- W empik go
Moja Wyspa Ślady Boga - ebook
Moja Wyspa Ślady Boga - ebook
Magia i czar dzikiej, nadwiślańskiej plaży, budzi wspomnienia ważnych, dawno minionych czasów. Tańczące płomienie nocnego ogniska i wzlatujące w niebo złote skry, przywołują obrazy, zapisane w bożym planie życia. Wspomnienia przeradzają się w poszukiwanie sensu, szukanie odpowiedzi, szukanie Boga. Porównanie obrazu rzeczywistego świata, odbieranego zmysłami z ideałami młodzieńczego życia. Istniejąca w rzeczywistości wiślana Wyspa jest magiczną klamrą, spinającą wszystkie przeplatające się wątki.
Kategoria: | Proza |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-8221-969-2 |
Rozmiar pliku: | 1,2 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Magia i czar dzikiej, nadwiślańskiej plaży, budzi wspomnienia ważnych, dawno minionych czasów. Tańczące płomienie nocnego ogniska, bajecznie kolorowe ogniki i wzlatujące w niebo złote skry, przywołują obrazy, ludzi i zdarzenia, zapisane w bożym planie życia. Odżywają historie z czasów młodości, przeplatane wydarzeniami życia codziennego.
Konfrontacja marzeń z rzeczywistością, powoduje porównywanie tego, jak widzą świat oczy z tym, jak „widzi” go serce. Pojawiają się rozważania na tematy egzystencjalne. Narrator stawia retoryczne pytania. Wspomnienia przeradzają się w poszukiwanie sensu, szukanie odpowiedzi, szukanie Boga. Przemyślenia zmieniają się w swego rodzaju rozmowę zwykłego człowieka z wszechwiedzącym, ponadczasowym Panem wszystkiego. Powoduje to próby pogodzenia tego, co czujemy z tym, co widzimy. Podejmuje próby porównania obrazu rzeczywistego świata, odbieranego zmysłami z ideałami młodzieńczego, buntowniczo pojmowanego życia. Istniejąca w rzeczywistości Wyspa jest niemalże metafizyczną klamrą, spinającą wszystkie przeplatające się wątki.II. Jawa czy sen
Zatrzymam się nieco przy historii moich wiślanych spływów. To one bowiem były główną przyczyną mojej wewnętrznej przemiany. Mojej metamorfozy, która trwa nadal i trudno powiedzieć czy zakończy się jutro, czy za dziesięć lat. Możliwe, że będzie trwała do końca moich dni, niezależnie od tego, kiedy ten koniec nastąpi. Pierwsza myśl o przemierzaniu rzeki w jakiejś łupinie, zaświtała mi w głowie już bardzo dawno. Jednak zanim dojdę do samego obcowania z rzeką, z jej nieokiełznaną, dziką naturą i wszystkimi tego konsekwencjami, muszę nieco naświetlić podłoże mojego pędu ku nieznanemu. Odkąd pamiętam, ciągnęło mnie do czegoś, co dla innych nieosiągalne. Co innym nie przyjdzie do głowy, a jeśli nawet, to boją się rozwijać tę myśl, w obawie przed śmiesznością, zakazami lub brakiem środków na realizację przedsięwzięcia? Jestem człowiekiem, który często śmieje się z samego siebie, wobec tego pierwsza przeszkoda została pokonana zanim jeszcze powstała. Zakazy wywierają na mnie wręcz odwrotny skutek, więc druga przeszkoda, paradoksalnie stała się motorem napędowym do dalszego działania. Brak środków — tak — to był problem. Nauczyłem się jednak pokonywać go podczas dosyć długiego już życia. Sięgając pamięcią wstecz zauważyłem, że przecież nigdy w mojej rodzinie nie było na tyle zasobów, by można było poczuć zupełną niezależność i stabilizację finansową. Mama samotnie wychowująca mnie, nauczyła się radzić sobie z wiecznymi kłopotami i ciągłym brakiem gotówki. Wynagrodzenia w tak zwanej budżetówce nigdy nie były wysokie. W bardzo ciężkich czasach, panujących na przełomie lat sześćdziesiątych i siedemdziesiątych mama potrafiła zdobyć i urządzić mieszkanie. Założyła w nim telefon, co w tamtych czasach było swego rodzaju luksusem. Kupowała mi przeróżne zabawki, komiksy i książki. W mojej, ówczesnej ocenie rzeczywistości, nigdy niczego mi nie brakowało. Nie miałem zresztą wielkich wymagań. Miałem dom, kochającą mamę, która dbała o mnie. Gotowała smaczne obiady i ubierała mnie tak, że nigdy nie odstawałem od rówieśników. Miałem szkołę, klasę z kolegami i harcerstwo. Miałem piękne hobby — lotnictwo. Pierwszą większą zachcianką, jaka przyszła do głowy niesfornemu nastolatkowi, była nieprzeparta chęć posiadania motocykla. Jednoślady zawsze budziły we mnie wielka fascynację. Pragnąłem poczuć wiatr we włosach i pęd powietrza na twarzy. Ucieleśnieniem moich młodzieńczych pragnień była przepiękna JAWA w wersji sportowej. Cud techniki rodem z nieistniejącej już, komunistycznej Czechosłowacji. Mimo, iż mocno komunistyczna i ateistyczna Czechosłowacja, była miejscem narodzin mojej Jawy, to fakt, iż stałem się jej posiadaczem, odczytywałem, jako największy z możliwych dopust Boży. Czasy były wtedy przedziwne. Szusta, czy siódma klasa szkoły podstawowej. Kilku kolegów miało popularne Komary — polskie motorowery rozwijające zawrotną prędkość czterdziestu kilometrów na godzinę. Niektóre z nich posiadały jeszcze rowerowe korby, którymi można było pedałować, gdy zabrakło benzyny. Benzyna natomiast była wtedy towarem bardzo deficytowym, załatwianym często po tak zwanej „znajomości”. Więksi szczęśliwcy dosiadali innych, nowocześniejszych wersji tego samego Komara, różniące się szczegółami, które w oczach nastolatka urastały do szczytowych osiągnięć motoryzacji. Na przykład trzy biegi zamiast dwóch, zmieniane nogą, jak w prawdziwym motocyklu, zamiast dziwnej, śmiesznej dźwigni w kierownicy. Wąski, opływowy zbiornik paliwa i siodełko stylizowane na „cafe racer`a”. Takie szczegóły konstrukcyjne powodowały zachwyt i podziw