- W empik go
Moja rodzina na piętrze. Sekrety domu na Chłodnej - ebook
Moja rodzina na piętrze. Sekrety domu na Chłodnej - ebook
Urocza staruszka – Tosia Pogorzelska – doczekała kresu życia w swoim domu, tak jak chciała. Na uroczystości pogrzebowe przybyły osoby, które ją znały i z rozrzewnieniem będą wspominały jej mądrość życiową, dowcip i cięty język. Wśród żałobników znalazł się jednak ktoś całkiem obcy.
W tylnej ławce zasiadła wiekowa już Aleksandra Pasternak. Na ostatnie pożegnanie Tosi trafiła w zasadzie przypadkiem. Przyjechała bowiem z Warszawy za namową szalonej ciotki Aldony, która stwierdziła, że Pogorzelska pomoże Aleksandrze rozwikłać skrywaną od lat rodzinną tajemnicę… To właśnie tutaj kobieta rozpocznie swoją podróż w przeszłość i powróci do kamienicy, gdzie wszystko się wydarzyło…
„Moja rodzina na piętrze. Sekrety domu na Chłodnej” Magdy Louis to drugi tom uwielbianej przez czytelników powieści o losach Tosi Pogorzelskiej. Autorka, powracając do postaci i wydarzeń z poprzedniej części, snuje nową historię, która zaskoczy nawet największego wielbiciela ujmującej staruszki i jej ciotki Poli!
Kategoria: | Obyczajowe |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-91-8076-254-0 |
Rozmiar pliku: | 4,7 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Pogrzeb Antoniny Pogorzelskiej odbył się 19 grudnia 2011 roku. Tydzień wcześniej ciotka Aldona wręczyła mi jej adres zapisany na odwrocie koperty, w której otrzymała rachunek za gaz. O tym zawyżonym rachunku powiedziała więcej niż o kobiecie, do której rzekomo prowadzą nasze rodzinne tajemnice.
Aldona Rostocka przyszła do mnie z samego rana, kiedy jeszcze moje nogi nie chciały chodzić, a głowa nie wiedziała, co myśleć. Coraz więcej czasu potrzebowałam po opuszczeniu łóżka, żeby się przywitać z dniem. Rozruch następował powoli, najpierw filiżanka kawy z mlekiem, potem nieco bezmyślne patrzenie w kalendarz – ach, dziś już środa! Kiedy to zleciało! Nagle czas przyśpieszył, przeplatając dni tak szybko, że człowiek ledwie wyszedł z poniedziałku, a już nadciągał piątek zmieciony raz dwa przez sobotę. Na koniec porannego rytuału zamykałam się w łazience, żeby zmyć z siebie noc, która była podobna do wszystkich poprzednich. Tam, w zbyt dobrze oświetlonym lustrze, czekała na mnie więdnąca twarz, której nie udało się uratować kremem z kolagenem czy serum wzmocnionym witaminą E. Nie lubiłam rano patrzeć na swoje odbicie i w lustro spoglądałam przelotnie, aby tylko sprawdzić, czy moje zafarbowane na spokojny blond włosy zdążyły powstać z martwych. Zaczesywałam grzywkę równo z linią brwi, długie kosmyki zakładałam za uszy lub wiązałam w koński ogon. Długość moich włosów zmieniała się minimalnie od czterdziestu lat. Zawsze proste, obcięte jak od linijki, czasem ledwie sięgały ramion, czasem pozwalałam im rosnąć dalej. Ostre światło poranka nie jest łaskawe dla kobiet, szczególnie gdy jedna strona lustra powiększa czterokrotnie.
Od ciotki Aldony nie miałam żadnych wiadomości od dawna i często zastanawiałam się przed snem, gdzie się podziewa i czy zdrowa. Zbyt lekko ubrana jak na swój wiek, zasuszona starsza pani była młodszą siostrą mojej mamy Maryli. Przez ostatnich pięćdziesiąt lat widziałam ją zaledwie kilka razy przy okazji rodzinnych pogrzebów – tych nigdy nie opuszczała – albo ślubów, na które przyjeżdżała ubrana cała na biało, robiąc konkurencję pannie młodej. Jednego roku spędziłyśmy razem święta Bożego Narodzenia, a kiedy trafiłam do szpitala z zapaleniem wyrostka robaczkowego, pojawiła się przy łóżku, zanim lekarz dyżurny obejrzał wyniki krwi. Powiedziała wtedy, że wybrała się do mnie, aby mi złożyć życzenia z okazji moich siedemdziesiątych urodzin, choć wtedy do sześćdziesiątki brakowało mi dwa lata.
W marcu tego roku na przód wyskoczyła mi siódemka, ale ciotka Aldona przegapiła tę uroczystość i zjawiła się dopiero 12 grudnia z rozdartą nieuważnie kopertą z gazowni i sugestią, żebym się wybrała do Rzeszowa na spotkanie z niejaką Antoniną Pogorzelską, jeśli wciąż jeszcze gnębią mnie dziwne sny i przeczucia, że moi rodzice zabrali ze sobą do grobu kilka tajemnic rodzinnych. Sny były moje, ale przeczucia nie, to Aldona, odkąd pamiętam, rzucała aluzje, jednak nigdy nie powiedziała niczego ważnego, delektując się statusem strażniczki grzechów i pomyłek rodziny Rostockich. Lubiłam ciotkę, kiedy byłam małą dziewczynką, Aldonę uważałam za swoją przyjaciółkę. Spędzałyśmy ze sobą sporo czasu, a kiedy zaczęłam dojrzewać, objaśniała mi kobiece ciało oraz całą przerażającą męskość, która tylko czyhała, by się wedrzeć tam, gdzie boli najbardziej. Była moją pierwszą przewodniczką po mapie damsko-męskiego kontynentu i choć sama nie miała wielkiej wiedzy czy doświadczenia, dzieliła się ze mną przemyśleniami na temat chłopców, mężczyzn i starych dziadów. Wyrosłam z Aldony, jak się wyrasta z pary butów, ale wciąż była mi bliska. Jedyna żyjąca Rostocka łącząca mnie z młodością.
