Facebook - konwersja
Przeczytaj fragment on-line
Darmowy fragment

  • promocja

Moja rodzina na piętrze. Pola - ebook

Wydawnictwo:
Format:
EPUB
Data wydania:
22 maja 2025
1000 pkt
punktów Virtualo

Moja rodzina na piętrze. Pola - ebook

Trzecia część bestsellerowej sagi „Moja rodzina na piętrze”!

Pola Wawel to niezwykła kobieta, która zmieniła życie każdego, kto miał szczęście albo nieszczęście ją spotkać. Jej historię wplecioną we własne losy opowiedziała w dwóch wcześniejszych częściach sagi kolejno Tosia Pogorzelska i Aleksandra Pasternak. Kim naprawdę była Pola, dowiemy się jednak dzięki córce hrabiostwa Morawskich. Helena Morawska jako ośmioletnia dziewczynka jest świadkiem wyjazdu Poli z Miłowic do szkoły we Lwowie.

Wszystkie tajemnice Poli, jej trudne, czasami niezrozumiałe wybory, losy ludzi, których kochała i straciła, Helena śledzi z determinacją i cierpliwością detektywa, rozliczając się przy tym z własnym życiem, ponieważ powojenna rzeczywistość była dla niej chwilami okrutna i niesprawiedliwa.

„Moja rodzina na piętrze. Pola” Magdy Louis to trzeci tom uwielbianej przez czytelników sagi. Autorka wraca do wojennych oraz powojennych losów Poli, której życiorys jest osią dla wszystkich historii.

Kategoria: Obyczajowe
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-91-8076-945-7
Rozmiar pliku: 2,9 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

Roz­dział 2

Mia­łam je­de­na­ście lat, kiedy Pola znów po­ja­wiła się w na­szym dworku.

Wiele nie­praw­dzi­wych hi­sto­rii na te­mat mo­jej ro­dziny złe ję­zyki wy­pu­ściły w świat. Lu­dzie lu­bią prze­ka­zy­wać, prze­ina­czać bez re­flek­sji, ja­kie kon­se­kwen­cje mogą mieć plotki i po­mó­wie­nia. Biedni plot­kują o bo­ga­tych naj­chęt­niej, bo­gaci uwiel­biają ob­ma­wiać bar­dzo bo­ga­tych i w tym łań­cu­chu nie­życz­li­wo­ści wszyst­kie ogniwa są ze sobą ści­śle po­łą­czone. We wsiach przy­le­ga­ją­cych do dworu mó­wiło się, że moja mama po­pa­dła w na­łóg mor­fi­nowy i ca­łymi dniami le­żała wpół­przy­tomna na ka­na­pie, za­pa­trzona w mu­chy na su­fi­cie. Lu­dzie prze­ka­zy­wali so­bie smutną prawdę o moim bra­cie jak ra­do­sną no­winę. Teo­fil nie ma pią­tej klepki, co wcale dzi­wić nie po­winno, bio­rąc pod uwagę, jak się hra­bina za­cho­wy­wała, kiedy jesz­cze no­siła go pod ser­cem. Bę­dąc już w bar­dzo za­awan­so­wa­nej ciąży, za­miast sie­dzieć skrom­nie w domu i na oczy się służ­bie z brzu­chem nie po­ka­zy­wać, Eliza Mo­raw­ska za­ło­żyła w mia­steczku Czy­tel­nię i za­częła urzą­dzać po­ga­danki dla wło­ścia­nek na te­mat hi­gieny oso­bi­stej ko­biet, opieki nad nowo na­ro­dzo­nym dziec­kiem i na te­maty pa­trio­tyczne, które przy­cią­gały naj­więk­szą liczbę słu­cha­czy.

Te­ma­tem plo­tek by­łam rów­nież ja, którą we­dług wszech­wie­dzą­cych moi ro­dzice ku­pili od ubo­giej ku­zynki matki, którą zbrzu­cha­cił ofi­cer le­gio­nów. Moje po­ja­wie­nie się na świe­cie było dla wsi po­dej­rza­nym tylko dla­tego, że uro­dzi­łam się aż je­de­na­ście lat po Teo­filu, kiedy moja matka miała skoń­czone trzy­dzie­ści dzie­więć lat, za­tem we­dług tam­tych ka­len­da­rzy była już stara, a „dół” miała w roz­sypce. Ko­bieta w tak po­de­szłym wieku nie mo­gła więc uro­dzić zdro­wego dziecka, mu­sieli Mo­raw­scy He­lenkę ku­pić, po­nie­waż wszy­scy wie­dzieli, jak bar­dzo hra­bina Mo­raw­ska pra­gnie mieć córkę. Jed­nak mało kto wie­dział, ile nie­uda­nych prób po­prze­dziło moje na­ro­dziny, a ciałka dwóch mar­twych chłop­czy­ków, które wy­pły­nęły z mamy, trzeba było po­cho­wać w parku pod osłoną nocy, po­nie­waż byli już cał­kiem duzi i w pełni roz­wi­nięci.

Po woj­nie oko­liczne wsie opo­wia­dały so­bie przy świe­cach tra­giczną wer­sję śmierci mo­jej matki, ze zgrozą po­da­jąc z ust do ust ob­raz, jak krew z krtani hra­biny za­bry­zgała białe schody na fron­cie, gdy pod­czas zaj­mo­wa­nia dworku na so­wiecką kwa­terę ru­ski lejt­nant ba­gne­tem ją dźgnął. Z cza­sem ręka za­ci­śnięta na ba­gne­cie nie była już so­wiecka, a nie­miecka, kiedy ten i ów do­stał ostrze­że­nie od wła­dzy lu­do­wej przed kon­se­kwen­cjami sze­rze­nia an­ty­so­wiec­kiej pro­pa­gandy. Lu­dzie ple­tli głup­stwa na te­mat Se­we­ryna – rze­komo we Fran­cji na wsty­dliwą cho­robę za­padł, która go tak oszpe­ciła, że po­sta­no­wił już ni­gdy do Pol­ski nie wró­cić.

Nie ko­men­to­wa­łam, nie pro­sto­wa­łam, nie obu­rza­łam się, kiedy do­cie­rały do mo­ich uszu te bred­nie, szcze­gól­nie na te­mat Poli.

Nikt z na­szych są­sia­dów nie do­wie­dział się o jej nie­spo­dzie­wa­nym po­ja­wie­niu się w Mi­ło­wi­cach. Nie do­wie­dzieli się rów­nież Niemcy, któ­rzy sta­cjo­no­wali w na­szym dworku od stycz­nia 1940 roku i któ­rzy wspa­nia­ło­myśl­nie po­zwo­lili nam zo­stać po jego za­ję­ciu na po­trzeby nie­miec­kiej ar­mii zwy­cię­sko kro­czą­cej przez Eu­ropę. Ne­go­cjo­wał z nimi oj­ciec, nie wiem, co im obie­cał, dość na tym, że nie wy­rzu­cili nas na bruk, nie ka­zali się wy­nieść do izb fol­warcz­nych, tylko prze­su­nęli na drugi ko­niec bu­dynku. Na­szych nie­miec­kich pa­nów mimo wszystko onie­śmie­lała hi­sto­ria rodu Mo­raw­skich i Za­moy­skich, a przod­ko­wie pa­trzący z ob­ra­zów, wzbu­dzali sza­cu­nek.

Oku­panci urzą­dzili w na­szym ma­jątku biuro i skład, za­jęli ofi­cynę, skąd rzą­dzili za­opa­trze­niem i roz­ma­itymi trans­por­tami. W dworku roz­go­ścili się ofi­ce­ro­wie We­hr­machtu. Mo­raw­scy od­stą­pili im swoje po­miesz­cze­nia, ja­sne, wy­so­kie po­koje, ła­zienkę, kuch­nię, ja­dal­nię z wi­do­kiem na park oraz ręcz­nie tkane dy­wany, które od­tąd za­dep­ty­wały buty pa­no­szą­cych się Niem­ców. Gdy prze­pro­wa­dza­li­śmy się do pół­noc­nego skrzy­dła, nowi wła­ści­ciele po­zwo­lili za­brać nam ze sobą wy­łącz­nie rze­czy oso­bi­ste i roz­ło­ży­stą ka­napę.

