Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

  • Empik Go W empik go

Moja rodzina na piętrze. Sekrety domu na Chłodnej - ebook

Data wydania:
5 września 2024
Ebook
42,90 zł
Audiobook
42,90 zł
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Moja rodzina na piętrze. Sekrety domu na Chłodnej - ebook

Urocza staruszka – Tosia Pogorzelska – doczekała kresu życia w swoim domu, tak jak chciała. Na uroczystości pogrzebowe przybyły osoby, które ją znały i z rozrzewnieniem będą wspominały jej mądrość życiową, dowcip i cięty język. Wśród żałobników znalazł się jednak ktoś całkiem obcy.

W tylnej ławce zasiadła wiekowa już Aleksandra Pasternak. Na ostatnie pożegnanie Tosi trafiła w zasadzie przypadkiem. Przyjechała bowiem z Warszawy za namową szalonej ciotki Aldony, która stwierdziła, że Pogorzelska pomoże Aleksandrze rozwikłać skrywaną od lat rodzinną tajemnicę… To właśnie tutaj kobieta rozpocznie swoją podróż w przeszłość i powróci do kamienicy, gdzie wszystko się wydarzyło…

„Moja rodzina na piętrze. Sekrety domu na Chłodnej” Magdy Louis to drugi tom uwielbianej przez czytelników powieści o losach Tosi Pogorzelskiej. Autorka, powracając do postaci i wydarzeń z poprzedniej części, snuje nową historię, która zaskoczy nawet największego wielbiciela ujmującej staruszki i jej ciotki Poli!

Kategoria: Obyczajowe
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-91-8076-254-0
Rozmiar pliku: 4,7 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

Roz­dział 1

Po­grzeb An­to­niny Po­go­rzel­skiej od­był się 19 grud­nia 2011 roku. Ty­dzień wcze­śniej ciotka Al­dona wrę­czyła mi jej ad­res za­pi­sany na od­wro­cie ko­perty, w któ­rej otrzy­mała ra­chu­nek za gaz. O tym za­wy­żo­nym ra­chunku po­wie­działa wię­cej niż o ko­bie­cie, do któ­rej rze­komo pro­wa­dzą na­sze ro­dzinne ta­jem­nice.

Al­dona Ros­to­cka przy­szła do mnie z sa­mego rana, kiedy jesz­cze moje nogi nie chciały cho­dzić, a głowa nie wie­działa, co my­śleć. Co­raz wię­cej czasu po­trze­bo­wa­łam po opusz­cze­niu łóżka, żeby się przy­wi­tać z dniem. Roz­ruch na­stę­po­wał po­woli, naj­pierw fi­li­żanka kawy z mle­kiem, po­tem nieco bez­myślne pa­trze­nie w ka­len­darz – ach, dziś już środa! Kiedy to zle­ciało! Na­gle czas przy­śpie­szył, prze­pla­ta­jąc dni tak szybko, że czło­wiek le­d­wie wy­szedł z po­nie­działku, a już nad­cią­gał pią­tek zmie­ciony raz dwa przez so­botę. Na ko­niec po­ran­nego ry­tu­ału za­my­ka­łam się w ła­zience, żeby zmyć z sie­bie noc, która była po­dobna do wszyst­kich po­przed­nich. Tam, w zbyt do­brze oświe­tlo­nym lu­strze, cze­kała na mnie więd­nąca twarz, któ­rej nie udało się ura­to­wać kre­mem z ko­la­ge­nem czy se­rum wzmoc­nio­nym wi­ta­miną E. Nie lu­bi­łam rano pa­trzeć na swoje od­bi­cie i w lu­stro spo­glą­da­łam prze­lot­nie, aby tylko spraw­dzić, czy moje za­far­bo­wane na spo­kojny blond włosy zdą­żyły po­wstać z mar­twych. Za­cze­sy­wa­łam grzywkę równo z li­nią brwi, dłu­gie ko­smyki za­kła­da­łam za uszy lub wią­za­łam w koń­ski ogon. Dłu­gość mo­ich wło­sów zmie­niała się mi­ni­mal­nie od czter­dzie­stu lat. Za­wsze pro­ste, ob­cięte jak od li­nijki, cza­sem le­d­wie się­gały ra­mion, cza­sem po­zwa­la­łam im ro­snąć da­lej. Ostre świa­tło po­ranka nie jest ła­skawe dla ko­biet, szcze­gól­nie gdy jedna strona lu­stra po­więk­sza czte­ro­krot­nie.

Od ciotki Al­dony nie mia­łam żad­nych wia­do­mo­ści od dawna i czę­sto za­sta­na­wia­łam się przed snem, gdzie się po­dziewa i czy zdrowa. Zbyt lekko ubrana jak na swój wiek, za­su­szona star­sza pani była młod­szą sio­strą mo­jej mamy Ma­ryli. Przez ostat­nich pięć­dzie­siąt lat wi­dzia­łam ją za­le­d­wie kilka razy przy oka­zji ro­dzin­nych po­grze­bów – tych ni­gdy nie opusz­czała – albo ślu­bów, na które przy­jeż­dżała ubrana cała na biało, ro­biąc kon­ku­ren­cję pan­nie mło­dej. Jed­nego roku spę­dzi­ły­śmy ra­zem święta Bo­żego Na­ro­dze­nia, a kiedy tra­fi­łam do szpi­tala z za­pa­le­niem wy­rostka ro­bacz­ko­wego, po­ja­wiła się przy łóżku, za­nim le­karz dy­żurny obej­rzał wy­niki krwi. Po­wie­działa wtedy, że wy­brała się do mnie, aby mi zło­żyć ży­cze­nia z oka­zji mo­ich sie­dem­dzie­sią­tych uro­dzin, choć wtedy do sześć­dzie­siątki bra­ko­wało mi dwa lata.

W marcu tego roku na przód wy­sko­czyła mi sió­demka, ale ciotka Al­dona prze­ga­piła tę uro­czy­stość i zja­wiła się do­piero 12 grud­nia z roz­dartą nie­uważ­nie ko­pertą z ga­zowni i su­ge­stią, że­bym się wy­brała do Rze­szowa na spo­tka­nie z nie­jaką An­to­niną Po­go­rzel­ską, je­śli wciąż jesz­cze gnę­bią mnie dziwne sny i prze­czu­cia, że moi ro­dzice za­brali ze sobą do grobu kilka ta­jem­nic ro­dzin­nych. Sny były moje, ale prze­czu­cia nie, to Al­dona, od­kąd pa­mię­tam, rzu­cała alu­zje, jed­nak ni­gdy nie po­wie­działa ni­czego waż­nego, de­lek­tu­jąc się sta­tu­sem straż­niczki grze­chów i po­my­łek ro­dziny Ros­to­ckich. Lu­bi­łam ciotkę, kiedy by­łam małą dziew­czynką, Al­donę uwa­ża­łam za swoją przy­ja­ciółkę. Spę­dza­ły­śmy ze sobą sporo czasu, a kiedy za­czę­łam doj­rze­wać, ob­ja­śniała mi ko­biece ciało oraz całą prze­ra­ża­jącą mę­skość, która tylko czy­hała, by się we­drzeć tam, gdzie boli naj­bar­dziej. Była moją pierw­szą prze­wod­niczką po ma­pie dam­sko-mę­skiego kon­ty­nentu i choć sama nie miała wiel­kiej wie­dzy czy do­świad­cze­nia, dzie­liła się ze mną prze­my­śle­niami na te­mat chłop­ców, męż­czyzn i sta­rych dzia­dów. Wy­ro­słam z Al­dony, jak się wy­ra­sta z pary bu­tów, ale wciąż była mi bli­ska. Je­dyna ży­jąca Ros­to­cka łą­cząca mnie z mło­do­ścią.

