Moja winnica - ebook
Moja winnica - ebook
Autorka opisuje historię swojej rodziny wplecioną w historię Polski i Europy. Rozdarcie między pragnieniem zachowania tradycyjnych wartości, a poddaniem się nowoczesnym przemianom cywilizacyjnym. Walkę z pokusą asymilacji, wpływami komunizmu, wahanie między pobożnością i ateizmem. Losy bohaterki są losami wielu rodzin żydowskich mieszkających w Krakowie na przełomie XIX i XX wieku. Opowieść kończy się w chwili wybuchu II wojny światowej.
Miriam Akavia (właśc. Matylda Weinfeld, ur. 1927) - pisarka izraelska urodzona w Krakowie, wojnę spędziła w krakowskim getcie, obozach w Płaszowie, Auschwitz i Bergen-Belsen. Uratowana przez Szwedzki Czerwony Krzyż, wyjechała 1946 r. do Izraela. Studiowała literaturę i historię. Pełniła funkcję attaché kulturalnego w przedstawicielstwach Izraela w Budapeszcie i Sztokholmie. Od 1975 r. przewodnicząca Towarzystwa Przyjaźni Polsko-Izraelskiej, obecnie honorowa przewodnicząca. Walczy ze stereotypami dzielącymi Polaków i Żydów. W 1978 r. otrzymała Nagrodę Yad Vashem.
Głównym tematem jej książek jest dzieciństwo, Holocaust i wojna. Były one tłumaczone . na angielski, niemiecki, duński, francuski, węgierski. Laureatka wielu nagród i wyróżnień w Polsce, Izraelu i Niemczech.
Kategoria: | Historia |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-08-05329-4 |
Rozmiar pliku: | 4,8 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Dzieci stały obok siebie dookoła kuchennego pieca w mieszkaniu na Paulińskiej. W przyległym do kuchni pokoju, za zamkniętymi drzwiami, leży ich chora matka. Przy niej są ojciec i lekarz. Tym razem lekarz zatrzymał się dłużej niż zwykle i dzieci wyczuły, że stan matki jest zły. Matka całymi dniami nie opuszcza łóżka, nic nie je, po prostu gaśnie w oczach. Ojciec jest stale przy niej. Chodzi tylko do bóżnicy i zaniedbuje interesy, spieszy stamtąd do domu i godzinami siedzi koło niej, jej wątła ręka spoczywa w jego mocnej dłoni. Dzieci stały się ciche, chodzą po mieszkaniu na palcach, rozmawiają szeptem albo na migi. Przez na wpół otwarte drzwi widzą bezwładną dłoń matki, spoczywającą w dłoni ojca, widzą, jak czasem chowa zbolałą twarz w poduszkach i tłumi jęk.
Dzieci wierzą w magiczną siłę ojca. Wierzą, że jego dotyk wskrzesi w matce siłę życia, że podzieli się z nią tym, co ma, przeleje w nią ze swojego, doda jej sił do przetrwania...
Drzwi pokoju uchyliły się. Dzieci zastygły na swoich miejscach, nadstawiły uszu, gotowe wykonać każde polecenie ojca. Ojciec zwrócił się do najstarszej córki, Matl, i poprosił, by położyła zimny kompres na czole matki. Matl w jednej chwili podskoczyła. Jej siostry czekają także na jakiś rozkaz, na jakąś prośbę, posuwają się o krok do przodu, pochylają głowy i patrzą na ojca wyczekująco. Nie trzeba, mówi bez słów. Nic nie da się zrobić.
Matl, na którą wszyscy oprócz ojca wołają Mania, jest zwinna jak sarenka. Już jest przy łożu matki, z dwoma ręcznikami. Już kładzie jeden mokry ręcznik na rozpalonym czole chorej, przykrywając go drugim, suchym. Matka obdarowuje ją spojrzeniem pełnym wdzięczności i miłości. Na moment tylko, bo już oczy jej się zamykają. Wzmaga się ból. Z ust wyrywa się przytłumiony jęk i szept. Mania pochyla się nad chorą i słyszy jej słowa:
– Pilnuj dzieci, Maniusiu. Takie jeszcze małe, biedactwa... a twój ojciec... o mój Boże...
