
Darmowy fragment

Moja rodzina i jej kat. Wspomnienia syna "rzeźnika Polski" - ebook

Wydawnictwo:
Format:
EPUB
Data wydania:
27 sierpnia 2025
E-book: EPUB, MOBI
49,99 zł
Audiobook
49,99 zł
49,99
4999 pkt
punktów Virtualo

Moja rodzina i jej kat. Wspomnienia syna "rzeźnika Polski" - ebook

Autor, najmłodszy syn generalnego gubernatora okupowanych ziem polskich, Hansa Franka, jest wyjątkiem wśród potomków nazistowskich dygnitarzy. Nie przemilcza mrocznych dziejów swoich przodków, ale od lat bezkompromisowo próbuje się z nimi rozliczyć. W książce Moja rodzina i jej kat dokumentuje studium upadku swojego ojca, opisując kolejne etapy kariery w szeregach narodowych socjalistów, a po zakończeniu wojny uwięzienie, proces norymberski, wyrok i egzekucję Franka w październiku 1946 roku.

Ta publikacja spełnia wymagania dostępności zgodnie z dyrektywą EAA.

Kategoria: Biografie
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-8343-609-8
Rozmiar pliku: 3,0 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

CELA Z JUDASZEM

Moja cela, do któ­rej po krót­kiej prze­mo­wie wpro­wa­dził mnie oso­bi­ście wyż­szy rangą komen­dant obozu, jest sto­sun­kowo duża i jasna. Bawar­skie, ojczy­ste powie­trze wpada tu dniem i nocą przez uchy­lony przeze mnie świe­tlik, a wyso­kie skle­pie­nie pomiesz­cze­nia przy­po­mina kaplicę. Gdy wczo­raj dostar­czono mi przez klapę w drzwiach pierw­sze śnia­da­nie (kawa zbo­żowa), byłem wręcz szczę­śliwy. Do świe­żego rodzi­mego powie­trza otrzy­ma­łem jesz­cze ciemny bawar­ski chleb i naszą wiej­ską kieł­basę. Pierw­szy kawa­łek chleba uca­ło­wa­łem wczo­raj ze wzru­sze­nia. Był on dla mnie niczym dobry zwia­stun Bawa­rii, mojej ojczy­zny, mojego rdzen­nie nie­miec­kiego kraju. Sma­kiem przy­po­minał ten „woj­skowy”, ale czyż nie jedzą go teraz wszy­scy moi rodacy w naszej zruj­no­wa­nej ojczyź­nie? I z tego powodu byłem też szczę­śliwy, dzie­ląc nie­jako ich los, bo znów poczu­łem się równy mię­dzy nimi.

Oto sie­dzi zatem w celi numer pięt­na­ście Hans Frank, a raczej dok­tor Hans Frank, dok­tor prawa, _Reich­sle­iter_ (komi­sarz Rze­szy) odwo­łany przez _Führera_, ale pozo­sta­jący do końca wojny w gabi­ne­cie mini­strów Rze­szy na sta­no­wi­sku mini­stra bez teki i krwa­wego guber­na­tora na oku­po­wa­nych tere­nach Pol­ski. Ma czter­dzie­ści pięć lat. Zeszczu­plał i czę­ściowo wyły­siał. Jego lewa ręka trzę­sie się mimo­wol­nie od czasu dwóch prób samo­bój­czych pod­ję­tych zaraz po schwy­ta­niu w maju 1945 roku. Uzę­bie­nie bez zmian. Przy wzro­ście sto sie­dem­dzie­siąt sześć cen­ty­me­trów waży osiem­dzie­siąt trzy kilo­gramy i czter­dzie­ści cztery gramy. Zgod­nie z inter­ne­to­wymi kal­ku­la­to­rami jego BMI (wskaź­nik masy ciała) wyno­sił wtedy 27,1 i zwa­żyw­szy na jego wiek, nie był w nor­mie. Ale jak Frank sam pisze w listach, „dzięki zdro­wej, zrów­no­wa­żo­nej die­cie i regu­lar­nym ćwi­cze­niom” pla­nuje „stop­niowo zre­du­ko­wać wagę”_._

Trudne to zada­nie dla loka­tora celi wię­zien­nej.

Po aresz­to­wa­niu oka­zało się, że nie tylko wskaź­nik masy ciała jest nie do końca w porządku, ale także mózg Franka nie funk­cjo­nuje jak należy. Otóż dwa lata wcze­śniej ten miło­śnik prze­żu­wa­nia bawar­skiego chleba, szy­dząc, prze­po­wia­dał przy­szłość swo­jemu przy­ja­cie­lowi z mło­do­ści: „Ty będziesz pro­fe­so­rem, a ja skoń­czę na szu­bie­nicy”. I teraz nasz ojciec musi wal­czyć o wła­sną głowę. Z tych jego zam­ków, pała­ców, willi, opan­ce­rzo­nego, wypa­sio­nego mer­ce­desa, obra­zów, takich jak _Dama z łasiczką_ Leonarda da Vinci, dwóch dzieł Rem­brandta i _Por­tretu mło­dzieńca_ Rafa­ela oraz pedan­tycz­nie gro­ma­dzo­nych zbio­rów biblio­tecz­nych – _Bava­rica_ ‒ nie­wiele już pozo­stało:

Mój cały mają­tek mie­ści się teraz w jed­nym nie­wiel­kim pudle, gdzie prze­cho­wuję bie­li­znę poda­ro­waną mi przez Ame­ry­ka­nów. Ale jakie to ma zna­cze­nie. Nie tylko w odnie­sie­niu do mojej egzy­sten­cji, ale szcze­gól­nie do sytu­acji, w jakiej się zna­la­złem. Moje koszule, chustki, skar­pety i slipy cią­gle muszę prać i suszyć, a to jest praw­dziwy pro­blem.

Hans Frank po pierw­szej pró­bie samo­bój­czej. Maj 1945

Od czasu jego aresz­to­wa­nia czwar­tego maja 1945 roku, a więc cztery dni przed ofi­cjal­nym zakoń­cze­niem wojny, nie miał żad­nych kon­tak­tów z rodziną.

Ale czy były mu potrzebne?

Z tą prze­klętą, wyra­fi­no­waną żoną Bri­gitte, która ma nad nim prze­wagę i zamie­niła jego życie intymne w kosz­mar?

Z tą próżną, znaną z leni­stwa i zaro­zu­miałą naj­star­szą córką Sigrid?

Z wiecz­nie przy­gnę­bio­nym naj­star­szym synem Nor­ma­nem, który wkuwa bez­myśl­nie łacinę?

Z tą drugą córką, Gitti, prze­sad­nie ckliwą, która go uwiel­bia?

Czy z dru­gim synem, Miche­lem, który uro­dził się z paskudną zaję­czą wargą, a może z naj­młod­szym, Nikim, który wiecz­nie mil­czał i wytrzesz­czał oczy, a jesz­cze w lutym poła­mał mu zausz­niki w oku­la­rach do czy­ta­nia, patrząc na niego spode łba tępym wzro­kiem? W dodatku ni­gdy nie był do końca pewien, czy to rude brzy­dac­two jest w ogóle jego synem.

Bri­gitte Frank w roku 1946. W tle por­tret jej męża nama­lo­wany w 1939 roku przez Her­manna Bar­ren­sche­ena

Albo cho­ciażby z wła­sną matką, córką mona­chij­skiego kupca, han­dlu­ją­cego towa­rami kolo­nial­nymi w obskur­nym skle­pie? Poja­wiła się ponow­nie w życiu syna, gdy już zro­bił karierę i w jego pałacu w Krze­szo­wi­cach (Kres­sen­dorf) czy na Wawelu w Kra­ko­wie uda­wała dum­nie matkę króla.

A może ze swoją wiecz­nie zner­wi­co­waną, okrop­nie wyglą­da­jącą sio­strą Lilli? Ileż miał przez nią nie­przy­jem­no­ści! Kazała się kie­dyś zawieźć do obozu kon­cen­tra­cyj­nego w Pła­szo­wie, do Amona Götha¹, i tam od bli­skich śmierci Żydów wyłu­dzała kosz­tow­no­ści, mamiąc, że jest sio­strą potęż­nego gene­ral­nego guber­na­tora i moż­liwe, że będzie mogła pomóc. A może z ojcem praw­ni­kiem, oszu­stem matry­mo­nial­nym wyrzu­co­nym z izby adwo­kac­kiej, który pięt­na­stego marca 1942 roku pro­sił go o prze­sła­nie pięt­na­stu gra­mów złota na „naprawę pro­tezy”, koń­cząc list zawo­ła­niem „_Heil Hitler!_”? Bri­gitte mogła fak­tycz­nie prze­słać mu jeden z wielu klej­no­tów, które zagra­biła w Pol­sce, o czym już plot­ko­wano w Ber­li­nie.