Jej wi­zyta trwała nie wię­cej niż pół go­dziny, od­rzu­ciła za­pro­sze­nie na wspólny obiad, tłu­ma­cząc się bra­kiem czasu i na­wa­łem spraw do za­ła­twie­nia. Czego ta­kiego pil­nego mu­siała do­gląd­nąć, nie zdra­dziła, nie cią­gnę­łam jej za ję­zyk. Jej po­ja­wie­nie się w moim miesz­ka­niu na Chłod­nej wpra­wiło mnie w dziwny nie­po­kój, mimo że dawno już przy­wy­kłam do jej eks­cen­trycz­no­ści i na­uczy­łam się z nią po­stę­po­wać. Mia­łam świa­do­mość, że nie jest cał­kiem zdrowa na umy­śle i nie warto trak­to­wać jej słów ze śmier­telną po­wagą, jed­nak za­zwy­czaj uda­wało jej się mnie wcią­gnąć w ta­jem­ni­czy świat, jaki kre­owała. W każ­dej ro­dzi­nie mię­dzy ciot­kami, szwa­grami, dziad­kami krąży choć jedna osoba, o któ­rej mówi się, że ma nie­równo pod su­fi­tem. W na­szej była to Al­dona. Kto jej nie znał, dzi­wo­wał się, że taka z wy­glądu nor­malna dziew­czyna jest wsta­nie ro­bić ta­kie rze­czy, a mó­wić jesz­cze gor­sze. A czy to trzeba od razu wy­glą­dać na mor­dercę, ge­niu­sza czy wa­riata? Wy­star­czy to, co tam w środku lu­dzie ukry­wają i w swo­ich scho­ro­wa­nych gło­wach no­szą, wy­gląd do tego nie­po­trzebny. Al­dona, jaką pa­mię­tam z po­wo­jen­nych cza­sów, miała pu­szy­ste włosy, dłu­gie nogi i była bar­dzo chuda i pro­sta, bez wcię­cia czy wy­gię­cia, jak chło­pak.

Moje na­ro­dziny w marcu 1940 roku za­le­piły na chwilę bro­czącą ranę mo­ich dziad­ków Anny i Ry­szarda po śmierci ich uko­cha­nego syna Ta­de­usza, brata bliź­niaka mo­jej mamy. Ta­de­usz Ros­to­cki roz­pły­nął się w wo­jen­nej mgle nad Bzurą i od jego mar­twych oczu niebo tam te­raz bar­dziej błę­kitne, ale w tym sa­mym cza­sie w kro­ni­kach ro­dzin­nych po­ja­wi­łam się ja, Alek­san­dra Ja­giełło. Kiedy się uro­dzi­łam, mama miała już dawno skoń­czone dwa­dzie­ścia dzie­więć lat i co­raz gło­śniej w ka­mie­nicy wy­brzmie­wały szem­ra­nia są­sia­dów, czy aby wszystko z Ma­rylą i Wła­dy­sła­wem jest w po­rządku, skoro sie­dem lat po ślu­bie nie do­cze­kali się po­tomka. Plot­ko­wa­nie na te­mat nie­płod­no­ści ustało, kiedy wo­jenne trwogi zdo­mi­no­wały te­maty roz­mów przy stole i w sy­pialni. Po­cząt­kowy en­tu­zjazm i wiara w szyb­kie prze­go­nie­nie wroga z Pol­ski przy po­mocy alian­tów wy­ga­sły przed koń­cem roku.

Po kam­pa­nii wrze­śnio­wej z 1939 roku nie po­li­czono jesz­cze tru­pów, oka­le­czo­nych i jeń­ców, ale mó­wiło się, że bli­sko pół mi­liona męż­czyzn nie wró­ciło do domu na święta Bo­żego Na­ro­dze­nia, a setki ty­sięcy tra­fiło do nie­woli na pry­cze w nie­miec­kich obo­zach albo ra­dziec­kich ła­grach. Wojna wy­bu­chła tak na­gle, że lu­dzie przez wiele mie­sięcy przy­zwy­cza­jali się do swo­jego tra­gicz­nego po­ło­że­nia i szło im to bar­dzo opor­nie, po­nie­waż kar­mili się na­wza­jem na­dzieją, że ta za­wie­ru­cha wo­jenna za­raz mi­nie, za­gi­nieni się od­najdą, a mar­twi zmar­twych­wstaną.

Moi dziad­ko­wie tak wła­śnie wy­obra­żali so­bie po­wrót swo­jego syna Ta­de­usza do domu na Chłod­nej, że zstąpi z nieba któ­rejś nie­dzieli i do­piero wtedy im opo­wie, co się z nim działo przez te smutne mie­siące, na­le­ży­cie się wy­tłu­ma­czy przed ro­dzi­cami, dla­czego nie da­wał znaku ży­cia. Ta­de­usz, jak po­szedł we wrze­śniu wal­czyć z ar­mią „Po­mo­rze”, tak znik­nął i wszelki słuch po nim za­gi­nął. Może wzięli go do nie­woli, może się ukrywa gdzieś za gra­nicą albo na wsi? Może prze­szedł gra­nicę i prze­bywa te­raz w Ru­mu­nii albo na Wę­grzech? Jesz­cze z po­cząt­kiem grud­nia 1939 roku za­pew­niali się na­wza­jem, że Ted na pewno w Wi­gi­lię się po­jawi, wszak jest to naj­więk­sze święto ro­dzinne, dzień po­wro­tów, nie­spo­dzia­nek i ra­do­snych łez. W stycz­niu 1940 roku po­ja­wił się w ich domu młody czło­wiek, na­wet nie ścią­gnął ko­żu­cha, sto­jąc w progu, prze­ka­zał wia­do­mość o żoł­nier­skiej śmierci Ta­de­usza Ros­to­ckiego. Moja mama Ma­ryla była poza do­mem, gdy przy­szedł po­sła­niec z tra­gicz­nymi wia­do­mo­ściami, po po­wro­cie do miesz­ka­nia za­stała swo­ich ro­dzi­ców sie­dzą­cych na ka­na­pie bez naj­mniej­szego ru­chu, jakby ar­ty­ście ma­la­rzowi do ob­razu po­zo­wali. Szok ma różne etapy i prze­ja­wia się na naj­dziw­niej­sze spo­soby: jedni pła­czą, dru­dzy piją, jesz­cze inni za­sty­gają w ga­la­re­cie roz­pa­czy i milkną. Ma­mie wy­star­czyło jedno spoj­rze­nie na za­mro­żo­nych ro­dzi­ców i od razu wie­działa, że musi to mieć zwią­zek z jej bra­tem. Ma­ryla i Ta­de­usz nie byli do sie­bie po­dobni – on był po­staw­nym, gru­bo­ko­ści­stym mło­dzień­cem, ona por­ce­la­nową lalką z rzę­sami tak dłu­gimi, jak tylko ak­torki fil­mowe miały. Ta­de­usz lu­bił być z przodu, w cen­trum uwagi, za­ba­wiać roz­mową i błysz­czeć, Ma­ryla naj­le­piej czuła się wtedy, gdy nikt na nią nie pa­trzył.

– Twój brat nie wróci do domu. – Głos Anny Ros­to­ckiej był zwy­czajny, bez roz­pacz­li­wej nuty, tylko oczy pła­kały, tak jak za­wsze, bez jed­nej łzy. Al­dona sie­działa na pod­ło­dze, przy­tu­lona do nogi stołu, ni­czym wierny pies. Ani Al­dony, ani Ma­ryli moi dziad­ko­wie nie ko­chali tak jak syna Ta­de­usza, któ­rego można było po­ka­zy­wać w Monte Carlo, Ju­ra­cie czy Ber­li­nie, wszę­dzie do­brze by się od­na­lazł i pre­zen­to­wał, szcze­gól­nie kiedy pa­ra­do­wał w mun­du­rze. Kiedy się tak nie­przy­zwo­icie jaw­nie ko­cha tylko jedno dziecko, trudno tym od­rzu­co­nym się dzi­wić, że ni­gdy nie prze­stają wal­czyć o jał­mużnę uczu­cia u ro­dzi­ców.