wśród kolegów i koleżanek ze szkoły lub osiedla. Niektóre Komary miały miejsce dla pasażera. To był już totalny kosmos. Można było pojechać na przejażdżkę po okolicy, na którą mogłem zabrać kolegę, a niekiedy nawet koleżankę. Oczywiście wcześniej należało zorganizować trochę grosza na benzynę i w drogę. Ja oczywiście postanowiłem pójść nieco dalej. Zwykły Komarek mnie nie zadowalał. Nie zaspokajał moich oczekiwań, a przede wszystkim wyobrażeń o własnym pojeździe. Musiałem mieć coś lepszego, szybszego, prezentującego się jak rasowy motor. Zapragnąłem mieć Jawę. Tak, Jawa była moją pierwszą wielką zachcianką w życiu, a mama mimo wielkiego, wewnętrznego sprzeciwu postanowiła ją zrealizować. Korzeni tego sprzeciwu należy szukać dawno temu, gdy jako niespełna trzylatek straciłem to, co dla malucha najcenniejsze — straciłem Ojca. Jak silna i odważna musiała być mama, gdy wbrew samej sobie, postanowiła spełnić moje marzenie? Spełniła je. Oszczędzając na wszystkim, na czym tylko mogła, zaciągała pożyczkę i wręczała łapówkę sprzedawcy w sklepie motoryzacyjnym. Tak oto stałem się dumnym właścicielem sportowej wersji Jawy. Czerwony zbiornik paliwa, szare błotniki, chromowane, szprychowe koła i wydech. Po prostu cudeńko. Z nabożeństwem strząsałem każdy pyłek i trawkę. Po przejażdżce myłem ją i wycierałem do sucha szmatką, a potem polerowałem do połysku. Była dla mnie wszystkim. Bardzo szybko nauczyłem się wykorzystywać jej atuty, ujarzmiać narowisty charakter i radzić sobie z wadami. Zapałałem do mojej Jawki przeogromną wręcz miłością. Traktowałem ją jak coś znacznie więcej, niż tylko maszynę, służącą przemieszczaniu się z punktu A do punktu B. Rozmawiałem z nią, dbałem o stan techniczny, jak o zdrowie najlepszego przyjaciela. Mijały miesiące, lata. Jawka sprawowała się całkiem dobrze zważywszy, że nie miała ze mną łatwego życia. W miarę, jak poznawałem tajniki motoryzacji, budowę i zasady działania silnika i skrzyni biegów, postanowiłem moją Jawkę tuningować. Prócz zmiany błotników i opon, rozebrałem silnik, gaźnik i przeniesienie napędu, próbując wykrzesać z niej więcej mocy i szybkości. Wyglądała imponująco. Wszyscy patrzyli z podziwem, zazdrością, a niektórzy być może nawet i z zawiścią. Czasy były ciężkie i taki tuning nie był wtedy ani łatwy, ani popularny, ani przede wszystkim tani. Dopiąłem jednak swego. Patrząc na nią pytałem często sam siebie: „Jawa to czy sen?” Byłem wdzięczny całemu światu za to, że miałem ją, moją Jawę. Dziękowałem mamie, dziękowałem Bogu.
Moja radość i szczęście nie mogły jednak trwać wiecznie. Dzisiaj wiem, że w życiu bywa tak bardzo często. Wszystko, co dobre nie trwa zbyt długo. Pewien autor napisał kiedyś: „nic nie trwa wiecznie… niebezpiecznie jest myśleć, że coś trwa wiecznie” Tak też musiało być i tym razem. Pewnego letniego, sobotniego poranka, ciesząc się z niedawno ustanowionych „wolnych sobót”, postanowiłem wyciszyć zbyt głośny moim zdaniem wydech. Dla dzisiejszych nastolatków pięciodniowy tydzień pracy jest czymś naturalnym. Pełne towarów sklepy to norma, a kilkadziesiąt kanałów telewizyjnych są czymś zupełnie zwykłym. W tamtych, zaiste dziwnych czasach, sklepy świeciły pustkami, towary pierwszej potrzeby sprzedawane były za okazaniem kartek. Kartki te upoważniały też każdego posiadacza pojazdu do zakupu benzyny. Takie to były czasy. Mimo wszystko wspomina się je z nutą nostalgicznego rozmarzenia. Rozdźwięk pomiędzy nauką w szkole, a nauką kościoła nie przeszkadzał wcale w normalnym funkcjonowaniu. W szkole ewolucja, w kościele cud stworzenia. Większości z nas w ogóle to nie przeszkadzało. Dorośli albo biernie walczyli, albo biernie żyli. Młodzież po prostu nie znała innego życia, więc poruszała się w miarę sprawnie w tej jakże schizofrenicznej rzeczywistości. Blokowiska rządziły się tak jak i dzisiaj, własnymi prawami. Główna różnica polegała na tym, że wszechobecne media używały innej filozofii do robienia ludziom wody z mózgu. W tych historycznych z dzisiejszego punktu widzenia czasach ja, mały, szary chłopiec z prowincjonalnego miasteczka, stałem się posiadaczem pięknego, stylizowanego crossa.
Mieszkałem wtedy w czteropiętrowym bloku. Moją crossową Jawę garażowałem oczywiście w piwnicy. Poszedłem więc tam i zacząłem przy niej grzebać, stale pielęgnując, moje coraz większe do niej uczucie. Dawało mi to zawsze wielką satysfakcję. Wtedy również praca szła bardzo gładko. Zdemontowałem wydech, sam dorobiłem azbestowe uszczelki, zamontowałem je, skręciłem wszystko i przyszedł czas na próbę. Muszę tu przypomnieć, że były to lata osiemdziesiątych minionego wieku. Jak już wspominałem, czasy bardzo ciekawe. Dla większości obecnie żyjących nastolatków — czysto abstrakcyjne, wyrwane jakby z innego świata. Z innej, niemożliwej do pełnego zrozumienia rzeczywistości. „Komuna”, mimo iż był to już jej schyłek, trzymała się jeszcze całkiem mocno. Szczególnie w takich niewielkich miasteczkach, niby żywcem wyjętych z poprzedniej dekady. W sklepach były pustki, a wieczne kłopoty z benzyną, zmuszały użytkowników aut i motocykli do robienia sporych zapasów. Takie prywatne zapasy przechowywano właśnie w piwnicach. Beczki, kanistry i wszelkiej maści pojemniki wypełniały niejedną piwniczną klitkę w każdym blokowisku. Nie muszę mówić, że benzyna to bardzo niebezpieczna substancja, a jej opary to łatwopalna i w połączeniu z powietrzem, wybuchowa