O Boże, cóż za rodzina mnie ota­cza!

Nawet z naj­więk­szą miło­ścią swo­jego życia, Eli­sa­beth Karo­line Sophie, nazy­waną Lilly ‒ w któ­rej pod­ko­chi­wał się już jako dziecko i która znów poja­wiła się w jego życiu w 1942 roku ‒ nie mógł współ­żyć w ostat­nich mie­sią­cach na wol­no­ści, by dać upust swemu pożą­da­niu, ani zapla­no­wać z kochanką wspól­nej przy­szło­ści, cho­ciażby na złość Bri­gitte.

Przez trzy mie­siące urzę­do­wał jesz­cze wraz z ostat­nimi odda­nymi przy­ja­ciółmi w swo­jej nowej sie­dzi­bie w Neu­haus am Schlier­see. Został mu przy­dzie­lony pen­sjo­nat Berg­frie­den, wcze­śniej będący kawiar­nią. Cóż za żało­sny sub­sty­tut jego biura na Wawelu w Kra­ko­wie!

A teraz ta naj­gor­sza prze­pro­wadzka do celi w wię­zien­nym skrzy­dle norym­ber­skiego Pałacu Spra­wie­dli­wo­ści.

Został sam.

Gdy mie­sią­cami przy­go­to­wy­wa­łem się do napi­sa­nia tej książki, coraz bar­dziej wczu­wa­łem się w tę jego nara­sta­jącą klau­stro­fo­bię. Ame­ry­kań­scy straż­nicy dniem i nocą obser­wo­wali go przez wizjer w drzwiach celi, nie spusz­cza­jąc z oczu. Tylko w toa­le­cie po pra­wej stro­nie od wej­ścia mógł liczyć na chwilę intym­no­ści. Musiał spać na ple­cach, zawsze z widocz­nymi na wierz­chu koca rękami. Świa­tło w nocy było jedy­nie przy­ciem­nione, ni­gdy zga­szone. Raz dzien­nie pozwa­lano mu na godzinny spa­cer po dzie­dzińcu wię­zien­nym. Posiłki jadł wspól­nie z innymi więź­niami. W celi mogli go odwie­dzać jedy­nie psy­cho­lo­go­wie, psy­chia­trzy woj­skowi, czyli Douglas M. Kel­ley, Gustave M. Gil­bert i Leon Gol­den­sohn. Raz na tydzień kąpiel, a codzien­nie rano zimny prysz­nic.

Pro­ces nie roz­po­czął się jesz­cze, ale ojciec już miał obrońcę. Był nim dok­tor Alfred Seidl z Mona­chium, czło­wiek tak mizer­nego wzro­stu, że współ­wię­zień Her­mann Göring² kpił sobie z niego: „Ten led­wie sięga nad pul­pit mów­nicy!”.

Mój ojciec lubił dok­tora Seidla, ale on ojca mniej. Gdy po latach robi­łem z nim wywiad, chęt­niej mówił o swoim innym klien­cie, któ­rym był Rudolf Hess³. Przy­pusz­czam, że Seidl źle zno­sił nara­sta­jącą u ojca bigo­te­rię.

Dzieci Fran­ków: Nor­man, Michel, Niklas (Niki), Sigrid, Gitti. Scho­ber­hof, 1941

Pen­sjo­nat Berg­frie­den, w któ­rym ojciec miał swoje biuro przed aresz­to­wa­niem, znaj­duje się w Neu­haus, w dziel­nicy Jose­fsthal. Tam też wła­ści­wie miesz­kał. W ciągu trzech mie­sięcy mię­dzy ucieczką a aresz­to­wa­niem tylko od czasu do czasu odwie­dzał Scho­ber­hof – prze­bu­do­waną chłop­ską zagrodę, gdzie miesz­kała jego żona z pię­cior­giem dzieci. Trójka naj­star­szych ‒ Sigrid, Nor­man i Gitti ‒ bar­dzo prze­ży­wała roz­sta­nie rodzi­ców. Naj­bar­dziej chyba Gitti, która miała wtedy dzie­sięć lat, choć Michel i ja z pew­no­ścią też, bo roz­łąka bez wąt­pie­nia miała na nas wpływ, ale naj­cięż­szy czas zaczął się dla nas obu dopiero z chwilą upadku Trze­ciej Rze­szy.

Ponie­waż w cza­sach reżimu nazi­stow­skiego rodzice spę­dzali więk­szość życia poza domem, odda­jąc się z upodo­ba­niem zachłan­nym zaku­pom i pla­no­wa­niu kolej­nych zbrodni, nasze wycho­wa­nie pozo­sta­wało w rękach niani Hilde, wspa­nia­łej, weso­łej, peł­nej cie­pła kobiety po dwu­dzie­stce. To ona zaszcze­piła w nas, dzie­ciach Fran­ków, wszystko to, co było dobre ‒ poczu­cie humoru, radość, empa­tię, ludz­kie odru­chy współ­czu­cia.

Kiedy odwie­dzi­łem ją przy oka­zji pisa­nia mojej pierw­szej książki, by pomo­gła wyja­śnić mi kon­tekst tych wszyst­kich dziw­nych prze­bły­sków wspo­mnień, które noszę w sobie, była już bar­dzo chora na raka, ale na­dal uśmie­chała się ser­decz­nie, a pod koniec spo­tka­nia wyznała mi, jak to kie­dyś nasz kucharz w Scho­ber­ho­fie ze zło­ści na panią nad­mi­ni­ster (_Frau Reich­smi­ni­ster_)⁴, która po raz kolejny zbyt obce­sowo potrak­to­wała swój per­so­nel, wspiął się na sto­łek w kuchni i nasi­kał do wazy z zupą, po czym podano ją do stołu.

„A czy ty wiesz, Niki, co powie­działa twoja mama kel­nerce, gdy ta sprzą­tała już tale­rze? »Pro­szę prze­ka­zać kucha­rzowi, że zupa była wyborna, abso­lut­nie wyborna!«”.

Ojca nie było na tej wytwor­nej kola­cji wyda­nej przez matkę dla miej­sco­wych dygni­ta­rzy nazi­stow­skich. Dla­tego ta scena nie mogłaby go roz­ba­wić tak jak mnie, jego naj­młod­szego syna, który zdą­żył się już od tam­tego czasu zesta­rzeć. Dwu­dzie­stego szó­stego sierp­nia 1945 roku ojciec na­dal opi­sy­wał swoje życie w celi.

Patrzę na repro­duk­cję głowy Świę­tego Flo­riana autor­stwa naszego słyn­nego Mistrza z Kefer­markt⁵, na dosko­nale wyrzeź­bioną w brą­zie twarz sta­tecz­nego męż­czy­zny, któ­rego spoj­rze­nie skie­ro­wane do wewnątrz spra­wia wra­że­nie, jakby był świa­domy swo­jego bole­snego prze­zna­cze­nia. Jest to jedyny arty­styczny akcent celi norym­ber­skiego wię­zie­nia, które sta­nowi teraz wyłączną, dostępną dla mnie strefę ziem­ską. Przy­wio­złem ze sobą tę kartkę z nie­miec­kiego ozdob­nego kalen­da­rza, który otrzy­ma­li­śmy w luk­sem­bur­skim Palace-Hotel w Mon­dorf-les-Bains, aby­śmy mogli w nim, gdy zechcemy, odno­to­wy­wać prze­bieg inter­no­wa­nia. Prze­by­wa­łem w tym miej­scu odosob­nie­nia przez ponad trzy mie­siące w gro­nie tych wszyst­kich ludzi zna­nych mi z cza­sów Adolfa Hitlera, któ­rych zwy­cięzca uwię­ził teraz za kra­tami. Zapew­niono nam zno­śne warunki byto­wa­nia, ponad czter­dzie­stu męż­czyzn trak­to­wano przy­zwo­icie i oto­czono opieką. Hotel w Mon­dorf spra­wiał nieco przy­gnę­bia­jące wra­że­nie, peł­niąc obec­nie funk­cję miej­sca inter­no­wa­nia poli­ty­ków, nazy­wa­nych teraz przez zwy­cię­skich wro­gów prze­stęp­cami.

