Moja rodzina na piętrze. Pola - ebook
Trzecia część bestsellerowej sagi „Moja rodzina na piętrze”!
Pola Wawel to niezwykła kobieta, która zmieniła życie każdego, kto miał szczęście albo nieszczęście ją spotkać. Jej historię wplecioną we własne losy opowiedziała w dwóch wcześniejszych częściach sagi kolejno Tosia Pogorzelska i Aleksandra Pasternak. Kim naprawdę była Pola, dowiemy się jednak dzięki córce hrabiostwa Morawskich. Helena Morawska jako ośmioletnia dziewczynka jest świadkiem wyjazdu Poli z Miłowic do szkoły we Lwowie.
Wszystkie tajemnice Poli, jej trudne, czasami niezrozumiałe wybory, losy ludzi, których kochała i straciła, Helena śledzi z determinacją i cierpliwością detektywa, rozliczając się przy tym z własnym życiem, ponieważ powojenna rzeczywistość była dla niej chwilami okrutna i niesprawiedliwa.
„Moja rodzina na piętrze. Pola” Magdy Louis to trzeci tom uwielbianej przez czytelników sagi. Autorka wraca do wojennych oraz powojennych losów Poli, której życiorys jest osią dla wszystkich historii.
| Kategoria: | Obyczajowe |
| Zabezpieczenie: |
Watermark
|
| ISBN: | 978-91-8076-945-7 |
| Rozmiar pliku: | 2,9 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Miałam jedenaście lat, kiedy Pola znów pojawiła się w naszym dworku.
Wiele nieprawdziwych historii na temat mojej rodziny złe języki wypuściły w świat. Ludzie lubią przekazywać, przeinaczać bez refleksji, jakie konsekwencje mogą mieć plotki i pomówienia. Biedni plotkują o bogatych najchętniej, bogaci uwielbiają obmawiać bardzo bogatych i w tym łańcuchu nieżyczliwości wszystkie ogniwa są ze sobą ściśle połączone. We wsiach przylegających do dworu mówiło się, że moja mama popadła w nałóg morfinowy i całymi dniami leżała wpółprzytomna na kanapie, zapatrzona w muchy na suficie. Ludzie przekazywali sobie smutną prawdę o moim bracie jak radosną nowinę. Teofil nie ma piątej klepki, co wcale dziwić nie powinno, biorąc pod uwagę, jak się hrabina zachowywała, kiedy jeszcze nosiła go pod sercem. Będąc już w bardzo zaawansowanej ciąży, zamiast siedzieć skromnie w domu i na oczy się służbie z brzuchem nie pokazywać, Eliza Morawska założyła w miasteczku Czytelnię i zaczęła urządzać pogadanki dla włościanek na temat higieny osobistej kobiet, opieki nad nowo narodzonym dzieckiem i na tematy patriotyczne, które przyciągały największą liczbę słuchaczy.
Tematem plotek byłam również ja, którą według wszechwiedzących moi rodzice kupili od ubogiej kuzynki matki, którą zbrzuchacił oficer legionów. Moje pojawienie się na świecie było dla wsi podejrzanym tylko dlatego, że urodziłam się aż jedenaście lat po Teofilu, kiedy moja matka miała skończone trzydzieści dziewięć lat, zatem według tamtych kalendarzy była już stara, a „dół” miała w rozsypce. Kobieta w tak podeszłym wieku nie mogła więc urodzić zdrowego dziecka, musieli Morawscy Helenkę kupić, ponieważ wszyscy wiedzieli, jak bardzo hrabina Morawska pragnie mieć córkę. Jednak mało kto wiedział, ile nieudanych prób poprzedziło moje narodziny, a ciałka dwóch martwych chłopczyków, które wypłynęły z mamy, trzeba było pochować w parku pod osłoną nocy, ponieważ byli już całkiem duzi i w pełni rozwinięci.
Po wojnie okoliczne wsie opowiadały sobie przy świecach tragiczną wersję śmierci mojej matki, ze zgrozą podając z ust do ust obraz, jak krew z krtani hrabiny zabryzgała białe schody na froncie, gdy podczas zajmowania dworku na sowiecką kwaterę ruski lejtnant bagnetem ją dźgnął. Z czasem ręka zaciśnięta na bagnecie nie była już sowiecka, a niemiecka, kiedy ten i ów dostał ostrzeżenie od władzy ludowej przed konsekwencjami szerzenia antysowieckiej propagandy. Ludzie pletli głupstwa na temat Seweryna – rzekomo we Francji na wstydliwą chorobę zapadł, która go tak oszpeciła, że postanowił już nigdy do Polski nie wrócić.
Nie komentowałam, nie prostowałam, nie oburzałam się, kiedy docierały do moich uszu te brednie, szczególnie na temat Poli.
Nikt z naszych sąsiadów nie dowiedział się o jej niespodziewanym pojawieniu się w Miłowicach. Nie dowiedzieli się również Niemcy, którzy stacjonowali w naszym dworku od stycznia 1940 roku i którzy wspaniałomyślnie pozwolili nam zostać po jego zajęciu na potrzeby niemieckiej armii zwycięsko kroczącej przez Europę. Negocjował z nimi ojciec, nie wiem, co im obiecał, dość na tym, że nie wyrzucili nas na bruk, nie kazali się wynieść do izb folwarcznych, tylko przesunęli na drugi koniec budynku. Naszych niemieckich panów mimo wszystko onieśmielała historia rodu Morawskich i Zamoyskich, a przodkowie patrzący z obrazów, wzbudzali szacunek.
Okupanci urządzili w naszym majątku biuro i skład, zajęli oficynę, skąd rządzili zaopatrzeniem i rozmaitymi transportami. W dworku rozgościli się oficerowie Wehrmachtu. Morawscy odstąpili im swoje pomieszczenia, jasne, wysokie pokoje, łazienkę, kuchnię, jadalnię z widokiem na park oraz ręcznie tkane dywany, które odtąd zadeptywały buty panoszących się Niemców. Gdy przeprowadzaliśmy się do północnego skrzydła, nowi właściciele pozwolili zabrać nam ze sobą wyłącznie rzeczy osobiste i rozłożystą kanapę.