Jej wizyta trwała nie więcej niż pół godziny, odrzuciła zaproszenie na wspólny obiad, tłumacząc się brakiem czasu i nawałem spraw do załatwienia. Czego takiego pilnego musiała doglądnąć, nie zdradziła, nie ciągnęłam jej za język. Jej pojawienie się w moim mieszkaniu na Chłodnej wprawiło mnie w dziwny niepokój, mimo że dawno już przywykłam do jej ekscentryczności i nauczyłam się z nią postępować. Miałam świadomość, że nie jest całkiem zdrowa na umyśle i nie warto traktować jej słów ze śmiertelną powagą, jednak zazwyczaj udawało jej się mnie wciągnąć w tajemniczy świat, jaki kreowała. W każdej rodzinie między ciotkami, szwagrami, dziadkami krąży choć jedna osoba, o której mówi się, że ma nierówno pod sufitem. W naszej była to Aldona. Kto jej nie znał, dziwował się, że taka z wyglądu normalna dziewczyna jest wstanie robić takie rzeczy, a mówić jeszcze gorsze. A czy to trzeba od razu wyglądać na mordercę, geniusza czy wariata? Wystarczy to, co tam w środku ludzie ukrywają i w swoich schorowanych głowach noszą, wygląd do tego niepotrzebny. Aldona, jaką pamiętam z powojennych czasów, miała puszyste włosy, długie nogi i była bardzo chuda i prosta, bez wcięcia czy wygięcia, jak chłopak.
Moje narodziny w marcu 1940 roku zalepiły na chwilę broczącą ranę moich dziadków Anny i Ryszarda po śmierci ich ukochanego syna Tadeusza, brata bliźniaka mojej mamy. Tadeusz Rostocki rozpłynął się w wojennej mgle nad Bzurą i od jego martwych oczu niebo tam teraz bardziej błękitne, ale w tym samym czasie w kronikach rodzinnych pojawiłam się ja, Aleksandra Jagiełło. Kiedy się urodziłam, mama miała już dawno skończone dwadzieścia dziewięć lat i coraz głośniej w kamienicy wybrzmiewały szemrania sąsiadów, czy aby wszystko z Marylą i Władysławem jest w porządku, skoro siedem lat po ślubie nie doczekali się potomka. Plotkowanie na temat niepłodności ustało, kiedy wojenne trwogi zdominowały tematy rozmów przy stole i w sypialni. Początkowy entuzjazm i wiara w szybkie przegonienie wroga z Polski przy pomocy aliantów wygasły przed końcem roku.
Po kampanii wrześniowej z 1939 roku nie policzono jeszcze trupów, okaleczonych i jeńców, ale mówiło się, że blisko pół miliona mężczyzn nie wróciło do domu na święta Bożego Narodzenia, a setki tysięcy trafiło do niewoli na prycze w niemieckich obozach albo radzieckich łagrach. Wojna wybuchła tak nagle, że ludzie przez wiele miesięcy przyzwyczajali się do swojego tragicznego położenia i szło im to bardzo opornie, ponieważ karmili się nawzajem nadzieją, że ta zawierucha wojenna zaraz minie, zaginieni się odnajdą, a martwi zmartwychwstaną.
Moi dziadkowie tak właśnie wyobrażali sobie powrót swojego syna Tadeusza do domu na Chłodnej, że zstąpi z nieba którejś niedzieli i dopiero wtedy im opowie, co się z nim działo przez te smutne miesiące, należycie się wytłumaczy przed rodzicami, dlaczego nie dawał znaku życia. Tadeusz, jak poszedł we wrześniu walczyć z armią „Pomorze”, tak zniknął i wszelki słuch po nim zaginął. Może wzięli go do niewoli, może się ukrywa gdzieś za granicą albo na wsi? Może przeszedł granicę i przebywa teraz w Rumunii albo na Węgrzech? Jeszcze z początkiem grudnia 1939 roku zapewniali się nawzajem, że Ted na pewno w Wigilię się pojawi, wszak jest to największe święto rodzinne, dzień powrotów, niespodzianek i radosnych łez. W styczniu 1940 roku pojawił się w ich domu młody człowiek, nawet nie ściągnął kożucha, stojąc w progu, przekazał wiadomość o żołnierskiej śmierci Tadeusza Rostockiego. Moja mama Maryla była poza domem, gdy przyszedł posłaniec z tragicznymi wiadomościami, po powrocie do mieszkania zastała swoich rodziców siedzących na kanapie bez najmniejszego ruchu, jakby artyście malarzowi do obrazu pozowali. Szok ma różne etapy i przejawia się na najdziwniejsze sposoby: jedni płaczą, drudzy piją, jeszcze inni zastygają w galarecie rozpaczy i milkną. Mamie wystarczyło jedno spojrzenie na zamrożonych rodziców i od razu wiedziała, że musi to mieć związek z jej bratem. Maryla i Tadeusz nie byli do siebie podobni – on był postawnym, grubokościstym młodzieńcem, ona porcelanową lalką z rzęsami tak długimi, jak tylko aktorki filmowe miały. Tadeusz lubił być z przodu, w centrum uwagi, zabawiać rozmową i błyszczeć, Maryla najlepiej czuła się wtedy, gdy nikt na nią nie patrzył.
– Twój brat nie wróci do domu. – Głos Anny Rostockiej był zwyczajny, bez rozpaczliwej nuty, tylko oczy płakały, tak jak zawsze, bez jednej łzy. Aldona siedziała na podłodze, przytulona do nogi stołu, niczym wierny pies. Ani Aldony, ani Maryli moi dziadkowie nie kochali tak jak syna Tadeusza, którego można było pokazywać w Monte Carlo, Juracie czy Berlinie, wszędzie dobrze by się odnalazł i prezentował, szczególnie kiedy paradował w mundurze. Kiedy się tak nieprzyzwoicie jawnie kocha tylko jedno dziecko, trudno tym odrzuconym się dziwić, że nigdy nie przestają walczyć o jałmużnę uczucia u rodziców.