W lipcu 1945 roku nie­miecki dzien­ni­karz i pisarz Wal­ter Hasenc­le­ver odwie­dził inter­no­wa­nych w Mon­dorf i odniósł wra­że­nie, że spo­tyka zupeł­nie innego Hansa Franka niż ten, któ­rego zacho­wa­nie mia­łoby przy­no­sić wstyd obcym, a w moim przy­padku wstyd rodzi­nie: „Guber­na­tor gene­ralny Hans Frank miał w Mon­dorf swoją oddzielną strefę. Nie musiał sty­kać się z innymi. Od rana do wie­czora, kiedy nie spo­ży­wał posił­ków i nie był prze­słu­chi­wany, poru­szał się tam i z powro­tem po tara­sie przed hote­lem, chwiej­nym kro­kiem, z modli­tew­ni­kiem, robiąc rachu­nek sumie­nia. Szep­tał modli­twy, odma­wiał róża­niec i każdą wolną chwilę poświę­cał na pokutę. Jed­no­cze­śnie sta­rał się, aby pod­czas tych prak­tyk wszy­scy go widzieli. Wpraw­dzie było to iry­tu­jące dla współ­więź­niów, ale w roz­mo­wach nie bra­ko­wało im jego towa­rzy­stwa, bo mogli do woli kpić sobie ze świeżo upie­czo­nego pokut­nika, co jed­nak nie zbi­jało go z tropu w tej nowej roli”.SADYSTA I POBOŻNA HELENE

To jego mani­fe­sto­wa­nie nowo odkry­tej reli­gij­no­ści zawsze przy­po­mina mi książkę _Die fromme Helene_ (_Pobożna Helene_) Wil­helma Buscha⁶ i ciarki mnie prze­cho­dzą.

Hasenc­le­ver przed­sta­wia dru­zgo­cące, „for­malne” oświad­cze­nie: „Frank był wła­ści­wie przy­stoj­nym męż­czy­zną. Miał mądrą, można nawet rzec sub­telną twarz ze zmy­sło­wymi, bar­dzo mięk­kimi ustami, które suge­ro­wały, że być może potrafi powie­dzieć coś wię­cej poza wyświech­ta­nymi fra­ze­sami. Frank był wła­ści­wie uspo­so­biony arty­stycz­nie. Ale jed­no­cze­śnie, co można było wyczy­tać z jego ust, był sady­stą. Mięk­kość tych ust zdra­dzała wyraźne okru­cień­stwo, któ­remu nie­po­ha­mo­wa­nie dawał upust także w Pol­sce”.

Pod zdję­ciem grupy więź­niów inter­no­wa­nych w Mon­dorf „Time” napi­sał:

Ten nie­zwy­kły por­tret gru­powy, który na pierw­szy rzut oka wygląda jak zgro­ma­dze­nie człon­ków eli­tar­nego klubu, jest nim fak­tycz­nie: więk­szość z nich to byli przy­wódcy nazi­stow­skich Nie­miec. Neu­ro­tyczny Göring, prze­cho­dzący kura­cję mor­finą, stra­cił pięt­na­ście ze swo­ich ponad stu dwu­dzie­stu kilo­gra­mów wagi, ale wyglą­dał cał­kiem nie­źle pośrodku grupy, gdy zajął swoje miej­sce w pierw­szym rzę­dzie. Naj­więk­szy żydo­żerca Stre­icher pła­kał i bił się w piersi ze wstydu, ponie­waż sier­żant ame­ry­kań­ski żydow­skiego pocho­dze­nia dał mu w pre­zen­cie kakao i kra­kersy. „Rzeź­nik Pol­ski” Frank przy­był roz­hi­ste­ry­zo­wany i ubrany jedy­nie w bie­li­znę.

Zatem „rzeź­nik Pol­ski” został przy­wie­ziony do Mon­dorf w samej tylko bie­liź­nie. On, który zawsze był ubrany per­fek­cyj­nie, uwiel­biał sie­bie oglą­dać w każ­dym ze swo­ich stu dzie­się­ciu mun­du­rów, poru­szał się teraz chwiej­nym kro­kiem, cho­dząc w samych tylko gaciach po kory­ta­rzach wytwor­nego Palace-Hotel w Mon­dorf-les-Bains w Luk­sem­burgu, który został prze­kształ­cony w wię­zie­nie! Być może dyrek­tor wię­zie­nia Bur­ton C. Andrus celowo z początku pozo­sta­wił Franka bez spodni, aby oka­zać pogardę Ame­ry­ka­nów i upo­ko­rzyć „rzeź­nika Pol­ski”, który na długo przed zakoń­cze­niem wojny zna­lazł się na pierw­szym miej­scu listy zbrod­nia­rzy wojen­nych „New York Timesa”.

Teraz w Norym­ber­dze Hans Frank pisał:

Sta­no­wimy znacz­nie pomniej­szoną grupę i żyjemy tu w trud­niej­szych warun­kach. Styl życia jak to w wię­zie­niu, róż­nica polega jedy­nie na szcze­gól­nym cha­rak­te­rze wię­zio­nych i nad­zo­rze woj­sko­wych. Oprócz ryciny z pla­cem i rzeźbą Świę­tego Flo­riana nie roz­staję się z trzema książ­kami: Biblią w tłu­ma­cze­niu Mar­cina Lutra prze­ka­zaną mi przez orga­ni­za­cję pomocy dla jeń­ców wojen­nych; tomem Wpro­wa­dze­nie do filo­zo­fii dok­tora Maxa Apela i wresz­cie uro­czą książką autor­stwa Angielki Esther Mey­nell – Mała Kro­nika Anny Mag­da­leny Bach, żony Johanna Seba­stiana. Ten ostatni tomik cen­zor wię­zienny był zobo­wią­zany ostem­plo­wać na czer­wono z adno­ta­cją „dopusz­czone przez cen­zurę”, a to potwier­dzało tylko, że współ­cze­sne armie wszyst­kie są umu­zy­kal­nione.

W powyż­szym tek­ście pobrzmie­wają iro­nia i roz­go­ry­cze­nie: bo jakże można tak trak­to­wać wysoko posta­wione oso­bi­sto­ści Rze­szy!

W kolej­nym podob­nie:

W żela­znej ramie mojego łóżka znaj­duje się mate­rac, na któ­rym sta­ran­nie uło­żono pięć weł­nia­nych koców. Dopeł­nie­niem wypo­sa­że­nia celi są stół i krze­sło. Gdy­bym mógł prze­wi­dzieć, jako bawar­ski mini­ster spra­wie­dli­wo­ści, któ­remu w latach 1933–1938 pod­le­gały wszyst­kie wię­zie­nia w tym kraju, że pew­nego dnia znajdę się w jed­nym z nich, wypo­sa­żył­bym je bar­dziej kom­for­towo.

O fak­cie, że bawar­skim mini­strem spra­wie­dli­wo­ści został dopiero w wyniku nie­de­mo­kra­tycz­nego prze­ję­cia rządu przez nazi­stów dzie­sią­tego marca 1933 roku, nie warto jego zda­niem wspo­mi­nać. Nie wspo­mina też, że zamiast moder­ni­zo­wać cele wię­zienne, zaka­zał wystę­po­wa­nia w sądach żydow­skim praw­ni­kom, co było jedną z jego pierw­szych ofi­cjal­nych decy­zji.

Prze­by­wam w nie­woli ponad trzy mie­siące. Już nie jestem panem swo­jego życia, a jedy­nie obiek­tem w pla­nach innych. Los tak zrzą­dził.

To tutaj po raz pierw­szy poja­wia się słowo „los”. Będzie mu towa­rzy­szyć, podob­nie jak jego żonie, przez cały czas trwa­nia pro­cesu: nie­zli­czoną ilość razy będą zapew­niać się nawza­jem, że to jedy­nie zrzą­dze­nie losu, że on zna­lazł się w wię­zie­niu, a ona została dopro­wa­dzona na skraj cał­ko­wi­tego ubó­stwa. Żadne z nich nie miało na to wpływu. Ani on, choć według _Reichs­ge­set­zblatt_ (Dzien­nika Ustaw Rze­szy) jako zastępca Hitlera był poli­tycz­nie odpo­wie­dzialny za każde mor­der­stwo w Gene­ral­nym Guber­na­tor­stwie, ani ona, choć bez skru­pu­łów pła­wiła się u jego boku w luk­su­sach. Ni­gdy wtedy nie wpa­dła na to, by powie­dzieć: „Hans, jak możesz! Wyco­faj się natych­miast! Słu­żysz zbrod­ni­czemu reżi­mowi! Poza tym Hitle­rowi śmier­dzi z ust!”. A on nie zapy­tał jej: „Jak możesz robić zakupy w moich get­tach po cenach, które sama dyk­tu­jesz?”. Poza tym sam mógł pod­jąć decy­zję, mówiąc: „Mam dość, pod­daję się! Każę teraz leka­rzowi wysta­wić zaświad­cze­nie stwier­dza­jące, że nie jestem już fizycz­nie ani psy­chicz­nie zdolny do słu­że­nia mojemu uko­cha­nemu _Führerowi_!”.