Gdyby Al­dona była star­sza i nor­mal­niej­sza, z pew­no­ścią trzy­ma­łaby mnie do chrztu, ale tak się nie stało, jej ro­dzice zde­cy­do­wali się po­pro­sić ja­kichś ob­cych, któ­rych rze­komo znali ze swo­jej mło­do­ści. Nikt ich wię­cej nie wi­dział, na­wet nie pa­mię­tam, ja­kie no­sili na­zwi­sko. Po­dobno oboje zgi­nęli wkrótce po mo­ich chrzci­nach w przy­pad­ko­wej strze­la­ni­nie na ulicy Żu­ra­wiej, po­nie­waż hi­tle­rowcy nie oszczę­dzali amu­ni­cji i do­syć chęt­nie uży­wali swo­ich pi­sto­le­tów, na­wet na po­pra­wie­nie na­stroju czy dla za­bawy. Cy­wi­li­zo­wany na­ród cheł­piący się tra­dy­cjami, za­ko­rze­nio­nym w ge­nach ho­no­rem i ge­niu­szem, na­ród ar­ty­stów, my­śli­cieli i wiel­kich przy­wód­ców za­cho­wy­wał się w oku­po­wa­nej Pol­sce jak psy­cho­pa­tyczny dzi­kus, od któ­rego dzik­szy był tylko czło­wiek ra­dziecki, który nas wy­zwa­lał. Mój oj­ciec nie mógł się po­go­dzić z tym, że Niem­com tak szybko wy­ba­czono i za­po­mniano ich be­stial­stwo wo­jenne, za które ani nie prze­pro­sili, ani nie za­pła­cili.

Al­dona znik­nęła z mo­jego ży­cia, kiedy mia­łam pięt­na­ście lat, i póź­niej­sze jej po­wroty do War­szawy oraz spo­tka­nia ze mną mo­głam wy­li­czyć na pal­cach jed­nej ręki, jed­nak każde z nich było cie­kawe i eks­cy­tu­jące. Pierw­szy raz po dłu­gim okre­sie nie­obec­no­ści przy­je­chała do mo­jego miesz­ka­nia w Szcze­ci­nie, chwa­ląc się la­tami spę­dzo­nymi w szpi­talu psy­chia­trycz­nym, gdzie le­ka­rze pró­bo­wali ją wy­le­czyć z sza­leń­stwa i uci­szyć te głosy, któ­rych nie sły­szała w swo­jej gło­wie, ale gdzieś za uchem. Uzna­łam wów­czas, że jest za­bawna, zu­peł­nie nic się nie zmie­niła od cza­sów na­szych dzie­cin­nych za­baw i po­waż­niej­szych roz­mów peł­nych se­kre­tów i sen­sa­cji. Mój mąż Stach był nieco prze­ra­żony jej bez­po­śred­nio­ścią i ma­nierą do­słow­nego na­zy­wa­nia zja­wisk oraz lu­dzi, ale przy­znał, że w tym jej nie­okre­ślo­nym do końca sza­leń­stwie bli­żej Al­do­nie do anioła niż do wiedźmy. Mimo iż była moją ciotką, trak­to­wa­łam ją bar­dziej jak bli­ską zna­jomą niż członka ro­dziny.

– Masz tu ad­res, nie zgub, ty cią­gle coś gu­bisz, jedź do niej na roz­mowę, dużo ma­cie so­bie do po­wie­dze­nia. – Po­ło­żyła ko­pertę na stole i na­ci­snęła pal­cem wska­zu­ją­cym. Wciąż no­siła pier­ścio­nek z ru­bi­nem, który do­stała od swo­jej matki na po­że­gna­nie, kiedy wy­sy­łała ją w 1942 roku do Kra­kowa. Dzięki temu nie­zbyt ładny, ma­sywny pier­ścień nie prze­padł w ja­kiejś nie­miec­kiej albo ro­syj­skiej kie­szeni. Moja mama rów­nież do­stała od swo­jej matki pier­ścio­nek z du­żym ka­mie­niem jako za­bez­pie­cze­nie, wa­lutę na czarną go­dzinę, która w cza­sie wojny mo­gła wy­bić w każ­dej chwili. Prze­cho­wy­wa­łam ten pier­ścio­nek w ka­setce wraz z ob­rączką Sta­cha, moją i pier­ścion­kiem za­rę­czy­no­wym, który ni­gdy mi się nie po­do­bał, choć wy­ko­nany zo­stał przez zna­nego po­znań­skiego ju­bi­lera.

– Kim jest ta ko­bieta? – Nie śpie­szy­łam się z pod­nie­sie­niem ko­perty.

– Wszyst­kiego się do­wiesz, jak już so­bie z nią po­roz­ma­wiasz, to ja do­po­wiem resztę.

– Mam na­cho­dzić obcą ko­bietę i wy­py­ty­wać nie wia­domo o co i kogo? – Wzru­szy­łam ra­mio­nami. – To nie­do­rzeczne.

Al­dona spoj­rzała na ze­ga­rek i zmarsz­czyła czoło.

– Weź ze sobą zdję­cia ro­dzinne, przed­staw się ład­nie pa­nień­skim na­zwi­skiem i zo­ba­czysz, jaka bę­dzie re­ak­cja. No nic, na mnie już czas, mu­szę po­je­chać spraw­dzić, jak tam po­stę­puje bu­dowa Świą­tyni Opatrz­no­ści Bo­żej. Zro­bisz, jak uwa­żasz, wię­cej cię na­ma­wiać nie będę, to w końcu twoja sprawa, nie moja.

– Ale jaka sprawa?! – za­py­ta­łam po­iry­to­wana.

– Niech ci An­to­nina Po­go­rzel­ska opo­wie swoją hi­sto­rię i jej naj­bliż­szych osób, to ci się wszystko ułoży w ca­łość.

– Skąd ty ją znasz? – na­ci­ska­łam, ale ciotka Al­dona nie miała za­miaru ni­czego wię­cej mi wy­ja­śniać. Za­nim zdą­ży­łam za­dać ko­lejne py­ta­nie, po­że­gnała się zdaw­kowo i wy­szła.

Po­ło­ży­łam ko­pertę na stole i po­de­szłam do okna. Po kilku mi­nu­tach wy­szła z ka­mie­nicy i wol­nym kro­kiem po­de­szła do sa­mo­chodu za­par­ko­wa­nego po dru­giej stro­nie ulicy w miej­scu, gdzie był per­ma­nentny za­kaz za­trzy­my­wa­nia się. Ze zgrozą ob­ser­wo­wa­łam, jak wy­ciąga z kie­szeni je­sionki klu­czyki, otwiera pi­lo­tem drzwi do czer­wo­nego auta, po czym wsiada, ko­kosi się chwilę na sie­dze­niu, za­pala świa­tła i od­jeż­dża. Czy to jest zgodne z pra­wem, żeby ko­bieta lat osiem­dzie­siąt pięć pro­wa­dziła sa­mo­chód? Czy ona w ogóle po­siada prawo jazdy?

Ni­gdy nie by­łam w Rze­szo­wie, ni­kogo tam nie zna­łam, tylko jedno wie­dzia­łam – że mają lot­ni­sko, po­nie­waż kilka lat temu w sa­mo­lot, któ­rym z Istam­bułu le­ciał mój syn Ma­rek, ude­rzył pio­run i mu­sieli lą­do­wać na lot­ni­sku w Ja­sionce pod Rze­szo­wem. Do War­szawy wszyst­kich pa­sa­że­rów fe­ral­nego lotu przy­wieźli au­to­ka­rami. Na miej­scu oka­zało się, że mało który męż­czy­zna do­je­chał trzeźwy, tak im to przy­mu­sowe lą­do­wa­nie nerwy zszar­gało. O tym, że męż­czyźni są słabsi psy­chicz­nie niż ko­biety, mó­wią sta­ty­styki sa­mo­bójstw, a drobne wy­da­rze­nia po­twier­dzają.