Prze­strzeń, którą mie­li­śmy do dys­po­zy­cji, skła­dała się z czte­rech po­miesz­czeń. Po­koju kan­ce­la­ryj­nego, w któ­rym urzę­do­wał mój oj­ciec, dwóch po­koi kie­dyś prze­zna­czo­nych dla na­uczy­cie­lek i nia­niek oraz po­koju „in­ży­nier­skiego”, gdzie przed wojną miesz­kał pan Ce­zary Chro­sto­wicz, ab­sol­went Po­li­tech­niki Lwow­skiej, Wy­działu Rol­ni­czo-Le­śnego. Chro­sto­wicz ra­mię w ra­mię z oj­cem pro­wa­dził na­sze go­spo­dar­stwo od strony me­cha­ni­za­cji, rów­no­cze­śnie za­rzą­dza­jąc la­sami. Za­ję­li­śmy rów­nież kuch­nię, gdzie Jula i jej na­rze­czony Edzio zor­ga­ni­zo­wali pro­wi­zo­ryczny sa­lon. W sy­pial­niach nie usta­wi­li­śmy żad­nych zbęd­nych me­bli, nie było na czym usiąść do czy­ta­nia czy choćby do od­po­czynku w ciągu dnia, za­tem kuch­nia za­częła peł­nić funk­cję sa­lo­niku i tam spę­dza­li­śmy naj­wię­cej czasu.

Tylko Jula i Edzio nie ucie­kli od nas po wy­bu­chu wojny. Moja na­uczy­cielka, panna Emil­lia, in­ży­nier Chro­sto­wicz i rządca Ma­lejko roz­je­chali się w róż­nych kie­run­kach, każde z nich miało inny po­mysł, jak prze­cze­kać wo­jenny czas. Że­gna­jąc się, obie­cy­wali, że wrócą, ale ni­gdy wię­cej już ich nie zo­ba­czy­łam. Lu­dzie w pa­nice wo­jen­nej rzu­cali się to w tę stronę, to znów w prze­ciwną, raz, żeby wła­sne ży­cie oca­lić, dwa, żeby o naj­bliż­szych za­dbać, albo do walki sta­nąć. My nie mie­li­śmy do­kąd ucie­kać, opusz­cze­nie dworu było dla mo­ich ro­dzi­ców nie do po­my­śle­nia! Przez pierw­szy rok wojny do pracy na roli wciąż przy­cho­dzili lu­dzie z wio­ski i oj­ciec wciąż im jesz­cze pła­cił.

– Do­bry wie­czór – po­wie­działa Pola, sta­wia­jąc mały ple­cak na pod­ło­dze.

Oparła się o fra­mugę drzwi i przez chwilę pa­trzyła pro­sto przed sie­bie, po­mi­ja­jąc wzro­kiem sie­dzą­cych przy stole Teo­sia i Se­we­ryna. Mama i oj­ciec od­po­czy­wali na ol­brzy­miej, wy­god­nej ka­na­pie, którą wspa­nia­ło­myśl­nie po­zwo­lono nam za­brać z za­ję­tej czę­ści dworku. Stało się to do­piero po in­ter­wen­cji ojca u sa­mego ko­men­danta. Wy­pro­sił lub ra­czej wy­ku­pił od niego tę ka­napę, żeby spra­wić żo­nie małą przy­jem­ność. Ten me­bel, wraz ze sto­łem na dwa­na­ście osób i ko­modą, sta­no­wił część po­sagu Elizy Za­moy­skiej.

Kiedy do kuchni we­szła Pola, ja sie­dzia­łam pod sto­łem na kocu, w moim „sza­ła­sie”. Na drew­nia­nej kon­struk­cji przy­mo­co­wa­nej od spodu do blatu stołu wie­sza­łam ka­wałki płótna, osła­nia­jąc się tym sa­mym od reszty do­mow­ni­ków. Kła­dłam się na pod­ło­dze i słu­cha­łam spo­koj­nego, me­lo­dyj­nego głosu mamy. Czy­tała nam Ogniem i mie­czem na prze­mian z Prze­mi­nęło z wia­trem, któ­rego pol­skie wy­da­nie uka­zało się w 1938 roku. Była to opo­wieść o woj­nie se­ce­syj­nej, mi­ło­ści i twar­dej ko­bie­cie imie­niem Scar­lett, któ­rej mi­łość do ziemi my­liła się z mi­ło­ścią do męż­czy­zny i daw­nych cza­sów. Nie wszystko ro­zu­mia­łam z re­aliów opi­sy­wa­nego świata i na­wet oj­ciec nie po­tra­fił nam do­kład­nie wy­tłu­ma­czyć, dla­czego Ame­ry­ka­nie bili się z Ame­ry­ka­nami i od­bie­rali so­bie ma­jątki, za­miast cie­szyć się wspólną zie­mią, tak ogromną, że po­mie­ścić mo­gła kilka Kró­lestw Pol­skich.

Dla mnie trwa­jąca w Pol­sce wojna była zwy­kłą co­dzien­no­ścią, nie pa­mię­ta­łam w ogóle, jak żyło się przed wojną, pa­mięć dziecka jest krótka, sięga co naj­wy­żej tak da­leko jak mi­nione lato czy prze­szła nie­dziela. Nie ba­łam się Niem­ców, nie wi­dzia­łam jesz­cze wtedy żad­nych okrut­nych czy­nów, któ­rymi wsła­wiali się na te­re­nach pod­bi­tej Pol­ski, i choć in­stynk­tow­nie czu­łam, że oni u nas rzą­dzą, ich obec­ność nie przy­gnę­biała mnie tak mocno jak mo­ich ro­dzi­ców i Se­we­ryna, któ­rego oj­ciec na­po­mi­nał kilka razy i prze­strze­gał przed roz­ju­sza­niem ofi­ce­rów We­hr­machtu. Sam ukła­dał się z nimi na tyle, na ile do­pusz­czał ho­nor, po­zwa­lał wspa­nia­ło­myśl­nie na to, co sami i tak mo­gli so­bie wziąć, ale był to po­czą­tek wojny i wszy­scy jesz­cze uda­wali, że z nie są dzi­kimi be­stiami.

– Je­zus Ma­ria! Pola?! – Oj­ciec wsta­wał po­woli z ka­napy, jakby w oba­wie, że zjawa znik­nie, je­śli za­re­aguje zbyt gwał­tow­nie.

Mama odło­żyła eg­zem­plarz Prze­mi­nęło z wia­trem, grzbie­tem w górę. Tego wie­czora do­tar­li­śmy do mo­mentu, kiedy có­reczka Scar­lett i pana Rhetta Bu­tlera spa­dła z ku­cyka i się za­biła.

Pola miała na so­bie dość ele­gancką gra­na­tową su­kienkę od­ciętą w pa­sie, ozdo­bioną ko­ron­ko­wym koł­nie­rzy­kiem, która ni­jak się miała do jej znisz­czo­nych bu­tów, wy­świech­ta­nego ple­caka, brud­nych rę­ka­wów i po­dra­pa­nych, czer­wo­nych nóg, jakby co do­piero przez po­krzywy prze­szła. Jej włosy były w nie­ła­dzie, nie­dbale spięte w dwie kitki się­ga­jące ra­mion.

Oj­ciec pod­szedł do niej i za­nim zdą­żył coś po­wie­dzieć, przy­tu­lił ją do piersi. Za­raz za nim sta­nęła moja mama, nie mo­gąc opa­no­wać wzru­sze­nia, i uca­ło­wała jej po­liczki.

– Dzięki Bogu, ży­jesz…

Obej­mo­wali się przez chwilę w tym ro­dzin­nym trój­ką­cie, nie do­pusz­cza­jąc ni­kogo in­nego do swo­jego po­wi­ta­nia. Teoś nie ze­rwał się z miej­sca, żeby swoją ko­chaną przy­ja­ciółkę przy­jąć, wy­da­wało się, że ko­biety nie po­znał, a je­śli po­znał, jej wej­ście nie zro­biło na nim żad­nego wra­że­nia. Teo­fil wie­dział od dawna, że Pola wy­szła za mąż, choć li­stu, który przy­słała ro­dzi­com z War­szawy, in­for­mu­ją­cym o za­mąż­pój­ściu, nie miał prawa czy­tać, po­nie­waż ro­dzice scho­wali ko­pertę w se­kre­ta­rzyku pod klu­czem. Ale jak to zwy­kle bywa, naj­więk­sze ta­jem­nice naj­bar­dziej ku­szą, więc gdy tylko Teoś się do­wie­dział, że list z War­szawy do pani hra­biny przy­szedł, czy­hał na oka­zję, żeby do se­kre­ta­rzyka zaj­rzeć pod nie­obec­ność ro­dzi­ców. Do­piero koń­cem czerwca 1939 roku, kiedy ro­dzice końmi po­je­chali do Dem­biń­skich na uro­czy­sto­ści chrztu ich trze­ciego syna, Teoś, wy­mó­wiw­szy się od wy­jazdu bó­lem brzu­cha, do­brał się do skrytki. List od Poli scho­wany w bia­łej ko­per­cie za­adre­so­wany był tylko na Elizę Mo­raw­ską, jakby przy­ja­ciółka do przy­ja­ciółki pi­sała z ra­do­sną no­winą, taki też był w tre­ści. Ko­chana Pani Elizo, pierw­sze do Pani pi­szę o moim za­mąż­pój­ściu, bo wiem, jak Pani na moim szczę­ściu za­leży…

Pola w maju 1940 roku na szczę­śliwą nie wy­glą­dała.