Zamiast tego Hans Frank, sie­dząc w celi, na­dal filo­zo­fuje, dowo­dząc swo­jej nie­win­no­ści:

Jeśli nie można racjo­nal­nie zro­zu­mieć potęgi powsta­wa­nia i prze­mi­ja­nia, życia i śmierci, pozo­staje jedy­nie pełna prze­czu­cia wiara, którą ota­cza nie­przy­stępna tajem­ni­cza mgła: koniec zależy od początku, ale nie od nas. Podob­nie jak dzia­ła­nie słońca, które wpływa na całą aktyw­ność ziemi, ale jest nie­do­stępne. Minęły trzy mie­siące – już! – Dopiero! Kto wie?

Jeśli zaszył­bym się z nim w jego celi, usiadł­bym przed tą samą kartką i pisał­bym tym samym ołów­kiem, to czuł­bym zapewne w sobie to prze­ra­ża­jące waha­nie mię­dzy nadzieją a stra­chem przed śmier­cią. Ten chaos emo­cji widać także w nastę­pu­ją­cych zda­niach:

Myśle­nie zawo­dzi. Masz w sobie coś w rodzaju auto­ma­tycz­nej poli­cji myśli, która zapo­biega gene­ro­wa­niu przez cie­bie lekko już zatar­tych barw­nych obra­zów – które roz­czu­lają cię do łez, bo nie ma już powrotu do tego wszyst­kiego, co było twoje, do tych wszyst­kich, któ­rzy są i byli twoi.

„Jego” była kie­dyś Bri­gitte, kiedy Hans ją jesz­cze kochał, co widać w jego liście z dwu­dzie­stego lutego 1930 roku. „Droga Weibe­len” – oboje zawsze uży­wają w listach formy „Weibe­len” zamiast „Weibi­lein” (kobietka), przy­pusz­czal­nie ten błąd orto­gra­ficzny popeł­niła matka we wcze­snych, szczę­śli­wych latach ich zna­jo­mo­ści i tak już pozo­stało, jako rodzaj dow­cipu na pry­watny uży­tek:

Droga Weibe­len. Spójrz, jak bar­dzo Cię kocham, a cier­pię tylko wtedy, gdy jesteś taka pru­sko oschła, zimna i czę­sto wręcz bez serca. Potrze­buję dużo miło­ści i chciał­bym też odwza­jem­niać tę miłość. Jestem taki szczę­śliwy, gdy myślę, że mam Cie­bie i tylko Cie­bie, moja piękna, kochana żono, i chciał­bym mieć z Tobą jesz­cze szes­na­ścioro dzieci.

Nasz zwią­zek powi­nien zacie­śniać się, bo powstał wła­śnie z woli wyrwa­nia się z nizin naszej obec­nej gor­szej egzy­sten­cji. Kocham Cię tak głę­boko, tak wiecz­nie, tak pro­sto i praw­dzi­wie.

Na zawsze Twój Hans.

Bri­gitte Frank około roku 1942

Gdyby wtedy wysi­lił umysł zamiast pod­brzu­sza, uciekłby przed tą „oschłą, zimną” Pru­saczką Bri­gitte!

Hans Frank dalej roz­my­śla w swo­jej celi:

Wię­zień zostaje pozba­wiony nie tylko wol­no­ści, a tym samym zasad­ni­czej pod­stawy życia. Dla­tego jego myśli są tak natrętne, tak ode­rwane, burz­liwe i zagma­twane, ponie­waż jest bez­radny wobec całej tej tęsk­noty i koła­ta­nia serca, co skła­nia do kon­tem­pla­cji, tęsk­noty, żalu, bez­na­dziei.

Czy kiedy odczu­wał „tęsk­notę”, pomy­ślał o liście z 1942 roku do wiel­kiej miło­ści swo­jego życia, Lilly G., którą ponow­nie odna­lazł?

Moja Lilly!

Jestem tak pro­mien­nie świeży, rado­sny, silny, szczę­śliwy, pod­eks­cy­to­wany i pełen bło­go­ści, bo wiem, że wszystko pój­dzie dobrze z Bożą pomocą. Kocham Cię, moja Lilly – i przy­się­gam Ci wier­ność, odda­nie aż do ostat­niego pia­nis­simo mojego życia. Pro­mie­nieję z rado­ści – zaczyna się nowe życie. Niech Bóg bło­go­sławi moją Lilly i mnie!

Do widze­nia.

Z głębi serca,

Twój Hans.

A prze­cież w domu cze­kała żona i gro­madka dzieci!

Czyżby miał wyrzuty sumie­nia, wysy­ła­jąc swój ostatni tele­gram do Hitlera z dwu­dzie­stego czwar­tego grud­nia 1944 roku?

Mój Wodzu,

Niemcy z Kra­kowa ze wszyst­kich rejo­nów i depar­ta­men­tów zebrali się w przed­dzień Bożego Naro­dze­nia na wiecu, na któ­rym w burz­li­wym entu­zja­zmie wyra­zili lojal­ność i odda­nie w służ­bie dla Cie­bie, mój Wodzu, i Two­jego wspa­nia­łego dzieła; modlimy się do Boga wszech­mo­gą­cego, który w tym roku w tak cudowny spo­sób uchro­nił cię przed zdradą pospo­li­tych prze­stęp­ców, aby w nad­cho­dzą­cym roku zapew­nić zwy­cię­stwo Twoim woj­skom.

Bądź pozdro­wiony, heil, mój Wodzu.

Frank.

Tak, być może Hans Frank naprawdę miał wyrzuty sumie­nia i chciał wyra­zić skru­chę, ale oczy­wi­ście jego „wewnętrzna poli­cja myśli” zawsze natych­miast mu tego zabra­niała.

A co przyj­dzie mu na myśl, gdy „straci nadzieję”? Nie musi prze­wi­dy­wać: doświad­cza tego wła­śnie teraz. Sekunda po sekun­dzie. Dzień po dniu. Mie­siąc po mie­siącu.

Przy swoim roz­kle­ko­ta­nym sto­liku w celi pisze dalej:

A jed­nak! Gdyby nie te myśli, wszystko byłoby stra­cone. Poza tym tylko one odróż­niają jesz­cze nie­wolę od śmierci, pomi­ja­jąc czy­sto zwie­rzęco-orga­niczne wege­to­wa­nie. Ach, ta idea wszech­świata, która łączy pier­wotną tajem­nicę z ostat­nią chwilą świa­do­mo­ści – to ona jest ducho­wym fun­da­men­tem wewnętrz­nej suwe­ren­no­ści, która pozo­sta­nie nawet wtedy, gdy zabrak­nie już zewnętrz­nej oso­bo­wo­ści!

Mój ojciec i oso­bo­wość? To musia­łoby mieć jed­nak coś wspól­nego z powagą, uczci­wo­ścią, empa­tią i zdol­no­ścią do dzia­ła­nia.

Podob­nie widzi to psy­cho­log Kel­ley: „Im waż­niej­sze sta­no­wi­sko pia­sto­wał Frank, tym bar­dziej aro­gancko się zacho­wy­wał. Miał wielu prze­ciw­ni­ków na swoim polu dzia­ła­nia, gdyż był narzę­dziem nisz­cze­nia tra­dy­cyj­nego prawa w pań­stwie naro­do­wo­so­cja­li­stycz­nym. To Frank najbar­dziej przy­czy­nił się do tego, by utrwa­lić tezę, że »prawo nie­miec­kie« nie musi chro­nić jed­nostki, tylko ma słu­żyć naro­dowi, czyli Hitle­rowi i jego par­tii”.

A prze­cież stu­dio­wał prawo w Repu­blice Weimar­skiej, prawo nie­miec­kie, które wyro­sło z prawa rzym­skiego.„NIE USKARŻAM SIĘ, CZEKAM”

Zamiast pisać o tym, jak sprze­nie­wie­rzał się prawu, w dal­szym ciągu filo­zo­fuje, uża­la­jąc się nad samym sobą:

Wię­zień to anty­teza Boga, który jako Stwórca jest naj­bar­dziej wolny ze wszyst­kich. Nie­wola ni­gdy nie jest dzie­łem Boga, tylko czło­wieka. Nie wiem, co jesz­cze zarzucą nam wro­go­wie. Jako że czuję się i jestem nie­winny, sta­wię czoła wszyst­kiemu z Bożą pomocą. W Essen znaj­duje się pomnik poświę­cony robot­ni­kom Zagłę­bia Ruhry, któ­rzy zgi­nęli w wyda­rze­niach roku 1923, a pod nim wid­nieje napis: „Ojczy­zno nie­miecka! Biada tym, któ­rzy cię miłują!”.

I tak jest.

