- W empik go
Moje bieguny. Dzienniki z wypraw - ebook
Moje bieguny. Dzienniki z wypraw - ebook
„Zobaczyłem jak na dłoni to, co wiedziałem od dawna. Ziemia to nie tylko bieguny, jest na niej nieskończenie wiele światów, które stwarzane są przez nasze marzenia. Biegunów jest tak wiele, jak wielu jest ludzi na świecie”.
Moje bieguny, wydane po raz pierwszy w 1998 roku, to surowe zapisy z dzienników Marka Kamińskiego - pierwszego człowieka w historii, który zdobył oba bieguny Ziemi w tym samym roku bez pomocy z zewnątrz. Były uhonorowane Nagrodą Artusa w kategorii Najlepsza Książka Roku 1998 i Nagrodą Bursztynowego Motyla im. Arkadego Fidlera za najlepszą polską książkę o tematyce podróżniczej i krajoznawczej.
Niniejsze wydanie wzbogacono o zapiski z podróży na „trzeci biegun” - Santiago de Compostela - różniącej się od poprzednich wypraw bogactwem miejsc i ludzi przewijających się w niej jak w kalejdoskopie.
Moje bieguny to nie tylko książka podróżnicza. Zaczynając od Spitsbergenu, a kończąc na przylądku Finisterre, poznajemy wewnętrzną narrację towarzyszącą wędrówkom - nie tylko tym geograficznym ciągnącym się tysiące kilometrów, ale i metafizycznym w poszukiwaniu motywacji, sensu życia i działania. Poznajemy wewnętrzne dialogi człowieka pokonującego zmęczenie i ból, odnajdującego wciąż na nowo siły, by iść dalej, zachowującego w sobie głęboką miłość do świata i ludzi.
Kategoria: | Podróże |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-958861-8-8 |
Rozmiar pliku: | 9,8 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Pamiętam, że kiedy byłem małym dzieckiem, pływałem zimą na krach po rzekach i jeziorach. Czasami zdarzało się, że kry pękały i zanurzałem się w zimnej wodzie. Kiedyś na dużym jeziorze przeszedłem po roztapiającym się lodzie na małą wyspę. To było bardzo daleko jak na małego chłopca, lód był cienki, a wiosna w pełni.
Najwięcej wypraw i podróży udało mi się przeżyć w dzieciństwie. Marzenia, plany, książki były żywsze i bardziej realne niż otaczająca rzeczywistość. Namiot, las, góry to były pierwsze drzwi do innego świata. Kiedy skończyłem 15 lat, popłynąłem statkiem do Afryki. Później przejechałem autostopem niemal całą Europę, Meksyk i wiele innych krajów. Było to ciekawe, ale z czasem miejsca zaczęły być podobne do siebie i niczego nowego nie można było poznać.
Zobaczyłem, że nie warto w życiu szukać łatwych dróg, bo nigdzie nas one nie zaprowadzą. A życie jest zbyt krótkie, żeby uczyć się na błędach.
W 1990 roku znalazłem się na Spitsbergenie. Stamtąd nieomal widziało się biegun.
W 1993 roku przeszedłem Grenlandię, a potem dotarłem na nartach w jednym roku na bieguny północny i południowy. Dwa bieguny w jednym roku. Nie wiem, jak to się stało.
Wiem, że byłem szczęśliwy, gdy szedłem. I może mniej szczęśliwy, gdy osiągałem cel i żyłem dalej? Kiedy szedłem, było zimno i prawdziwie, później ciepło i śmiesznie. Nigdy nie potrafiłem sobie tego wytłumaczyć.Północ
Odkąd sięgam pamięcią, marzyłem o biegunach. Moja droga do nich wiodła przez wiele krajów Europy, Ameryki, Azji, w końcu zaprowadziła mnie na Spitsbergen, gdzie poznałem Wojtka Moskala. Razem postanowiliśmy przejść w poprzek Grenlandię. Miał to być trening przed biegunem północnym. Postanowiliśmy przejść Grenlandię bez pomocy z zewnątrz. Wyruszyliśmy 5 kwietnia 1993 roku z małej wioski inuickiej Isortoq. Cały sprzęt i jedzenie ciągnęliśmy na sankach.
Wyruszyliśmy na koniec arktycznej zimy. Powoli zanurzaliśmy się w biały, lodowy świat. Świat wyznaczony przez wrzątek, nieskończoność i czekoladę.
Nieraz bywało ciężko, ale dawaliśmy radę. Im było trudniej, tym bardziej myślało się o następnych wyprawach. To dziwne, ale przetrwanie w takich warunkach powodowało, że chcieliśmy więcej i dalej.
Wiem, że tam zaczęła się nasza droga na biegun północny. Po 20 dniach osiągnęliśmy połowę trasy, a 33. dnia zobaczyliśmy góry zachodniego wybrzeża. Po dojściu na drugi brzeg w nocy na lotnisku znalazłem wannę. Leżałem w niej 5 godzin i tylko dolewałem gorącej wody.
Grenlandia
24.03.1993
Miesiące treningu, biegania po lesie, kilometry, które przepłynąłem i przebiegłem. Czy trening ma tak duże znaczenie? Myślę, że przede wszystkim psychologiczne, ale wszystko rozstrzygnie się tam, na lodzie. Będzie zimno, dużo zimniej niż na Spitsbergenie. A sprzęt — czy się sprawdzi? Czy uciągnę sanki, które ważą 70 kg? Czy dam radę przez tyle dni? Nie ma odwrotu. Najważniejsze to zdobywać doświadczenie, cokolwiek by się miało stać.
26.03.1993
Trzeba się zbierać i jechać. Brakuje mi jeszcze dużo sprzętu: buty, anorak, spodnie, polary, gogle. Program jest napięty. Jeśli się zawali, może mi czegoś zabraknąć.
Buty i anorak są najważniejsze. Piątek, ostatnie godziny w pracy i dopiero o 17.00 wychodzę. Mam godzinę lub dwie i muszę załatwić mnóstwo sprzętu. Nigdzie nie ma dobrych polarów ani bielizny. O 17.45 wpadam do sklepu sportowego: nie ma wyjścia, trzeba kupować, co jest. Bielizna słaba, bluza za duża, polar za gruby, ale biorę, jak leci. Nie mam czasu. Odbieram buty i jadę do Gdyni. Muszę kupić gogle i okulary. Zdążyłem załatwić wszystko, na ostatnią chwilę, ale widać inaczej się nie da. Trzeba było oprócz tego pracować, a praca nielekka. Na szczęście miesiącami sprawdzałem, gdzie co jest, i wiedziałem, dokąd jechać. Pakujemy sprzęt do pulek, przymierzamy i wiążemy. Wychodzę do domu po północy, trudno zasnąć, rano pobudka o 5.00. Zapomniałem o pożegnaniu z dziewczynami, a jutro sobota.