– Jakże ty się do nas prze­do­sta­łaś? Strach tak po nocy cho­dzić. – Oj­ciec pro­wa­dził Polę do stołu. – Zjesz co? Mamy chleb, sło­ninę, zupę ja­rzy­nową, Elizo, dajmy dziew­czy­nie coś zjeść, her­baty z ma­li­nami za­parz­cie.

– Sia­daj, dziecko, zdej­mij płaszcz, roz­gość się… – Mama w pod­nie­ce­niu krę­ciła się po kuchni, nie bar­dzo wie­działa, od czego za­cząć go­ścinę.

Pola ro­zej­rzała się do­okoła.

– Czy mo­gła­bym się naj­pierw wy­ką­pać? Jadę i idę z Jor­da­no­wic już ty­dzień, umo­ru­sa­łam się w po­dróży ni­czym wę­glarz.

– Oczy­wi­ście! Nie­stety do ła­zienki wstępu nie mamy – wy­ja­śnił oj­ciec. – Tam te­raz Niemcy ką­pieli za­ży­wają.

W na­szej daw­nej ła­zience wy­ka­fel­ko­wa­nej po sam su­fit stała wielka ba­lia z gru­bej bla­chy po­la­kie­ro­wana na biało, ale ta część domu na­le­żała do Niem­ców, nie mo­gli­śmy z tej wanny ko­rzy­stać, za­tem pro­wi­zo­ryczną ła­zienkę urzą­dzi­li­śmy so­bie w pralni, gdzie w ma­łej beczce myło się po­szcze­gólne czę­ści ciała. Tylko ja mie­ści­łam się cała, choć po­trzebna mi była do ką­pieli druga osoba, żeby po­le­wać mnie z ogro­do­wej ko­newki cie­płą wodą. To była ro­bota Juli.

– Teoś, bie­gnij po Julę, niech przyj­dzie po­móc, wody za­grzać… – po­na­glała mama.

– Nie! Pro­szę, nie… – Pola zni­żyła głos po pierw­szym okrzyku pro­te­stu. – Le­piej bę­dzie, je­śli nikt się nie do­wie, że tu je­stem. Mo­gliby roz­po­wie­dzieć po wsi, wieść do­tar­łaby do mo­jej ro­dziny, tym­cza­sem ja nie mogę na ra­zie do nich iść.

– Do­brze, masz ra­cję, nie można dziś ni­komu zbyt­nio ufać. – Mama za­wró­ciła od drzwi. – Chodźmy do pralni, po­mogę ci się od­świe­żyć. Ty, synu, przy­nieś czy­sty ręcz­nik z bie­liź­niarki i mój szla­frok, po­tem po­szu­kam sto­sow­niej­szego ubra­nia.

Se­we­ryn, mi­ja­jąc Polę, ukło­nił się bez słowa. Był tak samo nie­wzru­szony jej wi­zytą jak jego brat. Wy­dało mi się to dziwne.

– Źle mi wy­glą­dasz… – Oj­ciec zwró­cił się do Poli, z nie­po­ko­jem spoj­rzał na żonę, żeby się upew­nić, czy my­śli tak samo.

Eliza Mo­raw­ska nie lę­kała się ła­two i miała w so­bie ten ro­dzaj spo­koju, jaki każdy chciałby mieć w trud­nej go­dzi­nie, kiedy naj­bar­dziej chce się krzy­czeć i pła­kać.

– A jak ma wy­glą­dać po tak dłu­giej tu­łaczce! Za­raz się tym zaj­miemy. Bądź ła­skaw coś do je­dze­nia przy­szy­ko­wać. Po­krzepi się, ru­mień­ców na­bie­rze, od­zy­ska siły.

Oj­ciec przy­jął roz­kaz żony bez pro­te­stów i za­czął od­wi­jać ze szmatki ka­wał sło­niny.

– Do­piero co mó­wi­li­śmy o to­bie… Od czasu do czasu przy­cho­dzą wie­ści z War­szawy, strach słu­chać, co tam się dzieje.

– Bom­bar­do­wa­nia, ter­ror, nie­pew­ność ju­tra – mó­wiła Pola bez emo­cji. – Mimo to lu­dzie sta­rają się żyć nor­mal­nie, choć nic już nie jest nor­malne. Można zgi­nąć na ulicy tylko dla­tego, że ko­muś za­chciało się strze­lać.

– Mo­jego brata Lu­dwika nie spo­tka­łaś przy­pad­kiem? Mar­twię się o niego, od mie­sięcy nie do­tarły żadne wie­ści. Ste­nia pi­sała raz, bar­dzo la­ko­nicz­nie, że Niemcy wszę­dzie, na­dzieja umiera. Zdaje się, nie w sa­mej War­sza­wie miesz­kają, tylko gdzieś na przed­mie­ściach, pew­nie tam bez­piecz­niej. Po­tem umyślny przy­niósł wie­ści od Lu­dwika, że ma się do­brze, żeby się o niego nie mar­twić. Kiedy cię zo­ba­czy­łam, prze­szło mi przez myśl, że może masz ja­kie wia­do­mo­ści od niego.

Pola za­prze­czyła, w War­sza­wie nie spo­tkała żad­nej zna­jo­mej twa­rzy. Kie­ru­jąc się do pralni, za­uwa­żyła moje nogi wy­sta­jące spod stołu. Za­trzy­mała się i po­chy­la­jąc, za­gląd­nęła pod stół.

– He­lenka? Po­każ się…

Po­su­nę­łam się bli­żej, szo­ru­jąc pupą po ka­mien­nej po­sadzce.

– Ro­zu­miem, że to jest twój schron?

Ski­nę­łam głową.

– Bar­dzo roz­sąd­nie, choć tu­taj bym się nie spo­dzie­wała na­lo­tów – po­wie­działa i prze­nio­sła wzrok na sie­dzą­cego przy kra­wę­dzi stołu Teo­sia. Spo­koj­nie cze­kała, aż na nią spoj­rzy, ale on prze­li­czał swoje palce, wpa­tru­jąc się w ob­gry­zione pa­znok­cie.

– Pa­nie hra­bio… jakże się pan miewa? – za­py­tała, sia­da­jąc na­prze­ciwko niego. Nie mógł dłu­żej omi­jać spoj­rze­niem jej śmie­ją­cych się oczu.

– Cał­kiem do­brze, dzię­kuję – od­parł i przez krótką chwilę pa­trzyli na sie­bie.

– Zmęż­nia­łeś Teo… – Przy­kryła jego dłoń swoją. – Zda­jesz mi się taki do­ro­sły, włosy ci jesz­cze bar­dziej po­ciem­niały.

– Włosy mi po­ciem­niały ze zło­ści na Niem­ców – po­wie­dział po­waż­nie. – Nie myśl so­bie, że tylko w War­sza­wie są szkopy. Za­jęli dom, ofi­cynę, ko­nie…

– Tak, wiem, Teo, wiem…

Pola na­zy­wała Teo­fila Teo. Nikt inny tak się do niego nie zwra­cał. Dziwna to była scena po­wi­ta­nia daw­nych przy­ja­ciół, trzy lata roz­ło­żyły się po­mię­dzy nimi jak trzy­sta.

Se­we­ryn wró­cił do sa­lonu z ręcz­ni­kiem i ka­wał­kiem my­dła w szkla­nej mi­seczce. Jesz­cze wtedy mie­li­śmy te luk­susy w domu. Były my­dło, pro­szek do my­cia zę­bów, ty­toń, per­fumy, olejki ró­żane, kroch­mal i droż­dże, które wkrótce oka­zały się to­wa­rem naj­bar­dziej luk­su­so­wym ze wszyst­kich, można było za nie dużo in­nego do­bra do­stać. Droż­dże sta­no­wiły pod­sta­wowy skład­nik bim­bru, a bim­ber w czas oku­pa­cji był zło­tem.