Z nim pew­nie tak jest: nie ma jesz­cze pro­cesu, nie przed­sta­wiono jesz­cze żad­nych dowo­dów jego zbrodni, ale koń­cowy wyrok już zapadł – nie­winny, bo kocha Niemcy.

Moje ubra­nie, co cie­kawe, świad­czy o poczci­wo­ści nie­któ­rych Ame­ry­ka­nów, któ­rzy dbali o mnie w ciągu tych mie­sięcy. Mam na sobie ame­ry­kań­ską kurtkę woj­skową, spodnie woj­skowe i solidne nie­miec­kie ofi­cerki, które w pogodne let­nie dni zamie­niam na ame­ry­kań­skie buty woj­skowe na gumo­wej pode­szwie.

Dzięki temu moje życie stało się miłe i spo­kojne. Bo kto jest tak zadbany, oto­czony opieką i tak strze­żony jak my? Przy­cho­dzi mi tu na myśl Fide­lio Beetho­vena. Czy jesteś naprawdę złym prze­stępcą, czy masz potęż­nych wro­gów – wycho­dzi na to samo.

Nie uskar­żam się. Cze­kam.

I kiedy pozwa­lam, aby te potoki myśli powoli prze­pły­wały przez moją świa­do­mość, jestem spo­kojny i bez­pieczny, jak u Pana Boga za pie­cem. Jeśli wie­rzysz w Boga, to dobrze, bo staje się nagle Twoim współ­lo­ka­to­rem! Jesteś mu bli­ski! Tak jak dobry przy­ja­ciel, który zrobi dla cie­bie wszystko, a intu­icyjne prze­świad­cze­nie o jego obec­no­ści będzie tak inten­sywne, jakby ściany miały runąć.

Z Bogiem przez ścianę! Przy­wiózł go z Mon­dorf do celi w Norym­ber­dze. „Bóg”_,_ podob­nie jak „los”_,_ ma wyma­zy­wać jego winy.

Zamiast pod­pie­rać się Bogiem i losem, mógłby zadać sobie pyta­nie: co ja tak naprawdę zro­bi­łem? I dla­czego, na litość boską?

Nor­man, mój naj­star­szy brat, tak kie­dyś powie­dział o nara­sta­ją­cej reli­gij­no­ści ojca: „On szu­kał po pro­stu nowego Boga po samo­bój­stwie Hitlera”.

Gdy wczu­wam się w sytu­ację ojca w celi, zaczy­nam rozu­mieć: czy jest jesz­cze ktoś, kto nie uznałby cię od razu za win­nego? Pozo­stał tylko dobry Bóg, jeśli nie chcesz sta­wić czoła samemu sobie.

Na próżno roz­waża dalej w celi norym­ber­skiego wię­zie­nia:

Poznać sie­bie samego można tylko w nie­woli. Ale natych­miast się pod­da­jesz: w zasa­dzie nie rozu­miesz niczego, co cię ota­cza, a ilu­zo­rycz­ność, nie­po­jęte uro­je­nia senne, wydają się rze­czy­wi­sto­ścią wię­zienną. Zni­kają wszyst­kie ilu­zje i pomy­sły. Nacho­dzą cię myśli o dzie­ciach, domu, two­jej mło­do­ści, dro­dze życio­wej, sta­jesz się wtedy małym, pła­czą­cym, zmę­czo­nym, ner­wo­wym, zagu­bio­nym i ści­ga­nym stwo­rze­niem, sta­czasz się w otchłań nędzy i roz­pa­czy, by zna­leźć uko­je­nie we śnie, tym miło­sier­nym prze­ry­wa­czu świa­do­mo­ści. Tak, tak tu jest. Jesteś samot­nym czło­wie­kiem, który klę­czy, korząc się przed Bogiem.

Potra­fię wczuć się w jego uczu­cia, w tę otchłań nędzy i roz­pa­czy. Nie­jed­no­krot­nie bowiem odwie­dza­łem wię­zie­nie w Norym­ber­dze i celę, która była bliź­nia­czo podobna do jego celi numer pięt­na­ście. Pier­wotne skrzy­dło Pałacu Spra­wie­dli­wo­ści, z wię­zie­niem dla nazi­stow­skich zbrod­nia­rzy, roze­brano wkrótce po zakoń­cze­niu pro­cesu, ale pozo­stałe kory­ta­rze z iden­tycz­nymi celami ist­nieją do dziś. Prze­by­wa­nie w takiej celi, wyobra­ża­nie sobie samot­no­ści ojca, spra­wiało, że zamiast współ­czu­cia na nowo wzbie­rał we mnie gniew: dla­czego on uczest­ni­czył w tym wszyst­kim? Wie­dział prze­cież, że pomaga popeł­niać prze­stęp­stwo za prze­stęp­stwem! Kiedy ryczał, wyrzu­ca­jąc z sie­bie takie zda­nia: „Z tymi Żydami, chcę to powie­dzieć wam bar­dzo wyraź­nie, trzeba w ten czy inny spo­sób skoń­czyć”. Albo: „Gdy­bym chciał z powodu kolej­nych sied­miu Pola­ków, któ­rych kaza­łem roz­strze­lać, dru­ko­wać obwiesz­cze­nia, to nie star­czy­łoby pol­skich lasów na wypro­du­ko­wa­nie takiej ilo­ści papieru”.

Tłu­mił w sobie to, co bole­sne, bez reflek­sji nad samym sobą. Zamiast tego pisze:

Wie­czo­rem czwar­tego maja zosta­łem aresz­to­wany przez Ame­ry­ka­nów w biu­rze, gdzie spra­wo­wa­łem mój ostatni urząd, w Neu­haus am Schlier­see, w Gór­nej Bawa­rii. Moja rodzina prze­by­wała w naszym Scho­ber­ho­fie, który znaj­duje się w Fisch­hau­sen am Schlier­see, zale­d­wie dwa kilo­me­try od miej­sca, skąd mnie zabie­rano. Odkąd opu­ści­łem Kra­ków, a było to 17 stycz­nia 1945 roku, prze­by­wa­łem naj­czę­ściej z rodziną, a tego popo­łu­dnia zawio­złem jesz­cze na rowe­rze chleb do naszego domu Scho­ber­hof.

Cóż za wie­rutne kłam­stwo, po raz kolejny. Na pewno nie miesz­kał z nami! Dla kogo spi­suje te swoje prze­my­śle­nia i prze­ży­cia? Praw­do­po­dob­nie dla przy­chyl­nej mu publicz­no­ści.

Ojciec tylko cza­sami poja­wiał się u nas w Scho­ber­ho­fie. Z utę­sk­nie­niem wycze­ki­wany zresztą przez czwórkę dzieci. Ja, piąty i naj­młod­szy, pamię­tam tylko z tego okresu przed jego aresz­to­wa­niem, że kie­dyś bez powodu zabra­łem mu oku­lary do czy­ta­nia z komody w naszym salo­nie, który był wcze­śniej oborą nie­ja­kiego Scho­bera, i wyła­ma­łem w nich oba zausz­niki. Spoj­rza­łem wtedy na niego spode łba. Do dziś widzę prze­ra­żoną twarz ojca, bo nawet jemu, dygni­ta­rzowi nazi­stow­skiemu, trudno było w schył­ko­wym okre­sie Rze­szy oddać oku­lary do naprawy. Ude­rzył mnie w twarz. Nie zabo­lało. Nie był zresztą za bar­dzo sprawny fizycz­nie i nie miał poję­cia o poży­tecz­nej przy zada­wa­niu cio­sów zasa­dzie dźwi­gni.

W tam­tym okre­sie, gdy otę­piały cze­kał na nie­uchronne aresz­to­wa­nie, od czasu do czasu odwie­dzał swoją Lilly w Bad Aibling. Bri­gitte i Hans dzwo­nią do sie­bie, besz­ta­jąc się wza­jem­nie, a w naj­lep­szym razie piszą do sie­bie pota­jem­nie listy lub prze­sy­łają ofi­cjalną kore­spon­den­cję. Dla­tego Bri­gitte odczu­wała z pew­no­ścią nie­skry­waną radość, gdy infor­mo­wała ojca o koniecz­no­ści prze­ka­za­nia mu naszego psa:

Drogi Han­sie! Przez Petera wysy­łam Ci Tom­miego. Tam u Cie­bie znaj­dzie się dla niego zapewne o wiele wię­cej poży­wie­nia. Ponadto wczo­raj wró­cił do Nor­mana jego pies Götz, który jest do niego wzru­sza­jąco przy­wią­zany. Oba psy nie tole­rują się nie­stety. A tak naprawdę nie mamy już czym ich kar­mić.

Bez regu­lar­nego, wybor­nego zaopa­trze­nia z Gene­ral­nego Guber­na­tor­stwa trudno było nakar­mić wła­sne potom­stwo, a co dopiero psa!