Przestrzeń, którą mieliśmy do dyspozycji, składała się z czterech pomieszczeń. Pokoju kancelaryjnego, w którym urzędował mój ojciec, dwóch pokoi kiedyś przeznaczonych dla nauczycielek i nianiek oraz pokoju „inżynierskiego”, gdzie przed wojną mieszkał pan Cezary Chrostowicz, absolwent Politechniki Lwowskiej, Wydziału Rolniczo-Leśnego. Chrostowicz ramię w ramię z ojcem prowadził nasze gospodarstwo od strony mechanizacji, równocześnie zarządzając lasami. Zajęliśmy również kuchnię, gdzie Jula i jej narzeczony Edzio zorganizowali prowizoryczny salon. W sypialniach nie ustawiliśmy żadnych zbędnych mebli, nie było na czym usiąść do czytania czy choćby do odpoczynku w ciągu dnia, zatem kuchnia zaczęła pełnić funkcję saloniku i tam spędzaliśmy najwięcej czasu.
Tylko Jula i Edzio nie uciekli od nas po wybuchu wojny. Moja nauczycielka, panna Emillia, inżynier Chrostowicz i rządca Malejko rozjechali się w różnych kierunkach, każde z nich miało inny pomysł, jak przeczekać wojenny czas. Żegnając się, obiecywali, że wrócą, ale nigdy więcej już ich nie zobaczyłam. Ludzie w panice wojennej rzucali się to w tę stronę, to znów w przeciwną, raz, żeby własne życie ocalić, dwa, żeby o najbliższych zadbać, albo do walki stanąć. My nie mieliśmy dokąd uciekać, opuszczenie dworu było dla moich rodziców nie do pomyślenia! Przez pierwszy rok wojny do pracy na roli wciąż przychodzili ludzie z wioski i ojciec wciąż im jeszcze płacił.
– Dobry wieczór – powiedziała Pola, stawiając mały plecak na podłodze.
Oparła się o framugę drzwi i przez chwilę patrzyła prosto przed siebie, pomijając wzrokiem siedzących przy stole Teosia i Seweryna. Mama i ojciec odpoczywali na olbrzymiej, wygodnej kanapie, którą wspaniałomyślnie pozwolono nam zabrać z zajętej części dworku. Stało się to dopiero po interwencji ojca u samego komendanta. Wyprosił lub raczej wykupił od niego tę kanapę, żeby sprawić żonie małą przyjemność. Ten mebel, wraz ze stołem na dwanaście osób i komodą, stanowił część posagu Elizy Zamoyskiej.
Kiedy do kuchni weszła Pola, ja siedziałam pod stołem na kocu, w moim „szałasie”. Na drewnianej konstrukcji przymocowanej od spodu do blatu stołu wieszałam kawałki płótna, osłaniając się tym samym od reszty domowników. Kładłam się na podłodze i słuchałam spokojnego, melodyjnego głosu mamy. Czytała nam Ogniem i mieczem na przemian z Przeminęło z wiatrem, którego polskie wydanie ukazało się w 1938 roku. Była to opowieść o wojnie secesyjnej, miłości i twardej kobiecie imieniem Scarlett, której miłość do ziemi myliła się z miłością do mężczyzny i dawnych czasów. Nie wszystko rozumiałam z realiów opisywanego świata i nawet ojciec nie potrafił nam dokładnie wytłumaczyć, dlaczego Amerykanie bili się z Amerykanami i odbierali sobie majątki, zamiast cieszyć się wspólną ziemią, tak ogromną, że pomieścić mogła kilka Królestw Polskich.
Dla mnie trwająca w Polsce wojna była zwykłą codziennością, nie pamiętałam w ogóle, jak żyło się przed wojną, pamięć dziecka jest krótka, sięga co najwyżej tak daleko jak minione lato czy przeszła niedziela. Nie bałam się Niemców, nie widziałam jeszcze wtedy żadnych okrutnych czynów, którymi wsławiali się na terenach podbitej Polski, i choć instynktownie czułam, że oni u nas rządzą, ich obecność nie przygnębiała mnie tak mocno jak moich rodziców i Seweryna, którego ojciec napominał kilka razy i przestrzegał przed rozjuszaniem oficerów Wehrmachtu. Sam układał się z nimi na tyle, na ile dopuszczał honor, pozwalał wspaniałomyślnie na to, co sami i tak mogli sobie wziąć, ale był to początek wojny i wszyscy jeszcze udawali, że z nie są dzikimi bestiami.
– Jezus Maria! Pola?! – Ojciec wstawał powoli z kanapy, jakby w obawie, że zjawa zniknie, jeśli zareaguje zbyt gwałtownie.
Mama odłożyła egzemplarz Przeminęło z wiatrem, grzbietem w górę. Tego wieczora dotarliśmy do momentu, kiedy córeczka Scarlett i pana Rhetta Butlera spadła z kucyka i się zabiła.
Pola miała na sobie dość elegancką granatową sukienkę odciętą w pasie, ozdobioną koronkowym kołnierzykiem, która nijak się miała do jej zniszczonych butów, wyświechtanego plecaka, brudnych rękawów i podrapanych, czerwonych nóg, jakby co dopiero przez pokrzywy przeszła. Jej włosy były w nieładzie, niedbale spięte w dwie kitki sięgające ramion.
Ojciec podszedł do niej i zanim zdążył coś powiedzieć, przytulił ją do piersi. Zaraz za nim stanęła moja mama, nie mogąc opanować wzruszenia, i ucałowała jej policzki.
– Dzięki Bogu, żyjesz…
Obejmowali się przez chwilę w tym rodzinnym trójkącie, nie dopuszczając nikogo innego do swojego powitania. Teoś nie zerwał się z miejsca, żeby swoją kochaną przyjaciółkę przyjąć, wydawało się, że kobiety nie poznał, a jeśli poznał, jej wejście nie zrobiło na nim żadnego wrażenia. Teofil wiedział od dawna, że Pola wyszła za mąż, choć listu, który przysłała rodzicom z Warszawy, informującym o zamążpójściu, nie miał prawa czytać, ponieważ rodzice schowali kopertę w sekretarzyku pod kluczem. Ale jak to zwykle bywa, największe tajemnice najbardziej kuszą, więc gdy tylko Teoś się dowiedział, że list z Warszawy do pani hrabiny przyszedł, czyhał na okazję, żeby do sekretarzyka zajrzeć pod nieobecność rodziców. Dopiero końcem czerwca 1939 roku, kiedy rodzice końmi pojechali do Dembińskich na uroczystości chrztu ich trzeciego syna, Teoś, wymówiwszy się od wyjazdu bólem brzucha, dobrał się do skrytki. List od Poli schowany w białej kopercie zaadresowany był tylko na Elizę Morawską, jakby przyjaciółka do przyjaciółki pisała z radosną nowiną, taki też był w treści. Kochana Pani Elizo, pierwsze do Pani piszę o moim zamążpójściu, bo wiem, jak Pani na moim szczęściu zależy…
Pola w maju 1940 roku na szczęśliwą nie wyglądała.