Kiedy Pola z mamą znik­nęły w pralni, oj­ciec za­rzą­dził ci­szę nocną.

– Idź­cie się po­ło­żyć, czuję, że to bę­dzie długa noc. Sam coś uszy­kuję do zje­dze­nia.

Teo­fil spoj­rzał na ojca, po­tem na brata, jakby u niego szu­kał od­wo­ła­nia od tej oj­cow­skiej de­cy­zji, ale Se­we­ryn tylko wzru­szył ra­mio­nami.

– Gdzie nasz gość bę­dzie spać? – za­py­ta­łam.

– Ty masz, He­lenko, duże łóżko, pew­nie z tobą, ale to już niech pani mama de­cy­duje.

Oj­ciec ty­tu­ło­wał swoją żonę pa­nią tylko w waż­nych spra­wach lub kiedy byli w to­wa­rzy­stwie.

Mama za­py­tała mnie, czy przyjmę Polę do swo­jego łóżka, choć było to już zde­cy­do­wane. Spa­łam sama w po­koju, który kie­dyś był ga­bi­ne­tem taty, moje łóżko wci­śnięte zo­stało po­mię­dzy książki, ku­ferki oraz pu­dła i nie­wiele po­zo­stało wol­nego miej­sca, ale z pew­no­ścią tyle, by taka drobna osóbka jak Pola po­mie­ściła się tam z ca­łym swoim do­byt­kiem ukry­tym w jed­nym ple­caku.

Pola już spała, kiedy ro­dzice, bar­dzo po­ru­szeni po­ja­wie­niem się noc­nego go­ścia, oma­wiali nową sy­tu­ację. Wciąż sie­dzia­łam pod sto­łem, ko­rzy­sta­jąc z nie­uwagi do­ro­słych. Czę­sto o mnie za­po­mi­nali, tak wiele się działo we dworku, dzięki temu mo­głam słu­chać i pa­trzeć na to, co w in­nych cza­sach było dla dziew­czy­nek w moim wieku za­bro­nione.

– Czy po­wie­działa coś wię­cej? Co do­kład­nie się wy­da­rzyło w War­sza­wie? A jej mąż? Prze­cież to był woj­skowy, z tego co pa­mię­tam…

Mama usia­dła bli­sko ojca przy stole, ich łok­cie się sty­kały. Po­chy­liła się, oj­ciec zro­bił to samo.

– Pola jest wdową – za­częła szep­tem. – Ka­pi­tan Ros­to­cki zgi­nął na po­czątku wojny, gdzieś pod War­szawą, ale na­wet nie mo­gła go po­cho­wać, bo ciała nie od­na­le­ziono.

– A z któ­rych to Ros­to­ckich? Nie zna­li­śmy aby Bo­gu­sława Ros­to­ckiego? – Oj­ciec nie miał pa­mięci do na­zwisk czy dat, mama mu­siała być jego pa­mię­cią i za­zwy­czaj wie­działa do­słow­nie wszystko, o co­kol­wiek ją mąż za­py­tał.

– Bo­gu­sław Ro­sto­wiecki był re­jen­tem w Rze­szo­wie, ale zmarł kilka lat temu, te­raz w kan­ce­la­rii urzę­duje jego syn, Ja­nusz Ro­sto­wiecki – wy­ja­śniła.

– Ach tak, przy­po­mi­nam so­bie! Szcze­gól­nie jego ze­psute zęby.

Mama nie chciała dłu­żej za­trzy­my­wać się przy wspo­mnie­niach re­jenta i przez chwilę opo­wia­dała ojcu, o czym roz­ma­wiała z Polą, ale nie było tam żad­nych waż­nych in­for­ma­cji.

– Co tam się wy­da­rzyło? – Wzru­szyła ra­mio­nami. – Nie wiem. Rok temu od­był się ślub, mó­wiła, że piękny, po­tem na War­szawę spa­dły bomby, lu­dzi ogar­nęły roz­pacz i pa­nika, Ta­de­usz po­szedł wal­czyć i zgi­nął, Pola zo­stała sama. Mu­siała się dziew­czyna szybko prze­sta­wić na nową rze­czy­wi­stość. Pola ni­gdy nie była skora do zwie­rzeń, w tym wzglę­dzie nic się nie zmie­niła. Chcia­łam za­py­tać o ro­dzinę jej męża, ale czu­łam, że ona nie ży­czy so­bie o tym roz­ma­wiać. Zdra­dziła tylko, że wy­je­chała z War­szawy z po­cząt­kiem roku i ostat­nie mie­siące spę­dziła w Jor­da­no­wi­cach.

Oj­ciec nie był usa­tys­fak­cjo­no­wany taką od­po­wie­dzią.

– Za wiele ta­jem­nic jak na moje oko. Czort wie, co to za lu­dzie ci Ro­stoccy. Trzeba było się włą­czyć w te przy­śpie­szone za­ślu­biony, po­je­chać do War­szawy, przyj­rzeć się tej ro­dzi­nie, tym­cza­sem my­śmy tylko li­sty czy­tali i cie­szyli się, że męża zna­la­zła.

Mama po­smut­niała.

– No prze­cież nie mie­li­śmy za­pro­sze­nia…Na śluby nie jeź­dzi się z nie­spo­dzianką.

– Otóż to! Czy to nie po­dej­rzane?

– Och, dajmy już temu spo­kój. – Mama wes­tchnęła. – Co to te­raz ma za zna­cze­nie? Pola po­wie­działa mi ja­sno, że u nas nie zo­sta­nie, chce tylko nieco od­po­cząć. Mój Boże, kiedy po­ma­ga­łam się jej umyć, pa­trzy­łam na jej ciało i zda­łam so­bie sprawę, że wy­sy­ła­li­śmy do Lwowa młodą pannę, a wró­ciła do nas po­ra­niona doj­rzała ko­bieta.

Oj­ciec spoj­rzał na żonę z nie­po­ko­jem, do­słow­nie zro­zu­miał zna­cze­nie słowa „po­ra­niona”. Eliza wy­ja­śniła, co ma na my­śli.

– Cho­dzi mi o to, że Pola jest ko­bietą, silną, już do­świad­czoną przez ży­cie, i zrobi, co po­sta­nowi, nie bę­dzie py­tać o po­zwo­le­nie.

– Je­śli kto ją za­uważy, co po­wiemy?

Mama przy­ga­siła lampę.

– Ukry­jemy ją, nie bę­dzie się po­ka­zy­wać. Prze­trzy­mamy ją w domu, aż zde­cy­duje, co da­lej za­mie­rza.

– A Niemcy? Co po­wiemy? Prze­cież za­raz się wyda, że przy­była nowa osoba we dwo­rze, na do­da­tek taka ładna i młoda.

Oj­ciec znał Niem­ców od tej strony, któ­rej jego żona nie znała, i wo­lał, by tak po­zo­stało. Eliza Mo­raw­ska omi­jała sta­cjo­nu­ją­cych u nas Niem­ców z da­leka. Kiedy się kła­niali, wy­ko­ny­wała le­d­wie wi­doczny ruch głową, ale do żad­nego z nich nie prze­mó­wiła ani jed­nego słowa. Oj­ciec wciąż z nimi de­li­be­ro­wał w po­czu­ciu, że je­śli on bę­dzie dla nich miły, od­wdzię­czą się tym sa­mym.

– Je­rzy, nikt nie po­wi­nien jej wi­dzieć. Nikt, ro­zu­miesz? Trzeba Teo­siowi i Se­we­ry­nowi sta­now­czo za­ka­zać roz­po­wia­da­nia o jej przy­jeź­dzie. He­lence rów­nież.

– Do­brze, już do­brze… – Oj­ciec przy­krył dłoń mamy swoją dło­nią. – Żeby tylko ja­kieś nie­szczę­ście z tego po­wodu na nas nie spa­dło.

Pola prze­spała cały ko­lejny dzień. Nie wie­dzie­li­śmy, co o tym są­dzić, czy się mar­twić, czy też cie­szyć, że od­po­czywa. Po nie­miec­kiej stro­nie domu rów­nież pa­no­wał spo­kój. Cięż­kie i dra­ma­tyczne czasy miały do­piero na­dejść, ale wio­sna 1940 roku była spo­kojna. Ro­dzice, jak więk­szość Po­la­ków, byli prze­ko­nani, że wojna szybko się skoń­czy i za­ci­ska­nie zę­bów szło im cał­kiem nie­źle, osta­tecz­nie, na krótką metę można wszystko znieść. Niemcy mieli sła­bość do ty­tu­łów i ary­sto­kra­tów, im­po­no­wało im, że z po­wodu za­wie­ru­chy wo­jen­nej osie­dli w dworku hra­biow­skim i mo­gli przed sobą się zgry­wać, że niby sami na­leżą do klasy wyż­szej, nie ro­zu­mieli, że uro­dze­nie to nie jest przy­wi­lej, ale obo­wią­zek.