Gdyby Aldona była starsza i normalniejsza, z pewnością trzymałaby mnie do chrztu, ale tak się nie stało, jej rodzice zdecydowali się poprosić jakichś obcych, których rzekomo znali ze swojej młodości. Nikt ich więcej nie widział, nawet nie pamiętam, jakie nosili nazwisko. Podobno oboje zginęli wkrótce po moich chrzcinach w przypadkowej strzelaninie na ulicy Żurawiej, ponieważ hitlerowcy nie oszczędzali amunicji i dosyć chętnie używali swoich pistoletów, nawet na poprawienie nastroju czy dla zabawy. Cywilizowany naród chełpiący się tradycjami, zakorzenionym w genach honorem i geniuszem, naród artystów, myślicieli i wielkich przywódców zachowywał się w okupowanej Polsce jak psychopatyczny dzikus, od którego dzikszy był tylko człowiek radziecki, który nas wyzwalał. Mój ojciec nie mógł się pogodzić z tym, że Niemcom tak szybko wybaczono i zapomniano ich bestialstwo wojenne, za które ani nie przeprosili, ani nie zapłacili.
Aldona zniknęła z mojego życia, kiedy miałam piętnaście lat, i późniejsze jej powroty do Warszawy oraz spotkania ze mną mogłam wyliczyć na palcach jednej ręki, jednak każde z nich było ciekawe i ekscytujące. Pierwszy raz po długim okresie nieobecności przyjechała do mojego mieszkania w Szczecinie, chwaląc się latami spędzonymi w szpitalu psychiatrycznym, gdzie lekarze próbowali ją wyleczyć z szaleństwa i uciszyć te głosy, których nie słyszała w swojej głowie, ale gdzieś za uchem. Uznałam wówczas, że jest zabawna, zupełnie nic się nie zmieniła od czasów naszych dziecinnych zabaw i poważniejszych rozmów pełnych sekretów i sensacji. Mój mąż Stach był nieco przerażony jej bezpośredniością i manierą dosłownego nazywania zjawisk oraz ludzi, ale przyznał, że w tym jej nieokreślonym do końca szaleństwie bliżej Aldonie do anioła niż do wiedźmy. Mimo iż była moją ciotką, traktowałam ją bardziej jak bliską znajomą niż członka rodziny.
– Masz tu adres, nie zgub, ty ciągle coś gubisz, jedź do niej na rozmowę, dużo macie sobie do powiedzenia. – Położyła kopertę na stole i nacisnęła palcem wskazującym. Wciąż nosiła pierścionek z rubinem, który dostała od swojej matki na pożegnanie, kiedy wysyłała ją w 1942 roku do Krakowa. Dzięki temu niezbyt ładny, masywny pierścień nie przepadł w jakiejś niemieckiej albo rosyjskiej kieszeni. Moja mama również dostała od swojej matki pierścionek z dużym kamieniem jako zabezpieczenie, walutę na czarną godzinę, która w czasie wojny mogła wybić w każdej chwili. Przechowywałam ten pierścionek w kasetce wraz z obrączką Stacha, moją i pierścionkiem zaręczynowym, który nigdy mi się nie podobał, choć wykonany został przez znanego poznańskiego jubilera.
– Kim jest ta kobieta? – Nie śpieszyłam się z podniesieniem koperty.
– Wszystkiego się dowiesz, jak już sobie z nią porozmawiasz, to ja dopowiem resztę.
– Mam nachodzić obcą kobietę i wypytywać nie wiadomo o co i kogo? – Wzruszyłam ramionami. – To niedorzeczne.
Aldona spojrzała na zegarek i zmarszczyła czoło.
– Weź ze sobą zdjęcia rodzinne, przedstaw się ładnie panieńskim nazwiskiem i zobaczysz, jaka będzie reakcja. No nic, na mnie już czas, muszę pojechać sprawdzić, jak tam postępuje budowa Świątyni Opatrzności Bożej. Zrobisz, jak uważasz, więcej cię namawiać nie będę, to w końcu twoja sprawa, nie moja.
– Ale jaka sprawa?! – zapytałam poirytowana.
– Niech ci Antonina Pogorzelska opowie swoją historię i jej najbliższych osób, to ci się wszystko ułoży w całość.
– Skąd ty ją znasz? – naciskałam, ale ciotka Aldona nie miała zamiaru niczego więcej mi wyjaśniać. Zanim zdążyłam zadać kolejne pytanie, pożegnała się zdawkowo i wyszła.
Położyłam kopertę na stole i podeszłam do okna. Po kilku minutach wyszła z kamienicy i wolnym krokiem podeszła do samochodu zaparkowanego po drugiej stronie ulicy w miejscu, gdzie był permanentny zakaz zatrzymywania się. Ze zgrozą obserwowałam, jak wyciąga z kieszeni jesionki kluczyki, otwiera pilotem drzwi do czerwonego auta, po czym wsiada, kokosi się chwilę na siedzeniu, zapala światła i odjeżdża. Czy to jest zgodne z prawem, żeby kobieta lat osiemdziesiąt pięć prowadziła samochód? Czy ona w ogóle posiada prawo jazdy?
Nigdy nie byłam w Rzeszowie, nikogo tam nie znałam, tylko jedno wiedziałam – że mają lotnisko, ponieważ kilka lat temu w samolot, którym z Istambułu leciał mój syn Marek, uderzył piorun i musieli lądować na lotnisku w Jasionce pod Rzeszowem. Do Warszawy wszystkich pasażerów feralnego lotu przywieźli autokarami. Na miejscu okazało się, że mało który mężczyzna dojechał trzeźwy, tak im to przymusowe lądowanie nerwy zszargało. O tym, że mężczyźni są słabsi psychicznie niż kobiety, mówią statystyki samobójstw, a drobne wydarzenia potwierdzają.