– Jakże ty się do nas przedostałaś? Strach tak po nocy chodzić. – Ojciec prowadził Polę do stołu. – Zjesz co? Mamy chleb, słoninę, zupę jarzynową, Elizo, dajmy dziewczynie coś zjeść, herbaty z malinami zaparzcie.
– Siadaj, dziecko, zdejmij płaszcz, rozgość się… – Mama w podnieceniu kręciła się po kuchni, nie bardzo wiedziała, od czego zacząć gościnę.
Pola rozejrzała się dookoła.
– Czy mogłabym się najpierw wykąpać? Jadę i idę z Jordanowic już tydzień, umorusałam się w podróży niczym węglarz.
– Oczywiście! Niestety do łazienki wstępu nie mamy – wyjaśnił ojciec. – Tam teraz Niemcy kąpieli zażywają.
W naszej dawnej łazience wykafelkowanej po sam sufit stała wielka balia z grubej blachy polakierowana na biało, ale ta część domu należała do Niemców, nie mogliśmy z tej wanny korzystać, zatem prowizoryczną łazienkę urządziliśmy sobie w pralni, gdzie w małej beczce myło się poszczególne części ciała. Tylko ja mieściłam się cała, choć potrzebna mi była do kąpieli druga osoba, żeby polewać mnie z ogrodowej konewki ciepłą wodą. To była robota Juli.
– Teoś, biegnij po Julę, niech przyjdzie pomóc, wody zagrzać… – ponaglała mama.
– Nie! Proszę, nie… – Pola zniżyła głos po pierwszym okrzyku protestu. – Lepiej będzie, jeśli nikt się nie dowie, że tu jestem. Mogliby rozpowiedzieć po wsi, wieść dotarłaby do mojej rodziny, tymczasem ja nie mogę na razie do nich iść.
– Dobrze, masz rację, nie można dziś nikomu zbytnio ufać. – Mama zawróciła od drzwi. – Chodźmy do pralni, pomogę ci się odświeżyć. Ty, synu, przynieś czysty ręcznik z bieliźniarki i mój szlafrok, potem poszukam stosowniejszego ubrania.
Seweryn, mijając Polę, ukłonił się bez słowa. Był tak samo niewzruszony jej wizytą jak jego brat. Wydało mi się to dziwne.
– Źle mi wyglądasz… – Ojciec zwrócił się do Poli, z niepokojem spojrzał na żonę, żeby się upewnić, czy myśli tak samo.
Eliza Morawska nie lękała się łatwo i miała w sobie ten rodzaj spokoju, jaki każdy chciałby mieć w trudnej godzinie, kiedy najbardziej chce się krzyczeć i płakać.
– A jak ma wyglądać po tak długiej tułaczce! Zaraz się tym zajmiemy. Bądź łaskaw coś do jedzenia przyszykować. Pokrzepi się, rumieńców nabierze, odzyska siły.
Ojciec przyjął rozkaz żony bez protestów i zaczął odwijać ze szmatki kawał słoniny.
– Dopiero co mówiliśmy o tobie… Od czasu do czasu przychodzą wieści z Warszawy, strach słuchać, co tam się dzieje.
– Bombardowania, terror, niepewność jutra – mówiła Pola bez emocji. – Mimo to ludzie starają się żyć normalnie, choć nic już nie jest normalne. Można zginąć na ulicy tylko dlatego, że komuś zachciało się strzelać.
– Mojego brata Ludwika nie spotkałaś przypadkiem? Martwię się o niego, od miesięcy nie dotarły żadne wieści. Stenia pisała raz, bardzo lakonicznie, że Niemcy wszędzie, nadzieja umiera. Zdaje się, nie w samej Warszawie mieszkają, tylko gdzieś na przedmieściach, pewnie tam bezpieczniej. Potem umyślny przyniósł wieści od Ludwika, że ma się dobrze, żeby się o niego nie martwić. Kiedy cię zobaczyłam, przeszło mi przez myśl, że może masz jakie wiadomości od niego.
Pola zaprzeczyła, w Warszawie nie spotkała żadnej znajomej twarzy. Kierując się do pralni, zauważyła moje nogi wystające spod stołu. Zatrzymała się i pochylając, zaglądnęła pod stół.
– Helenka? Pokaż się…
Posunęłam się bliżej, szorując pupą po kamiennej posadzce.
– Rozumiem, że to jest twój schron?
Skinęłam głową.
– Bardzo rozsądnie, choć tutaj bym się nie spodziewała nalotów – powiedziała i przeniosła wzrok na siedzącego przy krawędzi stołu Teosia. Spokojnie czekała, aż na nią spojrzy, ale on przeliczał swoje palce, wpatrując się w obgryzione paznokcie.
– Panie hrabio… jakże się pan miewa? – zapytała, siadając naprzeciwko niego. Nie mógł dłużej omijać spojrzeniem jej śmiejących się oczu.
– Całkiem dobrze, dziękuję – odparł i przez krótką chwilę patrzyli na siebie.
– Zmężniałeś Teo… – Przykryła jego dłoń swoją. – Zdajesz mi się taki dorosły, włosy ci jeszcze bardziej pociemniały.
– Włosy mi pociemniały ze złości na Niemców – powiedział poważnie. – Nie myśl sobie, że tylko w Warszawie są szkopy. Zajęli dom, oficynę, konie…
– Tak, wiem, Teo, wiem…
Pola nazywała Teofila Teo. Nikt inny tak się do niego nie zwracał. Dziwna to była scena powitania dawnych przyjaciół, trzy lata rozłożyły się pomiędzy nimi jak trzysta.
Seweryn wrócił do salonu z ręcznikiem i kawałkiem mydła w szklanej miseczce. Jeszcze wtedy mieliśmy te luksusy w domu. Były mydło, proszek do mycia zębów, tytoń, perfumy, olejki różane, krochmal i drożdże, które wkrótce okazały się towarem najbardziej luksusowym ze wszystkich, można było za nie dużo innego dobra dostać. Drożdże stanowiły podstawowy składnik bimbru, a bimber w czas okupacji był złotem.
Kiedy Pola z mamą zniknęły w pralni, ojciec zarządził ciszę nocną.