mieszanka. Gdybym tylko mógł przewidzieć to, co po chwili nastąpiło. Niestety, nigdy nie byłem i nadal nie jestem jasnowidzem, a młodzieńczy umysł nie potrafił jeszcze wtedy, unikać łatwych do przewidzenia niebezpieczeństw i związanych z nimi problemów. Moja piwnica była swego rodzaju świątynią. „Mieszkała” tam w końcu moja Jawa. Miałem tam również mały warsztat. Był to mój własny, mały świat. Uwielbiałem tam siedzieć i majstrować przy niej. Z nabożeństwem odkręcałem, a następnie wkręcałem każdą śrubę i wkręt. Nabrałem przekonania, że jest to, tak jak każda inna świątynia, miejsce nietykalne. Nic złego nie mogło tam spotkać ani mnie, ani jej. Nic nie zapowiadało strasznych wypadków, które nastąpiły w następnym momencie. Nie otrzymałem żadnego znaku, nie miałem też przeczucia ani snu. Pracowałem wiec w pocie czoła, przygotowując moją ukochaną Jawę do zaplanowanej wcześniej przejażdżki. Przecież wystarczyło wyprowadzić motorek na zewnątrz i tam go odpalić. Wtedy nic by się ani jemu, ani mnie nie stało. Ja jednak postanowiłem zrobić to na dole, w piwnicy. Odkręciłem kranik paliwa, przepompowałem gaźnik, nacisnąłem kopniak i stało się. W ułamku sekundy piwniczny półmrok rozbłysnął tysiącem żarówek. Zrobiło się jasno i gorąco. Nagle wszędzie wokoło pojawiły się płomienie. Były dziwne, ponieważ nie widziałem źródła ognia. W jednej chwili zrobiło się bardzo duszno. Nie mogłem oddychać. Upadłem na podłogę i bardziej podświadomie niż racjonalnie, zacząłem czołgać się do wyjścia. Zanim dotarłem do schodów, spojrzałem za siebie i zobaczyłem rzecz jeszcze bardziej dziwną. W całej piwnicy płonął sufit. Tak, właśnie sufit. Nie rozumiałem, dlaczego tak właśnie się dzieje. Widok był bardzo groźny, ale zarazem fascynujący i piękny. Nie zamierzałem jednak przyglądać się temu dłużej. Wyczołgałem się po schodach w górę pośród buchających już wszędzie wokół, szukających dla siebie drogi na zewnątrz gęstych tumanów czarnego, gryzącego dymu. Rozmawiając później ze strażakami i milicją dowiedziałem się, że to płonęły, unoszące się wszędzie opary benzyny. Zanim dobiegłem do domu i zadzwoniłem po strażaków, ogień strawił już ponad połowę mojej ślicznej Jawki, a czarny jak smoła, cuchnący dym z palących się opon znalazł sobie drogę z piwnicy na klatkę schodową, którą szybko pokonał, mknąc w górę aż do czwartego piętra i przez uchylone tam okno pięknym, gęstym, czarnym słupem wydostawał się na zewnątrz. Widok był zaiste niepowtarzalny. Dzisiaj byłbym pewnie królem You Tube. Internet wtedy jeszcze nie istniał. Nikt nie miał „komórki”. Ci, którzy reagując na głośne syreny wylegli ze swoich mieszkań, długo potem wspominali wysoki na kilkadziesiąt metrów słup czarnego dymu, widoczny z bardzo daleka. Wielokrotnie potem starałem się wyjaśnić przyczynę zapłonu. Szukałem odpowiedzi, pytałem. Nikt nie wierzył w moją wersję wydarzeń. A przecież to była jedyna, prawdziwa wersja. Innych nie znałem. Nie paliłem papierosów, nie zaprószyłem też w żaden sposób ognia. Dopiero, gdy strażacy ugasili pożar, przyjechała ówczesna milicja i zabrała się ostro za podpalacza, czyli za mnie. Przekonywali mnie żebym się przyznał do podpalenia, a oni łagodniej mnie potraktują. Gdy dostatecznie długo i uporczywie trzymałem się swojej wersji, wmawiali mi, że sprawdzałem poziom paliwa w zbiorniku, przyświecając sobie zapałką. Można było mnie posądzać o najróżniejsze, nieracjonalnie głupie występki, ale głupoty takiego kalibru, nawet ja nie mogłem wymyślić. Oczywiście przyznałem się tylko do tego, o czym pisałem wcześniej. Wzywali mnie jeszcze kilka razy na posterunek w celu uzupełnienia zeznań. Piwnicę odmalowałem sam z pomocą kolegów z sąsiedztwa. Ponieważ nikt nie udowodnił mi żadnej winy, klatkę schodową malowali już malarze, zatrudnieni przez Spółdzielnię Mieszkaniową. Cała historia opowiadana była jeszcze długo, a głodni sensacji ludzie dopisywali do niej coraz to nowe wątki. Od prozaicznego palenia papierosa nad otwartym zbiornikiem z benzyną, do sensacyjnych opowieści o celowym podpaleniu lub próbie samobójczej. Papierosów wtedy nie paliłem, o piromanach nie miałem zielonego pojęcia, a do samobójstwa jeszcze nie dojrzałem. Wróćmy jednak do pożaru. Dopiero, gdy dym się rozwiał, poczułem ostry ból obydwu rąk. Okazało się, że na dłoniach i przedramionach pojawiły się wielkie pęcherze. Najpierw straż, potem milicja, na koniec pogotowie. Lekarz opatrzył mnie, gapie z osiedla, a było ich zatrzęsienie, powoli zaczęli się rozchodzić do domów, a ja mogłem wreszcie zejść na dół do piwnicy i zobaczyć jak to wszystko wygląda po katastrofie. Istotnie widok jak po wojnie. Ściany i sufit czarne, drewniane drzwi do kilku piwnic zwęglone. Ale najgorsze było to, co zobaczyłem po środku tego pogorzeliska. W słabym świetle nowo wkręconej żarówki, stała moja Jawka, a właściwie stało to, co jeszcze pół godziny wcześniej nią było. Zalana mokrą, śmierdzącą pianą, dogorywała, a wraz z nią ja. Wiedziałem, że razem z nią, odchodzi w nicość kawałek mnie samego. Rozpacz i kolejny już w moim młodym życiu wielki zawód sprawił, że nie byłem w stanie ustać o własnych siłach. Osunąłem się na schody i wpatrując się w pogorzelisko, pytałem siebie.
Dlaczego znów ja?
Co takiego złego zrobiłem, że spotyka to właśnie mnie?
Czy taki właśnie zapis, przygotowany był w moim planie?
Kto w ten właśnie sposób zaplanował dla mnie ten sobotni poranek?
Boże, dlaczego?
Siedząc na schodach, zacząłem szlochać. Po jakimś czasie, przełamując się, podszedłem bliżej. Była jeszcze gorąca, ale postanowiłem wystawić ją przed blok i obejrzeć. Zeszli się też kumple z osiedla i razem ubolewaliśmy nad tym nieszczęsnym widokiem. Patrząc tak zmrużonymi oczyma, podjąłem jedną z pierwszych w moim życiu — męską decyzję. Postanowiłem, że ją odbuduję. Naprawię ją i będzie jeszcze piękniejsza, szybsza i lepsza niż przedtem. Czasy były jednak bardzo ciężkie. Sklepy świeciły pustkami. Niektóre części załatwiałem tylko dzięki przeróżnym znajomościom. Dzisiaj większość z brakujących elementów znalazłbym zapewne na motocyklowych szrotach, w zwykłych sklepach, lub na Allegro. Wówczas takie możliwości nie istniały. Niekończący się remont, trwał prawie cały rok. Takie to były czasy. Jednak udało mi się i to, co było jego efektem, przeszło moje najśmielsze oczekiwania. Nowa, piękna, rasowa Jawa, cała pomalowana w czarno — szaro — bordowe barwy, otrzymała nowiutką instalację elektryczną, opony i plastiki. Patrząc na nią, czułem nieziemską wręcz rozkosz. Dziękowałem Bogu za to, że ją odzyskałem. Znów była ze mną. W jednej chwili zapomniałem o wszystkich kłopotach, towarzyszących niekończącej się odbudowie. Udało mi się jednak pokonać wszystkie przeciwności i moja spalona i pogrzebana wcześniej, pierwsza, jednośladowa miłość, zmartwychwstała. Uczucia, jakie targały mną, gdy usiadłem na nowym siedzeniu, odpaliłem silnik, wrzuciłem jedynkę i wyruszyłem w pierwszą od niemal roku jazdę, da się porównać chyba tylko osiągnięcia rekordu świata, lotu w kosmos lub milionowej wygranej. Jawka znowu jeździła i to jeszcze jak! Rwała przednie koło do góry jak rasowy cross. Jeszcze przez długie lata, przemierzałem nią drogi i bezdroża bliższej i dalszej okolicy. Ona też zawiozła mnie pewnego wiosennego dnia nad brzeg Wisły. Rzeki, która nierozerwalnie złączyła się później z moim życiem. Mojej przepięknej Jawie zawdzięczam więc pośrednio wszystko to, co zaistniało potem pomiędzy mną, rzeką, a resztą świata.
Nie mogę zakończyć rozdziału o mojej Jawie, nie wspominając kilku historii, które były w moim życiu pierwszymi. Otóż właśnie z moim motorkiem kojarzą mi się cztery takie zdarzenia. Pierwsze z nich to historia związana z zabraną na przejażdżkę dziewczyną. Miała na imię Joanna. Wszyscy mówili do niej Aśka. Spotkałem ją podczas jednej z wielu popołudniowych wypraw. Dotąd żadna dziewczyna nie dostąpiła zaszczytu, towarzyszenia mi w trasie. Postanowiłem pojechać nad wodę. Miejscowy zalew by właściwie jedynym miejscem w okolicy, gdzie można było spędzić letnie popołudnie, zażywając kąpieli, a przy okazji spotkać starych znajomych lub nawiązać nowe znajomości. Nie bez znaczenia był też oczywiście skąpy strój na mokrych ciałach. Młody chłopak musiał przecież od czasu do czasu nacieszyć oczy widokiem pięknych, półnagich ciał. Dzisiaj wystarczy spojrzeć na byle wystawkę w kiosku, markecie, lub włączyć Internet. W latach osiemdziesiątych ubiegłego wieku, nie było takich atrakcji. Wtedy właśnie ją spotkałem. Aśka — zgrabna, ładna blondynka. Czerwone bikini, zwiewna spódniczka, bluzeczka na ramiączka. Zabawa w wodzie, udawana nauka pływania. Tu musze napomknąć, że ja pływałem bardzo dobrze, natomiast większość dziewcząt bardzo słabo lub wcale. Propozycja nauki, działała prawie za każdym razem. Nadzwyczaj łatwo, zadziałała i tym razem. Druga propozycja, dotycząca przejażdżki moim motorkiem po okolicy i jeszcze szybsza zgoda. Oczami wyobraźni nastolatka — a wyobraźnię od zawsze miałem bardzo rozwiniętą — widziałem już nas dwoje w jakimś romantycznym miejscu. Planowałem już, jak wyglądał będzie dalszy ciąg naszego spotkania. Wyczuwałem podświadomie, że ona również ma na to wielką ochotę. Wysuszyliśmy się szybko i zaproponowałem, że pokażę jej piękne miejsce w lesie, które odwiedzam zawsze, gdy jestem smutny. Popatrzyła mi prosto w oczy i zgodziła się. Usiadła zgrabnie za mną i objęła mnie w pasie, ja odpaliłem motorek i ruszyliśmy w drogę. Ujechaliśmy może kilometr, gdy nagle usłyszałem straszny krzyk Aśki. Przestraszyłem się, zahamowałem gwałtownie aż zarzuciło nas na pobocze drogi. Zsiadłem i spojrzałem na czerwoną z wściekłości twarz dziewczyny. W pierwszej chwili nie zauważyłem nic niepokojącego, jednak wystarczył jeden rzut oka na jej piękną, zwiewną, żółtą spódniczkę, a właściwie na to, co z niej pozostało. Strzępy materiału niesamowicie poskręcane i uwalane smarem z łańcucha napędowego, oplatały jej nogę, tylne koło Jawki i wydech. Nie mogła się ruszyć, dyszała tylko i gdyby mogła, pewnie ukatrupiłaby mnie na miejscu. Moje plany związane ze wspólnym, romantycznym wypadem legły w gruzach. Cóż było robić? Jakoś wyplątałem ją z tego, co pozostało ze spódniczki. Przepraszałem, próbowałem żartować, proponowałem różne rzeczy, byle tylko mi wybaczyła. Jak łatwo jednak przewidzieć, skończyło się na odwiezieniu jej bocznymi ulicami do domu. Od tamtego zdarzenia upłynęło mnóstwo czasu, a ja widziałem ją jeszcze tylko kilka razy. Teraz mieszka w Anglii, a ja nie pamiętam nawet jej twarzy. Cóż. Nikt i nic nie może jednak zmienić tego, że to właśnie ona była moją „pierwszą” dziewczyną na Jawce.