27.03.1993
W domu ostatnie sprzątanie. Zostawić po sobie porządek. Ostatnie spojrzenie na mój pokój: jest idealnie czysty. Jeszcze telefony i pożegnanie ze wszystkimi. Przyjeżdża moja siostra Ewa z Warszawy, a potem trzeba wziąć sanki i jechać do Świnoujścia.
Prom do Danii jest opóźniony z powodu awarii maszyn. Zasypiam ze zmęczenia. Kiedy się budzimy, prom już płynie. Wysiadka w Kopenhadze.
Przepakowujemy sprzęt przy okienkach banku na lotnisku Kastrup. Dziewczyna z kasy pyta, czy będziemy tu rozbijać namiot. Śmiesznie to wygląda, przebieramy się, jesteśmy tylko w gatkach, a tu obok przechodzą poważni panowie z cygarami w granatowych płaszczach. Nie pasujemy do tego krajobrazu.
28.03.1993
Rano jedziemy autobusem pełnym ludzi na lotnisko. Każdy spieszy do swojej roboty. Jedni do urzędów, drudzy do sklepów, a trzeci na Grenlandię.
Znowu się przepakowujemy, zakładamy jak najwięcej ubrań i kurtek na siebie, żeby nadbagaż był mniejszy. Wyglądamy z Wojtkiem jak bałwany, leje się z nas pot.
Potem odprawa. Pani mówi, że mamy 70 kg ponad limit, a my, że tak, zgadza się, 50 kg powyżej normy. Uśmiecha się i wpisuje 50 kg.
Søndre Strømfjord • 29.03.1993
Pierwsze wyjście w teren, 1–2 km. Pogoda super, −25°C. W zasadzie warunki podobne jak na Spitsbergenie. Dostajemy pokój i idziemy spać.
Decydujemy się jednak zostawić trochę rzeczy zapasowych w Søndre, po to żeby było jak najmniej do ciągnięcia. Jesteśmy zmęczeni. Nawet bardzo.
Rano powinniśmy wystartować do Kulusuk, ale godzina ciągle jest przekładana. Koło południa ruszamy. Po 20 minutach zawracamy i lądujemy w Søndre. W Kulusuk zła pogoda, pada i nie mogą nadążyć z oczyszczaniem pasa startowego. Jest tu dziewczyna, która czeka od 5 dni. W końcu udaje nam się wystartować. Lądujemy w tunelu ze śniegu o wysokości 3 m. Pogoda rzeczywiście paskudna. Helikopter przewozi część pasażerów do Angnmagssalik, a my z Wojtkiem zostajemy sami w baraku przy pasie startowym. Rozkładamy śpiwory i tak koczujemy przez 3 dni. Jest fajnie, ale byłoby lepiej, gdybyśmy byli w Angnmagssalik. Tutaj niczego nie można przewidzieć. Pamiętam, jak rozmawialiśmy z Inuitami o przejściu lądolodu. Jeden z nich tylko wzruszał ramionami i mówił: zimno, śmierć. Usłyszałem jeszcze, że to trudna trasa i co roku rusza parę wypraw, ale większość nie dochodzi do celu. Ciekawe, dlaczego Inuici nie przechodzą Grenlandii w poprzek?
Isortoq • 1.04.1993
Jedziemy psim zaprzęgiem na fiord. Robimy przerębel w lodzie i łowimy ryby. Przez 15 minut haczyk z przynętą spuszcza się na 400 m w dół. Potem oczekiwanie. Ryby biorą całkiem nieźle. Wieczorem przyrządzamy je i zjadamy. Jemy też mięso z wieloryba. Śpimy na podłodze w inuickiej szkole. Jest nieźle.
7. dzień wyprawy, 11.04.1993
Rano widoczność zerowa. Zwijamy obóz. Opatrywanie ran na nogach. Wymarsz. Cały dzień ryjemy w śniegu o grubości 0,5 m. Dzisiaj Wielkanoc. Najpierw idziemy po 2, potem po 1,5 godziny, a na koniec 45 minut. W południe wychodzi słońce, coraz trudniej iść, ciepło. Potem robi się zimno, nie można dalej ryć. Zakładamy biwak. Pęka maszt, próbujemy go skleić, ale robi się jeszcze gorzej. W końcu przecinamy gumkę i wkładamy maszt luzem. Przy okazji klej rozpuszcza mi skórę i przykleja się do rękawic. Nieprzyjemnie.
8. dzień wyprawy, 12.04.1993
Poniedziałek Wielkanocny. Cały dzień bardzo silny wiatr. Peteraq, czyli huraganowy wiatr na lądolodzie. Kibel, leżymy w namiocie. Temperatura −15°C, wiatr 50 km/h. Miecie śniegiem i nic nie widać. Trzeba oszczędzać jedzenie, zjadamy tylko jeden posiłek. Potem cały dzień leżymy i czytamy książki, ja Wyprawę Tolkiena, Wojtek Kima Kiplinga.
Czasem zamieniamy parę słów. Zastanawiam się, czy namiot wytrzyma, bo bardzo nami szarpie. Jeżeli będzie mocniejszy wiatr, to kto wie. Decydujemy się spać w polarach: spodniach, bluzie i czapce kominiarce. Mimo to nie jest za ciepło.
W nocy cały czas silny wiatr. Zimno.
8 dni i tylko 80 km. To bardzo mało. Co będzie dalej, jeśli utrzyma się taka pogoda? Będziemy szli, aż starczy nam jedzenia i paliwa, a potem? Na razie walimy do przodu, chociaż jest bardzo ciężko.