– Idźcie się położyć, czuję, że to będzie długa noc. Sam coś uszykuję do zjedzenia.
Teofil spojrzał na ojca, potem na brata, jakby u niego szukał odwołania od tej ojcowskiej decyzji, ale Seweryn tylko wzruszył ramionami.
– Gdzie nasz gość będzie spać? – zapytałam.
– Ty masz, Helenko, duże łóżko, pewnie z tobą, ale to już niech pani mama decyduje.
Ojciec tytułował swoją żonę panią tylko w ważnych sprawach lub kiedy byli w towarzystwie.
Mama zapytała mnie, czy przyjmę Polę do swojego łóżka, choć było to już zdecydowane. Spałam sama w pokoju, który kiedyś był gabinetem taty, moje łóżko wciśnięte zostało pomiędzy książki, kuferki oraz pudła i niewiele pozostało wolnego miejsca, ale z pewnością tyle, by taka drobna osóbka jak Pola pomieściła się tam z całym swoim dobytkiem ukrytym w jednym plecaku.
Pola już spała, kiedy rodzice, bardzo poruszeni pojawieniem się nocnego gościa, omawiali nową sytuację. Wciąż siedziałam pod stołem, korzystając z nieuwagi dorosłych. Często o mnie zapominali, tak wiele się działo we dworku, dzięki temu mogłam słuchać i patrzeć na to, co w innych czasach było dla dziewczynek w moim wieku zabronione.
– Czy powiedziała coś więcej? Co dokładnie się wydarzyło w Warszawie? A jej mąż? Przecież to był wojskowy, z tego co pamiętam…
Mama usiadła blisko ojca przy stole, ich łokcie się stykały. Pochyliła się, ojciec zrobił to samo.
– Pola jest wdową – zaczęła szeptem. – Kapitan Rostocki zginął na początku wojny, gdzieś pod Warszawą, ale nawet nie mogła go pochować, bo ciała nie odnaleziono.
– A z których to Rostockich? Nie znaliśmy aby Bogusława Rostockiego? – Ojciec nie miał pamięci do nazwisk czy dat, mama musiała być jego pamięcią i zazwyczaj wiedziała dosłownie wszystko, o cokolwiek ją mąż zapytał.
– Bogusław Rostowiecki był rejentem w Rzeszowie, ale zmarł kilka lat temu, teraz w kancelarii urzęduje jego syn, Janusz Rostowiecki – wyjaśniła.
– Ach tak, przypominam sobie! Szczególnie jego zepsute zęby.
Mama nie chciała dłużej zatrzymywać się przy wspomnieniach rejenta i przez chwilę opowiadała ojcu, o czym rozmawiała z Polą, ale nie było tam żadnych ważnych informacji.
– Co tam się wydarzyło? – Wzruszyła ramionami. – Nie wiem. Rok temu odbył się ślub, mówiła, że piękny, potem na Warszawę spadły bomby, ludzi ogarnęły rozpacz i panika, Tadeusz poszedł walczyć i zginął, Pola została sama. Musiała się dziewczyna szybko przestawić na nową rzeczywistość. Pola nigdy nie była skora do zwierzeń, w tym względzie nic się nie zmieniła. Chciałam zapytać o rodzinę jej męża, ale czułam, że ona nie życzy sobie o tym rozmawiać. Zdradziła tylko, że wyjechała z Warszawy z początkiem roku i ostatnie miesiące spędziła w Jordanowicach.
Ojciec nie był usatysfakcjonowany taką odpowiedzią.
– Za wiele tajemnic jak na moje oko. Czort wie, co to za ludzie ci Rostoccy. Trzeba było się włączyć w te przyśpieszone zaślubiony, pojechać do Warszawy, przyjrzeć się tej rodzinie, tymczasem myśmy tylko listy czytali i cieszyli się, że męża znalazła.
Mama posmutniała.
– No przecież nie mieliśmy zaproszenia…Na śluby nie jeździ się z niespodzianką.
– Otóż to! Czy to nie podejrzane?
– Och, dajmy już temu spokój. – Mama westchnęła. – Co to teraz ma za znaczenie? Pola powiedziała mi jasno, że u nas nie zostanie, chce tylko nieco odpocząć. Mój Boże, kiedy pomagałam się jej umyć, patrzyłam na jej ciało i zdałam sobie sprawę, że wysyłaliśmy do Lwowa młodą pannę, a wróciła do nas poraniona dojrzała kobieta.
Ojciec spojrzał na żonę z niepokojem, dosłownie zrozumiał znaczenie słowa „poraniona”. Eliza wyjaśniła, co ma na myśli.
– Chodzi mi o to, że Pola jest kobietą, silną, już doświadczoną przez życie, i zrobi, co postanowi, nie będzie pytać o pozwolenie.
– Jeśli kto ją zauważy, co powiemy?
Mama przygasiła lampę.
– Ukryjemy ją, nie będzie się pokazywać. Przetrzymamy ją w domu, aż zdecyduje, co dalej zamierza.
– A Niemcy? Co powiemy? Przecież zaraz się wyda, że przybyła nowa osoba we dworze, na dodatek taka ładna i młoda.
Ojciec znał Niemców od tej strony, której jego żona nie znała, i wolał, by tak pozostało. Eliza Morawska omijała stacjonujących u nas Niemców z daleka. Kiedy się kłaniali, wykonywała ledwie widoczny ruch głową, ale do żadnego z nich nie przemówiła ani jednego słowa. Ojciec wciąż z nimi deliberował w poczuciu, że jeśli on będzie dla nich miły, odwdzięczą się tym samym.
– Jerzy, nikt nie powinien jej widzieć. Nikt, rozumiesz? Trzeba Teosiowi i Sewerynowi stanowczo zakazać rozpowiadania o jej przyjeździe. Helence również.
– Dobrze, już dobrze… – Ojciec przykrył dłoń mamy swoją dłonią. – Żeby tylko jakieś nieszczęście z tego powodu na nas nie spadło.
Pola przespała cały kolejny dzień. Nie wiedzieliśmy, co o tym sądzić, czy się martwić, czy też cieszyć, że odpoczywa. Po niemieckiej stronie domu również panował spokój. Ciężkie i dramatyczne czasy miały dopiero nadejść, ale wiosna 1940 roku była spokojna. Rodzice, jak większość Polaków, byli przekonani, że wojna szybko się skończy i zaciskanie zębów szło im całkiem nieźle, ostatecznie, na krótką metę można wszystko znieść. Niemcy mieli słabość do tytułów i arystokratów, imponowało im, że z powodu zawieruchy wojennej osiedli w dworku hrabiowskim i mogli przed sobą się zgrywać, że niby sami należą do klasy wyższej, nie rozumieli, że urodzenie to nie jest przywilej, ale obowiązek.