Nie zamierzałam jechać do Rzeszowa tylko dlatego, że ciotka Aldona miała jakieś kolejne widzenie, które, znając ją, mogła następnego dnia odwołać, ale zanim położyłam się spać, sprawdziłam, czy jest połączenie lotnicze między Warszawą a Rzeszowem. Było, trzy razy dziennie. Obudziłam się o czwartej rano z bólem głowy, pleców i szyi, czułam, jak skrada się do mnie przeziębienie albo, co gorsza, grypa, która zabija starszych ludzi, a młodszym może poważnie uszkodzić mięsień sercowy. Wyczekałam do siódmej i zadzwoniłam do Marka.
– To może być grypa – powiedziałam.
Syn lekarz westchnął tak głośno, że musiałam odsunąć słuchawkę od ucha.
– Skoro mama już wie, co jej dolega, to po co mama do mnie dzwoni?
– Żebyś mi coś przepisał. Nie mogę teraz chorować.
– Gorączka?
– Nie mierzyłam.
– Bóle stawów?
– Mam zawsze.
Marek krzyknął do kogoś w głąb mieszkania, żeby nie robić mu kawy, bo i tak nie zdąży wypić. Zabierałam jego cenny czas przed wyjściem do szpitala, ale Marek był grzeczny i nawet kiedy doprowadzałam go do szewskiej pasji, panował nad kotłującymi się w środku emocjami. Nie robiłam tego specjalnie, starzałam się i coraz bardziej potrzebowałam dzieci w moim życiu, natomiast one potrzebowały mnie coraz mniej.
– Mamo, proszę, jedź do swojej przychodni, niech cię zbada ta twoja lekarka… jak jej tam jest?
– Olszańska.
– No właśnie, Olszańska. Niech cię przynajmniej osłucha.
– To jest bardzo dobra lekarka. I wolna… – Nie mogłam przepuścić okazji, żeby ponownie nie spróbować zeswatać mojego syna z panią doktor z przychodni rodzinnej.
– Natomiast ja jestem bardzo zajęty, naprawdę muszę już lecieć. Zmierz temperaturę, weź paracetamol, napij się gorącej herbaty. Napisz potem, jak się czujesz, ale najlepiej by było, gdybyś jednak poszła do lekarza.
– Ty jesteś lekarzem.
– Ortopedą jestem, nie leczę przeziębień. Gdyby coś, ewentualnie po dyżurze wpadnę. – Posłał mi telefonicznego całusa i rozłączył się.
Nie chciałam go do siebie fatygować, wystarczyło, że z nim chwilkę porozmawiałam, i od razu mi się polepszyło. Jeżeli miałam komuś powiedzieć o wizycie Aldony i tym adresie, jaki mi wręczyła, to tylko Markowi. Wieczorem siłą woli wywołałam lekką gorączkę, którą wzmocniłam kaszlem w słuchawkę, co ostatecznie przekonało mojego syna, że powinien wpaść i sprawdzić, jak się czuję. Przyjechał w porze kolacji, więc czekały na niego zapiekanki z kiełbasą i pieczarkami pod grubą warstwą roztopionego sera.
– W zasadzie nie jem pieczywa. – Podniósł ciepłą kromkę do ust i powąchał. – Ale jestem potwornie głodny. Od rana nie było czasu zjeść. W zimie ostre dyżury są naprawdę ostre. Ludzie wywracają się, spadają ze schodów, łamią się w każdym możliwym miejscu. Wolałbym, żebyś siedziała w domu do wiosny.
Patrzyłam, jak je. Z przyjemnością, zachłannie, ani okruszek się nie zmarnował. Kiedy skończył, wypił łyk gorącej herbaty i przysiadł się obok na kanapie.
– A teraz mów, po co naprawdę mnie tu zwabiłaś. Posłuchaj, nie musisz na siłę chorować, wiele razy cię o to prosiłem, niestety bezskutecznie, przecież możesz po prostu powiedzieć: Marku, przyjedź, czuję się samotna… Czy kiedyś ci odmówiłem?
– Oczywiście, że nie – zapewniłam. – Ja się w ogóle nie czuję samotna, nie o to się rozchodzi. Obaj jesteście dla mnie dobrzy, i ty, i Kuba, zawsze na zawołanie, grzech by było narzekać, ale mam wyrzuty sumienia, kiedy odciągam was od zajęć.
Marek wzniósł oczy do nieba i skrzywił się. Mimo upływu czasu wciąż tak samo reagował na dźwięk imienia swojego przyrodniego brata. Opadły mu kąciki ust, a zaraz potem je zacisnął i szybko odwrócił głowę, żebym nie musiała patrzeć na jego niechęć. Najprościej byłoby powiedzieć, że moich synów zrujnowała kobieta, ale tak naprawdę to winę za rozpad małżeństwa Marka można podzielić na trzy równe części między jego żonę Anetę, brata Kubę i jego samego. Ale to tylko mój osąd tego, co między nimi zaszło. Grający główne role w tym dramacie moi synowie oraz ich żona, konsekwentnie od sześciu już lat, przerzucali się winą jak gorącym kartoflem. Jako rodzina nie podnieśliśmy się po upadku jednego związku, tym samym nie doszliśmy do miejsca narodzin nowego i tak się to wszystko kisiło jak sierpniowe ogórki.
– Pamiętasz moją ciotkę Aldonę?
– Trudno o takiej ciotce zapomnieć… Niby się jej nie bałem, kiedy byłem dzieckiem, ale zostać z nią sam na sam w pokoju to wolałbym nie. Odwiedziła cię?
Skinęłam głową. Marek roześmiał się.