„Nasz” Nie­miec na­zy­wał się Oskar von Ha­gen i po­cho­dził z sa­mego Ber­lina. Kiedy zaj­mo­wał dwor­skie po­koje, w jego za­cho­wa­niu znać było lek­kie skrę­po­wa­nie za­ist­niałą sy­tu­acją. Eliza Mo­raw­ska pa­trzyła w mil­cze­niu na tę za­mianę miejsc, po pro­stu przy­glą­dała się prze­pro­wadzce z da­leka, nie uczest­ni­cząc w tym ani sło­wem, ani czy­nem. Jej mil­cząca obec­ność miała jed­nak swoją moc, pro­ści żoł­nie­rze zer­kali na nią z sza­cun­kiem i cie­ka­wo­ścią, ofi­ce­ro­wie usi­ło­wali się kła­niać, zda­rzyło się, że je­den z roz­pędu jej za­sa­lu­to­wał jak wyż­szemu rangą. Mama była praw­dzi­wie ele­gancka i trzy­mała się pro­sto, dum­nie, ni­gdy nie wi­dzia­łam u niej oznak sła­bo­ści czy roz­pa­czy, chyba tylko wtedy, gdy była pewna, że nikt nie pa­trzy. Dla in­nych, szcze­gól­nie dla ob­cych i wro­gów, miała ka­mienną twarz, opa­no­wa­nie i god­ność. Kiedy Niemcy za­częli wy­wie­szać na dworku i ofi­cy­nie flagi ze swa­styką, a umie­ścili ich tyle, żeby cała oko­lica wi­działa, kto tu te­raz rzą­dzi i pod czyim roz­ka­zem, mama po­pro­siła ojca, żeby spro­wa­dził z mia­steczka fo­to­grafa, by ten uwiecz­nił czer­wone sztan­dary za­tknięte na bu­dyn­kach. Za­mie­rzała je wy­ko­rzy­stać po woj­nie do swo­ich po­ga­da­nek w Czy­telni.

Oskar von Ha­gen był naj­lep­szym z naj­gor­szych Niem­ców, któ­rzy prze­to­czyli się przez nasz dom. Wy­cho­wa­nie, ja­kie ode­brał we wła­snym domu, uru­cho­miło w nim ha­mu­lec i nie po­su­wał się ni­gdy do hań­bią­cych mun­dur czy­nów. Sta­rał się, mój oj­ciec go za to chwa­lił, by wier­nie słu­żąc Rze­szy, nie upodlić sie­bie. By­li­śmy wszy­scy bez­bronni wo­bec po­tęgi oku­panta, cał­ko­wi­cie za­leżni od hu­moru, na­stroju czy prze­ko­nań jed­nego czło­wieka, a ten, nie oba­wia­jąc się kon­se­kwen­cji, mógł za­strze­lić, zra­bo­wać, zgwał­cić, co tylko mu się za­ma­rzyło. Oskar no­sił w so­bie dużo czło­wie­czeń­stwa, które z niego nie wy­cie­kło w miarę po­stę­pów wojsk nie­miec­kich i ośmie­la­nia się żoł­nie­rzy SS. Był czę­ścią nie­miec­kiego planu po­zy­ska­nia prze­strzeni ży­cio­wej po­przez za­gar­nię­cie cu­dzych ziem i wy­mor­do­wa­nie opor­nych, ale jed­no­cze­śnie za­rzą­dzał i za­cho­wy­wał się tak, jakby z góry wie­dział, że to się nie uda, że prę­dzej czy póź­niej Niemcy, także on oso­bi­ście, będą mu­sieli za­pła­cić za bar­ba­rzyń­stwo, ja­kiego się do­pu­ścili. My­lił się co do za­płaty, Niem­com nikt nie wy­sta­wił ra­chunku za znisz­cze­nia, któ­rych do­ko­nali w mia­stach pol­skich.

Nasz do­bry Nie­miec nie prze­wa­żył jed­nak szali win i strat i da­leka je­stem od tego, by wy­chwa­lać kul­turę Niem­ców i prze­ciw­sta­wiać ją nie­okrze­sa­niu So­wie­tów. Oba te na­rody w oso­bach swo­ich żoł­nie­rzy oraz cy­wi­lów do­pu­ściły się po­twor­nych zbrodni. Wo­jo­wali na pod­bi­tych zie­miach tak, jakby po­cho­dzili z naj­dzik­szych ple­mion, dla któ­rych ży­cie ludz­kie nie dość, że żad­nej war­to­ści nie przed­sta­wia, to jesz­cze za­bi­ja­nie spra­wiało im ra­dość. Moje małe oczka wi­działy, jak pro­sty żoł­nierz SS, ka­pi­tan, po­rucz­nik a w końcu po­spo­lity „gra­na­towy” żan­darm wy­cią­gał z ka­bury pi­sto­let lub mie­rzył z ka­ra­binu do rzędu prze­ra­żo­nych lu­dzi wy­wle­czo­nych przed cha­łupę. Lu­dzie z kulą w pier­siach, z dziurą w gło­wie upa­dali na twardą zie­mię jak ku­kły, ani się prze­że­gnać nie zdą­żyli przed śmier­cią. Dzieci, cię­żarne ko­biety, dziad­ko­wie, mło­dzi męż­czyźni, ich żony i na­rze­czone, lu­dzie bez żad­nej winy poza tą, że ist­nieli. Tak kul­tu­ralni Niemcy ba­wili się w pa­nów, na­to­miast bar­ba­rzyńcy So­wieci gwał­cili, kra­dli, pa­lili i za­bie­rali wszystko to, co łań­cu­chem nie było przy­kute do pod­łogi. Wio­sną 1940 roku, kiedy wojna wy­da­wała się to­czyć swoim try­bem gdzieś z dala od na­szych za­bu­do­wań. Je­dy­nie fa­szy­stow­skie flagi roz­wie­szone w mia­steczku, ozna­cze­nia na dro­dze w ję­zyku nie­miec­kim, pę­dzący na mo­to­cy­klach i prze­miesz­cza­jący się cię­ża­rów­kami żoł­nie­rze nie­mieccy da­wały sy­gnał, że coś złego już się roz­po­częło i nie jest to sy­tu­acja przej­ściowa. Mimo to w lu­dziach było jesz­cze dużo na­dziei oraz uf­no­ści, że ten ciężki okres w końcu prze­mi­nie i nie trzeba bę­dzie po­sze­rzać gra­nic cmen­ta­rza.

Kiedy oj­ciec wró­cił do dworu póź­nym po­po­łu­dniem, za­stał Polę samą w kuchni. Sie­działa na ła­wie pod oknem, trzy­mała w dłoni gar­nu­szek pe­łen mleka, ale go nie piła. Pa­trzyła na dzie­dzi­niec, po któ­rym ubrani po cy­wil­nemu lu­dzie krę­cili się i prze­no­sili skrzy­nie do ofi­cyny sto­ją­cej kil­ka­dzie­siąt me­trów od dworu.

– Uwa­żaj, żeby cię nie zo­ba­czyli. Niby nie wtrą­cają się w na­sze sprawy, ale kto wie, do czego się po­suną, gdy się zo­rien­tują, że po­ja­wił się obcy. Mu­sie­li­śmy za­de­kla­ro­wać imien­nie, kto tu mieszka, kto do­cho­dzi ze służby, na tej pod­sta­wie spo­rzą­dzili li­stę osób, któ­rym wolno prze­by­wać we dwo­rze, ale nie wolno nam ni­kogo za­pra­szać. Nie dzi­wię się tej ostroż­no­ści, mają tu ar­se­nał, za­ple­cze dla frontu. W dru­gim fol­warku będą bu­do­wać kan­tynę dla żoł­nie­rzy i ofi­ce­rów.

– Urzą­dzają so­bie ży­cie na fron­cie, w mia­stach, na wsi, my­ślą, że to już na­leży do nich. Lu­dzie, zwie­rzęta, bu­dynki, ulice, drzewa i niebo nad tymi drze­wami. Z po­czątku czu­łam tylko gniew, ale te­raz czuję strach.