„Nasz” Niemiec nazywał się Oskar von Hagen i pochodził z samego Berlina. Kiedy zajmował dworskie pokoje, w jego zachowaniu znać było lekkie skrępowanie zaistniałą sytuacją. Eliza Morawska patrzyła w milczeniu na tę zamianę miejsc, po prostu przyglądała się przeprowadzce z daleka, nie uczestnicząc w tym ani słowem, ani czynem. Jej milcząca obecność miała jednak swoją moc, prości żołnierze zerkali na nią z szacunkiem i ciekawością, oficerowie usiłowali się kłaniać, zdarzyło się, że jeden z rozpędu jej zasalutował jak wyższemu rangą. Mama była prawdziwie elegancka i trzymała się prosto, dumnie, nigdy nie widziałam u niej oznak słabości czy rozpaczy, chyba tylko wtedy, gdy była pewna, że nikt nie patrzy. Dla innych, szczególnie dla obcych i wrogów, miała kamienną twarz, opanowanie i godność. Kiedy Niemcy zaczęli wywieszać na dworku i oficynie flagi ze swastyką, a umieścili ich tyle, żeby cała okolica widziała, kto tu teraz rządzi i pod czyim rozkazem, mama poprosiła ojca, żeby sprowadził z miasteczka fotografa, by ten uwiecznił czerwone sztandary zatknięte na budynkach. Zamierzała je wykorzystać po wojnie do swoich pogadanek w Czytelni.
Oskar von Hagen był najlepszym z najgorszych Niemców, którzy przetoczyli się przez nasz dom. Wychowanie, jakie odebrał we własnym domu, uruchomiło w nim hamulec i nie posuwał się nigdy do hańbiących mundur czynów. Starał się, mój ojciec go za to chwalił, by wiernie służąc Rzeszy, nie upodlić siebie. Byliśmy wszyscy bezbronni wobec potęgi okupanta, całkowicie zależni od humoru, nastroju czy przekonań jednego człowieka, a ten, nie obawiając się konsekwencji, mógł zastrzelić, zrabować, zgwałcić, co tylko mu się zamarzyło. Oskar nosił w sobie dużo człowieczeństwa, które z niego nie wyciekło w miarę postępów wojsk niemieckich i ośmielania się żołnierzy SS. Był częścią niemieckiego planu pozyskania przestrzeni życiowej poprzez zagarnięcie cudzych ziem i wymordowanie opornych, ale jednocześnie zarządzał i zachowywał się tak, jakby z góry wiedział, że to się nie uda, że prędzej czy później Niemcy, także on osobiście, będą musieli zapłacić za barbarzyństwo, jakiego się dopuścili. Mylił się co do zapłaty, Niemcom nikt nie wystawił rachunku za zniszczenia, których dokonali w miastach polskich.
Nasz dobry Niemiec nie przeważył jednak szali win i strat i daleka jestem od tego, by wychwalać kulturę Niemców i przeciwstawiać ją nieokrzesaniu Sowietów. Oba te narody w osobach swoich żołnierzy oraz cywilów dopuściły się potwornych zbrodni. Wojowali na podbitych ziemiach tak, jakby pochodzili z najdzikszych plemion, dla których życie ludzkie nie dość, że żadnej wartości nie przedstawia, to jeszcze zabijanie sprawiało im radość. Moje małe oczka widziały, jak prosty żołnierz SS, kapitan, porucznik a w końcu pospolity „granatowy” żandarm wyciągał z kabury pistolet lub mierzył z karabinu do rzędu przerażonych ludzi wywleczonych przed chałupę. Ludzie z kulą w piersiach, z dziurą w głowie upadali na twardą ziemię jak kukły, ani się przeżegnać nie zdążyli przed śmiercią. Dzieci, ciężarne kobiety, dziadkowie, młodzi mężczyźni, ich żony i narzeczone, ludzie bez żadnej winy poza tą, że istnieli. Tak kulturalni Niemcy bawili się w panów, natomiast barbarzyńcy Sowieci gwałcili, kradli, palili i zabierali wszystko to, co łańcuchem nie było przykute do podłogi. Wiosną 1940 roku, kiedy wojna wydawała się toczyć swoim trybem gdzieś z dala od naszych zabudowań. Jedynie faszystowskie flagi rozwieszone w miasteczku, oznaczenia na drodze w języku niemieckim, pędzący na motocyklach i przemieszczający się ciężarówkami żołnierze niemieccy dawały sygnał, że coś złego już się rozpoczęło i nie jest to sytuacja przejściowa. Mimo to w ludziach było jeszcze dużo nadziei oraz ufności, że ten ciężki okres w końcu przeminie i nie trzeba będzie poszerzać granic cmentarza.
Kiedy ojciec wrócił do dworu późnym popołudniem, zastał Polę samą w kuchni. Siedziała na ławie pod oknem, trzymała w dłoni garnuszek pełen mleka, ale go nie piła. Patrzyła na dziedziniec, po którym ubrani po cywilnemu ludzie kręcili się i przenosili skrzynie do oficyny stojącej kilkadziesiąt metrów od dworu.
– Uważaj, żeby cię nie zobaczyli. Niby nie wtrącają się w nasze sprawy, ale kto wie, do czego się posuną, gdy się zorientują, że pojawił się obcy. Musieliśmy zadeklarować imiennie, kto tu mieszka, kto dochodzi ze służby, na tej podstawie sporządzili listę osób, którym wolno przebywać we dworze, ale nie wolno nam nikogo zapraszać. Nie dziwię się tej ostrożności, mają tu arsenał, zaplecze dla frontu. W drugim folwarku będą budować kantynę dla żołnierzy i oficerów.
– Urządzają sobie życie na froncie, w miastach, na wsi, myślą, że to już należy do nich. Ludzie, zwierzęta, budynki, ulice, drzewa i niebo nad tymi drzewami. Z początku czułam tylko gniew, ale teraz czuję strach.
Ojciec podszedł do niej i zajrzał w jej oczy.
– Pola Wawel miałaby się bać? Nie wierzę…
– Nie boję się o siebie, tylko o innych – odparła z wysiłkiem, jakby bolała ją żuchwa.