Nie za­mie­rza­łam je­chać do Rze­szowa tylko dla­tego, że ciotka Al­dona miała ja­kieś ko­lejne wi­dze­nie, które, zna­jąc ją, mo­gła na­stęp­nego dnia od­wo­łać, ale za­nim po­ło­ży­łam się spać, spraw­dzi­łam, czy jest po­łą­cze­nie lot­ni­cze mię­dzy War­szawą a Rze­szo­wem. Było, trzy razy dzien­nie. Obu­dzi­łam się o czwar­tej rano z bó­lem głowy, ple­ców i szyi, czu­łam, jak skrada się do mnie prze­zię­bie­nie albo, co gor­sza, grypa, która za­bija star­szych lu­dzi, a młod­szym może po­waż­nie uszko­dzić mię­sień ser­cowy. Wy­cze­ka­łam do siód­mej i za­dzwo­ni­łam do Marka.

– To może być grypa – po­wie­dzia­łam.

Syn le­karz wes­tchnął tak gło­śno, że mu­sia­łam od­su­nąć słu­chawkę od ucha.

– Skoro mama już wie, co jej do­lega, to po co mama do mnie dzwoni?

– Że­byś mi coś prze­pi­sał. Nie mogę te­raz cho­ro­wać.

– Go­rączka?

– Nie mie­rzy­łam.

– Bóle sta­wów?

– Mam za­wsze.

Ma­rek krzyk­nął do ko­goś w głąb miesz­ka­nia, żeby nie ro­bić mu kawy, bo i tak nie zdąży wy­pić. Za­bie­ra­łam jego cenny czas przed wyj­ściem do szpi­tala, ale Ma­rek był grzeczny i na­wet kiedy do­pro­wa­dza­łam go do szew­skiej pa­sji, pa­no­wał nad ko­tłu­ją­cymi się w środku emo­cjami. Nie ro­bi­łam tego spe­cjal­nie, sta­rza­łam się i co­raz bar­dziej po­trze­bo­wa­łam dzieci w moim ży­ciu, na­to­miast one po­trze­bo­wały mnie co­raz mniej.

– Mamo, pro­szę, jedź do swo­jej przy­chodni, niech cię zbada ta twoja le­karka… jak jej tam jest?

– Ol­szań­ska.

– No wła­śnie, Ol­szań­ska. Niech cię przy­naj­mniej osłu­cha.

– To jest bar­dzo do­bra le­karka. I wolna… – Nie mo­głam prze­pu­ścić oka­zji, żeby po­now­nie nie spró­bo­wać ze­swa­tać mo­jego syna z pa­nią dok­tor z przy­chodni ro­dzin­nej.

– Na­to­miast ja je­stem bar­dzo za­jęty, na­prawdę mu­szę już le­cieć. Zmierz tem­pe­ra­turę, weź pa­ra­ce­ta­mol, na­pij się go­rą­cej her­baty. Na­pisz po­tem, jak się czu­jesz, ale naj­le­piej by było, gdy­byś jed­nak po­szła do le­ka­rza.

– Ty je­steś le­ka­rzem.

– Or­to­pedą je­stem, nie le­czę prze­zię­bień. Gdyby coś, ewen­tu­al­nie po dy­żu­rze wpadnę. – Po­słał mi te­le­fo­nicz­nego ca­łusa i roz­łą­czył się.

Nie chcia­łam go do sie­bie fa­ty­go­wać, wy­star­czyło, że z nim chwilkę po­roz­ma­wia­łam, i od razu mi się po­lep­szyło. Je­żeli mia­łam ko­muś po­wie­dzieć o wi­zy­cie Al­dony i tym ad­re­sie, jaki mi wrę­czyła, to tylko Mar­kowi. Wie­czo­rem siłą woli wy­wo­ła­łam lekką go­rączkę, którą wzmoc­ni­łam kasz­lem w słu­chawkę, co osta­tecz­nie prze­ko­nało mo­jego syna, że po­wi­nien wpaść i spraw­dzić, jak się czuję. Przy­je­chał w po­rze ko­la­cji, więc cze­kały na niego za­pie­kanki z kieł­basą i pie­czar­kami pod grubą war­stwą roz­to­pio­nego sera.

– W za­sa­dzie nie jem pie­czywa. – Pod­niósł cie­płą kromkę do ust i po­wą­chał. – Ale je­stem po­twor­nie głodny. Od rana nie było czasu zjeść. W zi­mie ostre dy­żury są na­prawdę ostre. Lu­dzie wy­wra­cają się, spa­dają ze scho­dów, ła­mią się w każ­dym moż­li­wym miej­scu. Wo­lał­bym, że­byś sie­działa w domu do wio­sny.

Pa­trzy­łam, jak je. Z przy­jem­no­ścią, za­chłan­nie, ani okru­szek się nie zmar­no­wał. Kiedy skoń­czył, wy­pił łyk go­rą­cej her­baty i przy­siadł się obok na ka­na­pie.

– A te­raz mów, po co na­prawdę mnie tu zwa­bi­łaś. Po­słu­chaj, nie mu­sisz na siłę cho­ro­wać, wiele razy cię o to pro­si­łem, nie­stety bez­sku­tecz­nie, prze­cież mo­żesz po pro­stu po­wie­dzieć: Marku, przy­jedź, czuję się sa­motna… Czy kie­dyś ci od­mó­wi­łem?

– Oczy­wi­ście, że nie – za­pew­ni­łam. – Ja się w ogóle nie czuję sa­motna, nie o to się roz­cho­dzi. Obaj je­ste­ście dla mnie do­brzy, i ty, i Kuba, za­wsze na za­wo­ła­nie, grzech by było na­rze­kać, ale mam wy­rzuty su­mie­nia, kiedy od­cią­gam was od za­jęć.

Ma­rek wzniósł oczy do nieba i skrzy­wił się. Mimo upływu czasu wciąż tak samo re­ago­wał na dźwięk imie­nia swo­jego przy­rod­niego brata. Opa­dły mu ką­ciki ust, a za­raz po­tem je za­ci­snął i szybko od­wró­cił głowę, że­bym nie mu­siała pa­trzeć na jego nie­chęć. Naj­pro­ściej by­łoby po­wie­dzieć, że mo­ich sy­nów zruj­no­wała ko­bieta, ale tak na­prawdę to winę za roz­pad mał­żeń­stwa Marka można po­dzie­lić na trzy równe czę­ści mię­dzy jego żonę Anetę, brata Kubę i jego sa­mego. Ale to tylko mój osąd tego, co mię­dzy nimi za­szło. Gra­jący główne role w tym dra­ma­cie moi sy­no­wie oraz ich żona, kon­se­kwent­nie od sze­ściu już lat, prze­rzu­cali się winą jak go­rą­cym kar­to­flem. Jako ro­dzina nie pod­nie­śli­śmy się po upadku jed­nego związku, tym sa­mym nie do­szli­śmy do miej­sca na­ro­dzin no­wego i tak się to wszystko ki­siło jak sierp­niowe ogórki.

– Pa­mię­tasz moją ciotkę Al­donę?

– Trudno o ta­kiej ciotce za­po­mnieć… Niby się jej nie ba­łem, kiedy by­łem dziec­kiem, ale zo­stać z nią sam na sam w po­koju to wo­lał­bym nie. Od­wie­dziła cię?

Ski­nę­łam głową. Ma­rek ro­ze­śmiał się.