Mania głaszcze delikatnie chudą rękę matki i wstrzymuje łzy.
– Wszystko będzie dobrze, mamusiu. Nic się o nas nie martw...
Tymczasem ojciec zapłacił lekarzowi, wziął od niego receptę na leki uspokajające i odprowadził do drzwi. Na progu zamienili parę zdań. Zarośniętej twarzy ojca nie opuszcza troska i choć zachowuje się spokojnie, łatwo wyczuć jego rozpacz. Także lekarz jest zakłopotany.
– Pan oczekuje ode mnie pomocy, ale cóż ja mogę...?
– Zapłacę każdą cenę – mówi ojciec.
Lekarz macha ręką i kręci głową, jakby mówił: Żadne skarby świata już jej nie uratują. Pakuje swoje instrumenty i wychodzi, a stroskany ojciec i jego ośmioro dzieci dobrze wiedzą, że już nikt i nic im nie pomoże.
Kiedy lekarz odszedł, ojciec posłał Heśka po lekarstwa. Hesiek wziął receptę i natychmiast ruszył w drogę.
Kiedy wrócił, Mania jeszcze siedziała przy łóżku matki. Ojciec i najstarszy brat, Menasze, przygotowywali się do wieczornej modlitwy.
Hesiek wszedł do kuchni; jego cztery siostry i najmłodszy brat Chaim podnieśli ku niemu oczy. Zbliżył się do nich na palcach i z ważną miną dał im znak, żeby się zbliżyli. Dwie „duże” siostry patrzyły na niego podejrzliwie, a Hela, Hania i Chaimek stanęli posłusznie obok.
– Patrzcie, co wam przyniosłem – powiedział Hesiek.
– Rodzynki z migdałami^() – Hania przełknęła ślinę i szczęście zabłysło na jej dziecięcej twarzy.
Chaimek stał z boku, pełen oczekiwania, wpatrzony z zachwytem w starszego brata, wyższego od niego co najmniej o cztery głowy. Hesiek wydobył z kieszeni papierową torebkę, zebrał rozsypane pojedyncze orzeszki i poprawił siostrę:
– Orzeszki i migdały. Świeże i jeszcze ciepłe. Nie było rodzynek. Były pieczone kasztany, ale nie miałem dość pieniędzy...
– Co za pomysły? – wycedziła Rózia i popatrzyła na Heśka z pogardą. – Mama umiera, a temu w głowie kasztany! A jak to się stało, mój drogi bracie, że nie masz dość pieniędzy?
– Pieniądze nie rosną na drzewach – odpowiedział krótko.
– Co ty mówisz? Naprawdę? – zapytała Rózia z ironią, a Hesiek, nie zwracając na to uwagi, dodał:
– Skończyły mi się pieniądze. Ale nie martwcie się. Znów będą. Ja zarobię...
Tymczasem malcy, nie czekając, napychali się orzeszkami i migdałami, zawartość papierowej torebki malała w oczach. Sala, jedna z dwóch „dużych” sióstr, podeszła do młodszego rodzeństwa i poprosiła:
– Zostawcie mi też trochę.
Odstąpili jej z własnych porcji. Chaimek podzielił swoją zmniejszoną porcję i oznajmił:
– Zostawię trochę na później.
Rózia, która się tymczasem uspokoiła, podeszła do małego:
– Po co ci na później? Daj mi trochę.
Chaimek był rozczarowany. Dlaczego podzielił swoją porcję? Mogli dać Rózi ze wspólnej kupki. Co jej teraz powie?
– Masz – powiedział, jakby mu wcale na tym nie zależało, i dał jej „mniejszą połowę”.