– Na razie panuje względny spokój, jednak czuję, że ten stan rzeczy nie potrwa długo. Eliza ma mi za złe, twierdzi, że jestem dla Niemców zbyt miły, ale jakże mam do nich warczeć, skoro oni są wedle mnie w porządku? Wykonują rozkazy, byłem w wojsku, wiem, co to jest rozkaz, nie ma miejsca na sentymenty.
Pola siedziała bez ruchu i słuchała długiego wywodu hrabiego Morawskiego tłumaczącego się z neutralności, jaka dominowała w jego stosunkach z okupantem, zastanawiała się, kiedy przejrzy na oczy i zrozumie, w jakiej nierównowadze sił się znajduje. Miły Niemiec może któregoś dnia wstać lewą nogą z łóżka i po prostu go zastrzelić. Procesu nie będzie.
Ojciec ściągnął i odwiesił na haku pikowaną zieloną kurtkę, która przyjechała prosto z Anglii. Wręczył mu ją wuj Ludwik, opowiadając przy tym szczegółowo, gdzie została uszyta i kto powinien nosić takie kurtki z metką firmy James Purdey & Sons. Firma powstała w 1814 roku i zdobyła rozgłos, sprzedając broń palną oraz inne akcesoria do polowań. Nie była to kompania byle jaka, miała „gwarancje królewskie”, Royal Warrant of Appointment, które otrzymują firmy lub osoby zaopatrujące członków rodziny królewskiej w rozmaite produkty. Purdey & Sons dostarczali swoje wyroby do pałacu już za królowej Wiktorii w 1868 roku, ale to Książę Walii, który potem został koronowany jako król Edward VII, przyznał tej londyńskiej firmie zaszczyt, jakim jest Royal Warrant of Appointment. Ojciec posiadał w swojej kolekcji ich dwulufową elegancką strzelbę oraz pistolety z pięknym zdobieniem, ale te już sam sobie sprowadził z Anglii, zachęcony rekomendacjami szwagra. Ludwik był przewodnikiem mojego ojca po luksusowych towarach i snobistycznych miejscach Londynu.
Pola uczyła się strzelać razem z Teosiem, kiedy mieli po czternaście lat. Lekcje strzelania prowadzili mój ojciec i stary Klimek, jego wierny druh, który las znał lepiej niż ktokolwiek inny w naszym powiecie. Pola zapatrzyła się na tę kurtkę, poczuła zapach lasu przed świtem i przypomniała sobie mocne ręce Klimka, który przytrzymywał jej strzelbę, kiedy składała się do strzału. Dziwił się, skąd u takiej młodej panny takie precyzyjne oko. Pola strzelała tak dobrze jak hrabia Morawski.
– Ukryliście broń? – zapytała.
– Pierwsze, co zarządziłem, jak tylko wojna wybuchła, to zrobić kryjówki w lesie na broń, srebra, porcelanę, najcenniejsze obrazy. Klimek z Edziem wybrali miejsce i wykopali potężną jamę, tak zmyślnie przykryli i przywalili konarami, że nikt się nie zorientuje, co leży pod mchem – odparł zadowolony.
– Edzio to wierny i uczciwy człowiek, Klimek również, ale jeśli komuś się pochwalili? Nie będzie się chciał kto ze wsi dobrać do skrzyń w świetle księżyca?
Pola za dobrze znała mentalność ludzi, którzy nie wchodzili na pokoje, nie wahaliby się długo, gdyby nadarzyła się okazja sięgnąć po dworskie dobra. Jej ostrożność nie udzieliła się ojcu. Był człowiekiem naiwnym, jak wszyscy ci wychowani w honorze, którzy mieli tylko jedną miarę, swoją własną, kiedy przyszło im oceniać innych.
– Klimek jeszcze z moim ojcem polował, to jest człowiek skała i z całą pewnością mogę mu ufać. Zdałem się na Edzia i Klimka, sam nie podołałbym takiemu zadaniu, Niemcy parli do przodu, nie było zbyt wiele czasu do namysłu. Inna rzecz… – Ojciec potarł skroń złączonymi palcami. – Nie można wykluczyć, jeśli jaki miejscowy nas podpatrzył, to się do tego dobierze prędzej czy później, ale na pewno nie Edzio czy Klimek.
Ojciec przełożył kilka drewienek z kosza pod piec i zaczął na nowo rozpalać ogień.
– Zagrzejemy się nieco, widzę, że ci zimno.
Wieczorem Jula szykowała dla nas wszystkich kolację i trzeba było drugi raz rozpalić pod kuchnią. Mieliśmy drzewo z naszego lasu, jeszcze wtedy nie musieliśmy oszczędzać i aż do kwietnia paliło się węglem w piecach kaflowych oraz pod kuchnią zarówno u nas, jak i po stronie niemieckiej. Kilka miesięcy później wprowadzono dla rolników i chłopów gospodarujących na kawałku pola obowiązek oddawania Niemcom zboża, mleka, ziemniaków, mięsa, jaj i buraków, co nazwano kontyngentem. Polskie miasta zaczęły głodować, na wsiach również głód coraz częściej zaglądał ludziom w oczy. Przez naszą wieś, przez nasz dwór i folwark jechały kontyngenty do Niemiec aż do połowy 1944 roku, było czego pilnować. Polska karmiła Niemców, sobie odejmując od ust.
Ojciec odczekał, aż płomienie rozpoczną swój taniec, i dopiero wtedy zamknął drzwiczki pieca.
– A co mówią w Warszawie? Ile to potrwa?
– Warszawa leży pod butem Niemców, ale nie skamle, tylko się mobilizuje. – Pola wstała i podeszła do pieca. – Nie wiadomo, jak długo, może jeszcze rok, może dwa, ważne, żeby nie siedzieć z założonymi rękami i nie czekać na cud.
Ojciec patrzył, jak sobie nalewa ciepłej wody do kubka i grzeje na nim dłonie. Oparła się o piec. Na zewnątrz panowały przyjemne wiosenne temperatury, ale Pola wyglądała i zachowywała się tak, jakby miała odmrożone kończyny.
– Co można zrobić na wsi? Bić się na pięści? – W głosie ojca brzmiała kpina. – Pobędziesz tu jakiś czas, sama ocenisz, czy warto się rzucać na nich z nożem, czy raczej zejść im z oczu. Wy, młodzi, macie same ideały w głowie, prosto z wierszy i poematów, ale ja przeżyłem poprzednią wojnę, tę bolszewicką również, jednego się nauczyłem. Nie nadstawiaj karku, kiedy chodzi o życie, bo masz jedno i jeśli zginiesz, nie będzie cię obchodzić, co napiszą na twojej mogile.