9. dzień wyprawy, wtorek 13.04.1993
Rano w namiocie wszystko oszronione. Trudno otworzyć zamki. Temperatura −16°C. Wiatr ucichł. Decydujemy się iść. Piszę z trudem, bo grabieją ręce. Cały namiot wewnątrz w szronie i lodzie. Gotujemy coś. Wspominamy, ile było w Polsce prób przejścia Grenlandii. Mój kubek jest spękany. Związałem go sznurkiem, ale mimo to przecieka pod spodem. Grube rzeczy jem z kubka, a drobne z nakrętki od termosu. Jeszcze witamina. W namiocie sikamy do butelki i wylewamy do przedsionka. Po jakimś czasie wszystko przesiąknięte moczem. Staramy się ograniczyć picie. Pogoda robi się coraz lepsza. Wychodzi słońce. Z niepokojem myślę o tym, że za 2–3 godziny nieuchronnie muszę zrobić kupę. Niby prosta rzecz, ale z wiatrem i przy −17°C — to już skomplikowana operacja. Trzeba dopracować sprawy fizjologiczne, ale jak? W namiocie wszystko mokre lub zalodzone. Dzisiaj wymarsz będzie później. Gotujemy dodatkowe dwa termosy herbaty. Ponownie zmiana opatrunków, wszystko szybko marznie.
Cały dzień marsz, do 20.00. Najpierw słońce, potem śnieg. Wieczorem temperatura około −20°C, przeszliśmy 15 km. Do Søndre 495 km. Zaczyna wiać. Kubek pękł całkiem. Koszula za krótka. Cholernie mnie przewiało. Rany bez zmian. Trochę się pogorszyło. Myślałem, że nie wyrobię z piętą.
Podczas marszu lekki wiatr i zastrugi do 0,5 m. Trasa wygląda jak pofalowane morze. Staramy się nadrobić straty. Wieczorem zupka i herbata malinowa.
10. dzień wyprawy, środa 14.04.1993
W nocy zamarzła herbata. Bardzo zimno. Termometr pokazuje −25°C, a z wiatrem będzie −40°C. Zastanawiamy się, czy iść. Może porwać namiot przy składaniu. W nocy nasypało śniegu do środka. Wszystko w śniegu. Wieje, zimno i nieprzyjemnie. Jeszcze prawie 500 km. Muszę zmienić opatrunki. Decydujemy się iść. Dotychczas zrobiliśmy 94,5 km. Niedużo. Na zewnątrz duży mróz i wiatr. Trzeba się szybko zebrać, bo grożą odmrożenia. Ogrzewam buty zewnętrzne, zamarznięte na kamień. Skóra wcale nie jest taka dobra. Zawsze wstajemy o 6.00, ale zanim uporamy się ze wszystkim, jest 11.00. W nocy śpię bez polarów, tylko w bieliźnie. Jest super. Dziś będziemy szli kursem 327°. W nocy mocno wiało, będą zastrugi. Wczoraj szedłem cały dzień bez fok. Anoraki całe zamrożone. Zastrugi, zastrugi i jeszcze pod górę. Robimy 13,5 km, mało.
Wieczorem zamarznięte śpiwory, stuptuty, termosy — wszystko. But wewnętrzny po paru minutach zamienia się w kamień. Zgroza.
Temperatura poniżej −20°C. Naprawiamy maszt, obcinamy, oblepiamy plastrem. Za dużo mamy rzeczy, a teraz pod górę i przez zastrugi — to nas spowalnia. Jeśli tak będzie dalej, to pewnie nie dojdziemy. Cholera, tylko 13,5 km, a tak się zmachaliśmy. Byliśmy pewni, że zrobiliśmy około 20 km.
Foki się odklejają, więc cały czas zsuwaliśmy się z zastrug, sanki hamowały, trzeba się było zapierać. Zastrugi coraz większe. Cały dzień słońce, ale wiał północny wiatr. Zimno. Wyszliśmy o 11.00, a skończyliśmy o 20.00. System 4 × 1,5 godz. + 1 × 1 godz. Próbowałem po drodze myśleć o filozofii, Wittgensteinie, matematyce, ale trzeba się skoncentrować tylko na jednej myśli: iść, iść, iść. Wszystko mokre, zamarznięte, oblodzone. Odcinek zawiera w sobie nieskończoność, to niby takie proste.
11. dzień wyprawy, czwartek 15.04.1993
Rano jak zwykle nieprzyjemnie i zimno. Najgorsze jest wychodzenie ze śpiwora. Z ciepłego w zimne. Temperatura około −17°C. Powoli przyzwyczajamy się do sytuacji. Obiadośniadanie: 1 kubek gorącego, potem 2 i 1/3 kubka gęstego, 2 kubki gorącego i koniec. Pogoda zła, wieje z północy i chmury.
Mamy cholerny dzień. Ciągle stromo pod górę. Można zwariować. W połowie dnia pogoda załamuje się. Kompletnie biało, nic nie widać, wiatr, pada śnieg i pod górę. Potem trochę się wypogadza, góra łagodnieje. Wychodzi słońce. Musimy wejść na tę cholerną górę, ma ponad 2,5 km. Zrobimy to, mam nadzieję. Idę i często liczę do 50, żeby trzymać rytm. I tak zlatuje dzień. Wojtkowi psuje się kijek, zawsze coś się zdarzy. Znalazłem sposób na lepsze samopoczucie. W namiocie zmieniam mokrą po całym dniu czapkę na suchą. Rzeczy całe zalodzone i mokre. Wieszamy je na specjalnych sznurkach w namiocie. Linki naprężone, mało nie pękną. Między naszymi głowami wiszą skarpety, rękawiczki, buty wewnętrzne, czapki — w sumie to dobry patent. Dziś same niepowodzenia: świeczki co chwila spadają, Wojtek wylewa na siebie kubek wrzątku, potem co i rusz coś spada na prymus i się przypala.
Kijek Wojtka mimo podgrzewania nie dał się naprawić, poza tym prawie spaliła się skarpeta. Do śpiwora i spać, jest północ.
PS Po całym dniu katowania zrobiliśmy tylko 15 km. Nowe rany na nogach.
12. dzień wyprawy, piątek
Zimno, −20°C, trochę słońca, trochę chmur. Liczymy na różne sposoby, ile zostało do przejścia. Do Søndre Strømfjord 477 km — jak my to przejdziemy? Wczoraj był dryfujący śnieg, zero widoczności. Jest 9.00, pora ruszać, a my jeszcze niegotowi, może na 10.00 się uwiniemy. Rany na nogach opatrzone.
Maszerujemy 8 godzin. Słońce świeci na całego, chmur nie widać. Przywiązujemy śpiwory na wierzch sanek, bo całe zalodzone. Schną błyskawicznie. Zastrugi dosyć mocne do 0,5 m, raz jest ich mniej, raz więcej. Bardzo opóźniają marsz. Ciągle jest pod górkę, ale teraz jakby łagodniej. Chyba słońce działa tak pozytywnie. Zdejmujemy anoraki i zostajemy tylko w polarach. I tak sobie idziemy, jest cieplutko, jak na wczasach w Zakopanem, aż tu nagle trach — momentalnie chwyta mróz −20°C albo więcej. Od razu pakujemy cały szpej i nakładamy anoraki. Marzną mi palce, drętwieją i nie czuję ich chyba przez godzinę. Za późno założyłem rękawice, trzeba uważać. Ostatnie 1,5 godziny idę na słońce, bo pozycja słońca mniej więcej pokrywa się z kursem, a nie mam siły co chwila spoglądać na kompas. Potem rutyna: rozbijanie namiotu, okopywanie, posiłek. Na zewnątrz coraz zimniej, temperatura spada do −30°C. Wchodzę do śpiwora we wszystkim i leżę. Strategia na śpiwór: wkładka polarowa i tylko w bieliźnie. Wojtek robi inaczej: wkładka polarowa + bluza i spodnie polarowe + bielizna.
PS Zrobiliśmy 15,5 km.
13. dzień wyprawy, sobota 17.04.1993
W nocy strasznie zimno. Spałem tylko w koszulce, co chwila budziłem się, owijałem szyję skarpetami i to pomogło. Ale i tak było zimno.
Najbardziej nieprzyjemny moment to wstawanie. Temperatura −20°C. Namiot wewnątrz oblodzony i oszroniony. Trzeba wyjść ze śpiwora w bieliźnie, zebrać szron na ciało, a potem włożyć bluzę i spodnie polarowe, i na to kurtkę puchową. Musimy to wytrzymać. Do Søndre 461,5 km. To jeszcze bardzo dużo. Byle tylko dojść. Musimy dojść. Na szczęście teraz już nie ma odwrotu. Jesteśmy na wysokości 2050 m i ciągle idziemy pod górę. Musimy wdrapać się na 2800 m. Będzie zimniej i zimniej. Do wierzchołka lądolodu brakuje nam 64 km, potem będzie z górki. Rano wiatr, chmury, pada śnieg.
Po obliczeniu średniej wychodzi, że robimy przeciętnie 15 km dziennie, nie licząc kibli. W tym tempie potrzeba 40 dni, czyli tyle, na ile mamy żarcia i paliwa. Na styk. A jeśli przyjdą przymusowe postoje?
Czas robić termosy na drogę. Z jednej strony przejście Grenlandii, z drugiej smród, pot, brud, szczochy, jedzenie i rany, wymieszane ze sobą na małej przestrzeni namiotu, a w środku dwóch facetów.
Opowiadamy sobie z Wojtkiem o czasach, kiedy tydzień był wyznaczany przez Zwierzyniec, Ekran z bratkiem i Teleranek.
Podczas drugiej przerwy dyskusja o jedzeniu i kaloriach. Wleczemy się i trzeba coś zrobić, bo inaczej będzie cienko.
Proponuję, żeby na dwu ostatnich przerwach jeść po łyżce pemmikanu i żelaznej rezerwy. Zmniejszy to nasze racje, ale wydaje mi się, że ważniejsze są dodatkowe kilometry, które teraz dzięki tym kaloriom uzyskamy. Prawdopodobnie mamy około 2000 kcal dziennie na jednego, to jest trochę mało.
Może dodatkowa porcja pemmikanu podziała jak kop, który nas popchnie. Lepiej mieć więcej kalorii w sobie i mniej ciężaru na sankach do ciągnięcia. Spróbujemy od jutra przez 2 dni.
Po południu spotykamy zagubionego ptaszka. Biedak zabłąkał się na lodzie. Przez chwilę jesteśmy zdezorientowani. Może prowadzimy źle nawigację i znajdujemy się blisko morza. No nic, idziemy dalej. Teren trochę bardziej płaski, ale zastrugi sięgające 0,5 m trzymają.
Słońce, lekki wiatr S, chmury, wiatr.
Przeszliśmy dziś 17,04 km. Hurra, to nasz mały rekord. Może teraz jakoś się dokulamy. Jeszcze tylko namiot, opatrunek i lulu.
Pozycja 66°12'23"N, 41°33'56"W.
14. dzień wyprawy, niedziela 18.04.1993
Temperatura −18°C, słońce świeci. Do Søndre Strømfjord 434,5 km — zejść poniżej 300 km to byłoby coś.
Idziemy do 19.00. Długopis nie chce pisać. Słońce, bez chmur, wiatr z północy. Coraz zimniej, termometr pokazuje −20°C, ale w połączeniu z wiatrem to jak −40°C. Zmęczeni, skatowani, ale walimy dalej, ile się da. Zastrugi, dużo ich, czasem potworne. Na koniec robi się zimno, −26°C i więcej. Śnieg jak piasek, sanki: narty nie mają poślizgu.
Zrobiliśmy 17 km. W namiocie zimno, bardzo zimno. Nie chce się nawet jeść ani pić. Gdy świecę latarką, nie mogę zobaczyć Wojtka, który siedzi obok. Tylko sama para. Opatrunki, spać. Wszystko zamarznięte.
Pozycja 66°11'15"N, 41°56'04"W.
15. dzień, poniedziałek 19.04.1993
W nocy bardzo zimno, około −40°C. Co jakiś czas budzę się i rozgrzewam ciało, nacierając je. Zimno, mimo że śpię ubrany i w stuptutach. Najgorzej rano wstać, ubrać się.
Temperatura rano −31°C, słońce, bez chmur.
Może jakoś dojdziemy, zostało 412 km. Dużo! Zapowiada się zimniej i zimniej. Rano wszystko oszronione i zamarznięte. Rzeczy zaczynają pękać. Uprząż od pulek, zamki w namiocie. Sytuacja komplikuje się. Na postojach marzną stopy i ręce. Ani anorak, ani polary nie pomogą na mróz i wiatr. Wiatr liże stawy i kości, a serce i żołądek podróżują spokojnie, opatulone ciałem.
Przychodzi południowy wiatr i przynosi słońce. Suszymy śpiwory na pulkach. Ciepło, tylko −18°C. Jest super, idzie się dobrze. Potem chmury, śnieg, wiatr, zerowa widoczność. Idziemy pod górę. O 19.15 biwak.
W namiocie cieplutko, tylko −19°C. Żarcie, suszenie, opatrunki i w kimę. Ciepło, elegancko, w ogóle lux. Ale wczoraj horror i zgroza. Pewno to tylko chwilowa zmiana, bo przyszedł wiatr z południa. Zrobiliśmy 18 km!!! Jest północ, spać.
Pozycja 66°16'40"N, 42°19'55"W, wysokość 2246 m n.p.m.
16. dzień wyprawy, wtorek 20.04.1993
Wieje, miecie, pada — budzimy się później niż zwykle, o 7.00 zamiast o 6.00, bo tak ciepło i dobrze. Zastanawiamy się, czy iść, wychodzi na to, że tak. Musimy wejść na te cholerne 2400 m n.p.m., żeby w końcu było po równym. Ile dni nam pozostało? 10, 15, 20 albo jeszcze więcej. Wojtek chce kiblować. Ale przecież trzeba iść. Do Søndre 409 km. O rany, zrobiliśmy dopiero 191 km, zostało nam dwa razy tyle. Jeśli dalej będziemy szli w tym tempie, zajmie to miesiąc. Na tyle nie mamy żarcia ani paliwa, coś musimy zmienić. Biwaki, szczególnie rano, zajmują wiele czasu. Trzeba wychodzić szybciej.
Pogoda taka sobie, ale ciepło, −18°C. Na początku pod górkę. Zastrugi do 0,5 m, niekiedy ostre. Całe zwały, trzeba się przedzierać. Kiedy one się skończą? Potem robi się płasko, ale cały czas zastrugi. Walimy, ile się da, nie ma zmiłuj: 2 × 1,5 godz., 2 × 2 godz. do 19.30. Zrobiliśmy w 7 godzin 19,3 km — to nasz najlepszy wynik. Może będzie jeszcze lepiej.
Powoli tamten brzeg staje się bardziej realny. Musimy zrobić 300 km w 20 dni i następne 300 km w 10 dni. To jest najważniejsze. Trzeba ograniczyć ciężar, nie taszczyć niepotrzebnie jedzenia na 40 dni. To jest punkt sporny w rozmowach z Wojtkiem. Wojtek chce się wlec i mieć zapas na 50 dni, odkładając z kibli. Ja chciałbym przejść w 30 dni i mieć rezerwę na 4 dni. Do tego mieć jak najwięcej kalorii w ciągu dnia. To, co się da, trzeba zużyć w szybkim marszu. W innym przypadku może być różnie. Szczególnie jeśli z powodu byle niepogody będziemy robić kible. Im dłużej będzie trwał marsz, tym większe ryzyko. Jedzenie, opatrunki, osuszanie. Frodo z Samem też muszą się nieźle umęczyć, żeby przejść swoją drogę na tym świecie. Północ, spać.
Pozycja 66°17'49"N, 42°45'46"W, do Søndre 390 km.
17. dzień wyprawy
−18°C, o 6.20 pobudka, o 10.00 wymarsz. Słońce, pogoda dobra, suszymy śpiwory. Nastrój nie taki, znużenie.
Zastrugi popuszczają, za to coraz częściej spotykamy wały śniegu do 1 m wysokości. Na początku idzie się wolno, ale koło południa słońce przygrzewa i śnieg odpuszcza. Po trzeciej zmianie temperatura spada do −27°C, śnieg robi się szorstki jak piasek. Jesteśmy na wysokości 2400 m. Teraz będą najgorsze dni.
Marsz 2 × 1,5 godz. + 2 × 2 godz., o 19.15 biwak. Pęka maszt. Naprawiamy. Niebezpieczna sytuacja. Dyskusja z Wojtkiem o jedzeniu i zapasach. Uważam, że mamy duże rezerwy i lepiej część zużyć teraz na górze, gdzie kalorie są potrzebne, niż tachać to na dół i karmić potem psy. Po przeanalizowaniu doświadczeń innych wypraw sytuacja jest dla mnie jasna. Nasza strategia: sprężyć się tu na górze i z minimalnym ciężarem i maksimum kalorii zasuwać. Trzeba to zrobić w 31 dni. Myślę, że to możliwe, tylko musimy z siebie wycisnąć, ile się da. Najpierw 300 km w 20 dni — to pierwsza poprzeczka.
Dziś przeszliśmy 20,86 km. Całkiem nieźle. Zapowiada się zimna noc. Kładziemy się spać w polarach. Godz. 23.20.
Pozycja 66°20'28"N, 43°13'20"W.
18. dzień wyprawy
Rano −19°C. W nocy zimno, zmarzliśmy. Trochę wieje. Wojtka kijek skrócił się do 120 cm, teleskopowy, zakleszczył się. Boli noga prawa i prawa ręka. Nowe obtarcia. Jestem przeziębiony, cały czas kapie z nosa. W gardle coś siedzi. Poza tym wszystko w porządku. Powoli siada sprzęt. Wojtek przyznał mi rację, zaczynamy się dożywiać, 8 paczek pemmikanu i czekolady, aby szybko przejść strefę 2400 m. Cały dzień zimno, około −30°C, zepsuł się termometr. Wiatr daje ostro w twarz. Na początku ciężko, cali kostniejemy z zimna. Wszystko zamarza: twarz, kaptur, czapka, gogle.
Znowu pod górę. Ta cholerna góra, już 18 dni pod. Słońce, teren znowu lepszy, zastrugi odpuszczają. Na przerwach 1 tabliczka czekolady z zapasów, 2 łyżki pemmikanu, 1 prince polo, 4 cukierki, rodzynki, gorące. Na ostatniej zmianie zmęczenie, ledwo co widziałem na oczy, do tego gogle zamarznięte. Na postoju nie mogłem zdjąć anoraka, bo zamarzł cały zamek. Chuchałem i szarpałem się z nim dobry kwadrans. Zimno, wszystko trwa bardzo długo.
Zrobiliśmy 20,5 km, musimy się zmieścić w miesiąc. Idąc przez białą bezkresną przestrzeń, odkrywam, jak puste jest życie w zatłoczonym świecie.
Pozycja 66°22'36"N, 43°40'02"W.
19. dzień wyprawy
Noc bardzo zimna. Zmarzłem, mimo że spałem we wszystkim, co możliwe. Co chwila człowiek się budzi i rozciera. Było −40°C albo jeszcze gorzej. Dziś powinniśmy wejść na Ice Cap Summit. Koniec drogi pod górkę. Ciekawe, co jest po drugiej stronie. Już 19. dzień, a my nie zrobiliśmy połowy drogi. Do granicy mapy 15 km i będziemy na drugiej karcie, gdzie jest Point 660. Jakoś tam będzie trzeba wytrzymać. Teraz rzeczywiście jest ekstrem, niskie temperatury, wysokość, zmęczenie, ale nie ma co pękać. Pękać może sprzęt, ale nie my. Najgorzej, że wszystko jest mokre, zamarznięte i zaczyna się psuć. Każda czynność trwa dłużej.
Wstajemy o 6.00, wychodzimy o 9.30, idziemy do 19.00, kładziemy się spać o 23.00. Stopy marzną, mimo że w grubych skarpetach i stuptutach. Zaczynają przychodzić różne myśli, chyba człowiek jest jakiś odmieniony, chociaż trochę. Przez cały czas przelatują urywki zdarzeń i rozmów. Przypominam sobie dawne sprawy, małe i duże. Dzień zapowiada się chyba najzimniejszy. Buty zamarznięte tak, że nie można ich włożyć, czapka zmrożona w sopel, nie daje się wysuszyć. Bardzo zimno wewnątrz namiotu i bardzo, bardzo zimno na zewnątrz. Musimy jak najszybciej opuścić strefę. Najzimniejszy dzień w całej podróży, rano −32°C i wiatr NW, 20 węzłów, prosto w ryja. Aż zatykało. Odechciewa się wszystkiego. Od razu zamarza twarz. Tworzy się maska z lodu. Przy składaniu namiotu przemarzły mi nogi i przez pierwszą godzinę marszu nie miałem czucia w stopie. Dopiero później wróciło. Dlatego ważne jest, żeby dokładnie suszyć rzeczy i zwijać się szybko. Na mojej zmianie mijamy Ice Cap Summit. Środek drogi. Robi się odczuwalnie lepiej. Z rana jeszcze pod górkę z zastrugami, a potem płasko i gładko. Tylko ten wiatr. Na przerwach przechlapane, ręce drętwieją przy zmianie uprzęży. Mocny wiatr to naprawdę koszmar. Potem nieco odpuścił i mogliśmy spokojnie rozbić namiot.
Pozycja 66°24'14"N, 44°05'24"W. Zrobiliśmy 19,05 km.
20. dzień wyprawy
Wczoraj był najzimniejszy dzień, dziś najzimniejsza noc. Zimno wdzierało się do śpiwora ze wszystkich stron. Co jakiś czas rozcieranie ciała, 20 minut snu — rozcieranie, 20 minut snu — rozcieranie, i tak całą noc.
Od paru dni w namiocie działamy w grubych rękawicach, inaczej się nie da. Rano temperatura −25°C, silny wiatr. Może być jeszcze gorzej niż wczoraj. Znowu będzie wiało prosto w twarz. Koszmar. Żeby zrobić chociaż 30 km i zamknąć się w 20 dniach z 300 km — byłoby super. Ale ten wiatr. Wolniej składa się obóz i dużo gorzej idzie.
Dzisiaj cały dzień kibel. Zastanawialiśmy się z rana: iść, nie iść, bo zaczęło mocno wiać. No i nie poszliśmy, a potem tak przywiało, że omal nie rozwaliło namiotu. Wieje ostro, może 30, 40 węzłów, w każdym razie namiot lata i mało się nie rozpadnie. Najpierw zjedliśmy czekoladę, która przysługuje tylko w dni robocze. Pycha, z bakaliami. Później podrzemaliśmy trochę, gotowi w każdej chwili zwinąć biwak. Nawiało śniegu do przedsionka przez wentylator i musiałem wyjść na zewnątrz, żeby odkopać. Cała wyprawa — trzeba się ubrać, a wiatr taki, że zatyka i prawie zwala z nóg. Posprawdzałem linki, zatkałem wentylator i przysypałem śniegiem szpary w przedsionku. Potem barszczyk i rozmowy o Antarktydzie, Nowej Zelandii, Ameryce i o tym, że warto by przejechać Australię na wielbłądach. Znów drzemka, no i kolacja: makaron z pemmikanem. Pycha. Suszenie i przebój wieczoru — gorąca herbatka z prince polo. A teraz zimno, leżymy w śpiworach, Wojtek czyta Kima, ja skończyłem Wyprawę i będę musiał od początku czytać Kima. Wojtkowi zostało 40 stron, to już niedługo. Jest 20.00, jeszcze jasno.
Zaczęło sypać i wiać coraz ostrzej. Namiot trzeszczy. Ciekawe, jak przetrzyma tę noc.
21. dzień
Kiblujemy. Cały czas sypie i wieje. Leżymy i czekamy. Coraz bardziej boli prawa ręka, nie wiem, może nadwerężyłem. Około południa decydujemy się iść. Zwijamy namiot. Potwornie zimno. Na całej twarzy piekący ból od wiatru. Maszerujemy 5 godzin, o 19.00 rozbijamy namiot. Wiatr na chwilę ustaje, całe szczęście. W namiocie zimno, −30°C. Obłamujemy lód z naszych bród. Znowu zaczyna wiać. Przez 5 godzin przeszliśmy 14 km pod wiatr prosto w twarz, to całkiem nieźle.
Jak mało wiemy o życiu, dając się tylko nieść nurtowi bieżących zdarzeń, żyjąc tak, żeby dopisywały nam dobry humor i poczucie zadowolenia.
22. dzień
Bardzo zimna noc. Cały zamarzłem, mimo że ubrałem grube skarpety, stuptuty, kalesony, spodnie polarowe, dwie koszule z polaru, bluzę polarową, czapkę, a do śpiwora włożyłem wkładkę polarową. Po 3.00 zaczęło mną trząść i podmarzłem. Rano szczypie przemarznięta lewa stopa. Wcierałem maść i rozcierałem dłońmi. Żeby chociaż trochę ogrzać i przywrócić krążenie. Mam odmrożony prawy policzek i złazi z niego skóra. Wieje i miecie śniegiem. Decydujemy, że lepiej zostać, bo inaczej się poodmrażamy. Leżymy w śpiworach, drzemiemy i czekamy. Około 3.00 wiatr nagle ucicha, czyste niebo, słońce, po prostu super. Gadamy o biegunie, balonach, Indiach, wspominamy to i owo. Stwierdzamy, że lepiej zjeść wcześniej, żeby nie sikać po nocy. Makaronik z pemmikanem jest pycha, do tego herbata. Słońce wyszło, rozgrzało namiot, śpiwory podeschły i nie są już oblodzone.
Zastanawiamy się, co będziemy jedli w Søndre, gdzie będziemy spali. Weźmiemy prysznic, kupimy żarcie w sklepie i będziemy siedzieć w fotelach w poczekalni i jeść, a potem spać, a potem jeść i będzie nam wszystko jedno. A później do Kopenhagi i promem do Gdańska.
Na razie nie zrobiliśmy nawet połowy drogi. Jeszcze ponad 300 km. Pękł zbiorniczek z rtęcią w termometrze. Może jest −30°C, może −40°C. W śpiworze fajnie, ciepło. Prawa ręka napuchła. Założyłem bandaż, ale boli, i to bardzo. Odnawiają się stare złamania? Miejmy nadzieję, że jutro będzie można iść.
27. dzień
Noc luksusowa, w śpiworze cieplutko. Śpię jak niemowlę. Na dworze chmury, wiatr, zimno. Czas iść. Bóle, ciągle bóle, mdłości. Ale trzeba iść. Momentami prawie mnie zwala z nóg. Zrobiliśmy 24 km, do Søndre Strømfjord 202 km. Jak to przejdę? O rany, jak boli.
28. dzień
Dziś niedziela 2 maja, jeszcze tylko tydzień. Noc okropna, bóle cały czas. Myślałem, że nie wytrzymam. Ale nad ranem puściło i pospałem godzinę czy dwie. To zaczadzenie spalinami. Niech boli, tylko niech da iść, to jest najważniejsze. W następną niedzielę będziemy w Søndre. Niech mnie puści. Powoli, powoli dojdziemy, to już niedaleko.
Dziś nic nie jem, poprawię też pas od uprzęży, żeby był na biodrach i nie uciskał. Mięśnie brzucha mam przecież silne, obym wytrzymał. Noc straszna. Żeby tylko wytrzymać tydzień. Jest ciepło, może −20°C, nie ma dużego wiatru. Tylko tydzień.
Czasem słaniałem się na nogach, zawroty głowy i mdłości, ale trzeba katować. Na koniec zaczęło coś mnie rąbać w plecy. Myślę, że jakoś wytrzymam.
29. dzień
W nocy trochę lepiej. Słońce, dość zimno, −20°C, lekki wiaterek. Gdy idę, przewija się scenariusz życia, kilometry różnych sytuacji, dzieciństwo, ludzie, o których zapomniałem, naprawianie popełnionych błędów, błogość myślenia o codziennych sprawach: gazeta, śniadanie, rodzina, ciepło. W każdym razie do Point 660 jeszcze 5 dni i plus minus 120 km, 5 dni!!!
Jak dobrze pójdzie. Cały dzień nic nie jadłem. Skarpety do stuptutów, dwie pary, super ciepłe.
30. dzień
Do Point 660 poniżej 100 km. Zostały 4 dni, o ile będzie dobra pogoda. Dzień jak zwykle, wiatr prawie prosto w ryja. Teren faluje, pod górę i pod górę.
Miał być wiatr w plecy i z góry, a jest na opak, wiatr w mordę i pod górę. Idę i liczę, ile dni zostało. Dzień rozpoczęty jest już zrobiony i się nie liczy, ważne, co będzie potem. Kompas cały czas wariuje. Robimy 24,5 km, zostały 4 dni. No i plany: co będziemy robić po powrocie, kogo odwiedzimy, dokąd pójdziemy, z kim się przeprosimy, komu wybaczymy, a kogo poprosimy o wybaczenie. Nadzieja, że człowiek wróci do zwykłych spraw. Do świata prostych rozmów, spotkań, kafejek. Żeby po prostu być. I nic więcej ani mniej. Nocą robi się zimno. Za parę dni świat znów zacznie się kręcić. Życie rozpięte między biegunami.
31. dzień
Noc zimna. Tak blisko i nisko jesteśmy, a i tak zimno — cały przemarzłem. Tym bardziej że w środku nocy trzeba wstać, wyjść z cieplutkiego śpiwora w bieliźnie i się wysikać. Rozmawiamy czasem z Wojtkiem o rodzinach, literaturze i kłopotach z paszportem.
Wciąż falowanie terenu i pod górkę, i garby, i wiatr, ale idziemy. Zostały nam 2 dni.
Cały dzień marszu. Cudownie. Człowiek chce się w tym wszystkim rozpłynąć. Robi się ciepło, słońce, bez chmur, bez wiatru, w głowie huczy od tysiąca pomysłów. Podróż balonem dookoła świata, trawers Arktyki, przejście Bajkału w zimie, psami przez Grenlandię, przejść Cieśninę Beringa, Afryka, Ameryka od przylądka Horn do Cieśniny Beringa. Dużo trzeba poprawić: nauczyć się języków, wyjść z nory, poszukać porządnego mieszkania, znaleźć sens życia.
No dobrze, szliśmy 8 godzin, zrobiliśmy 25 km i jest wieczór. W śpiworach gadamy o dzieciństwie, książkach Verne’a, Bahdaja, o maturze i dziesięcioleciu matury.
32. dzień
Słońce, wiatr, umiarkowanie zimno. Ostatni przegląd sprzętu: dodajemy więcej żarcia do porcji dziennych: cała czekolada, cukierki, napój w proszku i makaron do kolacji.
Widzieliśmy samolot, leciał całkiem nisko. Pewnie podchodził do lądowania. To znaczy, że jesteśmy całkiem blisko. Dla samolotu to jakieś 5 minut, a dla nas 4 dni. Przelecieć samolotem nad Grenlandią, nie dotykając jej stopami, to tak jak przejść życie bez sensu. Szamoczemy się, szukamy, próbujemy znaleźć nieskończoność i nie wychodzi. Bo świat i my to dwie różne przestrzenie. Człowiek — istota, która chce zmieścić świat w sobie, nieskończony świat.
Robimy przegląd map. Zaczynają się może ostatnie 2 dni na lodowcu!!! Schodzimy do lądowania na Point 660. Na lodowcu różne dziwne formy: buły i garby. Koło południa widać pierwsze zarysy lądu. Jak przez mgłę. Teren jest pofałdowany, więc kontury pokazują się i znikają.
Dziś wyszliśmy dopiero w południe, bo gadaliśmy wczoraj do północy. Będziemy szli do 21.00. Po południu kształty lądu precyzują się. Widać wyraźniej. Teren coraz mocniej pofałdowany, duże garby i kawałki żywego lodu. Raczej ciepło, kiedy się idzie. Zimno, gdy się stoi. Ciągle te góry. Wieczorem robi się zimno. Szybko, bo przez 40 minut, rozbijamy obóz. Późno gotujemy. Chcemy potem suszyć, ale prymus nie rozgrzewa namiotu. Zimno jak diabli. Wieje bardzo mocno. Zrobiliśmy 25 km.