Oj­ciec pod­szedł do niej i zaj­rzał w jej oczy.

– Pola Wa­wel mia­łaby się bać? Nie wie­rzę…

– Nie boję się o sie­bie, tylko o in­nych – od­parła z wy­sił­kiem, jakby bo­lała ją żu­chwa.

– Na ra­zie pa­nuje względny spo­kój, jed­nak czuję, że ten stan rze­czy nie po­trwa długo. Eliza ma mi za złe, twier­dzi, że je­stem dla Niem­ców zbyt miły, ale jakże mam do nich war­czeć, skoro oni są we­dle mnie w po­rządku? Wy­ko­nują roz­kazy, by­łem w woj­sku, wiem, co to jest roz­kaz, nie ma miej­sca na sen­ty­menty.

Pola sie­działa bez ru­chu i słu­chała dłu­giego wy­wodu hra­biego Mo­raw­skiego tłu­ma­czą­cego się z neu­tral­no­ści, jaka do­mi­no­wała w jego sto­sun­kach z oku­pan­tem, za­sta­na­wiała się, kiedy przej­rzy na oczy i zro­zu­mie, w ja­kiej nie­rów­no­wa­dze sił się znaj­duje. Miły Nie­miec może któ­re­goś dnia wstać lewą nogą z łóżka i po pro­stu go za­strze­lić. Pro­cesu nie bę­dzie.

Oj­ciec ścią­gnął i od­wie­sił na haku pi­ko­waną zie­loną kurtkę, która przy­je­chała pro­sto z An­glii. Wrę­czył mu ją wuj Lu­dwik, opo­wia­da­jąc przy tym szcze­gó­łowo, gdzie zo­stała uszyta i kto po­wi­nien no­sić ta­kie kurtki z metką firmy Ja­mes Pur­dey & Sons. Firma po­wstała w 1814 roku i zdo­była roz­głos, sprze­da­jąc broń palną oraz inne ak­ce­so­ria do po­lo­wań. Nie była to kom­pa­nia byle jaka, miała „gwa­ran­cje kró­lew­skie”, Royal War­rant of Ap­po­int­ment, które otrzy­mują firmy lub osoby za­opa­tru­jące człon­ków ro­dziny kró­lew­skiej w roz­ma­ite pro­dukty. Pur­dey & Sons do­star­czali swoje wy­roby do pa­łacu już za kró­lo­wej Wik­to­rii w 1868 roku, ale to Książę Wa­lii, który po­tem zo­stał ko­ro­no­wany jako król Edward VII, przy­znał tej lon­dyń­skiej fir­mie za­szczyt, ja­kim jest Royal War­rant of Ap­po­int­ment. Oj­ciec po­sia­dał w swo­jej ko­lek­cji ich dwu­lu­fową ele­gancką strzelbę oraz pi­sto­lety z pięk­nym zdo­bie­niem, ale te już sam so­bie spro­wa­dził z An­glii, za­chę­cony re­ko­men­da­cjami szwa­gra. Lu­dwik był prze­wod­ni­kiem mo­jego ojca po luk­su­so­wych to­wa­rach i sno­bi­stycz­nych miej­scach Lon­dynu.

Pola uczyła się strze­lać ra­zem z Teo­siem, kiedy mieli po czter­na­ście lat. Lek­cje strze­la­nia pro­wa­dzili mój oj­ciec i stary Kli­mek, jego wierny druh, który las znał le­piej niż kto­kol­wiek inny w na­szym po­wie­cie. Pola za­pa­trzyła się na tę kurtkę, po­czuła za­pach lasu przed świ­tem i przy­po­mniała so­bie mocne ręce Klimka, który przy­trzy­my­wał jej strzelbę, kiedy skła­dała się do strzału. Dzi­wił się, skąd u ta­kiej mło­dej panny ta­kie pre­cy­zyjne oko. Pola strze­lała tak do­brze jak hra­bia Mo­raw­ski.

– Ukry­li­ście broń? – za­py­tała.

– Pierw­sze, co za­rzą­dzi­łem, jak tylko wojna wy­bu­chła, to zro­bić kry­jówki w le­sie na broń, sre­bra, por­ce­lanę, naj­cen­niej­sze ob­razy. Kli­mek z Edziem wy­brali miej­sce i wy­ko­pali po­tężną jamę, tak zmyśl­nie przy­kryli i przy­wa­lili ko­na­rami, że nikt się nie zo­rien­tuje, co leży pod mchem – od­parł za­do­wo­lony.

– Edzio to wierny i uczciwy czło­wiek, Kli­mek rów­nież, ale je­śli ko­muś się po­chwa­lili? Nie bę­dzie się chciał kto ze wsi do­brać do skrzyń w świe­tle księ­życa?

Pola za do­brze znała men­tal­ność lu­dzi, któ­rzy nie wcho­dzili na po­koje, nie wa­ha­liby się długo, gdyby nada­rzyła się oka­zja się­gnąć po dwor­skie do­bra. Jej ostroż­ność nie udzie­liła się ojcu. Był czło­wie­kiem na­iw­nym, jak wszy­scy ci wy­cho­wani w ho­no­rze, któ­rzy mieli tylko jedną miarę, swoją wła­sną, kiedy przy­szło im oce­niać in­nych.

– Kli­mek jesz­cze z moim oj­cem po­lo­wał, to jest czło­wiek skała i z całą pew­no­ścią mogę mu ufać. Zda­łem się na Edzia i Klimka, sam nie po­do­łał­bym ta­kiemu za­da­niu, Niemcy parli do przodu, nie było zbyt wiele czasu do na­my­słu. Inna rzecz… – Oj­ciec po­tarł skroń złą­czo­nymi pal­cami. – Nie można wy­klu­czyć, je­śli jaki miej­scowy nas pod­pa­trzył, to się do tego do­bie­rze prę­dzej czy póź­niej, ale na pewno nie Edzio czy Kli­mek.

Oj­ciec prze­ło­żył kilka dre­wie­nek z ko­sza pod piec i za­czął na nowo roz­pa­lać ogień.

– Za­grze­jemy się nieco, wi­dzę, że ci zimno.

Wie­czo­rem Jula szy­ko­wała dla nas wszyst­kich ko­la­cję i trzeba było drugi raz roz­pa­lić pod kuch­nią. Mie­li­śmy drzewo z na­szego lasu, jesz­cze wtedy nie mu­sie­li­śmy oszczę­dzać i aż do kwiet­nia pa­liło się wę­glem w pie­cach ka­flo­wych oraz pod kuch­nią za­równo u nas, jak i po stro­nie nie­miec­kiej. Kilka mie­sięcy póź­niej wpro­wa­dzono dla rol­ni­ków i chło­pów go­spo­da­ru­ją­cych na ka­wałku pola obo­wią­zek od­da­wa­nia Niem­com zboża, mleka, ziem­nia­ków, mięsa, jaj i bu­ra­ków, co na­zwano kon­tyn­gen­tem. Pol­skie mia­sta za­częły gło­do­wać, na wsiach rów­nież głód co­raz czę­ściej za­glą­dał lu­dziom w oczy. Przez na­szą wieś, przez nasz dwór i fol­wark je­chały kon­tyn­genty do Nie­miec aż do po­łowy 1944 roku, było czego pil­no­wać. Pol­ska kar­miła Niem­ców, so­bie odej­mu­jąc od ust.

Oj­ciec od­cze­kał, aż pło­mie­nie roz­poczną swój ta­niec, i do­piero wtedy za­mknął drzwiczki pieca.

– A co mó­wią w War­sza­wie? Ile to po­trwa?

– War­szawa leży pod bu­tem Niem­ców, ale nie skamle, tylko się mo­bi­li­zuje. – Pola wstała i po­de­szła do pieca. – Nie wia­domo, jak długo, może jesz­cze rok, może dwa, ważne, żeby nie sie­dzieć z za­ło­żo­nymi rę­kami i nie cze­kać na cud.

Oj­ciec pa­trzył, jak so­bie na­lewa cie­płej wody do kubka i grzeje na nim dło­nie. Oparła się o piec. Na ze­wnątrz pa­no­wały przy­jemne wio­senne tem­pe­ra­tury, ale Pola wy­glą­dała i za­cho­wy­wała się tak, jakby miała od­mro­żone koń­czyny.