– Niech każdy robi to, co uważa za właściwie i możliwe do zrobienia. Oceniać nikogo nie mam zamiaru, ale ja bezczynnie siedzieć nie będę ani Niemcom posługiwać we dworze.
Pola unikała wzroku Jerzego Morawskiego, nie chciała doprowadzić ich rozmowy do momentu, kiedy wejdzie im pomiędzy słowa niechęć, a potem wrogość. Za dużo mu zawdzięczała, zręcznie zmieniła temat.
– Zadziwiające, ile może się wydarzyć w jeden rok. Mój ślub, wybuch wojny, śmierć ukochanego męża, przeprowadzki, powroty… Pani Eliza pewnie wspomniała, że straciłam męża.
– Tak, powiedziała, że zginął z początkiem wojny. – Ojciec chrząknął zakłopotany, również uciekał przed Polą wzrokiem, nie umiał rozmawiać na bolesne tematy. – Tyle zmian w dwanaście miesięcy, aż trudno uwierzyć, co było przed rokiem. Akurat w kwietniu byliśmy na weselu w Udyczu u Gnatowskich, dziś słyszę, że tyle z majątku wolno im było zabrać, co na jedną furmankę się zmieściło. Stasiu Gnatowski, jego żona Mela, no i młodzi, Cezary z Zofią ledwo z życiem uszli, zaraz potem zaczęły się wywózki i zesłania. W samą porę żeś Lwów porzuciła…
– A pan Ludwik Zamoyski? – zapytała. – W Warszawie, tak?
Ojciec wytarł dłonie w ręcznik i przykucnął przed drzwiczkami do pieca. Sprawdził, czy szczelnie zamknięte.
– Wyprzedał się z wszystkiego i do Warszawy wyniósł. Stenia pojechała z nim, ma się rozumieć. Ludwik to jest pierwszej wody interesiarz, lepszy od Żyda, żadnej okazji nie przepuści. Eliza się szalenie martwi o brata, żeby on się o nią pomartwił choć raz w życiu…
Pola przyniosła krzesło bliżej pieca, usiadła, opierając kolana o ciepłe kafelki. Ojciec udawał, że szuka czegoś w szafkach kuchennych, otwierał drzwiczki, zamykał, wzdychał i mimochodem rzucił pytanie:
– Nie wolałaś przy rodzinie męża zostać?
– Dziś nie są już czasy na to, żeby coś woleć – odparła krótko. – Z mojego mieszkania z teściami żadnego pożytku by nie było. To ludzie nastawieni na przetrwanie, za co ich nie winię, ale ja nie umiałabym ukrywać się na piętrze kamienicy na Chłodnej do końca wojny.
– Kiedyś ty się taka harda stała? – Ojciec kręcił głową z niedowierzaniem.
Kobieta siedząca przy piecu nie była Polą, którą znał od dziecka, uczył jeździć konno i strzelać do zajęcy. Tamta była radosna, wszystkiego ciekawa, żywe srebro, ale nie była krnąbrna i nie zaciskała palców aż do białości, kiedy mówiła.
– Laleczką nigdy nie byłam. Teraz po prostu szukam drogi, szukam ludzi mnie podobnych – odparła.
– Do wojska chcesz się zaciągnąć? A gdzie to wojsko? Ani śladu po rządzie, po naczelnym wodzu, zostaliśmy sami.
– Dziś jest tak, jutro może być inaczej – powiedziała. – Nie będę wam robić kłopotu zbyt długo, muszę się tylko rozmówić z Edziem, już on będzie wiedział, jak mnie w drogę posłać.
– Edzio?! – prychnął ojciec. – W czym ci nasz Edzio może pomóc? Na koniach się zna i na zamienianiu ziemniaka w bimber, sprytny jest, oddany, ale chyba nie jest jakim tajnym kurierem z Algierii?
– Właśnie o spryt chodzi. Nie mogę mieć przed wami tajemnic, choć nie wiem, czy was nie narażam, opowiadając o swoich planach. Jeżeli nie chce hrabia wiedzieć, co zamierzam, to proszę mnie teraz powstrzymać.
Pola wstała i stanęła w lekkim rozkroku przed hrabią Morawskim, który był wciąż jeszcze przystojnym mężczyzną. Włosy, mimo skończonych pięćdziesięciu lat, nie zaczęły jeszcze siwieć, cerę miał zdrową, zaróżowioną, głęboko osadzone w czaszce oczy i bujny wąs. Patrzyli na siebie tak głęboko, jak tylko ludzie stojący na krawędzi wielkiego upadku potrafią. Nie było już wesołej dziewczynki biegającej z siatką za motylami, ani pana, który na polowanie zapraszał Lubomirskich, Ładów czy Stadnickich, tylko dwoje ludzi usiłujących ocenić, czy mają prawo ryzykować życie swoich bliskich.
Pola była lepszą konspiratorką niż hrabia Jerzy Morawski, ani jej powieka nie drgnęła, kiedy wymieniła służącego Edzia jako tego, który znałby sposób na zrealizowanie jej planów.
Kiedy dotarła do naszej wsi po wielodniowej wędrówce przez Polskę, nie przyszła prosto do dworskiej kuchni, żeby się przywitać. Przez dzień cały czekała, aż się ruch wokół folwarku i w obejściu wyciszy, żeby wywabić Edzia na pole. Znali się od dziecka. Chłopak do wszystkiego, mieszkał w tej samej wsi co Wawele i wszystko wiedział o Bronce, jej siostrze Jadwidze, mężu i dzieciach. Wiedział, jak żyli, do których świętych się modlili i kto im w czym pomagał, ale kiedy Pola przebywała we dworze, Edzio traktował ją po hrabiowsku, nie gorzej niż Seweryna czy Teofila. Pola miała w sobie coś tak niezwykłego, że ludzie odruchowo chcieli się jej kłaniać i usługiwać.