– Naj­wy­raź­niej robi tour po ro­dzi­nie. Po­ja­wiła się w moim szpi­talu przed­wczo­raj i po­wie­działa na dy­żurce, że je­stem jej sy­nem… do­ma­gała się na­tych­mia­sto­wego zo­pe­ro­wa­nia ha­luk­sów w obu sto­pach na­raz. Dziew­czyny opo­wia­dały, jak sta­ruszka roz­sia­dła się na wer­salce w po­koju pie­lę­gnia­rek, ścią­gnęła buty, skar­petki i za­de­mon­stro­wała bo­lące ko­ści, przez które nie może ostatni raz iść z piel­grzymką do Czę­sto­chowy. One cię znają, więc nie uwie­rzyły w wer­sję o matce, ale też bały się ją po­go­nić. Ja w tym cza­sie sta­łem na bloku, ope­ro­wa­łem dwóch pa­cjen­tów z rzędu, do­piero po dwu­na­stej skoń­czy­łem i już się nie spo­tka­li­śmy. Ciotka Al­dona po­szła so­bie, znu­dzona cze­ka­niem na swo­jego wy­ima­gi­no­wa­nego syna. Wpraw­dzie się nie przed­sta­wiła, ale kto inny mógłby od­wa­lić taki cyrk?

– Tylko ona – przy­tak­nę­łam. – Piel­grzymka do Czę­sto­chowy? Po wyj­ściu ode mnie po­je­chała pa­trzeć na bu­dowę Świą­tyni Opatrz­no­ści Bo­żej, choć Al­dona, jaką zna­łam całe ży­cie, bała się Ko­ścioła jak dia­beł wody świę­co­nej. Lu­dzie z wie­kiem umi­zgują się do Pana Boga, pew­nie ze stra­chu, że po śmierci zo­staną na lo­dzie. Do­brze, że Al­dona stała się re­li­gijna, bez­piecz­nie jest na­le­żeć do ja­kiejś or­ga­ni­za­cji na stare lata.

Ma­rek wy­cią­gnął te­le­fon i spraw­dził, kto się do niego tak usil­nie do­bija.

– Nie­po­trzeb­nie da­łem nu­mer jed­nej pa­cjentce, wy­pi­suje do mnie wia­do­mo­ści, od któ­rych go­rąco się robi. Tak, o czym, że­śmy roz­ma­wiali?

– O na­wró­ce­niu ciotki Al­dony – od­par­łam. – Po­wiem ci jedno, ona nie jest aż taką wa­riatką, na jaką się kreuje. Do­sko­nale wie, że nie je­steś jej sy­nem, ale z ja­kichś po­wo­dów lubi od czasu do czasu wy­wo­łać sen­sa­cję, za­pewne po to, aby­śmy nie za­po­mnieli o jej ist­nie­niu. – Wzię­łam z re­gału ko­pertę z ad­re­sem, którą zo­sta­wiła Al­dona. Po­da­łam Mar­kowi.

– Rze­szów? – Zdzi­wił się. – Zna­łem kie­dyś dziew­czynę z Rze­szowa, stu­dio­wa­li­śmy ra­zem, za mą­dra była dla mnie.

Mia­łam na końcu ję­zyka, że po­wi­nien był się z nią że­nić, to by po­tem nie wpadł w si­dła nie­zbyt mą­drej Anety, ale po­wstrzy­ma­łam się.

– Wie mama, gdzie Al­dona te­raz mieszka?

Nie wie­dzia­łam, ale po­dej­rze­wa­łam, że wciąż ma miesz­ka­nie tam, gdzie ją le­czono psy­chia­trycz­nie.

– Nie­wy­klu­czone, że w Świe­ciu. W ku­jaw­sko-po­mor­skim. Dawno temu moi ro­dzice umie­ścili ją na ja­kiś czas w szpi­talu psy­chia­trycz­nym, naj­star­szym w Pol­sce. Kiedy ją wy­pu­ścili nieco pod­le­czoną, Al­dona po­sta­no­wiła zo­stać w tym mie­ście i wy­daje mi się, choć pew­no­ści nie mam, bo ro­dzice ze wszyst­kiego ro­bili ta­jem­nicę, że ku­pili jej tam miesz­ka­nie. To było w la­tach pięć­dzie­sią­tych, do­piero pod ko­niec lat sześć­dzie­sią­tych ciotka Al­dona po­wró­ciła. W ta­kim stylu, jak się z za­gra­nicy po­wraca.

Ma­rek odło­żył ko­pertę.

– Masz ja­kieś przy­pusz­cze­nia, kim jest ta ko­bieta? Po­go­rzel­ska? Pierw­sze sły­szę…

– Nie wiem. Nic mi to na­zwi­sko nie mówi i prawdę po­wie­dziaw­szy, tro­chę się mar­twię, że Al­dona wy­re­ży­se­ro­wała ja­kąś aferę i mnie do niej wciąga. Ona twier­dzi, że moja me­tryka uro­dzin zo­stała pod­ro­biona. Nie wiem, na ja­kiej pod­sta­wie, ale już drugi raz mi o tym mówi. Wpa­dła w od­wie­dziny, nie­za­po­wie­dziana jak zwy­kle, wy­piła litr her­baty i na do wi­dze­nia rzu­ciła przez ra­mię „twoja nie­praw­dziwa me­tryka”. Jedno trzeba jej przy­znać, znała różne se­krety na­szej ro­dziny, pod­słu­chane, wy­niu­chane, nie­do­po­wie­dziane, ale znała. Przy­kła­dów mam aż nadto.

– To jest ja­kiś ab­surd. Ja­kie znowu se­krety? – iry­to­wał się Ma­rek. – Chyba nie masz za­miaru w środku zimy je­chać do Rze­szowa śla­dem sza­leń­stwa Al­dony?

Po­de­szłam do drzwi, za­pa­li­łam górne świa­tło i raz jesz­cze obej­rza­łam ko­pertę, jakby to był ja­kiś ważny do­ku­ment.

– Wszy­scy umarli, je­dy­nie Al­dona zo­stała z tam­tych cza­sów, je­śli ktoś coś wie, to tylko ona.

– Co wie?! – Ma­rek był co­raz bar­dziej zde­ner­wo­wany. – Czego ty szu­kasz? Za chwilę po­my­ślę, że z tobą też jest coś nie halo. Szkoda, że się z nią nie spo­tka­łem w szpi­talu, może i mnie da­łaby ja­kiś ad­res z dru­giego końca Pol­ski, gdzie po­grze­bana jest ta­jem­nica mo­jego po­cho­dze­nia.

– Twoje po­cho­dze­nie mogę po­twier­dzić z jed­nego włosa, gdy­byś miał ja­kieś wąt­pli­wo­ści. Ach, trudno mi to wy­ja­śnić, jak tak nade mną sto­isz i wy­pa­tru­jesz symp­to­mów nad­cią­ga­ją­cej cho­roby psy­chicz­nej, ale po­wiem ci jedno, coś mnie od dawna uwiera w moim ży­cio­ry­sie.

Ma­rek usiadł przy stole i zło­żył obie dło­nie jak do mo­dli­twy.

– Mamo, roz­ma­wia­łaś z kimś jesz­cze na ten te­mat?

– Nie mam ta­kiego za­miaru. Kuba by się ze mnie śmiał jesz­cze gło­śniej niż ty.

– A z Ka­zią, twoją ser­deczną przy­ja­ciółką?

Je­żeli prawdą jest, że prze­cięt­nie czło­wiek kła­mie na­wet i dwie­ście razy na dobę, to ja za­ni­ża­łam sta­ty­styki, bo tego dnia skła­ma­łam tylko raz.

– Nie. Tylko ty wiesz i cie­bie się py­tam, czy po­win­nam je­chać.