– Najwyraźniej robi tour po rodzinie. Pojawiła się w moim szpitalu przedwczoraj i powiedziała na dyżurce, że jestem jej synem… domagała się natychmiastowego zoperowania haluksów w obu stopach naraz. Dziewczyny opowiadały, jak staruszka rozsiadła się na wersalce w pokoju pielęgniarek, ściągnęła buty, skarpetki i zademonstrowała bolące kości, przez które nie może ostatni raz iść z pielgrzymką do Częstochowy. One cię znają, więc nie uwierzyły w wersję o matce, ale też bały się ją pogonić. Ja w tym czasie stałem na bloku, operowałem dwóch pacjentów z rzędu, dopiero po dwunastej skończyłem i już się nie spotkaliśmy. Ciotka Aldona poszła sobie, znudzona czekaniem na swojego wyimaginowanego syna. Wprawdzie się nie przedstawiła, ale kto inny mógłby odwalić taki cyrk?
– Tylko ona – przytaknęłam. – Pielgrzymka do Częstochowy? Po wyjściu ode mnie pojechała patrzeć na budowę Świątyni Opatrzności Bożej, choć Aldona, jaką znałam całe życie, bała się Kościoła jak diabeł wody święconej. Ludzie z wiekiem umizgują się do Pana Boga, pewnie ze strachu, że po śmierci zostaną na lodzie. Dobrze, że Aldona stała się religijna, bezpiecznie jest należeć do jakiejś organizacji na stare lata.
Marek wyciągnął telefon i sprawdził, kto się do niego tak usilnie dobija.
– Niepotrzebnie dałem numer jednej pacjentce, wypisuje do mnie wiadomości, od których gorąco się robi. Tak, o czym, żeśmy rozmawiali?
– O nawróceniu ciotki Aldony – odparłam. – Powiem ci jedno, ona nie jest aż taką wariatką, na jaką się kreuje. Doskonale wie, że nie jesteś jej synem, ale z jakichś powodów lubi od czasu do czasu wywołać sensację, zapewne po to, abyśmy nie zapomnieli o jej istnieniu. – Wzięłam z regału kopertę z adresem, którą zostawiła Aldona. Podałam Markowi.
– Rzeszów? – Zdziwił się. – Znałem kiedyś dziewczynę z Rzeszowa, studiowaliśmy razem, za mądra była dla mnie.
Miałam na końcu języka, że powinien był się z nią żenić, to by potem nie wpadł w sidła niezbyt mądrej Anety, ale powstrzymałam się.
– Wie mama, gdzie Aldona teraz mieszka?
Nie wiedziałam, ale podejrzewałam, że wciąż ma mieszkanie tam, gdzie ją leczono psychiatrycznie.
– Niewykluczone, że w Świeciu. W kujawsko-pomorskim. Dawno temu moi rodzice umieścili ją na jakiś czas w szpitalu psychiatrycznym, najstarszym w Polsce. Kiedy ją wypuścili nieco podleczoną, Aldona postanowiła zostać w tym mieście i wydaje mi się, choć pewności nie mam, bo rodzice ze wszystkiego robili tajemnicę, że kupili jej tam mieszkanie. To było w latach pięćdziesiątych, dopiero pod koniec lat sześćdziesiątych ciotka Aldona powróciła. W takim stylu, jak się z zagranicy powraca.
Marek odłożył kopertę.
– Masz jakieś przypuszczenia, kim jest ta kobieta? Pogorzelska? Pierwsze słyszę…
– Nie wiem. Nic mi to nazwisko nie mówi i prawdę powiedziawszy, trochę się martwię, że Aldona wyreżyserowała jakąś aferę i mnie do niej wciąga. Ona twierdzi, że moja metryka urodzin została podrobiona. Nie wiem, na jakiej podstawie, ale już drugi raz mi o tym mówi. Wpadła w odwiedziny, niezapowiedziana jak zwykle, wypiła litr herbaty i na do widzenia rzuciła przez ramię „twoja nieprawdziwa metryka”. Jedno trzeba jej przyznać, znała różne sekrety naszej rodziny, podsłuchane, wyniuchane, niedopowiedziane, ale znała. Przykładów mam aż nadto.
– To jest jakiś absurd. Jakie znowu sekrety? – irytował się Marek. – Chyba nie masz zamiaru w środku zimy jechać do Rzeszowa śladem szaleństwa Aldony?
Podeszłam do drzwi, zapaliłam górne światło i raz jeszcze obejrzałam kopertę, jakby to był jakiś ważny dokument.
– Wszyscy umarli, jedynie Aldona została z tamtych czasów, jeśli ktoś coś wie, to tylko ona.
– Co wie?! – Marek był coraz bardziej zdenerwowany. – Czego ty szukasz? Za chwilę pomyślę, że z tobą też jest coś nie halo. Szkoda, że się z nią nie spotkałem w szpitalu, może i mnie dałaby jakiś adres z drugiego końca Polski, gdzie pogrzebana jest tajemnica mojego pochodzenia.
– Twoje pochodzenie mogę potwierdzić z jednego włosa, gdybyś miał jakieś wątpliwości. Ach, trudno mi to wyjaśnić, jak tak nade mną stoisz i wypatrujesz symptomów nadciągającej choroby psychicznej, ale powiem ci jedno, coś mnie od dawna uwiera w moim życiorysie.
Marek usiadł przy stole i złożył obie dłonie jak do modlitwy.
– Mamo, rozmawiałaś z kimś jeszcze na ten temat?
– Nie mam takiego zamiaru. Kuba by się ze mnie śmiał jeszcze głośniej niż ty.
– A z Kazią, twoją serdeczną przyjaciółką?
Jeżeli prawdą jest, że przeciętnie człowiek kłamie nawet i dwieście razy na dobę, to ja zaniżałam statystyki, bo tego dnia skłamałam tylko raz.
– Nie. Tylko ty wiesz i ciebie się pytam, czy powinnam jechać.