I tak oto w biu­rze u pana guber­na­tora gene­ral­nego poja­wił się nagle kun­del Tommi!

Daw­niej był tam opan­ce­rzony mer­ce­des, byli adiu­tanci, sekre­ta­rze stanu, kochanki, pol­ska hra­bina, która mogła przed nim tań­czyć nawet nago, a teraz tylko ten psi bydlak!

„W końcu zsze­dłeś na psy”, pomy­ślała zapewne matka, wysy­ła­jąc mu tę futrzaną prze­syłkę.

Bawi mnie to jesz­cze dziś.

Ojciec w swo­jej celi nie­ustan­nie zapi­suje:

W ogól­nym pod­eks­cy­to­wa­niu i nie­po­koju posze­dłem sam do swo­jego gabi­netu na pod­da­szu Scho­ber­hofu w prze­czu­ciu tego, co ma nadejść – bo inwa­zja ame­ry­kań­ska na dolinę Schlier­see była nie­unik­niona – by poże­gnać się, tak, poże­gnać się na całe życie ze wszyst­kim, co tam było, co było dla mnie tak cenne i war­to­ściowe. Usia­dłem tam na górze w moim małym skła­dziku, naprze­ciwko fis­har­mo­nii, i uno­sząc wzrok ponad wyso­kie drew­niane krze­sło Fau­sta, jak je nazwa­łem, oraz dłu­gie biurko pośrodku wnę­trza, spoj­rza­łem na mały kośció­łek w Fisch­hau­sen, a następ­nie uro­czy­ście doko­na­łem obchodu biblio­teki, zwłasz­cza tych naj­cen­niej­szych dla mnie ksią­żek z kolek­cji Bava­rica Mona­cen­sia. Jakie­kol­wiek impe­ria byśmy zbu­do­wali, my Niemcy, przez ponad tysiąc lat, wciąż je tra­ci­li­śmy. Co się z nami dzieje? Nie jeste­śmy stwo­rzeni do poli­tyki, łatwo ule­ga­jąc złu­dze­niom. I znów stra­ci­li­śmy Rze­szę – bez­pow­rot­nie, prze­gra­li­śmy wojnę, utra­ci­li­śmy jed­ność, stra­ci­li­śmy ide­owość i wyobraź­nię, Führer mar­twy, armia znik­nęła, mia­sta w ruinie, mło­dzi ludzie wygi­nęli w woj­nie. Trudno sobie wyobra­zić, co dzieje się w duszy, gdy z prze­ra­że­niem myślisz o Niem­czech. Ja tak roz­my­śla­łem i mam dość życia. Po co mam dalej żyć? Przy­wo­ła­łem wszyst­kie wspo­mnie­nia z mojego życia, a potem posze­dłem do żony i dzieci. Wszy­scy byli bar­dzo poru­szeni, bo cią­gle jesz­cze strze­lano, więc bez więk­szego poże­gna­nia wró­ci­łem wie­czo­rem do biura, żeby tam wszystko podo­my­kać.

Wtedy, w Scho­ber­ho­fie – w obec­no­ści Nor­mana – wetknął naszej matce zwi­tek bank­no­tów o war­to­ści pię­ciu tysięcy marek nie­miec­kich. „Zapła­cił jej, jak płaci się dziw­kom!” – dodał gorzko Nor­man kil­ka­dzie­siąt lat póź­niej.

Dla­czego nie prze­ka­zał tych pie­nię­dzy na osob­no­ści, bez świad­ków? Czy to miała być zemsta za wysła­nego kun­dla? Zemsta za spar­ta­cze­nie przez Bri­gitte jego życia miło­snego? A może rze­czy­wi­ście chciał wywrzeć na Nor­ma­nie wra­że­nie, że płaci dziwce? Ponie­waż Nor­man wie­dział o róż­nych roman­sach Bri­gitte.

Nor­man cier­piał z powodu takiego prze­ka­za­nia pie­nię­dzy matce przez całe życie.

_Około godziny ósmej rano –_ pisze ojciec _– Sigrid i Nor­man przy­byli tam_ (do jego biura w Jose­fsthal) _i zatrzy­mali się na chwilę, by zdać mi rela­cję z wkro­cze­nia Ame­ry­ka­nów. Dzieci były zachwy­cone postawą, zacho­wa­niem, wyglą­dem oraz uzbro­je­niem ame­ry­kań­skich żoł­nie­rzy. Tro­chę poroz­ma­wia­li­śmy, potem dzieci się poże­gnały, a ja powie­dzia­łem, że przyjdę póź­niej._

_Po godzi­nie doszło do mojego zatrzy­ma­nia przez dwóch ofi­ce­rów, któ­rzy przy­je­chali jeepem i byli naj­wy­raź­niej zasko­czeni, że mnie zastali. Odda­łem im całą broń, jaką posia­da­łem, zwra­ca­jąc także ich uwagę na dzieła sztuki i akta. Wtedy jeden z nich powie­dział: „Nie musi pan zabie­rać ze sobą dużo ubrań, bo jutro tu pan wróci. Nie musi się pan teraz żegnać z rodziną, bo można to zro­bić jutro”. Zda­łem się na ich zapew­nie­nia i poje­cha­łem z nimi._ZDRADA BRIGITTE

Trudno w to uwie­rzyć, że obaj ofi­ce­ro­wie byli jakoby zasko­czeni, odnaj­du­jąc ojca w jego „dele­ga­tu­rze Gene­ral­nego Guber­na­tor­stwa”, ponie­waż kil­ka­dzie­siąt lat póź­niej skon­tak­to­wał się ze mną wnuk jed­nego z nich i wyznał coś zadzi­wia­ją­cego: jedy­nym adre­sem poszu­ki­wa­nego „rzeź­nika Pol­ski”, jakim dys­po­no­wał jego dzia­dek i kolega, był Scho­ber­hof. Więc naj­pierw poje­chali tam i zastali „ele­gancko ubraną damę”. To była Bri­gitte Frank. Po grzecz­nym powi­ta­niu zapy­tali, czy mał­żo­nek jest obecny.

Matka miała w zwy­czaju opie­rać się o blat kuchenny i chłodno się uśmie­cha­jąc, trzy­mać przed sobą długi nóż do chleba – zawsze przy­bie­rała taką pozę, gdy chciała mnie bądź nas upo­mnieć lub ostro skar­cić. Życzył­bym sobie, aby podobną postawę przy­jęła, reagu­jąc na pyta­nie Ame­ry­ka­nów o obec­ność ojca, i żeby, co byłoby w jej stylu, odpo­wie­działa: „Och, ja też chcia­ła­bym wie­dzieć, gdzie jest! Wiem tylko, że zamie­rzał jechać do Włoch przez Austrię. Ale to było jesz­cze w lutym. Pro­szę mnie powia­do­mić, jeśli go odnaj­dzie­cie”.

Mogła także zasu­ge­ro­wać jesz­cze bar­dziej prze­bie­gle: „Podą­żaj­cie śla­dem psa. Wabi się Tommi”.

Ale nie, Bri­gitte, chcąc odnieść osta­teczne zwy­cię­stwo nad swoim Han­sem, musiała powie­dzieć: „Mojego męża znaj­dzie­cie w jego biu­rze, w Jose­fsthal, w Café Berg­frie­den”. Następ­nie opi­sała dokład­nie, jak się tam dostać.

Prawdę mówiąc, moja matka go zdra­dziła. Tak jak przed­tem mój ojciec zdra­dzał ją wiele razy. Na przy­kład kiedy powia­do­mił Hitlera, że chce się roz­wieść z Bri­gitte, ponie­waż nie prze­ja­wia ona poglą­dów naro­do­wo­so­cja­li­stycz­nych i dla­tego nie jest jego godna.

Obaj funk­cjo­na­riu­sze podzię­ko­wali, wsie­dli do jeepa i pod­je­chali pod Café Berg­frie­den, gdzie skie­ro­wali się wprost do dużej jadalni, w któ­rej zebrała się grupa ostat­nich odda­nych współ­pra­cow­ni­ków, i jeden z ofi­ce­rów zapy­tał: „Który to Frank?”.