Druga historia, która była jednocześnie pierwsza moją i Jawki, to sprawa pierwszego w życiu mandatu, zapłaconego milicjantowi. Okoliczności tego zdarzenia, jak to zwykle bywało w moim przypadku, nie były normalne. Zwykle mandaty płaci się za przekroczenie dozwolonej prędkości, przejechanie na czerwonym świetle, wymuszenie pierwszeństwa przejazdu, czy złamanie innego z przepisów. Jednak nie w moim przypadku. Pojechałem moim motorkiem po zakupy. Zaparkowałem jak najbardziej przepisowo na obszernym parkingu przed dużym domem handlowym. Miejsca było dość, bo czasy były inne niż teraz i byle gołowąs nie rozbijał się wtedy własnym autem. Muszę tu wspomnieć, że typową przywarą tak mojej, jak i wielu innych Jawek, były kłopoty z uruchomieniem mocno rozgrzanego silnika, przy pomocy tradycyjnego kopniaka. Moja Jawka prawie zawsze była gorąca z powodu długotrwałej jazdy z gazem wciśniętym „na maksa”. Tak było i tym razem. Po wyjściu ze sklepu nie pozostało mi nic innego, jak tylko odpalić ją „na popych”. Ująłem, więc kierownicę mocno w dłonie, rozpędziłem się, włączyłem pierwszy bieg, wskoczyłem na siodełko i nic. Druga i trzecia próba też nie pozwoliły uruchomić silnika. Spowodowały jednak coś, co stało się przyczyną tego, czego skutkiem są pisane tu słowa. Ze sklepu obok wyskoczył na mnie, niezbyt przepisowo umundurowany milicjant i wymachując mi przed nosem aktówką darł się, że nie wolno, że jestem pirat drogowy, że niebezpiecznie itp. Byłem tak zaskoczony, że nie mogłem wydusić z siebie ani słowa. Wyksztusiłem tylko:, jeśli pirat to chyba parkingowy, a co najwyżej chodnikowy, ale na pewno nie drogowy panie władzo. To, co było potem, możnaby opisać w niezłym komiksie. Nie wiem, co zadziałało na niego bardziej. Tekst o piracie chodnikowym, czy o panu władzy, bo zaczął tak się wydzierać, że wokół zebrał się spory tłumek. Niektórzy sądzili, że zdarzył się jakiś wypadek i trzeba wezwać milicję. Inni krzyczeli — lekarza! Ja zrobiłem się bardzo malutki, a gdy milicjant zażądał okazania dokumentów, okazało się, że oczywiście nie mam ich przy sobie. Wtedy było już po mnie. W jednej chwili ze spokojnego miłośnika letnich przejażdżek po bezdrożach, stałem się piratem drogowym i parkingowym przestępcą. Dziwne, ale spisał tylko moje dane i wypuścił mnie. Niestety musiałem za godzinę stawić się na komendzie z dokumentami. Trzęsąc się ze strachu pojechałem po nie do domu. O dziwo, silnik Jawki zaskoczył tym razem od pierwszej próby. Oczywiście punktualnie za godzinę czekałem pod wskazanym pokojem na posterunku. Czekałem i czekałem, a Jego nie było. Zszedłem piętro niżej do dyżurnego żeby zapytać, co mam dalej robić. Powiedział, że jak kazano mi przyjść i czekać to mam czekać i tyle. Tak zrobiłem, a gdy pan władza zjawił się po prawie dwóch godzinach, byłem już tak rozmiękczony, że chciało mi się płakać. Nie muszę mówić, że czekając w korytarzu napatrzyłem się i nasłuchałem. Gdy wreszcie przyszedł i kazał wejść za sobą do pokoju, straciłem już cały wigor i pewność siebie. Zadałem tylko pytanie — dlaczego musiałem tak długo czekać, skoro byliśmy umówieni na konkretną godzinę. Odpowiedział, że służba nie drużba i miał ważniejsze rzeczy do roboty niż gadanie z darmozjadami, piratującymi swoimi motorkami po chodnikach. Istotnie nie było tu już nic więcej do dodania. Wypisał mandat i kazał zapłacić. Niestety ja nie sądziłem, że będę musiał cokolwiek płacić i nie miałem przy sobie pieniędzy. To znowu zadziałało na niego jak czerwona płachta na byka. Darł się, że marnuję jego czas, że mógłby łapać teraz przestępców, a traci go ze mną itp. Nic już więcej nie mówiłem. Zabrałem mandat i pojechałem do domu, żeby podzielić się opowieścią z mamą. To ona w końcu musiała dać mi kasę na opłacenie mandatu. Tak oto pierwszy mandat był już za mną. Od tamtego czasu zapłaciłem ich wiele. Jeszcze więcej z nich, udało mi się uniknąć. Cóż, życie jest nieprzewidywalne, milicjanci przeminęli, a obecnie — policjanci, to też ludzie i muszą sobie jakoś radzić.
Trzecia historia związana nierozerwalnie z moim pierwszym, ukochanym motorkiem mogła zakończyć się tragicznie nie tylko dla mnie, ale też dla dwóch moich kolegów: Jurija i Leśmiana. Z Jurijem nigdy nie zaprzyjaźniłem się tak naprawdę, choć łączyły nas wspólne zainteresowania: samoloty i modelarstwo. Leśmian natomiast był kumplem nad kumple. Początkowo nawet się nie lubiliśmy, a znałem go od przedszkola. Diametralnie różne charaktery, inne nawyki, inny gust. Potem jednak stworzyliśmy paczkę, w której skład weszli jeszcze Grzybek i Konopek. Wiele działo się wtedy wokół nas. Czasy były bardzo ciekawe. Szkoła średnia, pragnienie swobody, bunt przeciwko wszystkiemu, co niósł ze sobą świat dorosłych i chylący się powoli ku upadkowi ustrój. Jurij, a tak naprawdę jego ojciec, był posiadaczem prawdziwego, dużego motoru. Jawa 350. Ponad 100 kilogramów masy, dwa cylindry, na liczniku ponad sto kilometrów na godzinę. Przy tym cudzie czechosłowackiej myśli technicznej, rodzime WSK-i wyglądały prehistorycznie. Co dopiero mój mały motorek? Jednak stało się tak, że pewnego pięknego dnia spotkałem Jurija i postanowiliśmy razem pośmigać. Niewiadomo skąd wziął się Leśmian i niewiadomo, dlaczego to właśnie on zasiadł za kierownicą 350-tki. Ponieważ mój motorek był przy niej jak mały kociak przy tygrysie, dali mi spore fory. Cała akcja toczyła się na prostym, około kilometrowej długości odcinku szlakowej drogi, wiodącej wprost do lasu. Poszło oczywiście o zakład i choć handicap nie był nam wtedy znany, jakoś obliczyliśmy to, o ile wcześniej mam wystartować, żeby na mecie przy lesie, finiszować razem z nimi. Niestety do wspólnego finiszu nie doszło, ponieważ nasze obliczenia okazały się bardzo błędne i dogonili mnie znacznie