33. dzień
Noc zimna. Może ostatnia na lodowcu. Poranek zimny i mocny wiatr. Zostało 25 km.
Zrobimy to. Mimo wiatru, miecenia śniegiem i mrozu. Ostatnie pchnięcie. Żeby tylko nie było jakichś cudów albo szczelin. Zwiniemy cały majdan i zejdziemy z lodowca. Nie ma radości ani satysfakcji. Jest tylko zmęczenie, zimno i myśl o tym, żeby zejść.
Idziemy, robimy kilometry. A 4 km przed Point 660 zaczyna się film grozy.
Najpierw było płasko i fajnie, ale zaczęły się buły, a także różne farfocle. Zrobiliśmy prawie 5 km przez godzinę. Grzaliśmy jak wariaci, byle prędzej. Już byliśmy myślami na końcu Grenlandii. Zaczęły się górki. Do Point 660 tylko 4 km, ale kiedy na to popatrzyłem, zgroza: wszystko postrzępione i poszczelinione. Uparcie próbowaliśmy się przebić, przechodziliśmy przez mosty śnieżne nad otwartymi szczelinami. W pewnym momencie wszedłem na garbik, a pod nogami szczelina, prosto szczelina, w lewo szczelina, w prawo szczelina. Po prostu szczelina na szczelinie — potężne, głębokie otchłanie. I gdzie nie popatrzysz, tam siny lód, szczeliny i góry. Nie ma drogi do Point 660. No way. Chociaż to tylko 3 km. Grenlandia nie chce puścić. Skończyliśmy o 22.30, do śpiworów o 1.00. Jutro zrobimy rekonesans na rakach i coś się zadecyduje. Przeszliśmy 23 km.
34. dzień
Pobudka o 7.00. Trochę przeklinamy wczorajszą głupotę — skróty przez szczeliny. No ale była przygoda. Musimy stąd wyjść, musimy dziś skończyć. Prawie koniec żarcia, żarty się skończyły. Wczoraj wydawało się, że myk i koniec, a tu takie buty.
Pisane Point 660
Idziemy w cholernej niepewności. Szczeliny, buły. Co tam będzie? Jak my to przekatujemy? Nie ma drogi. Tak blisko, a przejście zagrodzone. Po godzinie osiągamy stary postój. Jest ciężko, takie górki z lodem, że idziemy bez nart. Ale dochodzimy i jest raźniej. Parę razy sprawdzamy pozycję: 2,8 km, 1 km, 360 m, 120 m, w końcu mamy to. Idziemy na wzniesienie. Niepewność. Co będzie za garbem, jaki teren? Widać garby i buły. Czy puści? Idziemy, idziemy.
Ja wytyczam szlak i nagle coś się pode mną zapada. Szczelina! Wiszę na pulkach. Wbijam kijek obok, żeby się wydobyć, i słyszę, jak śnieg leci w studnię bez dna. Mówię do Wojtka, żeby mnie obszedł i wyciągnął za kijki. Czas płynie powoli, staram się nie oddychać. Żeby tylko śnieg wytrzymał jeszcze chwilę. Nogi już w pustce. Podaję kijki, Wojtek mnie wyciąga. Dochodzimy za garby, a tam platforma, niesamowity widok. Między szczelinami i garbami płasko. Droga na drugi brzeg jak autostrada. Grzejemy. Jeszcze garby, żleby, spadki i dochodzimy. Kamień, Point 660, przeszliśmy Grenlandię. I dalej. Ostre zjazdy po kamieniach. Wojtkowi okręcają się parę razy sanki, linki od uprzęży ściskają go jak baleron, dosyć mocno. Nie może złapać tchu. Zjeżdżamy, jak się da, na nartach, na siedzeniach, na czekanie, byle niżej. Bajkowe widoki, wokół skały, lodowce, zamarznięte jeziora. A my od jeziora do jeziora zjeżdżamy w dół. Widzimy renifery. W pamięci garby i szczeliny. Po północy kończymy to wszystko, spać. Od ostatniego biwaku zrobiliśmy w linii prostej 6 km.
Kartka wysłana do Gdańska po przejściu Grenlandii
Søndre Strømfjord, 10 maja 1993
Dziś w nocy o godzinie 4.00 czasu polskiego doszliśmy do Søndre po pokonaniu 600 km lodowca, mrozów, wiatru w twarz, różnego rodzaju kłopotów ze sprzętem, odmrożeniami, poczuciem bezsensu naszego wysiłku. Jako pierwsi Polacy przeszliśmy Grenlandię. Może to coś, może nic. Tego jeszcze nie wiem. Pozdrawiam wszystkich, marek.
Lista sprzętu — Grenlandia
1. Obóz:
- namiot
- śpiwór Thin Elite
- karimaty (2 szt.)
- prymus Optimus
- zapałki (10 pudełek)
- menażki
- scyzoryk
- termometr
- łopata do śniegu
- papier toaletowy
- szczotka do zębów
- ołówek
- długopis
- dziennik
- książki: Richard Kipling, Kim, J.R.R. Tolkien, Wyprawa
2. Ubranie:
- anorak goretex
- spodnie goretex
- kurtka puchowa
- bluza polarowa
- spodnie polarowe
- bielizna polarowa
- rękawice pięciopalczaste
- rękawice jednopalczaste
- rękawice przeciwwiatrowe
- buty Asolo Summit
- opaska wełniana
- kominiarki (2 szt.)
- czapka
- gogle
- okulary
3. Nawigacja:
- GPS Magellan
- kompas Silva
- zegarek
- pozycje poprzednich wypraw
- mapy Grenlandii
4. Marsz:
- pulki
- narty Fisher
- kijki
- wiązania telemark
- foki
- plecak duży
- plecak mały
- lina (20 m)
5. Jedzenie (porcje na 40 dni) i paliwo:
- pemmikan
- jedzenie liofolizowane
- purée ziemniaczane
- zupki w proszku
- herbata malinowa
- kawa
- rodzynki
- orzeszki
- prince polo
- czekolada
- łyżka
- finka
- butelki na paliwo (10 szt.)
- paliwo (15 l)
- termos plastikowy (1,5 l)
6. Materiały do reperacji:
- leatherman
- igła
- nici
- materiał
- drut
- klej
Łączna waga sanek z ładunkiem około 70 kg
Ciąg dalszy w wersji pełnej