Hesiek był szczęśliwy i z zadowoleniem zacierał ręce. Potem wszedł z lekarstwami do pokoju matki. Z bogobojną czcią zbliżył się do jej łoża i stał bez ruchu. Leżała młoda i ładna i uśmiechała się do niego. Nagle poczuł, że ściska go w gardle. Tak bardzo chciałby zostać przy niej! Żeby nie odeszła, żeby ich nie opuściła! Tak wiele rzeczy chciałby jeszcze od niej usłyszeć, albo choćby jedno tylko słowo, które mógłby zachować w sercu na zawsze.
Ale matka była już daleko. Jej uśmiech zastygł na twarzy i Hesiek wiedział, że już go nie widzi. Mania wzięła z jego rąk lekarstwa i oboje zamienili bezradne spojrzenia. Ojciec wrócił z modlitwy i zajął swoje miejsce przy łóżku chorej. Dzieci wyszły do przyległego pokoju.
Nad ranem ojciec znów posłał po lekarza. Kiedy przyszedł, nie pozostało mu nic innego, jak stwierdzić zgon.
Dzieci jakby się pochowały, schodziły ojcu z drogi. Spokojnie, ale stanowczo Mania wydawała rozkazy: ścielić łóżka, składać ubrania, myć się, czesać... Bez niepotrzebnych słów wzięła na siebie obowiązki domowe i odpowiedzialność za dzieci.
Nazajutrz pochowano matkę na starym cmentarzu żydowskim przy ulicy Miodowej w Krakowie, a ojciec odmówił kadisz^() nad otwartą mogiłą. Córki zostały w domu, wierne zwyczajom kobiet krakowskich, które nie zwykły chodzić na cmentarz.
Do domu nieboszczki zaczęli przychodzić krewni i znajomi z wizytami kondolencyjnymi. Wszyscy wstrzymywali łzy, patrząc na ośmioro sierot, które czyste i zadbane snuły się po domu pod opiekuńczym okiem najstarszej siostry, Mani. Twarz Mani wyrażała spokój. Cała jej sylwetka była jakby uduchowiona i mówiono o niej, że chyba należy do grona trzydziestu sześciu sprawiedliwych^().
Smutek ogarnął dom. Dzieci podświadomie wyczuwały lęk przed przyszłością. I mieszkanie stało się nagle za ciasne, potykali się o siebie, chociaż chcieli właśnie zejść sobie z drogi. W mieszkaniu były trzy duże pokoje i duża kuchnia. Przy kuchni dwa malutkie pokoiki – jeden dla służącej, a drugi przeznaczony na spiżarnię.
Jeden z trzech dużych pokoi służył jako sypialnia rodziców. Teraz, po śmierci matki, jedynie ojciec miał prawo wstępu do tego pokoju, którego drzwi zawsze były zamknięte.
Drugi pokój, największy, używany był jako jadalnia. Pośrodku stał wielki stół; naokoło niego dziesięć krzeseł. Wzdłuż jednej ze ścian stało pojedyncze łóżko, a naprzeciw wąski szezlong obity jasnobrązowym aksamitem. Te dwa miejsca służyły do spania trzem braciom. Czasami Menasze i Chaimek spali razem w jednym łóżku, a Hesiek na wąskim szezlongu – czasem zaś Menasze był szybszy i pierwszy kładł się na szezlongu. Wtedy Hesiek wsuwał się ostrożnie do ogrzanego już przez Chaimka łóżka. Niekiedy starsi bracia kłócili się o prawo spania na szezlongu, a czasem nie wiadomo było, czy spanie na tym wąskim posłaniu jest dla nich nagrodą czy karą.
– Herszl, dzisiaj ty będziesz spał na szezlongu, a ja z Chaimkiem – powiedział pewnego wieczoru Menasze, zamknięty w sobie chłopak o delikatnych rysach twarzy i niebieskich oczach.
– Nie, nie – odpowiedział także niebieskooki Hesiek. – To twoje miejsce, Menasze. Ty przecież wolisz spać sam, a mnie... naprawdę nie zależy...