Marek skończył niedawno czterdzieści sześć lat. Przytył od rozstania z Anetą chyba z dziesięć kilogramów, tłuszczyk oblepił mu twarz, ramiona i uda, szczęśliwie ominął okolicę pasa. Jego ciemne, falowane jak spod lokówki włosy zaczęły siwieć na skroniach, zęby nie stały już tak równo jak kiedyś, ze skóry wypłukał się zdrowy kolor, a na twarzy pojawił się odcień tektury. Mimo to był wciąż bardzo przystojny i silny, do takich mężczyzn kobiety wzdychają, właśnie z takimi chcą wić gniazda i brać kredyty, przy takich czują się bezpieczne i spełnione. Wiele razy zastanawiałam się, jakim mężczyzną stałby się ojciec Marka, gdyby mu było dane pożyć dłużej niż trzydzieści lat. Byłam żoną młodzieńca, który nigdy nie zdążył stać się mężczyzną, choć wtedy myślałam, że oboje jesteśmy dorośli. Dziś, patrząc na swojego młodszego syna Kubę, widzę, że zmiana chłopca w mężczyznę rzadko udaje się przed czterdziestką. Oni się wszyscy tak długo bawią, odkładają w nieskończoność moment założenia długich portek, wzdrygają przed ciężarem odpowiedzialności za drugą osobę, sami za siebie nie bardzo chcą odpowiadać, tak długo jak się da.
Marek zdjął kurtkę z oparcia krzesła. Prosiłam go wiele razy, żeby wieszał okrycie w przedpokoju, ale wciąż używał krzesła albo kanapy zamiast wieszaka.
– Tak się zastanawiam, czy nie powinniśmy się ciotką Aldoną zaopiekować? To jest jednak staruszka, sama jak palec na świecie.
Poszłam za nim do przedpokoju.
– Odkąd pamiętam, wszyscy w rodzinie martwili się o Aldonę, chcieli się nią opiekować, chronić, ale ona miała inny pomysł na swoje życie i zawsze nam umykała. Chowała się i zjawiała tylko wtedy, gdy te słynne głosy w jej głowie tak zarządziły. Jakkolwiek to zabrzmi, ciotka nie sprawia wrażenia osoby potrzebującej. Przyjechała do mnie samochodem. Trzyma się prosto, wygląda rześko.
– To samo powiedziały pielęgniarki.
– Aldona nie zaznała trudu małżeństwa i macierzyństwa, a to kobiety w pierwszej kolejności rujnuje.
– Och, już nie przesadzaj, tobie nie zaszkodziły dwa małżeństwa i dwa porody. Wyglądasz świetnie!
Nadstawiłam policzek do pocałunku. Marek pachniał szpitalem i jedną ze swoich pielęgniarek, chyba tą brunetką na chudych nogach.
– Daj sobie spokój z tym śledztwem, święta idą, zaplanuj coś miłego, upiecz kruche ciasteczka, cokolwiek, ale tamto odłóż.
– Dobrze, synu, dobrze…
Każdy dzień zaczynałam rozważaniem, czy powinnam jechać do tej kobiety, budziłam się w nocy i dalej dręczyłam się tą myślą, a potem przyszedł impuls. Nie była to kwestia przypływu energii, ale zwykła ciekawość. Poza tym nie miałam nic ciekawszego do roboty. Nie mówiąc Markowi, po prostu poleciałam LOT-em do Rzeszowa. Kazia była nie mniej podniecona ode mnie, oczywiście zdradziłam jej, co zamierzam. Moja przyjaciółka nigdy mnie ani moich decyzji nie krytykowała i mogłam ją kochać bez ograniczeń. Przyjaźń przyszła z czasem, kiedy miałam dziesięć lat, a Kazia pięć; ja byłam córką w rodzinie, która płaciła za sprzątanie domu, Kazia była córką pani, która ten dom sprzątała – nie spodziewałyśmy się, że taka znajomość przekształci się w bezcenną przyjaźń.
Wylądowałam w Rzeszowie przed południem. Taksówka przywiozła mnie pod sam blok. Na tym osiedlu wszystkie kolorowe kloce oznaczono ogromnymi cyframi, widocznymi z daleka. Może zamysł spółdzielni był taki, żeby przyjezdnym łatwiej było się odnaleźć lub miały stanowić udogodnienie dla przyuczających się do zawodu listonoszy. Rozejrzałam się dookoła. Architektura bloków i całego „obejścia” wskazywała na lata pięćdziesiąte, kiedy królował socrealizm, który bardzo mi się podobał i miałam ogromny sentyment do tych kanciastych budowli zdobionych gzymsami, parapetami i balkonami. Weszłam po schodkach do bloku za jednym podejściem, zachowując ostrożność, co obiecałam mojemu synowi, ponieważ przynajmniej raz w tygodniu na oddział przywożono mu staruszkę, która się wywróciła, poślizgnęła albo padła tak ja stała bez jasnej przyczyny.
Drzwi do klatki były zamknięte, a na drzwiach wisiała klepsydra. Pogrzeb Antoniny Pogorzelskiej, kochanej mamy i babci, odbędzie się 19 grudnia o godzinie 12.00 na cmentarzu w Zwięczycy. Dotknęłam papieru w miejscu, gdzie wydrukowany był krzyżyk i w tym momencie ktoś z drugiej strony pchnął drzwi. Cofnęłam się przestraszona. Kobieta miała na głowie prawdziwy moher turkusowego koloru i kraciasty, męski szal zawinięty wokół szyi. Nie powiedziała „przepraszam”, ale zatrzymała się i stałyśmy w milczeniu obok siebie zapatrzone w klepsydrę. To ja odezwałam się pierwsza.
– Znała ją pani?
– Jak miałam nie znać? To była moja sąsiadka przez ścianę.
Mruknęłam: „aha” i spojrzałam w górę.
– Balkony mamy z drugiej strony bloku – wyjaśniła. – Bardzo żeśmy się lubiły z Tosią, choć ona miała różne swoje… obyczaje i przyzwyczajenia, co nie każdemu pasują, ale przymykałam oko, w końcu kobiecina dziesięć lat starsza ode mnie. Na starość ludzie dziwaczeją, ale sami tego nie wiedzą, tylko sąsiadom i rodzinie problemy stwarzają.
Spojrzałam uważniej na moją rówieśnicę.