– Co można zro­bić na wsi? Bić się na pię­ści? – W gło­sie ojca brzmiała kpina. – Po­bę­dziesz tu ja­kiś czas, sama oce­nisz, czy warto się rzu­cać na nich z no­żem, czy ra­czej zejść im z oczu. Wy, mło­dzi, ma­cie same ide­ały w gło­wie, pro­sto z wier­szy i po­ema­tów, ale ja prze­ży­łem po­przed­nią wojnę, tę bol­sze­wicką rów­nież, jed­nego się na­uczy­łem. Nie nad­sta­wiaj karku, kiedy cho­dzi o ży­cie, bo masz jedno i je­śli zgi­niesz, nie bę­dzie cię ob­cho­dzić, co na­pi­szą na two­jej mo­gile.

– Niech każdy robi to, co uważa za wła­ści­wie i moż­liwe do zro­bie­nia. Oce­niać ni­kogo nie mam za­miaru, ale ja bez­czyn­nie sie­dzieć nie będę ani Niem­com po­słu­gi­wać we dwo­rze.

Pola uni­kała wzroku Je­rzego Mo­raw­skiego, nie chciała do­pro­wa­dzić ich roz­mowy do mo­mentu, kiedy wej­dzie im po­mię­dzy słowa nie­chęć, a po­tem wro­gość. Za dużo mu za­wdzię­czała, zręcz­nie zmie­niła te­mat.

– Za­dzi­wia­jące, ile może się wy­da­rzyć w je­den rok. Mój ślub, wy­buch wojny, śmierć uko­cha­nego męża, prze­pro­wadzki, po­wroty… Pani Eliza pew­nie wspo­mniała, że stra­ci­łam męża.

– Tak, po­wie­działa, że zgi­nął z po­cząt­kiem wojny. – Oj­ciec chrząk­nął za­kło­po­tany, rów­nież ucie­kał przed Polą wzro­kiem, nie umiał roz­ma­wiać na bo­le­sne te­maty. – Tyle zmian w dwa­na­ście mie­sięcy, aż trudno uwie­rzyć, co było przed ro­kiem. Aku­rat w kwiet­niu by­li­śmy na we­selu w Udy­czu u Gna­tow­skich, dziś sły­szę, że tyle z ma­jątku wolno im było za­brać, co na jedną fur­mankę się zmie­ściło. Sta­siu Gna­tow­ski, jego żona Mela, no i mło­dzi, Ce­zary z Zo­fią le­dwo z ży­ciem uszli, za­raz po­tem za­częły się wy­wózki i ze­sła­nia. W samą porę żeś Lwów po­rzu­ciła…

– A pan Lu­dwik Za­moy­ski? – za­py­tała. – W War­sza­wie, tak?

Oj­ciec wy­tarł dło­nie w ręcz­nik i przy­kuc­nął przed drzwicz­kami do pieca. Spraw­dził, czy szczel­nie za­mknięte.

– Wy­prze­dał się z wszyst­kiego i do War­szawy wy­niósł. Ste­nia po­je­chała z nim, ma się ro­zu­mieć. Lu­dwik to jest pierw­szej wody in­te­re­siarz, lep­szy od Żyda, żad­nej oka­zji nie prze­pu­ści. Eliza się sza­le­nie mar­twi o brata, żeby on się o nią po­mar­twił choć raz w ży­ciu…

Pola przy­nio­sła krze­sło bli­żej pieca, usia­dła, opie­ra­jąc ko­lana o cie­płe ka­felki. Oj­ciec uda­wał, że szuka cze­goś w szaf­kach ku­chen­nych, otwie­rał drzwiczki, za­my­kał, wzdy­chał i mi­mo­cho­dem rzu­cił py­ta­nie:

– Nie wo­la­łaś przy ro­dzi­nie męża zo­stać?

– Dziś nie są już czasy na to, żeby coś wo­leć – od­parła krótko. – Z mo­jego miesz­ka­nia z te­ściami żad­nego po­żytku by nie było. To lu­dzie na­sta­wieni na prze­trwa­nie, za co ich nie wi­nię, ale ja nie umia­ła­bym ukry­wać się na pię­trze ka­mie­nicy na Chłod­nej do końca wojny.

– Kie­dyś ty się taka harda stała? – Oj­ciec krę­cił głową z nie­do­wie­rza­niem.

Ko­bieta sie­dząca przy piecu nie była Polą, którą znał od dziecka, uczył jeź­dzić konno i strze­lać do za­jęcy. Tamta była ra­do­sna, wszyst­kiego cie­kawa, żywe sre­bro, ale nie była krnąbrna i nie za­ci­skała pal­ców aż do bia­ło­ści, kiedy mó­wiła.

– La­leczką ni­gdy nie by­łam. Te­raz po pro­stu szu­kam drogi, szu­kam lu­dzi mnie po­dob­nych – od­parła.

– Do woj­ska chcesz się za­cią­gnąć? A gdzie to woj­sko? Ani śladu po rzą­dzie, po na­czel­nym wo­dzu, zo­sta­li­śmy sami.

– Dziś jest tak, ju­tro może być ina­czej – po­wie­działa. – Nie będę wam ro­bić kło­potu zbyt długo, mu­szę się tylko roz­mó­wić z Edziem, już on bę­dzie wie­dział, jak mnie w drogę po­słać.

– Edzio?! – prych­nął oj­ciec. – W czym ci nasz Edzio może po­móc? Na ko­niach się zna i na za­mie­nia­niu ziem­niaka w bim­ber, sprytny jest, od­dany, ale chyba nie jest ja­kim taj­nym ku­rie­rem z Al­gie­rii?

– Wła­śnie o spryt cho­dzi. Nie mogę mieć przed wami ta­jem­nic, choć nie wiem, czy was nie na­ra­żam, opo­wia­da­jąc o swo­ich pla­nach. Je­żeli nie chce hra­bia wie­dzieć, co za­mie­rzam, to pro­szę mnie te­raz po­wstrzy­mać.

Pola wstała i sta­nęła w lek­kim roz­kroku przed hra­bią Mo­raw­skim, który był wciąż jesz­cze przy­stoj­nym męż­czy­zną. Włosy, mimo skoń­czo­nych pięć­dzie­się­ciu lat, nie za­częły jesz­cze si­wieć, cerę miał zdrową, za­ró­żo­wioną, głę­boko osa­dzone w czaszce oczy i bujny wąs. Pa­trzyli na sie­bie tak głę­boko, jak tylko lu­dzie sto­jący na kra­wę­dzi wiel­kiego upadku po­tra­fią. Nie było już we­so­łej dziew­czynki bie­ga­ją­cej z siatką za mo­ty­lami, ani pana, który na po­lo­wa­nie za­pra­szał Lu­bo­mir­skich, Ła­dów czy Stad­nic­kich, tylko dwoje lu­dzi usi­łu­ją­cych oce­nić, czy mają prawo ry­zy­ko­wać ży­cie swo­ich bli­skich.

Pola była lep­szą kon­spi­ra­torką niż hra­bia Je­rzy Mo­raw­ski, ani jej po­wieka nie drgnęła, kiedy wy­mie­niła słu­żą­cego Edzia jako tego, który znałby spo­sób na zre­ali­zo­wa­nie jej pla­nów.

Kiedy do­tarła do na­szej wsi po wie­lo­dnio­wej wę­drówce przez Pol­skę, nie przy­szła pro­sto do dwor­skiej kuchni, żeby się przy­wi­tać. Przez dzień cały cze­kała, aż się ruch wo­kół fol­warku i w obej­ściu wy­ci­szy, żeby wy­wa­bić Edzia na pole. Znali się od dziecka. Chło­pak do wszyst­kiego, miesz­kał w tej sa­mej wsi co Wa­wele i wszystko wie­dział o Bronce, jej sio­strze Ja­dwi­dze, mężu i dzie­ciach. Wie­dział, jak żyli, do któ­rych świę­tych się mo­dlili i kto im w czym po­ma­gał, ale kiedy Pola prze­by­wała we dwo­rze, Edzio trak­to­wał ją po hra­biow­sku, nie go­rzej niż Se­we­ryna czy Teo­fila. Pola miała w so­bie coś tak nie­zwy­kłego, że lu­dzie od­ru­chowo chcieli się jej kła­niać i usłu­gi­wać.