– Wielkie mi mecyje spać samemu na takim wąskim posłaniu – powiedział Menasze i wśliznął się pod kołdrę obok Chaima, uważając, żeby nie potrącić małego i nie ściągnąć z niego za dużo wspólnej kołdry. Hesiek nie wiedział, czy Menasze naprawdę woli spać w łóżku z Chaimem, czy tylko udaje.
W trzecim pokoju w trzech łóżkach spało pięć sióstr: Mania i Hania obok siebie, Hela i Sala „na waleta”, a Rózia sama na składanym łóżku.
W pierwszą noc po pogrzebie matki, drżąca na całym ciele i skulona Hania przylgnęła do starszej siostry, a ta, sama szukając podpory i oparcia, objęła małą szepcząc:
– Nie martw się, Haneczko. Już ja się zatroszczę, żeby ci niczego nie brakowało.
– Ale nigdy już nie będę miała mamy – bąkała Hania – i ludzie, jak mnie zobaczą, zawsze będą żałować biednej sierotki... A ja tak chciałam, żeby mama wyzdrowiała...
– No, cicho już, Haneczko – piętnastoletnia Mania próbowała ją uspokoić – zobaczysz, wszystko będzie dobrze. Ruchcia będzie nam gotować obiady...
– Ale Ruchcia gotuje zawsze to samo. Rosół z makaronem albo makaron z rosołem – głos Hani drżał od wstrzymywanego płaczu.
Starsza siostra znów próbowała ją uspokoić, przyrzekając, że zażąda od Ruchci urozmaicenia kuchni.
– Ruchcia cię nie posłucha, bo jesteś jeszcze mała. Tak mówią wszystkie ciocie, że masz jeszcze chodzić do szkoły i bawić się... – senny głos Hani cichł coraz bardziej, a Mania powiedziała:
– Śpij, śpij, dziecko. Pan Bóg nam pomoże – i deklamowała cicho Kriat Szma^(), modlitwę, którą dzieci odmawiają w łóżkach przed zaśnięciem i która – tak powiedział ojciec – z ust dzieci dociera prosto do Boga.
W drugim łóżku gawędziły Hela z Salą.
– Weź jeszcze trochę kołdry, Heluniu – wyszeptała czule Sala – wcale nie jesteś przykryta.
– Jestem przykryta – odrzekła Hela i zamilkła. A po paru minutach zapytała: – Co teraz z nami będzie? – A nie otrzymawszy odpowiedzi dodała: – Czy mnie słyszysz, Salu?
– Tak, kochana.
– Czy będę mogła, jak urosnę, pojechać do Wiednia? Do Paryża? Zwiedzać galerie?
– Dlaczego teraz o tym mówisz? Mamy przecież żałobę, mama dopiero co odeszła, a ty już o podróżach... – Sala nie dokończyła, bo zdawało jej się, że jej słowa dotknęły trzynastoletnią Helę.
– Bo ja chcę się uczyć języków – dodała Hela.
– Będziesz się uczyć – uspokajała ją o rok starsza Sala. Nagle Rózia zawołała ze składanego łóżka:
– Może byście się uspokoiły? Gadają i gadają i nie dają człowiekowi spać!
W pokoju zrobiło się cicho, ale Rózia, zamiast spać, usiadła energicznie na swoim łóżku, podciągając kolana, i rzekła:
– Jakie nędzne życie miała nasza mama.
Sala i Hela oniemiały. Hania już spała, a Mania powiedziała spokojnie:
– Mama nigdy się nie skarżyła.
Na to Rózia z ironią:
– Nie skarżyła się? Nie narzekała? My tutaj, w tym domu, lubujemy się w męczeństwie. Być świętym i umęczonym. Ja nie mam na to ochoty. Nasza matka wyszła za mąż, mając siedemnaście lat. Ojca naszego poznała dopiero w dniu ślubu i od ślubu co rok rodziła mu dzieci. Ja nie chcę takiego życia! Dziękuję! Nauczę się zawodu, pójdę do pracy i nie będę od nikogo zależna. Wolę w ogóle nie wychodzić za mąż niż być kobietą, która nie ma nic do powiedzenia, która godzi się na wszystkie żądania męża, a prawo ma tylko do gotowania i do rodzenia dzieci!