Edzio trzymał psy na podwórku, dwa wilczury i jeden pomieszaniec przybłęda. Zanim przyszli do nas Niemcy, psy biegały wolno, ale wraz z ograniczeniami dla mieszkańców dworu i folwarku, przyszły te dla zwierząt. Psy miały być uwiązane, nie wolno ich było puszczać ani na minutę! Od czasu do czasu Edzio brał swoją gromadkę do lasu, żeby się wybiegały, a ryzykował przy tym wiele. W końcu został przyłapany i przyszła kara za te jego samowolne działania wbrew rozkazowi. Żandarm z Ordnungspolizei, szczególnie okrutny i gorliwy, którego nazywaliśmy Krwawym Hansem, zastrzelił w 1941 roku wszystkie psy Edzia, a i do niego samego wymierzył i kazał liczyć do dziesięciu, zanim mu kulkę pośle. Gdyby nie interwencja naszego „dobrego Niemca”, Oberleutnanta Wehrmahtu, Oskara von Hagena, Edzio poszedłby do nieba wraz ze swoimi kochanymi psami.
– Kto tam? – Edzio uniósł latarnię i zaczął iść w kierunku klatki, w której mieszkały od kilku miesięcy wszystkie psy. Sam ją dla nich zbudował, a budy wyłożył od środka szmatami i słomą, żeby miały ciepło.
Pola wyszła z mroku wprost na niego.
– Jezusie Nazareński! Panienka Pola! – Głos Edzia natychmiast uspokoił warczące psy. – Cicho mi! Leżeć!
Pola zrobiła krok w przód.
– Witaj, Edziu…
– Ludzie świata! Żem się nie spodziewał takiego gościa po nocy. Niech panienka zachodzi do dworu, tylko tamtędy, od strony kuchni, na pokojach Niemcy siedzą. Rozgościli się jak u siebie, teraz już śpią, ino jeden wartownik stoi na froncie, ale on się z ganku nie rusza, boi się, cykor jeden – zaśmiał się Edzio. – Nie wszystkie one takie odważne, pod mundurem galarety…
– Muszę się pilnie rozmówić z Sewerynem – powiedziała. – Jest we dworze?
– Pewnie, że jest, zajął pokój po inżynierze wraz z paniczem Teosiem, ale tam już pogaszone i zamknięte. Jak się będę teraz dobijać, państwa wystraszę na śmierć i Niemców pobudzę. Część mieszka w oficynie, te ważniejsze z Wehrmachtu we dworze.
Pola spojrzała w stronę ciemnych okien dworu. Zastanawiała się przez chwilę, co zrobić.
– Przenocowałbyś mnie? – zapytała. – Może rano uda się Seweryna dyskretnie wywołać? Chodzi o to, żeby nikogo nie niepokoić. Rozumiesz?
Edzio zmrużył oczy i podniósł latarnię jeszcze wyżej.
– Prześpię się w stajni – zaproponowała, widząc, że się waha. – Poproszę cię o trochę wody, nic więcej mi nie potrzeba.
– Co to za czasy, żeby panienki z koniami spały – mruknął i ruszył w kierunku stajni.
Pola poszła za nim.
– Z daleka panienka przyszła?
– Idę z Warszawy.
– A tam wojna! Bomby lecą, że aż cała ziemia się trzęsie. Był u nas przedwczoraj pan Łada, wszystko opowiedział, strach było słuchać. Ich wojna we Warszawie zastała, trójkę dzieci tam do szkół posłali. To znaczy, mieli posłać, szkoły Niemcy zamknęli i wrócili pędem na Podole, ale jak tam Sowieci weszli, to znów pędem stamtąd uciekli i teraz wszystkie na kupie mieszkają we Frysztaku.
– Tutaj też Niemcy… – Pola westchnęła.
– Sztab jakiś tu mają, w każdym razie ruch jest od rana do nocy. Jula im musi gotować, choć jej to akurat płacą, ja Szkopom buty czyszczę i nocniki opróżniam, ale mi nie płacą. Będziemy się z Julą żenić za miesiąc, może panienka na nasze weselisko zostanie?
Pola się uśmiechnęła.
– Jula? Czy ja ją znam?
– Raczej nie. Jula przyszła do dworu pracować w to lato, jak panienka do Lwowa pojechała. Ona jest z ochronki, matka i ojciec pomarli wraz, jak pięć lat miała. Nasza pani ją przywiozła któregoś dnia i przyuczyła do pokojów posługiwać. Bardzo z niej zadowolona. – Edzio mówił to z dumą i gorącym sercem.
– Szczęściarz z ciebie! Tylko dobrze ją traktuj, jakby twoją panią była.
– A pewnie! To moje skarby jedyne.
Weszli do stajni. Od progu czuć było zapach słomy, skóry, suchego drewna i zwierzęcych oddechów. Pola lubiła tę mieszankę odorów, które ze sobą dobrze współgrały, zaciągnęła się mocno poczuciem bezpieczeństwa, jak wtedy, kiedy była dzieckiem. Tutaj ukrywała się przed zadawanymi jej pracami, wabiła Teosia, żeby siedział z nią na sianie i słuchał opowieści o dalekim świecie, który znała z książek, albo pięknych bajek o księżniczkach, świniopasach, czarownicach i zagubionych dzieciach.
– A państwo Morawscy zdrowi? Teo zdrowy? – zapytała, rozglądając się, gdzie by zorganizować sobie legowisko.
– Dziękować Najświętszej Panience, wszyscy dobrze się mają. Niech się położy na końcu, pusto tam jest. Nie dalej jak wczoraj Kastora nam zarekwirowali i już go pewnie nie oddadzą. Do woza go przywiązali i kazali ciągnąć… Ech… Szkoda mi śliny marnować na to, co oni tu wyrabiają. Wody przyniesę ze studni.
Edzio zabrał latarnię i nagle zrobiło się ciemno. Pola spojrzała w półokrągłe okna wysoko w murze. W jednym ukazał się księżyc i oświetlił przejście między zagrodami. Szła powoli, zaglądając do koni, zatrzymywała się przy tych, których nie znała, a do tych, które znała, Tundry, Ginger, Aresa i Pioruna, zaczęła przemawiać tak czule, że zaczęły nagle strzyc uszami i trzepać łbem z zadowoleniem.
– Pamiętasz mnie…? Pewnie, że pamiętasz… – Głaskała kark Ginger, pięknej sześcioletniej klaczy, którą Teoś dostał na prezent od ojca. Podarował ją Poli w nieformalnej ceremonii, w której tylko oni dwoje uczestniczyli. Była to jedna z wielu ich dziecinnych tajemnic.
Pola ściągnęła płaszcz i rozścieliła go w kącie. Podłożyła plecak pod głowę i przez chwilę patrzyła na drepczące w miejscu kopyta „swojej klaczy”. Zapach słomy i siana ją odurzył. Kiedy Edzio wrócił do stajni z garnuszkiem zimnej wody, Pola spała z głową wtuloną w ramię.