Edzio trzy­mał psy na po­dwórku, dwa wil­czury i je­den po­mie­sza­niec przy­błęda. Za­nim przy­szli do nas Niemcy, psy bie­gały wolno, ale wraz z ogra­ni­cze­niami dla miesz­kań­ców dworu i fol­warku, przy­szły te dla zwie­rząt. Psy miały być uwią­zane, nie wolno ich było pusz­czać ani na mi­nutę! Od czasu do czasu Edzio brał swoją gro­madkę do lasu, żeby się wy­bie­gały, a ry­zy­ko­wał przy tym wiele. W końcu zo­stał przy­ła­pany i przy­szła kara za te jego sa­mo­wolne dzia­ła­nia wbrew roz­ka­zowi. Żan­darm z Ord­nung­spo­li­zei, szcze­gól­nie okrutny i gor­liwy, któ­rego na­zy­wa­li­śmy Krwa­wym Han­sem, za­strze­lił w 1941 roku wszyst­kie psy Edzia, a i do niego sa­mego wy­mie­rzył i ka­zał li­czyć do dzie­się­ciu, za­nim mu kulkę po­śle. Gdyby nie in­ter­wen­cja na­szego „do­brego Niemca”, Obe­rleut­nanta We­hr­mahtu, Oskara von Ha­gena, Edzio po­szedłby do nieba wraz ze swo­imi ko­cha­nymi psami.

– Kto tam? – Edzio uniósł la­tar­nię i za­czął iść w kie­runku klatki, w któ­rej miesz­kały od kilku mie­sięcy wszyst­kie psy. Sam ją dla nich zbu­do­wał, a budy wy­ło­żył od środka szma­tami i słomą, żeby miały cie­pło.

Pola wy­szła z mroku wprost na niego.

– Je­zu­sie Na­za­reń­ski! Pa­nienka Pola! – Głos Edzia na­tych­miast uspo­koił war­czące psy. – Ci­cho mi! Le­żeć!

Pola zro­biła krok w przód.

– Wi­taj, Edziu…

– Lu­dzie świata! Żem się nie spo­dzie­wał ta­kiego go­ścia po nocy. Niech pa­nienka za­cho­dzi do dworu, tylko tam­tędy, od strony kuchni, na po­ko­jach Niemcy sie­dzą. Roz­go­ścili się jak u sie­bie, te­raz już śpią, ino je­den war­tow­nik stoi na fron­cie, ale on się z ganku nie ru­sza, boi się, cy­kor je­den – za­śmiał się Edzio. – Nie wszyst­kie one ta­kie od­ważne, pod mun­du­rem ga­la­rety…

– Mu­szę się pil­nie roz­mó­wić z Se­we­ry­nem – po­wie­działa. – Jest we dwo­rze?

– Pew­nie, że jest, za­jął po­kój po in­ży­nie­rze wraz z pa­ni­czem Teo­siem, ale tam już po­ga­szone i za­mknięte. Jak się będę te­raz do­bi­jać, pań­stwa wy­stra­szę na śmierć i Niem­ców po­bu­dzę. Część mieszka w ofi­cy­nie, te waż­niej­sze z We­hr­machtu we dwo­rze.

Pola spoj­rzała w stronę ciem­nych okien dworu. Za­sta­na­wiała się przez chwilę, co zro­bić.

– Prze­no­co­wał­byś mnie? – za­py­tała. – Może rano uda się Se­we­ryna dys­kret­nie wy­wo­łać? Cho­dzi o to, żeby ni­kogo nie nie­po­koić. Ro­zu­miesz?

Edzio zmru­żył oczy i pod­niósł la­tar­nię jesz­cze wy­żej.

– Prze­śpię się w stajni – za­pro­po­no­wała, wi­dząc, że się waha. – Po­pro­szę cię o tro­chę wody, nic wię­cej mi nie po­trzeba.

– Co to za czasy, żeby pa­nienki z ko­niami spały – mruk­nął i ru­szył w kie­runku stajni.

Pola po­szła za nim.

– Z da­leka pa­nienka przy­szła?

– Idę z War­szawy.

– A tam wojna! Bomby lecą, że aż cała zie­mia się trzę­sie. Był u nas przed­wczo­raj pan Łada, wszystko opo­wie­dział, strach było słu­chać. Ich wojna we War­sza­wie za­stała, trójkę dzieci tam do szkół po­słali. To zna­czy, mieli po­słać, szkoły Niemcy za­mknęli i wró­cili pę­dem na Po­dole, ale jak tam So­wieci we­szli, to znów pę­dem stam­tąd ucie­kli i te­raz wszyst­kie na ku­pie miesz­kają we Frysz­taku.

– Tu­taj też Niemcy… – Pola wes­tchnęła.

– Sztab ja­kiś tu mają, w każ­dym ra­zie ruch jest od rana do nocy. Jula im musi go­to­wać, choć jej to aku­rat płacą, ja Szko­pom buty czysz­czę i noc­niki opróż­niam, ale mi nie płacą. Bę­dziemy się z Julą że­nić za mie­siąc, może pa­nienka na na­sze we­se­li­sko zo­sta­nie?

Pola się uśmiech­nęła.

– Jula? Czy ja ją znam?

– Ra­czej nie. Jula przy­szła do dworu pra­co­wać w to lato, jak pa­nienka do Lwowa po­je­chała. Ona jest z ochronki, matka i oj­ciec po­marli wraz, jak pięć lat miała. Na­sza pani ją przy­wio­zła któ­re­goś dnia i przy­uczyła do po­ko­jów po­słu­gi­wać. Bar­dzo z niej za­do­wo­lona. – Edzio mó­wił to z dumą i go­rą­cym ser­cem.

– Szczę­ściarz z cie­bie! Tylko do­brze ją trak­tuj, jakby twoją pa­nią była.

– A pew­nie! To moje skarby je­dyne.

We­szli do stajni. Od progu czuć było za­pach słomy, skóry, su­chego drewna i zwie­rzę­cych od­de­chów. Pola lu­biła tę mie­szankę odo­rów, które ze sobą do­brze współ­grały, za­cią­gnęła się mocno po­czu­ciem bez­pie­czeń­stwa, jak wtedy, kiedy była dziec­kiem. Tu­taj ukry­wała się przed za­da­wa­nymi jej pra­cami, wa­biła Teo­sia, żeby sie­dział z nią na sia­nie i słu­chał opo­wie­ści o da­le­kim świe­cie, który znała z ksią­żek, albo pięk­nych ba­jek o księż­nicz­kach, świ­nio­pa­sach, cza­row­ni­cach i za­gu­bio­nych dzie­ciach.

– A pań­stwo Mo­raw­scy zdrowi? Teo zdrowy? – za­py­tała, roz­glą­da­jąc się, gdzie by zor­ga­ni­zo­wać so­bie le­go­wi­sko.

– Dzię­ko­wać Naj­święt­szej Pa­nience, wszy­scy do­brze się mają. Niech się po­łoży na końcu, pu­sto tam jest. Nie da­lej jak wczo­raj Ka­stora nam za­re­kwi­ro­wali i już go pew­nie nie od­da­dzą. Do woza go przy­wią­zali i ka­zali cią­gnąć… Ech… Szkoda mi śliny mar­no­wać na to, co oni tu wy­ra­biają. Wody przy­niesę ze studni.

Edzio za­brał la­tar­nię i na­gle zro­biło się ciemno. Pola spoj­rzała w pół­okrą­głe okna wy­soko w mu­rze. W jed­nym uka­zał się księ­życ i oświe­tlił przej­ście mię­dzy za­gro­dami. Szła po­woli, za­glą­da­jąc do koni, za­trzy­my­wała się przy tych, któ­rych nie znała, a do tych, które znała, Tun­dry, Gin­ger, Aresa i Pio­runa, za­częła prze­ma­wiać tak czule, że za­częły na­gle strzyc uszami i trze­pać łbem z za­do­wo­le­niem.

– Pa­mię­tasz mnie…? Pew­nie, że pa­mię­tasz… – Gła­skała kark Gin­ger, pięk­nej sze­ścio­let­niej kla­czy, którą Teoś do­stał na pre­zent od ojca. Po­da­ro­wał ją Poli w nie­for­mal­nej ce­re­mo­nii, w któ­rej tylko oni dwoje uczest­ni­czyli. Była to jedna z wielu ich dzie­cin­nych ta­jem­nic.

Pola ścią­gnęła płaszcz i roz­ście­liła go w ką­cie. Pod­ło­żyła ple­cak pod głowę i przez chwilę pa­trzyła na drep­czące w miej­scu ko­pyta „swo­jej kla­czy”. Za­pach słomy i siana ją odu­rzył. Kiedy Edzio wró­cił do stajni z gar­nusz­kiem zim­nej wody, Pola spała z głową wtu­loną w ra­mię.
mniej..

BESTSELLERY

Menu

Zamknij