Słowa Rózi były jak strzały szukające celu i wtargnęły prosto do miękkich serduszek dziewcząt. Wszystkie usiadły na łóżkach i czekały na dalszy ciąg. Marzycielska Hela w głębi duszy przyznawała Rózi rację. Sama śniła o dalekich krajach i o pięknym królewiczu, który wyzna jej miłość i poprosi o rękę, ale myśl, co na to powie ojciec, nie dawała jej spokoju. Tymczasem Sala zwróciła się do Rózi:
– Ty jeszcze nie znasz życia, Róziu. Żadna z nas nie ma jeszcze doświadczenia. Ojciec trzyma nas pod kloszem...
– Proszę was – odezwała się Mania stanowczym tonem – bądźcie wreszcie cicho. Skarżyłaś się, Róziu, że nie dajemy ci spać, a teraz sama przeszkadzasz innym. Hania już zasnęła. Czas już spać. Dobranoc.
Sala i Hela ułożyły się znów pod wspólną kołdrą. Rózia, nakrywszy się po same uszy, nic więcej nie powiedziała. Sala i Hela odwróciły się na drugi bok, a ich łóżko zatrzeszczało. Po ścianach pokoju snuły się tajemnicze cienie w rytm miarowego oddechu Hani. Snop słabego światła wtargnął przez szparę uchylonych drzwi.
– Dobranoc, dziewczęta – miękki głos Mani dotarł jakby z daleka.
– Dobranoc, Maniusiu – odpowiedziały jej po kolei.
W jadalni znów powtórzyła się znana kłótnia:
– Dzisiaj ja będę spał na szezlongu – zdecydował Menasze.
– Przecież wczoraj powiedziałeś, że wolisz spać w łóżku, z Chaimkiem. Ja będę spał na szezlongu, mnie naprawdę wszystko jedno... – Hesiek był niezadowolony, bo wciąż jeszcze nie wiedział, co naprawdę woli jego starszy brat.
– Co, nie wiesz, że ja lubię spać sam?
– To dlaczegoś mi wczoraj mówił, że nie lubisz spać na tym wąskim szezlongu?
– Wczoraj było wczoraj, a dzisiaj jest dzisiaj – powiedział Menasze na melodię chederu^().
– Nie drwij ze mnie – rzekł Hesiek.
– Broń Boże – zastrzegł się Menasze. – Jak ja mogę z ciebie drwić, skoro to ty drwisz ze wszystkich.
– Ja się ze wszystkich wyśmiewam? – zapytał niewinnie Hesiek, wślizgując się ostrożnie do łóżka śpiącego już Chaimka. – Dobranoc, Menasze. Tato prosił, żebyśmy wcześnie wstali. O piątej rano.
Leżąc sam na szezlongu, Menasze myślał, że czas już opuścić dom. Czas się rozejrzeć za jakimś zarobkiem, za żoną... W domu ciasno, trzeba się ruszyć.
Hesiek, nie mogąc zasnąć u boku Chaimka, myślał o wielkich obowiązkach ojca. Ojciec musi mieć pomoc, jak najszybciej. Dziewczyny mają zielono w głowach, nic nie rozumieją. On, Hesiek, zaprzęgnie się do pracy wraz z ojcem. Jutro z nim pomówi na ten temat.
W domu panowała cisza. Jedno po drugim dzieci zasypiały.
W trzecim pokoju siedział przy biurku ojciec, Mosze Weinfeld, i pracował. Szerokie łóżko było zaścielone. To samo łóżko, w którym przez szesnaście lat znajdował ciepło, odprężenie, tkliwość i pieszczoty – stało teraz puste i przerażająco zimne.
------------------------------------------------------------------------
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki
------------------------------------------------------------------------