– Nie wiem, dlaczego tu napisali lat osiemdziesiąt – brodą wskazała klepsydrę – przecież Pogorzelska miała osiemdziesiąt jeden, i to skończone. Pewnie Jacek coś pokręcił, rządził się u niej w domu, jakby u siebie był i w te ostatnie dni latał po klatce jak kot z pęcherzem, mało mnie nie wywrócił na schodach.
– Jacek to wnuk pani Pogorzelskiej? – weszłam jej w słowo.
– A gdzie tam! Po sąsiedzku mieszka, na górze. Jego matka powiesiła się w piwnicy, to niech sobie pani wyobrazi, co to za element… Przykleił się do Tosi jak rzep do psiego ogona, nie zdziwiłabym się wcale, gdyby się okazało, że wycyganił od staruszki jakieś pieniądze w testamencie. Przesiadywał u niej godzinami, wyjadał z lodówki i bezczelnie się do sąsiadów odnosił. Pewnie Tosia pani o mnie wspominała, jestem, to znaczy byłam, jej serdeczną koleżanką. Nazywam się Gierek. A pani z jakiej dalszej rodziny? Nigdy tu pani nie widziałam.
Zmieszałam się. Sąsiadka wydała mi się antypatyczna i zbyt agresywna w tej potrzebie prowadzenia dochodzenia i ocenach innych. Sączyła się z niej gorycz, która szuka ujścia przy każdej okazji, nie zważając, na kogo krople żalu kapią. Takie kobiety, wypełnione po brzegi pretensją i wyimaginowanym poczuciem krzywdy, zawsze trzeba omijać z daleka, żeby człowiek nie przesiąknął tą ich ponurą aurą.
– Idzie pani na pogrzeb? – zapytałam, ignorując jej pytanie.
– No przecież. Tyle lat się znałyśmy, trzeba się pomodlić za biedaczysko.
Spojrzałam na zegarek. Dochodziła dwunasta. Gierkowa również sprawdziła godzinę na swoim zegarku.
– Czekam na syna, ma mnie w jedną stronę zawieźć na cmentarz, potem może się z kimś zabiorę do miasta. Miał być godzinę temu, ale zatrzymali go w szpitalu. On lekarzem jest…
– Daleko jest do cmentarza? Nie jestem stąd, więc się zastanawiam, czy nie pojechać na pogrzeb, skoro już przyjechałam – powiedziałam i zaraz tego pożałowałam.
Gierkowa poprawiła kosmyk włosów, wsuwając go pod puszysty beret.
– Znaczy pani nie wiedziała, że Tosia umarła?
– Prawdę powiedziawszy, nie wiedziałam. Przyjechałam w odwiedziny. Jestem z Warszawy.
Pokiwała głową. Była zadowolona, że jest w tym momencie ważniejsza ode mnie, ponieważ wie więcej o zmarłej, ale nie dałam jej tej satysfakcji i nie ciągnęłam za język. Zgodnie z moimi przewidywaniami, nie wytrzymała dłużej niż pół minuty.
– Tosia umarła w piątek, siedzieli przy niej wszyscy, córka była, syn, wnuczka, na klatce ruch taki jak na skrzyżowaniu. Wchodzili, wychodzili, drzwiami trzaskali, potem lekarz przyjechał ze dwa razy, ale babki nie wzięli, pewnie trzeba było, jednak co szpital to szpital, no i po kilku dniach umarła. Na serce podobno, dokładnie nie wiem, tylko z Jackiem rozmawiałam, ale on nieznośny jest, nic mi nie chciał powiedzieć. Agnieszka, wnuczka Pogorzelskiej, w samochodzie siedziała, kiedy on klepsydrę wieszał. Nie wysiadła, żeby choć dzień dobry powiedzieć. W tej Anglii się taka harda zrobiła, wywyższa się. Nie wiadomo, co teraz będzie z mieszkaniem, komu przypadnie? Ciekawe, kogo z Pogorzelskich będę miała za sąsiada? Żeby się tylko ta druga wnuczka Lilka nie chciała tu wprowadzić ze swoim czarnym dzieckiem… Chyba pani słyszała, że Zuzanny córka ma dziecko z Murzynem?
Zeszłam wolno po schodach, trzymając się poręczy. Zdjęłam rękawiczki i wyciągnęłam z torebki telefon.
– Zadzwonię po taksówkę – wyjaśniłam zaglądającej mi przez ramię kobiecie. Odwróciłam się do niej plecami.
– Może się pani z nami zabrać, po co to przepłacać na taksówkę. O! Syn już jedzie!
Pod blok zajechał mercedes zabrudzony błotem po sam dach. Warunki na drodze były trudne, topniał śnieg, błoto czyhało na przechodniów i samochody, ale kierowca tego auta musiał chyba po leśnych wertepach jeździć, żeby doprowadzić pojazd do takiego stanu. Gierkowa, nie oglądając się na mnie, ruszyła w kierunku auta. Dopiero kiedy otworzyła drzwi, zorientowała się, że wciąż stoję pod klatką. Podniosłam rękę i wykonałam gest mówiący „jedźcie beze mnie”. O dziwo, zrozumiała. Wsiadła na przedni fotel i odjechali.
Zanim zadzwoniłam po taksówkę, zrobiłam aparatem zdjęcie klepsydry i wysłałam wiadomość do mojej Kazi, ponieważ wiedziałam, że siedzi jak na szpilkach i czeka na wiadomość z mojej podróży. Napisałam: „Kobieta nie żyje. Wracam z niczym”. Kazia natychmiast odpisała: „Niech spoczywa w pokoju, a ty wracaj szczęśliwie”.