Ma­rek skoń­czył nie­dawno czter­dzie­ści sześć lat. Przy­tył od roz­sta­nia z Anetą chyba z dzie­sięć ki­lo­gra­mów, tłusz­czyk ob­le­pił mu twarz, ra­miona i uda, szczę­śli­wie omi­nął oko­licę pasa. Jego ciemne, fa­lo­wane jak spod lo­kówki włosy za­częły si­wieć na skro­niach, zęby nie stały już tak równo jak kie­dyś, ze skóry wy­płu­kał się zdrowy ko­lor, a na twa­rzy po­ja­wił się od­cień tek­tury. Mimo to był wciąż bar­dzo przy­stojny i silny, do ta­kich męż­czyzn ko­biety wzdy­chają, wła­śnie z ta­kimi chcą wić gniazda i brać kre­dyty, przy ta­kich czują się bez­pieczne i speł­nione. Wiele razy za­sta­na­wia­łam się, ja­kim męż­czy­zną stałby się oj­ciec Marka, gdyby mu było dane po­żyć dłu­żej niż trzy­dzie­ści lat. By­łam żoną mło­dzieńca, który ni­gdy nie zdą­żył stać się męż­czy­zną, choć wtedy my­śla­łam, że oboje je­ste­śmy do­ro­śli. Dziś, pa­trząc na swo­jego młod­szego syna Kubę, wi­dzę, że zmiana chłopca w męż­czy­znę rzadko udaje się przed czter­dziestką. Oni się wszy­scy tak długo ba­wią, od­kła­dają w nie­skoń­czo­ność mo­ment za­ło­że­nia dłu­gich por­tek, wzdry­gają przed cię­ża­rem od­po­wie­dzial­no­ści za drugą osobę, sami za sie­bie nie bar­dzo chcą od­po­wia­dać, tak długo jak się da.

Ma­rek zdjął kurtkę z opar­cia krze­sła. Pro­si­łam go wiele razy, żeby wie­szał okry­cie w przed­po­koju, ale wciąż uży­wał krze­sła albo ka­napy za­miast wie­szaka.

– Tak się za­sta­na­wiam, czy nie po­win­ni­śmy się ciotką Al­doną za­opie­ko­wać? To jest jed­nak sta­ruszka, sama jak pa­lec na świe­cie.

Po­szłam za nim do przed­po­koju.

– Od­kąd pa­mię­tam, wszy­scy w ro­dzi­nie mar­twili się o Al­donę, chcieli się nią opie­ko­wać, chro­nić, ale ona miała inny po­mysł na swoje ży­cie i za­wsze nam umy­kała. Cho­wała się i zja­wiała tylko wtedy, gdy te słynne głosy w jej gło­wie tak za­rzą­dziły. Jak­kol­wiek to za­brzmi, ciotka nie spra­wia wra­że­nia osoby po­trze­bu­ją­cej. Przy­je­chała do mnie sa­mo­cho­dem. Trzyma się pro­sto, wy­gląda rześko.

– To samo po­wie­działy pie­lę­gniarki.

– Al­dona nie za­znała trudu mał­żeń­stwa i ma­cie­rzyń­stwa, a to ko­biety w pierw­szej ko­lej­no­ści ruj­nuje.

– Och, już nie prze­sa­dzaj, to­bie nie za­szko­dziły dwa mał­żeń­stwa i dwa po­rody. Wy­glą­dasz świet­nie!

Nad­sta­wi­łam po­li­czek do po­ca­łunku. Ma­rek pach­niał szpi­ta­lem i jedną ze swo­ich pie­lę­gnia­rek, chyba tą bru­netką na chu­dych no­gach.

– Daj so­bie spo­kój z tym śledz­twem, święta idą, za­pla­nuj coś mi­łego, upiecz kru­che cia­steczka, co­kol­wiek, ale tamto odłóż.

– Do­brze, synu, do­brze…

Każdy dzień za­czy­na­łam roz­wa­ża­niem, czy po­win­nam je­chać do tej ko­biety, bu­dzi­łam się w nocy i da­lej drę­czy­łam się tą my­ślą, a po­tem przy­szedł im­puls. Nie była to kwe­stia przy­pływu ener­gii, ale zwy­kła cie­ka­wość. Poza tym nie mia­łam nic cie­kaw­szego do ro­boty. Nie mó­wiąc Mar­kowi, po pro­stu po­le­cia­łam LOT-em do Rze­szowa. Ka­zia była nie mniej pod­nie­cona ode mnie, oczy­wi­ście zdra­dzi­łam jej, co za­mie­rzam. Moja przy­ja­ciółka ni­gdy mnie ani mo­ich de­cy­zji nie kry­ty­ko­wała i mo­głam ją ko­chać bez ogra­ni­czeń. Przy­jaźń przy­szła z cza­sem, kiedy mia­łam dzie­sięć lat, a Ka­zia pięć; ja by­łam córką w ro­dzi­nie, która pła­ciła za sprzą­ta­nie domu, Ka­zia była córką pani, która ten dom sprzą­tała – nie spo­dzie­wa­ły­śmy się, że taka zna­jo­mość prze­kształci się w bez­cenną przy­jaźń.

Wy­lą­do­wa­łam w Rze­szo­wie przed po­łu­dniem. Tak­sówka przy­wio­zła mnie pod sam blok. Na tym osie­dlu wszyst­kie ko­lo­rowe kloce ozna­czono ogrom­nymi cy­frami, wi­docz­nymi z da­leka. Może za­mysł spół­dzielni był taki, żeby przy­jezd­nym ła­twiej było się od­na­leźć lub miały sta­no­wić udo­god­nie­nie dla przy­ucza­ją­cych się do za­wodu li­sto­no­szy. Ro­zej­rza­łam się do­okoła. Ar­chi­tek­tura blo­ków i ca­łego „obej­ścia” wska­zy­wała na lata pięć­dzie­siąte, kiedy kró­lo­wał so­cre­alizm, który bar­dzo mi się po­do­bał i mia­łam ogromny sen­ty­ment do tych kan­cia­stych bu­dowli zdo­bio­nych gzym­sami, pa­ra­pe­tami i bal­ko­nami. We­szłam po schod­kach do bloku za jed­nym po­dej­ściem, za­cho­wu­jąc ostroż­ność, co obie­ca­łam mo­jemu sy­nowi, po­nie­waż przy­naj­mniej raz w ty­go­dniu na od­dział przy­wo­żono mu sta­ruszkę, która się wy­wró­ciła, po­śli­zgnęła albo pa­dła tak ja stała bez ja­snej przy­czyny.

Drzwi do klatki były za­mknięte, a na drzwiach wi­siała klep­sy­dra. Po­grzeb An­to­niny Po­go­rzel­skiej, ko­cha­nej mamy i babci, od­bę­dzie się 19 grud­nia o go­dzi­nie 12.00 na cmen­ta­rzu w Zwię­czycy. Do­tknę­łam pa­pieru w miej­scu, gdzie wy­dru­ko­wany był krzy­żyk i w tym mo­men­cie ktoś z dru­giej strony pchnął drzwi. Cof­nę­łam się prze­stra­szona. Ko­bieta miała na gło­wie praw­dziwy mo­her tur­ku­so­wego ko­loru i kra­cia­sty, mę­ski szal za­wi­nięty wo­kół szyi. Nie po­wie­działa „prze­pra­szam”, ale za­trzy­mała się i sta­ły­śmy w mil­cze­niu obok sie­bie za­pa­trzone w klep­sy­drę. To ja ode­zwa­łam się pierw­sza.

– Znała ją pani?

– Jak mia­łam nie znać? To była moja są­siadka przez ścianę.

Mruk­nę­łam: „aha” i spoj­rza­łam w górę.

– Bal­kony mamy z dru­giej strony bloku – wy­ja­śniła. – Bar­dzo że­śmy się lu­biły z To­sią, choć ona miała różne swoje… oby­czaje i przy­zwy­cza­je­nia, co nie każ­demu pa­sują, ale przy­my­ka­łam oko, w końcu ko­bie­cina dzie­sięć lat star­sza ode mnie. Na sta­rość lu­dzie dzi­wa­czeją, ale sami tego nie wie­dzą, tylko są­sia­dom i ro­dzi­nie pro­blemy stwa­rzają.

Spoj­rza­łam uważ­niej na moją ró­wie­śnicę.