szybciej. Przekonałem się o tym, gdy naciskając z całej siły na dźwignię gazu, próbowałem rozwinąć maksymalną prędkość. Wtedy otrzymałem nagle, silne uderzenie w tylny błotnik i amortyzator. Zderzenie było tak mocne, że jego siła, wyrzuciła mnie i mój motorek prosto w pole pszenicy. Po obu stronach drogi rosły wielkie topole i sam nie wiem, jak udało mi się przelecieć pomiędzy drzewami i nie zostałem rozsmarowany, razem z moją Jawką na jednym z grubych pni. Ja nie ucierpiałem prawie wcale. Moja maszyna — po pierwszych oględzinach — miała tylko złamany lewy, tylny amortyzator. Gdy jednak po wylądowaniu w polu obejrzałem się, zobaczyłem Jurija i Leśmiana. Leżeli na drodze, obok dymiącej jeszcze spalinami Jawy. Podbiegłem do nich. Jurij wstał prawie natychmiast i nie patrząc na Leśmiana, podszedł do swojego motoru i zaczął biadolić. Leśmian jednak nie wstawał. Leżał w dziwnej pozie i lekko podrygiwał. Krzyknąłem do niego i zobaczyłem, że na szczęście zareagował na moje krzyki. Był mocno zakrwawiony i nie mógł wydusić z siebie słowa. Tylko ja wiem, jakie myśli tłukły mi się wtedy po głowie. Poczułem paniczny strach. Tak wielki, że przez moment byłem zupełnie sparaliżowany. Podtrzymując mu głowę, spojrzałem bezradnie na Jurija. On jednak stał wciąż nad swoim pogiętym motorem i biadolił, że teraz to ojciec mu dopiero pokaże. Chyba właśnie to zderzenie dwóch tak różnych reakcji: mojej nad leżącym Leśmianem i Jurija nad leżącym motorem, spowodowało coś, co ludzie nazywają, odmiennym stanem świadomości. Nagle zobaczyłem siebie jakby z pewnego oddalenia, a to przecież Leśmian, nie ja leżał prawie bez życia na drodze, obok rozwalonego motocykla. Wydarzyło się wtedy coś, czego nie zapomnę chyba do końca życia. Przed oczami stanął mi przerażający obraz sprzed lat. Co prawda ja sam nigdy go nie widziałem, lecz odkąd pamiętam, czaił się on na mnie gdzieś w ciemnym zakamarku mojej świadomości. Zobaczyłem mojego ojca, leżącego bezradnie na drodze gdzieś daleko od domu i mamę nieprzytomną obok niego. Wszystko to powróciło do mnie w tej, jednej sekundzie. Otrząsnąłem się jednak bardzo szybko i zacząłem działać. Był lata osiemdziesiąte minionego wieku. Telefony komórkowe jeszcze nikomu się nawet nie śniły. Potrząsnąłem Jurijem i kazałem mu cały czas mówić do Leśmiana. Sam wskoczyłem na moją lekko poturbowaną Jawkę i pognałem nią, najszybciej jak to było tylko możliwe na pogotowie. Na szczęście lekarz był na miejscu. Wytłumaczyłem, co się stało i gdzie leży Leśmian, a oni od razu na sygnale pojechali starą, poczciwa Nyską w miejsce kraksy. Ja wyjechałem za nimi, lecz jakie było moje zdziwienie, a po nim rozpacz, gdy zauważyłem, że nie pojechali prosto na miejsce wypadku, tylko skręcili w bok i bardzo szybko zniknęli mi z oczu. Cóż miałem robić? Pojechałem za nimi. Nie mam pojęcia ile trwał mój pościg. Dogoniłem ich kilka kilometrów dalej, gdy zawracali już, nie odnajdując żadnego poszkodowanego w wypadku motocyklisty. Ze strachem w głosie i paniką w oczach powiedziałem, że pomylili drogę i jeszcze raz dokładnie opisałem miejsce, w które powinni pojechać. Gdy włączyli syrenę i odjechali, wsiadłem na mój motorek i znowu pognałem za nimi. Tym razem jednak nie tą samą drogą. Znałem skrót wzdłuż lasu i jadąc polną ścieżką, przyjechałem na miejsce prawie równocześnie z karetką. Zdążyłem jeszcze zauważyć, że Leśmian odzyskał przytomność, machał do mnie ręką i coś mówił. Potem drzwi ambulansu zamknęły się i przyszedł wreszcie czas na zbieranie myśli. Usiedliśmy z Jurijem na poboczu drogi i zaczęliśmy omawiać całe zdarzenie. Ja myślałem tylko o Leśmianie. Martwiłem się o niego i wspominając obrazy z mojej podświadomości, spodziewałem się najgorszego. Bardzo obawiałem się też reakcji jego rodziców. Jurij oglądał wgnieciony zbiornik paliwa swojego motoru i martwił się jak powiedzieć o tym ojcu. Nasze oceny tej samej sytuacji były jednak bardzo odmienne. On zauważył w końcu, że właściwie jego winy tu nie było. Ja zajechałem im drogę, a motor prowadził Leśmian. Nie mogąc się dogadać wstaliśmy i prowadziliśmy nasze pojazdy w milczeniu. Szliśmy jeszcze kawałek razem pchając motory, po czym postanowiliśmy zaczekać z oceną sytuacji do następnego dnia. Wskoczyłem na moją Jawkę, uruchamiając ją z rozbiegu i pojechałem do domu. Prowadziła się bardzo źle. Dziwne, że nie czułem tego wcześniej, jadąc na pogotowie. Ścigając potem karetkę i wracając na miejsce wypadku, również niczego nie zauważyłem. Okazało się potem, że ma wygięte przednie amortyzatory, a lewy tylny zupełnie złamany. Nie myślałem jednak o tym. Martwiłem się stanem kolegi. Wieczorem zatelefonowałem do jego rodziców i dowiedziałem się, że o dziwo, nic poważnego mu się nie stało, ale został w szpitalu na rutynową obserwację. Następnego dnia zaraz po szkole wskoczyłem na pakę złapanego „na stopa” Żuka i pojechałem w odwiedziny do Leśmiana. W moim miasteczku szpital nie dysponował oddziałem chirurgii, więc musiałem udać się do sąsiedniego miasta. Na miejscu, po krótkim oczekiwaniu wyszedł do mnie i zobaczyłem opuchniętą i pozdzieraną, ale uśmiechniętą gębę. Nic nie złamał, był tylko poobijany i pytał czy nie przyniosłem mu przypadkiem fajek. Oczywiście przyniosłem, więc zaciągnął się mocno i stwierdził, że tak naprawdę nic wielkiego się nie stało. A blizny, co tam, podobno „laski„ lecą na blizny. Wyszedł ze szpitala po paru dniach i stał się w szkole kilkudniowym bohaterem. Po kilku tygodniach o całej sprawie zapomniano. Działo się wtedy tak wiele innych, istotniejszych dla nas rzeczy. Po skończeniu szkoły i zdaniu matury, nasze drogi rozeszły się. Teraz po latach spotykamy się czasem na piwie, lub jakimś klasowym spotkaniu, ale jakoś nigdy nie zdarzyło nam się nam wspominać tamtego zdarzenia.