Od bramy głównej do cmentarnej kaplicy prowadziła wydeptana ścieżka przykryta cienką warstwą zmarzniętego śniegu. Cmentarz położony był na łagodnym wzniesieniu, skąd można było patrzeć na kawałek miasta w oddali, nowo pobudowane domy, niezagospodarowane jeszcze pola i bezlistne drzewa. Ładna okolica, nawet w zimie. Zatrzymałam się na ostatnim schodku przed kaplicą cmentarną i przez moment nasłuchiwałam śpiewów dochodzących z wewnątrz. Msza żałobna już się rozpoczęła, więc kiedy uchyliłam drzwi, ludzie stojący z tyłu odwrócili się jak na komendę. Nie zważając na ciekawskich, przeszłam dalej, trzymając się prawej strony kaplicy. Przed ołtarzem, na skomplikowanej drewnianej konstrukcji, stała trumna z jasnego drewna. Spojrzałam ukradkiem na lewą stronę, gdzie na krzesłach i ławkach siedzieli członkowie najbliższej rodziny ubrani we wszystkie odcienie czerni. Nie sposób było odgadnąć, kto syn, kto zięć, która to córka, a która synowa, jedynie dwie młode dziewczyny bez nakryć głowy wyglądały na wnuczki pani Pogorzelskiej. Były w podobnym wieku, ładne, szczuplusieńkie, gładko uczesane z przedziałkiem na środku. Za nimi siedziały starsze panie i młody chłopak, który nie podnosił głowy ani na moment. W trzecim rzędzie wypatrzyłam Gierkową, jej pierzasta czapka górowała nad innymi kapeluszami i beretami. Nie było to zbyt duże zgromadzenie żałobników, w kaplicy nie doliczyłam się więcej niż pięćdziesiąt osób. Starszych ludzi nie żegnają tłumy, starsi ludzie chowają się nawzajem, a czym starsi, tym ich przy trumnie mniej. Nie sposób w takiej chwili nie pomyśleć o własnym pochówku.
Przeżegnałam się i zaczęłam uczestniczyć we mszy, którą ksiądz odprawiał w przyśpieszonym tempie. Zjadał słowa, energicznie gestykulował, fruwały kartki z jego modlitewnika i księgi rozłożonej nad ołtarzu. W kaplicy panował chłód, jakbyśmy w środku grobowca stali. Ministranci i organista założyli komże na grube kurtki, a ich zaczerwienione uszy wyglądały na odmrożone. Czułam, jak drętwieją mi palce u stóp, miałam na nogach skórzane kozaki, a w nich stopy w cienkiej pończosze. Nie byłam stosownie ubrana na tę okazję, jednak dzięki mojemu brązowemu płaszczowi nie wyróżniałam się na tle pozostałych osób modlących się o wieczny spokój dla Antoniny. Podczas krótkiego kazania ksiądz wspomniał w kilku słowach zmarłą gotowym tekstem nadającym się dla każdej babci i matki, która swoje w życiu przeszła, a mimo to pozostała w zgodzie z nauką Pana. I Pan ją teraz do siebie zaprosił na wieczne obcowanie z nim i z jego zastępami aniołów. Organista uderzył w klawisze, choć miałam wrażanie, że księżulek coś jeszcze chciał dodać do mowy pożegnalnej, bo dźwięki zastały go z otwartymi ustami i chwilę trwało, zanim je zamknął. Kiedy rozdawał komunię, pod ołtarz podeszła tylko jedna kobieta i jeden mężczyzna z ławki najbliższej rodziny, pozostali pospuszczali głowy, żeby nie napotkać spojrzeń tych, którym udało się nie zgrzeszyć między ostatnią spowiedzią a mszą pogrzebową. Ja również nie ruszyłam się z miejsca, ostatni raz u spowiedzi świętej byłam czterdzieści trzy lata temu…
W mężczyznę siedzącego obok wnuczek, który nie przyjmował komunii, wpatrywałam się tak intensywnie, że w końcu ściągnęłam go wzrokiem, przez krótką chwilę patrzyliśmy na siebie poprzez szerokość kaplicy i oboje w tym samym momencie ukłoniliśmy się sobie. Następnie nasze głowy odwróciły się w drugą stronę. Zaraz potem zrobił się ruch i ministranci oraz pracownicy domu pogrzebowego, których wcześniej nie zauważyłam, zaczęli podnosić z posadzki wieńce, żeby zrobić przejście dla trumny. Nikt z rodziny nie zerwał się z miejsca, żeby ją dźwignąć, to była robota dla panów w czarnych płaszczach, a kiedy już wsparli trumnę na swoich ramionach, pozostali ruszyli gęsiego w kondukcie. Wnuczki szły pierwsze, trzymając się pod rękę, obie, mimo braku słońca, pochowały zapłakane oczy za ciemnymi okularami. Wyższa coś szepnęła niższej do ucha, zerknęły na bok i skinęły na chłopaka, który siedział za nimi podczas mszy. Ten przyśpieszył kroku i znalazł się tuż obok nich, zaraz za nim przepychała się na przód Gierkowa. Była tak zajęta walką o dobrą pozycję w procesji żałobników, że nawet mnie nie zauważyła, choć nasze ramiona otarły się przelotnie przy wyjściu z kaplicy.
Wyszłam na dwór jako jedna z ostatnich. Odprowadziłam wzrokiem drepczący wolno kondukt do miejsca w drugiej alejce, gdzie rozpostarty był zielony baldachim, a pod nim otwarty, świeżo wykopany dół. Cóż to za barbarzyństwo tak ludzi ziemią zasypywać! Nie podeszłam bliżej, patrzyłam z daleka, jak wszyscy gromadzą się wokół trumny i patrzą pod nogi, choć to taki moment, że raczej by się powinno zerkać w niebo, nie w dół. Cała scena była nierealna, moja obecność na pogrzebie obcej osoby wydała mi się jak wyjęta z czarnej komedii. Kiedy samolot z Warszawy wylądował w Jasionce, czułam przypływ energii i podniecenie, najzwyczajniej cieszyłam się na to, co odkryję, choć zdrowy rozsądek podpowiadał, że najpewniej wrócę z niczym. Ale ja się nie bałam, naprawdę się cieszyłam i dopiero teraz, gdy patrzyłam, jak spuszczają na sznurach jej trumnę, dotarło do mnie, że może już nigdy się nie dowiem, dlaczego kiedyś śnili mi się ci ludzie, których dopiero dziś spotkałam po raz pierwszy w życiu.