– Nie wiem, dla­czego tu na­pi­sali lat osiem­dzie­siąt – brodą wska­zała klep­sy­drę – prze­cież Po­go­rzel­ska miała osiem­dzie­siąt je­den, i to skoń­czone. Pew­nie Ja­cek coś po­krę­cił, rzą­dził się u niej w domu, jakby u sie­bie był i w te ostat­nie dni la­tał po klatce jak kot z pę­che­rzem, mało mnie nie wy­wró­cił na scho­dach.

– Ja­cek to wnuk pani Po­go­rzel­skiej? – we­szłam jej w słowo.

– A gdzie tam! Po są­siedzku mieszka, na gó­rze. Jego matka po­wie­siła się w piw­nicy, to niech so­bie pani wy­obrazi, co to za ele­ment… Przy­kleił się do Tosi jak rzep do psiego ogona, nie zdzi­wi­ła­bym się wcale, gdyby się oka­zało, że wy­cy­ga­nił od sta­ruszki ja­kieś pie­nią­dze w te­sta­men­cie. Prze­sia­dy­wał u niej go­dzi­nami, wy­ja­dał z lo­dówki i bez­czel­nie się do są­sia­dów od­no­sił. Pew­nie To­sia pani o mnie wspo­mi­nała, je­stem, to zna­czy by­łam, jej ser­deczną ko­le­żanką. Na­zy­wam się Gie­rek. A pani z ja­kiej dal­szej ro­dziny? Ni­gdy tu pani nie wi­dzia­łam.

Zmie­sza­łam się. Są­siadka wy­dała mi się an­ty­pa­tyczna i zbyt agre­sywna w tej po­trze­bie pro­wa­dze­nia do­cho­dze­nia i oce­nach in­nych. Są­czyła się z niej go­rycz, która szuka uj­ścia przy każ­dej oka­zji, nie zwa­ża­jąc, na kogo kro­ple żalu ka­pią. Ta­kie ko­biety, wy­peł­nione po brzegi pre­ten­sją i wy­ima­gi­no­wa­nym po­czu­ciem krzywdy, za­wsze trzeba omi­jać z da­leka, żeby czło­wiek nie prze­siąk­nął tą ich po­nurą aurą.

– Idzie pani na po­grzeb? – za­py­ta­łam, igno­ru­jąc jej py­ta­nie.

– No prze­cież. Tyle lat się zna­ły­śmy, trzeba się po­mo­dlić za bie­da­czy­sko.

Spoj­rza­łam na ze­ga­rek. Do­cho­dziła dwu­na­sta. Gier­kowa rów­nież spraw­dziła go­dzinę na swoim ze­garku.

– Cze­kam na syna, ma mnie w jedną stronę za­wieźć na cmen­tarz, po­tem może się z kimś za­biorę do mia­sta. Miał być go­dzinę temu, ale za­trzy­mali go w szpi­talu. On le­ka­rzem jest…

– Da­leko jest do cmen­ta­rza? Nie je­stem stąd, więc się za­sta­na­wiam, czy nie po­je­chać na po­grzeb, skoro już przy­je­cha­łam – po­wie­dzia­łam i za­raz tego po­ża­ło­wa­łam.

Gier­kowa po­pra­wiła ko­smyk wło­sów, wsu­wa­jąc go pod pu­szy­sty be­ret.

– Zna­czy pani nie wie­działa, że To­sia umarła?

– Prawdę po­wie­dziaw­szy, nie wie­dzia­łam. Przy­je­cha­łam w od­wie­dziny. Je­stem z War­szawy.

Po­ki­wała głową. Była za­do­wo­lona, że jest w tym mo­men­cie waż­niej­sza ode mnie, po­nie­waż wie wię­cej o zmar­łej, ale nie da­łam jej tej sa­tys­fak­cji i nie cią­gnę­łam za ję­zyk. Zgod­nie z mo­imi prze­wi­dy­wa­niami, nie wy­trzy­mała dłu­żej niż pół mi­nuty.

– To­sia umarła w pią­tek, sie­dzieli przy niej wszy­scy, córka była, syn, wnuczka, na klatce ruch taki jak na skrzy­żo­wa­niu. Wcho­dzili, wy­cho­dzili, drzwiami trza­skali, po­tem le­karz przy­je­chał ze dwa razy, ale babki nie wzięli, pew­nie trzeba było, jed­nak co szpi­tal to szpi­tal, no i po kilku dniach umarła. Na serce po­dobno, do­kład­nie nie wiem, tylko z Jac­kiem roz­ma­wia­łam, ale on nie­zno­śny jest, nic mi nie chciał po­wie­dzieć. Agnieszka, wnuczka Po­go­rzel­skiej, w sa­mo­cho­dzie sie­działa, kiedy on klep­sy­drę wie­szał. Nie wy­sia­dła, żeby choć dzień do­bry po­wie­dzieć. W tej An­glii się taka harda zro­biła, wy­wyż­sza się. Nie wia­domo, co te­raz bę­dzie z miesz­ka­niem, komu przy­pad­nie? Cie­kawe, kogo z Po­go­rzel­skich będę miała za są­siada? Żeby się tylko ta druga wnuczka Lilka nie chciała tu wpro­wa­dzić ze swoim czar­nym dziec­kiem… Chyba pani sły­szała, że Zu­zanny córka ma dziecko z Mu­rzy­nem?

Ze­szłam wolno po scho­dach, trzy­ma­jąc się po­rę­czy. Zdję­łam rę­ka­wiczki i wy­cią­gnę­łam z to­rebki te­le­fon.

– Za­dzwo­nię po tak­sówkę – wy­ja­śni­łam za­glą­da­ją­cej mi przez ra­mię ko­bie­cie. Od­wró­ci­łam się do niej ple­cami.

– Może się pani z nami za­brać, po co to prze­pła­cać na tak­sówkę. O! Syn już je­dzie!

Pod blok za­je­chał mer­ce­des za­bru­dzony bło­tem po sam dach. Wa­runki na dro­dze były trudne, top­niał śnieg, błoto czy­hało na prze­chod­niów i sa­mo­chody, ale kie­rowca tego auta mu­siał chyba po le­śnych wer­te­pach jeź­dzić, żeby do­pro­wa­dzić po­jazd do ta­kiego stanu. Gier­kowa, nie oglą­da­jąc się na mnie, ru­szyła w kie­runku auta. Do­piero kiedy otwo­rzyła drzwi, zo­rien­to­wała się, że wciąż stoję pod klatką. Pod­nio­słam rękę i wy­ko­na­łam gest mó­wiący „jedź­cie beze mnie”. O dziwo, zro­zu­miała. Wsia­dła na przedni fo­tel i od­je­chali.

Za­nim za­dzwo­ni­łam po tak­sówkę, zro­bi­łam apa­ra­tem zdję­cie klep­sy­dry i wy­sła­łam wia­do­mość do mo­jej Kazi, po­nie­waż wie­dzia­łam, że sie­dzi jak na szpil­kach i czeka na wia­do­mość z mo­jej po­dróży. Na­pi­sa­łam: „Ko­bieta nie żyje. Wra­cam z ni­czym”. Ka­zia na­tych­miast od­pi­sała: „Niech spo­czywa w po­koju, a ty wra­caj szczę­śli­wie”.