Ostatnia z historii, które bardzo mocno wbiły mi się w pamięć, jest o tyle godna uwagi, że związana jest z pierwszą w moim życiu utratą przytomności. Pamiętam, że wybrałem się na przejażdżkę z moim przyjacielem — Tomkiem. On również był szczęśliwym posiadaczem Jawki. Prócz koloru — jego była żółtoszara — różniło nasze motorki to, że moja była „podrasowana” i niewielu mogło się z nią równać. Po godzinnej jeździe po drogach naszego miasta i kilkunastominutowym wyścigu po ceglastej nawierzchnie lekkoatletycznej bieżni miejskiego stadionu, postanowiliśmy pojechać do lasu. Niedaleko naszego miasta w najwyższym punkcie w okolicy, pośród wysokich sosen, górowała nad otaczającym terenem wielka, stara, drewniana wieża pożarnicza. Nikt nie pamiętał, kiedy ją zbudowano. Niewielu też było na tyle odważnych, czy raczej głupich, żeby wspiąć się na jej szczyt. Dla nas oczywiście nie stanowiło to większego problemu. Wspinaczka ta nie należała do łatwych. Była nie lada wyzwaniem z powodu spróchniałych, drewnianych szczebli, z których niejeden, ledwie trzymał się reszty konstrukcji. Wiele z nich leżało już pod wieżą, a miejsca gdzie wcześniej były zamocowane, świeciły teraz pustką. Należało pokonać je, podciągając się na jednej z pionowych belek, uważnie omijając pozostałe po szczeblach, powykręcane we wszystkie strony, pordzewiałe gwoździe. Te pionowe, grube żerdzie, same też niemiłosiernie skrzypiały przy większych podmuchach wiatru. Razem z Tomkiem wiele razy zdobywaliśmy jej szczyt, gdzie zabudowana była sporych rozmiarów kabina obserwacyjna. Siedząc na jej podłodze, osłonięci od wiatru drewnianymi balustradami, wsłuchiwaliśmy się w odgłosy, jakie wieża wydawała pod jego naporem i zastanawialiśmy się jak daleko od pionu potrafi się wychylić? Nie pamiętam, czy piliśmy wtedy piwo. Jeśli tak, to pewnie jedno na spółkę. Prawdopodobnie jednak nie, ponieważ po pierwsze czekała nas jeszcze droga powrotna do domu, poza tym byliśmy dumnymi sportowcami, członkami sekcji Judo, miejscowego klubu sportowego. Trzymaliśmy wtedy fason i mimo pewnych szaleńczych pomysłów, fajki i alkohol odstawialiśmy na dalszy, bardzo daleki plan. Do rzeczy jednak. Po kilkunastominutowej rozmowie na szczycie wieży, postanowiliśmy wracać. Zbliżał się wieczór i ściemniało się już, a jazda Jawką po lesie, ze słabo świecącym reflektorem, nie należała już do przyjemności. Po karkołomnym zejściu, omijając spróchniałe szczeble, wystające gwoździe i puste przestrzenie po szczeblach, które odpadły, dotarliśmy do naszych motorków. Silniki odpaliły bez problemów, a my postanowiliśmy jechać na pełnych obrotach, krętą ścieżką prowadzącą w dół wzniesienia, nad którym górowała wieża. Ja pojechałem pierwszy, Tomek tuż za mną. Pędząc tak na złamanie karku, omijaliśmy kępy karłowatych sosen i wystające zewsząd korzenie. W pewnym momencie poczułem, że koła mojej maszyny nie mają kontaktu z podłożem. Uczucie to było tym bardziej dziwne, że nie pamiętałem żadnego zagłębienia terenu, ani innej niespodzianki, która mogłaby wyrzucić mnie w powietrze. Ta myśl była ostatnią, którą pamiętam. Było to właściwie tylko chwilowe zdziwienie, pomieszane z lekkim strachem i trwało zbyt krótko, bym miał czas na zastanawianie się. Potem była tylko cisza, ciemność i słodki smak w ustach. Gdy odzyskałem przytomność, nie mogłem otworzyć oczu. Gdy je wreszcie otworzyłem, zobaczyłem pochyloną nade mną głowę Tomka, który z dziwnym wyrazem twarzy poruszał bezgłośnie ustami. Po wizji, powrócił też do mnie dźwięk. Wołał do mnie:
— żyjesz, co ci jest!?
— żyję jasne, że żyję, ale co się (…) stało?
Opowiedział mi, co widział. W pewnej chwili zniknąłem z kręgu światła, przed reflektorem jego Jawki, a było to tym dziwniejsze, że zniknąłem, wznosząc się w górę. Chwilę później, znowu przeciąłem słup światła, ale w odwrotnym kierunku. Następnie walnąłem w ziemię z impetem, silnik zgasł, mnie ogarnęła ciemność, a Tomka — panika. Do dzisiaj nie wiem, jak to się stało? Co wyrzuciło mnie w górę? Wróciliśmy tam następnego dnia i nie znaleźliśmy nic, co mogłoby być powodem mojego niefortunnego lotu i bardzo twardego lądowania. Uznając winę krasnoludków, ucieszyliśmy się, że ani mnie, ani Jawce nic się nie stało. Nie widziałem żadnego światełka na końcu tunelu, nie miałem żadnego innego kontaktu z zaświatami lub kosmitami. Według Tomka moje „zaćmienie” trwało sekundę, kilka, może kilkanaście sekund i dosyć szybko powróciłem do realnego świata. Wracałem jeszcze wielokrotnie w to miejsce. Wiele razy też wchodziłem na szczyt wieży. Pewnego dnia, gdy pojechałem tam samotnie, już w czasie jazdy, gdy zbliżałem się do ściany lasu, coś mnie niepokoiło. Nie wiedziałem, co to jest. Czułem jednak, że coś się wydarzyło. Coś było nie tak i nie pasowało do reszty otoczenia. Czegoś jakby brakowało. Tak też było w rzeczywistości. Gdy dojechałem na miejsce zobaczyłem ogromną stertę drewnianych bali, leżącą bezładnie na szczycie wzgórza. Nasza dumna wieża runęła pod naporem wiatru. Dziwne, ale cała górna część z kabiną była prawie nienaruszona i leżała niedaleko na zboczu wzniesienia. Wszedłem do niej wtedy po raz ostatni, usiadłem na przekrzywionej nieco podłodze, wspominając czas, gdy dumnie górowała nad otaczającym lasem. Wróciłem tam jakiś czas później. Po stercie bali nie było już śladu. Pozostały tylko betonowe fundamenty i resztki zardzewiałego ogrodzenia, przerośnięte trawą i małymi sosenkami. Gdy nie było wieży, nie miałem już tam do czego wracać i mimo częstych wizyt w lesie, omijałem to miejsce z daleka. Po kilku latach, gdy podczas jednej z wypraw do lasu wróciłem tam znowu, zobaczyłem nową, jeszcze wyższą, białą, stalową wieżę. Wejście na drabinkę miało zabezpieczenie, zamknięte na kłódkę. Nie mogłem jednak oprzeć się pokusie. Ominięcie zabezpieczonego fragmentu drabiny nie stanowiło to dla mnie przeszkody. Wspinając się po mocnych fragmentach filarów głównej konstrukcji, wszedłem na pierwszy poziom. Stąd, resztę drogi pokonałem już po wygodnej, bezpiecznej drabince. Widok nadal był oszałamiający. Kilkanaście kilometrów pięknej zieleni. W oddali moje miasto. W dole przesuwające się leniwie cienie cumulusów. Szum wiatru pozostał, ale niestety nic już nie skrzypi i nie wychyla się jak dawniej na boki. Nie czuje się już tego klimatu. Nie ma duszy. Dowiedziałem się później, że wielkie bale pozostałe po wieży, wykupili za bezcen okoliczni chłopi i palili nimi w swoich piecach następnej zimy. Było to swego rodzaju metafizyczne przejście wieży, ze stanu mocnego, namacalnego skupienia, w niemal duchowy, ulotny stan wielkiej chmury dymu, unoszącej w dal wszystkie słodkie wspomnienia. Tak skończyła się wspólna historia wieży i mojej Jawki. Do tego czasu były one niemalże jednością. Jawa, wieża, Wisła. Połączone niewidzialną, kosmicznie mocną siłą, która w magiczny wręcz sposób, nadawała sens mojemu życiu. Napędzała je i pozwalała patrzeć w przyszłość przez różowe okulary. Te trzy symbole moich młodzieńczych czasów były, są i na zawsze już pozostaną istotną częścią mojej własnej historii. Częścią mnie samego. Każdy z nas ma takie symbole. Jedni noszą je w sobie dumnie, jak medale, czy ordery. Inni ukrywają i wspominają je samotnie, wracając myślami do przeszłości po to, by co jakiś czas tylko odkurzyć te najprawdziwsze cząstki własnej historii. Nie mam wątpliwości, że należy to robić. Niezależnie od pobudek, jakie nami kierują, koniecznie pamiętajmy o nich. To one przecież są tymi najmniejszymi cegiełkami, z których zbudowany jest pałac naszej historii. Każda z nich zajmuje tam swoje miejsce, tak jak każdy z nas ma swoja własną historię, która z kolei jest częścią większej, dużo większej całości.
Teraz, gdy lecę ponad lasem i nowa wieżą moja paralotnią, wspominam często chwile spędzone na starej, skrzypiącej, drewnianej konstrukcji. Gdy runęła, pogrzebała pod stosem wielkich belek kawałek mojej własnej historii. Dzisiaj historia ta zmartwychwstaje za każdym razem, gdy patrzę w stronę leśnego wzgórza, lecąc paralotnią wysoko, ponad konarami strzelistych, wiekowych sosen. Odświeżam więc co jakiś czas tą cząstkę moich wspomnień, ponieważ wiem, że jest jedyna, prawdziwa i naprawdę moja.
Do mojej, pięknej, majestatycznej, magicznej wręcz wieży wiózł mnie zawsze mój jednoślad. To właśnie ona — moja Jawka, zawiozła mnie pierwszy raz nad brzeg Wisły. To ona pomogła mi dostrzec jej niepowtarzalne piękno. To dzięki niej postanowiłem częściej tam wracać i zbliżyć się do niej jeszcze bardziej, pływając po jej wodach kajakiem. Pokochałem więc Wisłę dzięki mojej Jawce. Ona pozwoliła mi przeżywać wielokrotnie chwile szczęścia, jadąc przed siebie po nadwiślańskich bezdrożach, a później pływając po jej wodach. Po latach, moja Jawka zmieniła właściciela, ja przesiadłem się do samochodu, lecz nigdy nie zapomniałem tego, co czułem, mknąc bez pamięci przed siebie. Gdy napór powietrza zapiera dech, a migające obok drzewa szumią, znikając w tyle jeszcze szybciej, niż się pojawiły.
Wtedy właśnie, w tamtych dziwnych, jeszcze komunistycznych czasach, narodziła się i przetrwała do dzisiaj, moja wielka miłość do jednośladów. Teraz mam prawdziwego choppera, którego uwielbiam niemalże tak, jak żywą istotę. Przez całą zimę czekam, aż wreszcie dosiądę go i w słoneczny, wiosenny dzień pomknę przed siebie po to tylko, by poczuć wiatr we włosach i choć przez chwilkę zaznać tej, nieuchwytnej dla innych, namiastki wolności. Cieszyć się nią prawdziwie tak, jak cieszy się małe dziecko. Tak, jak radowałem się wtedy, gdy zaczynałem swoją przygodę z moim pierwszym, małym motocyklem. Z moją Jawką.III. Wyspa
Po kilku stronach wspomnień wprowadzających w mój młodzieńczy świat, przyszedł wreszcie czas na moją Wyspę. To tam najczęściej powracały do mnie te wszystkie historie. Klimat tego miejsca, sprzyja odradzaniu się nawet najstarszych wspomnień. Tam mogłem spojrzeć w głąb siebie i pielęgnować własną historię. Patrząc w przeszłość, rozmawiałem z samym sobą. Często rozmawiałem z Bogiem. To była moja własna świątynia. Nie potrzebowałem strzelistego pałacu i tłumu wiernych. Do rozmowy z Nim, wystarczyła moja i Jego obecność. Wspominając wydarzenia z przeszłości, nie mogłem pominąć tych kilku epizodów, gdyż to one właśnie ukształtowały mnie takiego, jakim jestem teraz. Wtedy powstawały fundamenty wszystkich, wznoszonych przeze mnie budowli. Nie pamiętam dokładnie daty pierwszego spotkania z Wyspą, ale jedno jest pewne, gdy zdałem sobie sprawę z tego, że ona istnieje i że jest moja, poczułem się innym człowiekiem. W jednej chwili nastąpiła we mnie tak kosmicznie wielka zmiana, że zachwiało to całym moim światopoglądem. Początki mojego związku z Wyspą sięgają czasów zamierzchłych, niemal dziecięcych. Skupię się jednak na najgłębszym sensie mojego związku z Wyspą. Nie będę powracał do konkretnego czasu, momentu, chwili. Nie chcę, by te słowa i kapiące z nich historyczne wspominki, zadziałały jak silne środki nasenne. Niewykluczone, że ta lektura już tak działa i takie objawy właśnie nastąpiły. Niewątpliwie, gdy przenosiłem się w magiczny świat mojej Wyspy, jego reszta uwalniała się od niepoprawnego marzyciela, romantyka i melancholika. Będąc tam, zbliżałem się do samego siebie, zbliżałem się do Niego. Zaspokajałem swoją ciekawość tego, co jest, co może być po tamtej stronie. Nic jednak nie jest aż tak proste, żeby nie znalazł się ktoś, kto z uporem maniaka, będzie próbował jeszcze bardziej to „naprostować”. W tym przypadku tym kimś jestem właśnie ja i odchodząc od pierwiastka historycznego, zagłębię się w nieco inny. Magiczny, paranormalny, szalony, parafilozoficzny i sam Bóg wie, jaki jeszcze.