Dowie­dzia­łem się tego od Helene Kraf­f­czyk, która od 1939 roku była oddaną pry­watną sekre­tarką mojego ojca, a cza­sami także jego kochanką. Została póź­niej aresz­to­wana, by zezna­wała pod­czas pro­cesu jako świa­dek i w prze­ci­wień­stwie do Lilly, wiel­kiej miło­ści ojca, pozo­stała mu wierna i z tego sza­lo­nego odda­nia kła­mała. Major Kel­ley opi­suje to rów­nież w ten spo­sób, acz­kol­wiek w szorst­kiej manie­rze _macho_:

Sekre­tarka Franka, wyczer­pany, pod­sta­rzały już babsz­tyl, dokła­dała wszel­kich sta­rań, by pomóc mu w jego obro­nie, i sta­now­czo pod­kre­ślała, że jego nomi­na­cja w Pol­sce nie była żad­nym awan­sem, a dzięki naci­skom jego par­tyj­nych prze­ciw­ni­ków ozna­czała raczej degra­da­cję. Frank był czę­ściowo tego samego zda­nia. Aby w pełni odzy­skać przy­chyl­ność Hitlera, całą swą ener­gię skon­cen­tro­wał w Pol­sce na prze­śla­do­wa­niach i eks­ter­mi­na­cji lud­no­ści żydow­skiej.

Nawet po wspól­nej ucieczce z Kra­kowa, zamiast odciąć się od Hansa Franka, Helene Kraf­f­czyk napi­sała już ze swo­jego rodzin­nego mia­sta Amberg ostatni list pochwalny do szefa (2 lutego 1945 roku), który praw­do­po­dob­nie Hans Frank otrzy­mał:

Sza­nowny Panie Gene­ralny Guber­na­to­rze!

Do dziś nie mogę uwie­rzyć, że kochany Kra­ków, z któ­rego uczy­ni­łeś naszą ojczy­znę, nie jest już pod Pana pano­wa­niem. Ale to, co z Pań­skiej ini­cja­tywy zostało zbu­do­wane, opra­co­wane i stwo­rzone w Gene­ral­nym Guber­na­tor­stwie, będzie sta­no­wić szczy­towe osią­gnię­cie nie tylko w histo­rii narodu nie­miec­kiego, ale także narodu pol­skiego.

Do naj­mniej­szego szcze­gółu i na zawsze zapa­mię­tam te piękne chwile, które mogłam prze­żyć na zamku wawel­skim, czę­sto w Pana obec­no­ści. Chyba nie ma na świe­cie nikogo, kto wie, jak nie tylko prze­ży­wać tak inten­syw­nie wszystko, co piękne, ale także jak zapew­nić wszyst­kim bliź­nim nie­za­po­mniane dozna­nia z uro­czy­sto­ści. Dzię­kuję Panu z całego serca za wszystko, czym obda­ro­wa­łeś mnie hoj­nie przez te wszyst­kie lata.

Sigrid i Bri­gitte Frank w sali muzycz­nej Zamku Kró­lew­skiego na Wawelu

Ostat­nie zda­nie nie jest pozba­wione dwu­znacz­no­ści, co mój ojciec pełen pożą­da­nia zro­zu­miał dosłow­nie i jed­no­znacz­nie: natych­miast przy­wró­cił na sta­no­wi­sko tę młodą damę, która oddała się w liście bło­gim wspo­mnie­niom. W jego oczach Helene była chyba jedyną osobą, która doce­niła jego dobro­czynną dzia­łal­ność na sta­no­wi­sku guber­na­tora gene­ral­nego. Udała się zatem pro­sto do Jose­fsthal i tam padła mu w ramiona.

Dwu­dzie­stego pią­tego wrze­śnia 1946 roku napi­sał do niej list, w któ­rym podzię­ko­wał jej za odda­nie i po raz kolejny pod­kre­ślił, co wyni­kało chyba z jego próż­no­ści, jak ważne jest dla niego życie wewnętrzne:

Bri­gitte Frank wraz z dziećmi w cza­sie trwa­ją­cego pro­cesu. Wio­sna 1946

Moje jesienne myśli są jasne jak złote wino i roz­ko­szuję się ostat­nimi godzi­nami mojego życia niczym doj­rza­łymi owo­cami cudow­nego ogrodu ist­nie­nia. I ota­czają mnie wszyst­kie te dobre, wiel­kie duchy wspa­nia­łych stu­leci naszego narodu – och, jakże cudowne, nie­znisz­czalne bogac­twa zawar­li­śmy w muzyce, lite­ra­tu­rze i inte­lek­cie. Pozo­stań w tym kró­le­stwie, moja kochana panno! Wtedy zoba­czysz, że spo­tkasz mnie tam raz jesz­cze – o zmierz­chu dnia.

Jego kochana panna Helene opo­wie­działa mi po latach wszystko z deta­lami o aresz­to­wa­niu ojca, także o tym, jak zakli­nała go, by nie prze­ka­zy­wał dobro­wol­nie ofi­ce­rom swo­ich służ­bo­wych dzien­ni­ków z cza­sów Gene­ral­nego Guber­na­tor­stwa. Następ­nie wspo­mniała o spraw­nym jesz­cze pozła­ca­nym pisto­le­cie, który obu ofi­ce­rom przy­padł naj­wy­raź­niej do gustu jako pamiątka, skoro w prze­ci­wień­stwie do skra­dzio­nych przez Franka dzieł sztuki i dzien­ni­ków Ame­ry­ka­nie ni­gdzie go nie odno­to­wali.

Zapy­ta­łem ją: „Dla­czego nie zastrze­lił się z tego pisto­letu?”. Uśmiech­nęła się do mnie z wdzię­kiem wła­ści­wym tylko kobie­tom, które cho­ciaż kochają, to potra­fią pod­dać swo­ich part­ne­rów bez­li­to­snej ana­li­zie. Odpo­wie­działa: „Niklas, twój ojciec był zbyt tchórz­liwy”.

Ale jako czo­łowy nazi­sta na pewno dys­po­no­wał pigułką z tru­ci­zną – i miał jesz­cze pasz­port na nazwi­sko Fischer. Nie sko­rzy­stał z tego. Tak, zapewne z tchó­rzo­stwa.

Obaj Ame­ry­ka­nie, obła­do­wani czter­dzie­stoma tomami dzien­ni­ków służ­bo­wych, poje­chali z Han­sem Fran­kiem pro­sto do Tegern­see. Sta­cjo­nu­jący tam żoł­nie­rze ame­ry­kań­scy wyzwa­lali nie­dawno Dachau i byli zszo­ko­wani nie­miec­kimi zbrod­niami_._ Gdy tylko usły­szeli, że przy­wie­ziono „rzeź­nika Pol­ski”, zgo­to­wali mu na powi­ta­nie „ścieżkę zdro­wia”: wpę­dzili go pomię­dzy dwa szpa­lery i bez­li­to­śnie młó­cili szpi­cru­tami, oszczę­dza­jąc tylko jego twarz. Pobili go tak dotkli­wie, że kilka godzin póź­niej Frank po raz pierw­szy pró­bo­wał popeł­nić samo­bój­stwo.

Potem w celi norym­ber­skiej zapi­sze tylko: „Niech to, co się działo w Tegern­see, skryje mgła tajem­nicy”.

O szcze­gó­łach doty­czą­cych „ścieżki zdro­wia” dowie­dzia­łem się dopiero póź­niej od jego obrońcy, Seidla.

Mój brat Nor­man przez dzie­się­cio­le­cia miesz­kał w Schlier­see – zawsze z nie­od­łącz­nym papie­ro­sem w dłoni, aż do swo­jej śmierci w 2009 roku. Wtedy, czwar­tego maja, wpa­try­wał się z upo­rem w dół ulicy, którą nasz ojciec odje­chał otwar­tym jeepem. Porów­ny­wał potem podróż naszego ojca do Tegern­see z drogą krzy­żową, którą prze­był nie­winny Jezus, idąc na Gol­gotę.

A ojciec pisał tak:

Och, moje dobre, kochane dzieci! Jakie jesz­cze nie­szczę­ścia przy­nie­sie Wam los! Kiedy widzę dziar­skich ame­ry­kań­skich żoł­nie­rzy, myślę o dwójce moich naj­star­szych dzieci. O, oby w końcu zapa­no­wał pokój na świe­cie. Moja dobra, dzielna żona musi teraz zno­sić wszel­kie trudy. I spro­sta im.

Boże, miej nas w swo­jej opiece, oświeć nas.

Amen!

Po raz pierw­szy poja­wia się tęsk­nota za rodziną! Potwier­dza ją w swoim liście z 24 sierp­nia 1945 roku:

Moja naj­droż­sza Bri­gitte!

Mam się dobrze. Ale mar­twię się o Was dniem i nocą. Jak się macie? Gdzie jeste­ście? Z czego żyje­cie? Bar­dzo za Wami tęsk­nię i gorąco pozdra­wiam Was z całego serca. Los jest potężny, ale potęż­niejsi są ludzie, któ­rzy go zno­szą. Z Bożą pomocą podo­łamy wszyst­kiemu. Czy wszy­scy jeste­ście zdrowi?

Znowu to samo, ale tym razem „los jest potężny”!

Tym­cza­sem gorąco pozdra­wiana rodzina wiele prze­żyła. Naj­pierw Scho­ber­hof został splą­dro­wany przez wyzwo­lo­nych w końcu dipi­sów⁷ z Pol­ski i Ukra­iny, a ocho­czo dołą­czyli do nich pod­chmie­leni żoł­nie­rze ame­ry­kań­scy. Jesz­cze dziś widzę przed sobą jed­nego z nich, obła­do­wa­nego czę­ścią kolek­cji lalek matki, jak idzie chwiej­nym kro­kiem wzdłuż ogro­do­wej ścieżki w kie­runku jeepa. Tym­cza­sem mama z nami, troj­giem naj­młod­szych dzieci, znaj­do­wała się na podwórku naszego domu, bo inny pod­pity żoł­nierz, który był pod wpły­wem dobrego wina z piw­nicy ojca, chciał nas zastrze­lić. Naj­wi­docz­niej nie spo­dzie­wał się odwagi mojej nie­ustra­szo­nej matki. Zbesz­tała go gło­śno lodo­wa­tym gło­sem nie­zno­szą­cym sprze­ciwu, ale bez histe­rii i do tego stop­nia sku­tecz­nie, że z szoku upu­ścił kara­bin i został wypro­wa­dzony przez innego, nieco trzeź­wiej­szego żoł­nierza. Pod­czas gdy Gitti i Michel pła­kali u boku matki, ja byłem dziw­nie spo­kojny, bo myśla­łem, że Ame­ry­ka­nin z bro­nią miał w pew­nym sen­sie prawo nas roz­strze­lać.

Oczy­wi­ście brzmi to nie­wia­ry­god­nie, bo mia­łem wtedy zale­d­wie sześć lat. Nie zda­wa­łem sobie nawet sprawy z tego, że nasz ojciec był maso­wym mor­dercą. Z pew­no­ścią nie rozumia­łem jesz­cze, czym jest umie­ra­nie i śmierć. Ale mogło być i tak, że domy­śla­łem się takiej przy­czyny: mieli nas roz­strze­lać z powodu taty, bo ja poła­ma­łem mu prze­cież oku­lary, a on mnie ude­rzył. Teraz będzie musiał odpo­ku­to­wać, gdy zoba­czy, że już nie żyję!

Kilka tygo­dni póź­niej jakiś żoł­nierz ame­ry­kań­ski zażą­dał od mojej matki klu­czy­ków do samo­chodu, bo chciał zabrać naszego may­ba­cha. Matka bro­niła się jak zwy­kle gło­sem nie­zno­szą­cym sprze­ciwu, ale została szybko spa­cy­fi­ko­wana jesz­cze bar­dziej sta­now­czym i roz­ka­zu­ją­cym tonem. Posze­dłem z Ame­ry­ka­ni­nem do naszego garażu i po raz ostatni widzia­łem wtedy, jak ta wspa­niała, zacza­ro­wana, ciem­no­zie­lona karo­se­ria may­ba­cha prze­śli­zguje się przed moimi oczami, tuż obok mnie.

Pozo­stał jesz­cze tylko nie­bie­ski rower mamy, ale pol­ski robot­nik przy­mu­sowy też chciał go zabrać z podwórka, gdzie stał oparty o ścianę. Byłem z mamą w naszej kuchni. Otwo­rzyła wtedy okno i tym samym sta­now­czym gło­sem, który wcze­śniej znie­chę­cił Ame­ry­ka­nina do odda­nia strzału, odnio­sła pożą­dany sku­tek. Wyda­wało się, jakby matka miała jesz­cze peł­nię wła­dzy potęż­nej żony gene­ral­nego guber­na­tora, bo prze­stra­szony Polak posłusz­nie odsta­wił rower pod ścianę domu i odszedł.

Po tym jak matka zapo­bie­gła naszemu roz­strze­la­niu, ale gra­bieże się nasi­liły, popę­dziła z trójką małych dzieci do domu pani von Langs­dorf, która miesz­kała około trzy­stu metrów od nas, tuż nad jezio­rem Schlier­see.

– Pani von Langs­dorf, czy możemy u pani prze­no­co­wać? Scho­ber­hof jest plą­dro­wany – powie­działa matka.

– Tak, wiem. Moja ukra­iń­ska poko­jówka też plą­druje – odrze­kła chłodno żona miej­sco­wego leka­rza, który sześć lat póź­niej usu­wał mi wyro­stek robacz­kowy, pozo­sta­wia­jąc na brzu­chu dwu­dzie­sto­cen­ty­me­trową bli­znę, co mój brat Nor­man, aby mnie pocie­szyć, wyja­śnił w nastę­pu­jący spo­sób: „Langs­dorf zawsze potrze­buje dużo miej­sca, by zna­leźć maleńki wyro­stek”.

Teraz jed­nak matka prze­ka­zała żonie leka­rza dużą, wypchaną torebkę i popro­siła, by prze­cho­wała ją przez kilka tygo­dni. Pani von Langs­dorf zgo­dziła się, po czym powie­działa: „Pani Frank, może­cie scho­wać się na stry­chu, ale musi­cie tam sie­dzieć bar­dzo cicho, żeby moja Ukra­inka was nie zauwa­żyła”.

Cóż za nagła prze­miana rasy panów! Jesz­cze nie tak dawno ojciec – „złoty bażant”⁸ – był dumny jak paw, że depor­to­wał do Rze­szy ponad milion robot­ni­ków przy­mu­so­wych, a teraz paniczny strach ogar­nął Niem­ców przed tymi, któ­rych trak­to­wano do nie­dawna jak pod­lu­dzi!

Prze­no­co­wa­li­śmy na stry­chu cichutko, jak myszy pod mio­tłą, a rano wymknę­li­śmy się nie­po­strze­że­nie z domu leka­rza. Naj­wy­raź­niej była robot­nica przy­mu­sowa, zmę­czona plą­dro­wa­niem Scho­ber­hofu, jesz­cze spała.

Kilka tygo­dni póź­niej matka popro­siła o zwrot torby. Pani von Langs­dorf zgo­dziła się, ale była na tyle cie­kaw­ska, by szybko rzu­cić okiem na zawar­tość: dzięki Bogu było tam pełno biżu­te­rii!

Ta biżu­te­ria stała się ratun­kiem dla matki, która miała jed­nak na tyle sprytu, by ten skarb, który z pew­no­ścią został skra­dziony Pola­kom i Żydom, wyko­rzy­stać dopiero po ponad dwóch latach od powrotu do zbom­bar­do­wa­nego kraju, gdzie jej mąż został stra­cony. Dopiero wtedy odwa­żyła się poje­chać na swoim nie­bie­skim rowe­rze z jed­nym lub dwoma pier­ścion­kami czy bran­so­let­kami do domu dla dipi­sów pomię­dzy Schlier­see a Neu­haus, aby wymie­nić u Żydów biżu­te­rię na żyw­ność. Dwóch z nich pamię­tało ją z łupież­czych wypraw do getta w Kra­ko­wie i w dal­szym ciągu zwra­cali się do niej z iro­nią „pani mini­ster”. Oni zro­bili na tym nie­wielki inte­res, a my nie musie­li­śmy już gło­do­wać.

Ojciec nic o tym nie wie­dział. A my nie wie­dzie­li­śmy, gdzie się zapo­dział. „Tata” nie zapadł mi w pamięci tak bar­dzo, jak star­szemu rodzeń­stwu. Ale Michel i ja korzy­sta­li­śmy z nowej wol­no­ści. Nasza jakże odważna i czy­sta armia nie­miecka stała się teraz gro­madą włó­czę­gów, któ­rzy w ostat­nich dniach kwiet­nia 1945 roku, gdy ojciec jesz­cze upar­cie rezy­do­wał w Jose­fsthal, zakwa­te­ro­wali się w Scho­ber­ho­fie. Pró­bo­wali zamie­nić mun­dury na cywilne ubra­nia i jak naj­prę­dzej pozbyć się broni. Dzięki temu Michel i ja oprócz pisto­le­tów mie­li­śmy także gra­naty ręczne, kara­biny i mnó­stwo amu­ni­cji. Jed­nak nie strze­la­li­śmy. Zamiast tego tak mocno ude­rzy­łem kuzyna szta­chetą w kark, że pobiegł z pła­czem do swo­jej matki. Jesz­cze dziś widzę okrą­głą dziurę w jego szyi, bo z końca szta­chety wysta­wał zardze­wiały gwóźdź. Czyżby to była moja reak­cja na degra­da­cję, upa­dek zewnętrzny, znik­nię­cie mojego ojca, naszych słu­żą­cych z zagra­nicy i stratę may­ba­cha?
mniej..

BESTSELLERY

Menu

Zamknij