Od bramy głów­nej do cmen­tar­nej ka­plicy pro­wa­dziła wy­dep­tana ścieżka przy­kryta cienką war­stwą zmar­z­nię­tego śniegu. Cmen­tarz po­ło­żony był na ła­god­nym wznie­sie­niu, skąd można było pa­trzeć na ka­wa­łek mia­sta w od­dali, nowo po­bu­do­wane domy, nie­za­go­spo­da­ro­wane jesz­cze pola i bez­listne drzewa. Ładna oko­lica, na­wet w zi­mie. Za­trzy­ma­łam się na ostat­nim schodku przed ka­plicą cmen­tarną i przez mo­ment na­słu­chi­wa­łam śpie­wów do­cho­dzą­cych z we­wnątrz. Msza ża­łobna już się roz­po­częła, więc kiedy uchy­li­łam drzwi, lu­dzie sto­jący z tyłu od­wró­cili się jak na ko­mendę. Nie zwa­ża­jąc na cie­kaw­skich, prze­szłam da­lej, trzy­ma­jąc się pra­wej strony ka­plicy. Przed oł­ta­rzem, na skom­pli­ko­wa­nej drew­nia­nej kon­struk­cji, stała trumna z ja­snego drewna. Spoj­rza­łam ukrad­kiem na lewą stronę, gdzie na krze­słach i ław­kach sie­dzieli człon­ko­wie naj­bliż­szej ro­dziny ubrani we wszyst­kie od­cie­nie czerni. Nie spo­sób było od­gad­nąć, kto syn, kto zięć, która to córka, a która sy­nowa, je­dy­nie dwie młode dziew­czyny bez na­kryć głowy wy­glą­dały na wnuczki pani Po­go­rzel­skiej. Były w po­dob­nym wieku, ładne, szczu­plu­sień­kie, gładko ucze­sane z prze­dział­kiem na środku. Za nimi sie­działy star­sze pa­nie i młody chło­pak, który nie pod­no­sił głowy ani na mo­ment. W trze­cim rzę­dzie wy­pa­trzy­łam Gier­kową, jej pie­rza­sta czapka gó­ro­wała nad in­nymi ka­pe­lu­szami i be­re­tami. Nie było to zbyt duże zgro­ma­dze­nie ża­łob­ni­ków, w ka­plicy nie do­li­czy­łam się wię­cej niż pięć­dzie­siąt osób. Star­szych lu­dzi nie że­gnają tłumy, starsi lu­dzie cho­wają się na­wza­jem, a czym starsi, tym ich przy trum­nie mniej. Nie spo­sób w ta­kiej chwili nie po­my­śleć o wła­snym po­chówku.

Prze­że­gna­łam się i za­czę­łam uczest­ni­czyć we mszy, którą ksiądz od­pra­wiał w przy­śpie­szo­nym tem­pie. Zja­dał słowa, ener­gicz­nie ge­sty­ku­lo­wał, fru­wały kartki z jego mo­dli­tew­nika i księgi roz­ło­żo­nej nad oł­ta­rzu. W ka­plicy pa­no­wał chłód, jak­by­śmy w środku gro­bowca stali. Mi­ni­stranci i or­ga­ni­sta za­ło­żyli komże na grube kurtki, a ich za­czer­wie­nione uszy wy­glą­dały na od­mro­żone. Czu­łam, jak drę­twieją mi palce u stóp, mia­łam na no­gach skó­rzane ko­zaki, a w nich stopy w cien­kiej poń­czo­sze. Nie by­łam sto­sow­nie ubrana na tę oka­zję, jed­nak dzięki mo­jemu brą­zo­wemu płasz­czowi nie wy­róż­nia­łam się na tle po­zo­sta­łych osób mo­dlą­cych się o wieczny spo­kój dla An­to­niny. Pod­czas krót­kiego ka­za­nia ksiądz wspo­mniał w kilku sło­wach zmarłą go­to­wym tek­stem na­da­ją­cym się dla każ­dej babci i matki, która swoje w ży­ciu prze­szła, a mimo to po­zo­stała w zgo­dzie z na­uką Pana. I Pan ją te­raz do sie­bie za­pro­sił na wieczne ob­co­wa­nie z nim i z jego za­stę­pami anio­łów. Or­ga­ni­sta ude­rzył w kla­wi­sze, choć mia­łam wra­ża­nie, że księ­żu­lek coś jesz­cze chciał do­dać do mowy po­że­gnal­nej, bo dźwięki za­stały go z otwar­tymi ustami i chwilę trwało, za­nim je za­mknął. Kiedy roz­da­wał ko­mu­nię, pod oł­tarz po­de­szła tylko jedna ko­bieta i je­den męż­czy­zna z ławki naj­bliż­szej ro­dziny, po­zo­stali po­spusz­czali głowy, żeby nie na­po­tkać spoj­rzeń tych, któ­rym udało się nie zgrze­szyć mię­dzy ostat­nią spo­wie­dzią a mszą po­grze­bową. Ja rów­nież nie ru­szy­łam się z miej­sca, ostatni raz u spo­wie­dzi świę­tej by­łam czter­dzie­ści trzy lata temu…

W męż­czy­znę sie­dzą­cego obok wnu­czek, który nie przyj­mo­wał ko­mu­nii, wpa­try­wa­łam się tak in­ten­syw­nie, że w końcu ścią­gnę­łam go wzro­kiem, przez krótką chwilę pa­trzy­li­śmy na sie­bie po­przez sze­ro­kość ka­plicy i oboje w tym sa­mym mo­men­cie ukło­ni­li­śmy się so­bie. Na­stęp­nie na­sze głowy od­wró­ciły się w drugą stronę. Za­raz po­tem zro­bił się ruch i mi­ni­stranci oraz pra­cow­nicy domu po­grze­bo­wego, któ­rych wcze­śniej nie za­uwa­ży­łam, za­częli pod­no­sić z po­sadzki wieńce, żeby zro­bić przej­ście dla trumny. Nikt z ro­dziny nie ze­rwał się z miej­sca, żeby ją dźwi­gnąć, to była ro­bota dla pa­nów w czar­nych płasz­czach, a kiedy już wsparli trumnę na swo­ich ra­mio­nach, po­zo­stali ru­szyli gę­siego w kon­duk­cie. Wnuczki szły pierw­sze, trzy­ma­jąc się pod rękę, obie, mimo braku słońca, po­cho­wały za­pła­kane oczy za ciem­nymi oku­la­rami. Wyż­sza coś szep­nęła niż­szej do ucha, zer­k­nęły na bok i ski­nęły na chło­paka, który sie­dział za nimi pod­czas mszy. Ten przy­śpie­szył kroku i zna­lazł się tuż obok nich, za­raz za nim prze­py­chała się na przód Gier­kowa. Była tak za­jęta walką o do­brą po­zy­cję w pro­ce­sji ża­łob­ni­ków, że na­wet mnie nie za­uwa­żyła, choć na­sze ra­miona otarły się prze­lot­nie przy wyj­ściu z ka­plicy.

Wy­szłam na dwór jako jedna z ostat­nich. Od­pro­wa­dzi­łam wzro­kiem drep­czący wolno kon­dukt do miej­sca w dru­giej alejce, gdzie roz­po­starty był zie­lony bal­da­chim, a pod nim otwarty, świeżo wy­ko­pany dół. Cóż to za bar­ba­rzyń­stwo tak lu­dzi zie­mią za­sy­py­wać! Nie po­de­szłam bli­żej, pa­trzy­łam z da­leka, jak wszy­scy gro­ma­dzą się wo­kół trumny i pa­trzą pod nogi, choć to taki mo­ment, że ra­czej by się po­winno zer­kać w niebo, nie w dół. Cała scena była nie­re­alna, moja obec­ność na po­grze­bie ob­cej osoby wy­dała mi się jak wy­jęta z czar­nej ko­me­dii. Kiedy sa­mo­lot z War­szawy wy­lą­do­wał w Ja­sionce, czu­łam przy­pływ ener­gii i pod­nie­ce­nie, naj­zwy­czaj­niej cie­szy­łam się na to, co od­kryję, choć zdrowy roz­są­dek pod­po­wia­dał, że naj­pew­niej wrócę z ni­czym. Ale ja się nie ba­łam, na­prawdę się cie­szy­łam i do­piero te­raz, gdy pa­trzy­łam, jak spusz­czają na sznu­rach jej trumnę, do­tarło do mnie, że może już ni­gdy się nie do­wiem, dla­czego kie­dyś śnili mi się ci lu­dzie, któ­rych do­piero dziś spo­tka­łam po raz pierw­szy w ży­ciu.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: