-
W empik go
Moje Boskie Ciało - ebook
Moje Boskie Ciało - ebook
Napisałam tę książkę by podlewać w każdej z nas odwagę do chodzenia swoimi drogami, żeby było Ci łatwiej porzucić pogoń za wyglądaniem i żebyś mogła zacząć piękną podróż jaką jest bycie. Szczerze wierzę w odważne stawanie blisko tego co prawdziwe, rajcuje mnie pisanie wprost tego co czuję i myślę, obnażanie kłamstw współczesnego świata, w którym rozpanoszyła się kultura diety i obsesja piękna. Nie mam we mnie już ani krzty siły, żeby udawać kogoś kim nie jestem, a tym byłoby dla mnie milczenie na temat tego, że świat wokół mnie popierdoliło. W mojej książce nie znajdziesz magicznego przepisu na to jak mieć idealne ciało i pokochać siebie. Ale może się stać tak, że po jej lekturze zrozumiesz, że Twoje ciało już jest piękne i dobre, a kochanie siebie to nie plan budowy rakiety kosmicznej, lecz zwykłe podążanie za swoim głosem.
| Kategoria: | Zdrowie i uroda |
| Zabezpieczenie: |
Watermark
|
| ISBN: | 9789198978506 |
| Rozmiar pliku: | 9,7 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
W tym miejscu chcę podziękować sobie. Najbardziej za to, że znalazłam w sobie odwagę i mimo strachu postanowiłam się odsłonić oraz stanąć przed Tobą, Droga Czytelniczko / Drogi Czytelniku, nago. Tak, bałam się, ale mnie to nie powstrzymało, żeby być bezwzględnie sobą. Ciebie też nie musi.
Dziękuję też mojemu mężowi, który był zawiedziony, gdy usłyszał, że nie zamierzam w tym miejscu pisać hołdów pochwalnych na jego temat. Dla mnie to oczywiste, że on jest częścią mojego serca, a ja jego – nie byłoby nas bez siebie. To on wycierał mi gile, gdy wydawało mi się, że już nigdy nie przestanę płakać i to on powtarzał mi, że jestem piękna, na długo, zanim ja to zrozumiałam.
Dziękuję mojej córce Zofii, która już zanim przyszła na świat, była moim drogowskazem, a od chwili, gdy ją poznałam, przewodniczką w powrocie do siebie, czyli do tego, co naturalnie ludzkie.
Moim rodzicom, bo jeśli ktoś podlewał moją wolność od pierwszego wdechu – to oni.
Mojemu bratu, bo jest po prostu fajnym człowiekiem, którego bardzo lubię, i on pierwszy powiedział mi: „Pisz, bo piszesz tak, że trudno przestać czytać”.
Mojej przyjaciółce Mrówce, która była i jest przy mnie zawsze. Gdy byłam szalona i dzika, była gdy leżałam na dnie i jest, gdy jestem znów sobą.
Innym bliskim kobietom, które są obok mnie. Oli, która zaprosiła mnie pewnego zimowego dnia na swoje zajęcia jogi, na których moje ciało stanęło w mostku, a ja zdałam sobie sprawę, że ono pamięta i to jest piękne. Kamili, która podała mi rękę, gdy byłam na zakręcie. Ewie, która powtarzała mi „kocham Cię”, dopóki jej nie odpowiedziałam: „kocham się”.
Eli, która pomogła mi ukończyć tę książkę. Natalii de Barbaro, dzięki której przestałam mówić szeptem, że jestem pisarką, i wielu innym kobietom, które dmuchają mi w skrzydła na co dzień i od święta. I ja jestem dla Was – Siostry. Nigdy nie będziesz szła sama!O MNIE
Hej, hej, dzień dobry!
Nazywam się Iga, mieszkam w zimnym i wietrznym Sztokholmie, kocham nagość, kąpiele w morzu o każdej porze roku, kocham też słowa, w tym wulgaryzmy, i ludzi.
Jestem ciałolubną aktywistką, pisarką i sportowczynią, która kawał życia spędziła we włoskich Dolomitach jako instruktorką narciarstwa i myślała, że będzie robiła to już zawsze. Ciekawostką na mój temat jest to, że jestem zlepkiem historyjek, niespodzianek i odjazdów. Serio, mam czasem wrażenie, że robiłam wszystko, znam każdego, wlazłam na wszystkie szczyty, czasem nawet bez majtek i jadłam chleb z każdego pieca. Prawie trzydzieści lat robiłam to co chciałam, tarzałam się w życiu jak dzik w żołędziach i wydawało mi się, że nic mnie nie zatrzyma. Myliłam się.
Pieprznęłam o swoje dno zupełnie niespodziewanie, żeby potem zbierać się do kupy chyba już do końca życia.
Dzięki temu, że los mnie sponiewierał nie jestem twardsza, ale trochę mądrzejsza i zrozumiałam co jest dla mnie najważniejsze. A mianowicie Wolność i Ciało. Wiem, że większość ludzi wymienia tutaj rodzinę i dom, ale ja nie jestem jak większość, ja kocham moją córkę i męża dziko, każdą komórką ciała, a miłość jest dla mnie o tym, że każde z nas ma prawo być przede wszystkim sobą.
W związku z tym, że to właśnie ciało mnie od kilku lat prowadzi i zakochałam się w jego mądrości, zaczęłam pisać, promować szeroko pojęte zdrowie w tym aktywność fizyczną z miłości do siebie, a nie nienawiści. Pamiętaj! Trening jest dla Ciebie, a nie Ty dla treningu, gdy robisz to co sprawia Ci przyjemność nie musisz się do tego zmuszać! Jestem wielką fanką pozytywnej dyscypliny i dbania o siebie z miejsca czułości.
Od czterech lat znów piszę i działam aktywistycznie, a dwa lata temu zaczęłam organizować ciałolubne warsztaty i kursy dla kobiet, podczas których obalamy mity i bzdury na temat tego czym jest ciało, odkrywamy na nowo co to znaczy być Kobietą i jak iść swoją drogą. Poza tym czasem biegniemy razem w las i wskakujemy nago do jezior i mórz.
Moje motto i hasło przewodnie brzmi: "Jesteś pięknx, bo jesteś". Nawołuję nim do zaprzestania pogoni za ideałami, które nie istnieją i do czerpania radości z życia i ciała już teraz.
Serdeczne uściski i dużo dobra!
IgaDLACZEGO NAPISAŁAM TĘ KSIĄŻKĘ?
Przez ostatnie dwa lata, gdy pisałam tę książkę, przyjaciele wiele razy pytali: „O czym piszesz, Iga?”. Odpowiedzi, choć bardzo podobne, różniły się od siebie. Aż pewnego dnia zamknęłam wszystko w jednym zdaniu: Mam dość podziałów, chcę skleić człowieka i jego światy.
Mam kurewsko dość segregacji ludzi na kobiety i mężczyzn, na homo i hetero, na dzieci i dorosłych, na pięknych i brzydkich, na katolików i ateistów, na islamistów i buddystów, na wegetarian i mięsożerców, na tych, którzy głosują na PiS i na PO, na głosujących na lewicę i na Konfederację, na tych, którzy dbają o planetę, i na tych biorących nylonbojtel Biedronce (w gwarze śląskiej nylonbojtel to reklamówka, plastikowy worek jednorazowy), na tych, którzy czytają książki, i na tych, którzy – tak jak ja – wolą je pisać.
Całym swoim, poobijanym przez ludzi, sercem nie tylko wierzę, ale też czuję, że więcej nas wszystkich łączy, niż dzieli, że tam w środku, w bebechach i między zwojami, jesteśmy tak bardzo do siebie podobni i chcemy dobrze, chcemy dobrze dla siebie i swoich bliskich. Nie zawsze nam to wychodzi… takie życie.
Jestem cholernie zmęczona stereotypami i szufladkowaniem człowieka ze względu na jego wygląd, płeć, wyznanie, preferencje seksualne, kulinarne i wszystkie inne. Pieprzę te etykiety i etykietę! Osobiście widzę w nas niezliczoną ilość wszechświatów zamkniętych w miliardach najróżniejszych, przepięknych i wyjątkowych ciał. Gdybyśmy tylko otworzyli się na siebie nawzajem i byli siebie ciekawi. Ciekawość, to pierwszy stopień do nieba.
Do tego ciało to jedyna rzecz w moim życiu, która należy tylko do mnie. Mam prawo robić z nim, co mi się żywnie podoba, dopóki moją intencją nie jest skrzywdzenie drugiego człowieka. Marzę o dniu, w którym pozwolimy sobie i innym po prostu być. Być takimi, jakimi w tej chwili jesteśmy, ani odrobinę lepszymi, ani odrobinę gorszymi. Marzę o dniu, w którym człowiek weźmie sam siebie w ramiona, a Bóg przestanie być monolitem, lecz na powrót stanie się tajemnicą, do której każdy ma prawo – po swojemu, nawet jeśli miałby nie istnieć.
Wierzę. Wierzę, że może tak być. To dlatego zaczęłam układać w rozdziały moje przemyślenia i dziś oddaję w Twoje ręce Moje Boskie Ciało. Jest niedoskonałe, ale dobre – dokładnie takie jak ja i Ty.Po co nam granice?
Pamiętam, że będąc małą dziewczynką miałam ogromne problemy na lekcjach geografii. Nie rozumiałam, dlaczego podzieliliśmy kulę ziemską na kawałki, wyznaczając granice państw, województw, miast i ulic. Po co mi paszport, a w nim pieczątka i nazwisko? Po co miałabym z kimś się dzielić informacją, w którym kierunku zmierzam? Dlaczego nie mogę po prostu iść przed siebie, niczego nie nazywać, po prostu być? Nie potrafiłam zapamiętać nazw rzek, jezior, ani łańcuchów górskich. Wkurzało mnie, że ktoś zdecydował jak będzie miał na imię rwący potok, który od tysiącleci żyje własnym życiem. Sam sobie wybrał miejsce, z którego wypłynie i morze, do którego wpadnie. Zastanawiałam się, dlaczego człowiek musi się we wszystko wtrącać, nadawać temu znaczenie, etykiety i chce to ujarzmić? Miałam może dziesięć lat, gdy oglądając u babci program „Boso przez świat” zastanawiałam się kim jest ten człowiek, który z dziwnym uczuciem wyższości opowiada o obcych mu światach i ludziach. Do dziś pamiętam stojące obok niego półnagie, czarnoskóre kobiety i mój zachwyt na widok ich wiszących bezwstydnie piersi. Już wtedy wiedziałam, że mają rację, stojąc dumnie tak jak je Matka Natura stworzyła, że można mówić o sobie, że jest się ucywilizowanym, dostosowywać się do wymagań współczesnej kultury lub zaawansowanej techniki, a w środku być po prostu dzikim.
Byłam małą dziewczynką, ale już wtedy wiedziałam, jak odróżnić dobro od zła, że nie trzeba latać w kosmos, żeby być szczęśliwym, a cycki są po to, żeby wisieć.Każdy jest wszechświatem
Wszechświat jest skończony. To oznacza, że ma kształt (najprawdopodobniej pączka z dziurką), że jest zamkniętą, trójwymiarową przestrzenią, która ma granice, ale mimo to, cały czas się rozszerza. Pęcznieje coraz szybciej, i to od pierwszego dnia zwanego Wielkim Wybuchem (który miał miejsce 13,7 miliarda lat temu) i pęcznieć będzie, aż się skończy. Tego, w jaki sposób, naukowcy jeszcze nie ustalili. Są dwie najbardziej prawdopodobne teorie: Wszechświat albo zacznie się z powrotem kurczyć, a wszystko będzie się do siebie zbliżać, żeby się „od wybuchnąć”, albo tak bardzo przyspieszy rozszerzanie, że pęknie jak szklana miska, która spadła na kafelki i rozleci się na mniejsze niż atomy kawałeczki dryfujące w przestrzeni. Co będzie potem? Nie wiem.
Wiem za to, że każdy z nas jest takim Wszechświatem, który tak jak Kosmos przechowuje w sobie zapisaną historię. Gdy myślę o swoim ciele to widzę miękką, soczystą kartę pamięci w kształcie pączka, tyle że bez dziurki. Właściwie w związku z tym, że jestem kobietą pasuje do mnie bardziej taki z dziurką, ale że ja od dziecka nie lubię ciastek, szczególnie tych, z których coś wycięto, a już najgorzej, gdy jest to coś najlepszego, czyli środek, to będziemy używali metafory pączka bez otworów, ale za to z nadzieniem i to różanym. Wracając do tematu, wyobrażam sobie, że każdy z nas jest niezwykłą kartą pamięci w kształcie pączka, utkaną z tkanek i komórek, które łączą się ze sobą w niezwykły sposób i dzięki temu chodzimy, zmieniamy się, goimy swoje psychiczne i fizyczne rany, chcemy doświadczać, szukać rozwiązań, popełniać błędy, wyciągać wnioski, kochamy się, rozmnażamy lub się nie rozmnażamy, bo mamy inny cel w życiu. Na naszym pączkowym nośniku pamięci wszystko non stop się zapisuje i, co najciekawsze, zapisywało się jeszcze zanim pojawiliśmy się na świecie.
Każdy z nas jest jedyną i niepowtarzalną jednostką, dokładnie tak jak DNA, a właściwie powinnam napisać, że dzięki DNA. Ta mała skubana cząsteczka, wie o nas wszystko, zarządza naszym życiem i naszymi wyborami, decyduje tak naprawdę o każdym aspekcie naszego jestestwa. Już słyszę Twoje wzburzone pytanie: A co z wolną wolą? Dojdziemy i do tego. Wszystko komplikuje się, gdy do głosu dochodzi nasza samoświadomość, zaczyna się dyskusja o duszy, wierzeniach, ewolucji, którą wiele z nas zastępuje historią o Adamie i Ewie. Do tego całość naszego gatunku jest posypana brokatem z ukształtowanych przez środowisko przekonań, musizmów, traum i innych bardziej i mniej przyjemnych doświadczeń, które są częścią naszego życia.
Fakty są takie, że człowiek to istota niezwykle złożona. Mimo to od dłuższego czasu głęboko czuję, że nasze ciała i umysły wiedzą od pierwszego dnia, jaka jest ich droga, czego potrzebują, czego pragną, kim są. I nie mam tu na myśli jedynie drogi zawodowej, cech zewnętrznych czy karty chorób. Chodzi mi o coś więcej, o potocznie zwaną intuicję, dzięki której moglibyśmy podejmować decyzje, które są w pełni nasze, a nie podjęte pod wpływem presji zewnętrznej, oczekiwań innych lub naszego wyobrażenia o szczęściu, które „wyssaliśmy” z programów telewizyjnych, mediów społecznościowych i durnowatych pseudotrenerskich gadek: „Bądź najlepszą wersją siebie”, „Każdy jest kowalem własnego losu”, Szukaj szczęścia, a będziesz szczęśliwy”.
To właśnie dzięki intuicji moglibyśmy każdego dnia uczyć się czegoś ciekawego o sobie: co nas kręci, co nas podnieca, a co odrzuca, obrzydza i wkurza. Co by się stało gdybyśmy jej zaufali? Wszystko co o sobie wiemy, nasze granice i ograniczenia cały czas mogłyby się poszerzać, ale coś sprawia, że przestajemy sobie na to pozwalać. Pod wpływem świata zewnętrznego przestajemy ufać własnemu „ja”, zagłuszamy wewnętrzny głos i zaczynamy iść dziwnie pod prąd, jakby wbrew sobie. Bardzo często pierwszą ofiarą tego procesu staje się nasze ciało. To, któremu nie pozwalamy wyglądać tak jak chce, któremu narzucamy, co ma lubić, kiedy ma spać, z kim się kochać.
Odkąd zaczęłam odkręcać ten proces, uwalniać siebie i swoje ciało od oczekiwań oraz wytycznych innych osób, coraz częściej czuję się jak ten Kosmos. Ograniczony skórą Wszechświat, który nieustannie pulsuje i się poszerza. Zamiast Układu Słonecznego jest we mnie układ nerwowy i odpornościowy. Moją orbitą są rytuały, karmą – zmysły, jądrem- serce. Gdzieś we mnie istnieje pamięć o tym, że kiedyś byłam minerałem, potem rybą, żeby w końcu stać się człowiekiem. Są tam też wspomnienia moich przodków i świadomość, że im lepiej ja się spiszę tym łatwiej będzie następnym.
Dlatego fakt, że podzieliliśmy kulę ziemską na kawałki, wyznaczając granice państw, siebie etykietując, oznaczając nasze rasy, orientacje, płeć uważam za narzędzie, które stało się naszym przekleństwem. Nota bene zupełnie niepotrzebnie. Wszędzie nazwy z podpiętą do tego listą przymiotników i ocen. Gdziekolwiek nie spojrzeć, dosłownie na każdym kroku, wszyscy chcą szybko wiedzieć, szufladkować, decydować, narzucać i prezentować się, zamiast być. Nie wiem jak Ty, ale ja z tego pociągu wysiadłam i odjechałam od tych torów w siną dal na moim rowerze. Teraz jeżdżę czasem tam, gdzie chcę, czasem tam, gdzie muszę, ale zawsze w swoim tempie i w wybranym przeze mnie momencie, a tam, gdzie nie muszę nie jeżdżę wcale.Wszechświat działa nawet, gdy my nie działamy
Kilka lat temu, mama dwójki dzieci, z którymi Zosia chodziła do przedszkola, osoba, z którą codziennie mijając się w furtce ogrodu placówki wymieniałam uśmiechy, poprosiła mnie o numer telefonu. Podałam go jej, choć się nie znałyśmy. Spełniłam jej prośbę, bo od początku czułam, że jest to człowiek, od którego bije ciepło i dobro, jakie rzadko widuję.
Od tamtej pory czułam, że ona potrzebuje rozmowy, że chęć zorganizowania wspólnej zabawy naszym dzieciom była tylko pretekstem. Tygodnie leciały, niezmiennie cieszyły nas spotkania w bramce, czułe spojrzenia i ciepłe: "Hej, hej, jak się masz?", ale ona nie dzwoniła, a ja czułam, że nie mam potrzeby nic zmieniać. Jednak czekałam i byłam. Wtedy nie wiedziałam, że potrzebuję jej tak samo jak ona mnie.
Pewnego dnia Rafeef, (bo tak ma na imię kobieta „z bramki”), czekała na mnie na placu zabaw, gdzie codziennie chodzę z córką. Rozmawiałyśmy tamtego dnia tylko kwadrans, ale już po pięciu minutach obu nam spływały łzy po policzkach.
Ona opłakiwała przyjaciół, którzy zginęli w wojnie w Syrii, ja opłakiwałam świat. Ona opowiadała mi o Damaszku, za którym tęskni mimo tego, że gdy go odwiedza to nie poznaje tego miasta, bo nie przypomina już miejsca z jej wspomnień. Ja mówiłam o tym, jakich krzywd zaznałam w mojej ojczyźnie i jak mimo to kocham i tęsknię. Ona wstydziła się swoich łez, ja tego, że płaczę, choć moje krzywdy przy jej wydawały mi się niczym.
Rozstając się obie mówiłyśmy o tym, jakie mamy piękne życie. Następnego dnia spotkałyśmy się w tym samym miejscu. To był początek pięknej przyjaźni, która trwa do dziś. Przez kolejne dwa lata, czyli do końca trwania przedszkola naszych córek, widywałyśmy się kilka razy w tygodniu. Razem gotowałyśmy kolacje, zabierałyśmy nasze dzieci na lody, basen, do kina, do parku. Byłyśmy nierozłączne. Godzinami rozmawiałyśmy o tym co nas boli, jak bardzo nie zgadzamy się na świat, na to jak nas traktuje Szwecja, Syria, Polska, rodzina. Na zmianę podawałyśmy sobie dłonie, gdy ktoś nas zmiótł z planszy. Gdy ona mówiła: „To niesprawiedliwe, że ktoś Cię tak potraktował! Nic dziwnego, że Ci smutno i jesteś rozczarowana”, czułam się zrozumiana i mogłam iść dalej. Robiłam to samo i czułam, że z każdym miesiącem obie rozkwitamy i wracamy do sił.
Teraz podzielę się z Wami czymś, z czego nie jestem dumna, mówiąc szczerze po prostu się tego wstydzę, bo uważam to, co wtedy powiedziałam za kretyńskie, ale jednocześnie za niezwykle ważne. Natomiast Rafeef do dziś się śmieje, że to chyba była jedyna mądra rzecz, którą powiedziała, odkąd nauczyła się mówić i ma nadzieję, że kiedyś o tym napiszę. No to piszę, choć to będzie dowód na to, że jeszcze kilka lat temu nie miałam za grosz pokory do życia. Krótko mówiąc byłam głupia. A ona powiedziała wiele mądrych rzeczy, nie tylko tamtego dnia.
Ale do brzegu! Pewnego dnia, jeszcze na początku naszej znajomości, umówiłyśmy się w centrum Sztokholmu. Nie pamiętam dokładnie, co tamtego dnia robiłyśmy oprócz tego, że gęby nam się nie zamykały. Rozmawiałyśmy dosłownie o wszystkim. Ona na pewno mnie pytała o to czy jestem feministką i co to dla mnie znaczy, a ja dopytywałam, jak ma się feminizm w Syrii. Okazuje się, że niewiele gorzej niż w Polsce. Tu i tu patriarchat ma się świetnie. Z ciekawostek: w jej ojczyźnie to mężczyźni są odpowiedzialni za opiekę nad starszymi członkami rodziny. Kobiety owszem zajmują się domem i dziećmi, ale to facet bierze na klatę opiekę nad swoimi rodzicami i jest bardzo obarczony odpowiedzialnością za rodzinę. Takich smaczków jest więcej, ale to materiał na inną książkę.
Późnym wieczorem poszłyśmy na dworzec centralny i czekając na pociąg Rafeef powiedziała mi coś (przysięgam, że nie pamiętam co), co sprowokowało mnie do powiedzenia: „Wiesz Rafeef, Wszechświat działa, kiedy my działamy, jeśli chcesz, żeby coś się zmieniło to nie możesz tylko czekać.”. Moja nowa przyjaciółka spojrzała na mnie swoimi pięknymi, wielkimi oczami i ze spokojem na twarzy odpowiedziała: „Kochana Igo, Wszechświat działa nawet, gdy my nie działamy. Jedyne, co możemy przez większość czasu robić, to mu się przyglądać”. Wtedy podjechał pociąg, wsiadłyśmy do podmiejskiej kolejki, usiadłyśmy naprzeciwko siebie i bez słowa ruszyłyśmy. Przysięgam, że gdyby w życiu było tak jak na kreskówkach, to w tamtej chwili nad naszymi głowami, kłębiłyby się takie dymki, mające pokazać oglądającemu bajkę, jak intensywnie postacie myślą. Wysiadłyśmy, uścisnęłyśmy się czule na pożegnanie i każda z nas ruszyła w swoją stronę.
Kilka dni później spotkałyśmy się i wróciłyśmy do naszej wymiany zdań z dworca. Przez chwilę próbowałam ją jeszcze przekonać, że nasze prawdy się pięknie dopełniają, że przecież wolna wola, siła człowieka, że na tak wiele rzeczy mamy wpływ, że tak wiele od nas zależy. Ona mnie tylko słuchała i uśmiechała się, aż w końcu zrozumiałam, że jej prawda jest ponad moją, że tego się nie da przegadać, nagiąć, zakrzyczeć. Jestem tylko mikro pyłkiem w Kosmosie, który tak bardzo boi się śmierci, że wmawia sobie, że coś znaczy. Dla historii Wszechświata nic nie znaczę, on robi swoje, ale dla mojej historii ma znaczenie jakim człowiekiem pozwolę sobie być tu i teraz. Razem z moimi mrokami, wstydami i niespełnionymi marzeniami.
To jest właśnie pokora. Tak piękna i zapomniana w naszym świecie cnota moralna.Z serii „Niewiarygodne historie o buciku Lalki Barbie, która nie była Kopciuszkiem”
Gdy moja córcia była malutka i chodziła do przedszkola miałyśmy taką zasadę: kiedy odwoziłam ją do przedszkola, to zabawki, które wyniosła z domu pod pachą, zostawały w przyczepie rowerowej, którą ją zawoziłam do placówki i dalej jechały ze mną do pracy. Pewnego deszczowego zimowego dnia Zosia zabrała ze sobą z domu hałdę lalek Barbie, które dostała pod choinkę. W związku z tym, że były nowe, miały na sobie nadal komplet bucików, małe okularki przeciwsłoneczne, torebeczki i inne dupsiki. Dojechałyśmy pod furtkę, ona jak zawsze popędziła do przyjaciół taplać się w kałużach i lepić ciastka z błota, a ja z ferajną plastikowych lasek ruszyłam do pracy.
Po południu odbierałam moje dziecko, towarzyskiego zwierza, który na bank, gdy nie patrzę, podżera dynamit zamiast marchewek. Pożegnałyśmy się jak zwykle z ekipą, a Zofia porwała z przyczepy dwie lalki i pobiegła bawić się nimi przez płot placówki z przyjaciółką, która jeszcze była w „więzieniu” zwanym przedszkolem. Bez względu na pogodę uwielbiałam tę porę, bo już nigdzie się nie spieszyłyśmy, bo czas wreszcie mógł się sączyć, a ciało relaksować po całym dniu w biegu. Poza tym niezwykle mnie bawił widok dwóch dziewczynek bawiących się lalkami po dwóch stronach parkanu. Sytuacja wręcz kuriozalna. Jednak tym razem coś zaburzyło spokój, bo moje dziecko przybiegło do mnie z łzami w oczach i rzekło:
– Mamuuuuuuś, zgubił się bucik.
– Znajdziemy – odpowiedziałam.
– Pomożesz mi? – dopytywała córka.
– No jasne.
Potem spojrzałam na zwoje liści, po których moja córka biegała wzdłuż płotu z tymi swoimi lalkami i stwierdziłam, że akcja skazana jest na niepowodzenie. Mimo to zaczęłam szurać nogami wśród listowia i nagle… jest!
– Zocha! Mam! – krzyknęłam.
– Mamuś, ale ja właśnie zgubiłam drugiego.
– Ty sobie jaja robisz! Nie ruszaj się, widzę go! Dobra, daj te buciki, schowam do torebki, bo mnie wykończą – powiedziałam z uśmiechem.
– To masz, mamuś, tę lalkę, ja się z Isabelą pobawię tą drugą.
– Dobra, to ja czekam przy rowerze, jak się wybawisz, to przyjdź i pojedziemy do domu.
Dziesięć minut później Zośka podbiegła i wskoczyła do przyczepy. Już miałam posadzić tyłek na siodełku i depnąć w pedały, gdy usłyszałam: „Mamuś, tej też się zgubił bucik…tym razem ten biały kalosz”.
W mojej głowie zaświeciło się na czerwono już tylko jedno zdanie: „Kurwa mać!”. Mimo to spokojnie odstawiłam rower i zajrzałam do przyczepki.
– Zoś, idę JEDEN RAZ zobaczyć pod płotem, jak nie znajdę, to po prostu jedziemy do domu.
– Okej, mamuś! – odpowiedziała spokojnie córka.
Przeszłam dwa razy wokół przedszkola i nic. Wskoczyłam na rower, krzyknęłam:
– Nie ma, ciśniemy do domu!
Pedałując, rzuciłam jeszcze do Zosieńki przez ramię:
– To tylko plastikowy bucik z Chin, nie martw się…
I nasłuchiwałam czy nie płacze. Znam swoje dziecko, wiem, że dla niej takie rzeczy są ważne, a w histerię z powodu nadmiaru emocji potrafiła wpaść nawet, gdy odbierałyśmy paczkę na poczcie i okazywało się, że przesyłka jest do mnie, a nie do niej. Jakimś cudem tym razem przyjęła tą wiadomość ze spokojem. Za to pierwszą rzeczą, którą chciał zrobić mój mąż, gdy Zofia mu opowiedziała co się stało, była chęć ruszenia pod ten cholerny płot i wszczęcie poszukiwań. Złapałam go za rękę, wyjęłam mu latarkę z drugiej i powiedziałam: „Siadaj Misiek na tyłku, co ma się znaleźć, to się znajdzie, nie będziesz obsesyjnie szukał małego plastikowego dziadostwa, bo nie umiesz udźwignąć, że coś jest nie do pary. Odpuść.” Został w domu.
Trzy dni później jechałam do pracy. Sztokholm był zasypany śniegiem. Dojechałam do centrum. Sześć kilometrów od przedszkola Zofii, a siedem od naszego domu – wielkie skrzyżowanie w samym środku miasta, sznury samochodów, stoję na światłach, na tych samych co każdego dnia, patrzę na ogromną, przyuliczną pryzmę śniegu, którą niedawno zsunęła na chodnik odśnieżarka. Wygląda jak moja ulubiona góra w Dolomitach, tylko trochę brudniejsza, bo zmieszana z miejskim brudem. Nagle dostrzegam na jej szczycie BUCIK! Bucik lalki Barbie! TEN bucik, mały, biały kozaczek z zestawu kupionego w Polsce! Wierzcie lub nie, ale ja wiem, że to był ten zgubiony przeze mnie kawałek zaufania do Wszechświata.
Jak to się stało? Jak on tam trafił, a ja trafiłam na niego? Nie wiem, ale cuda się zdarzają, nie po to, żebyśmy je rozumieli.Narodziny to moment, gdy bierzesz pierwszy wdech, ale gdzie jest początek?
Pamiętam dzień, w którym się urodziłam. Oczami wyobraźni wyraźnie widzę wypełniony światłem pokój, a w nim moją mamę leżącą na łóżku przy oknie. Ma na sobie śnieżnobiałą koszulę, jej nogi są nadal szeroko rozłożone, umazane krwią i jest szczęśliwa.
Właściwie pamiętam też wszystko sprzed porodu, dokładnie od chwili, w której zaczęłam powstawać. Za mój początek uznaję moment, w którym komórka jajowa mojej mamy wybrała sobie spośród dwustu milionów plemników ten, z którym się połączy i który zdecyduje, jakiej będę płci biologicznej. Najnowsze badania jasno pokazują, że komórka jajowa nie czeka biernie na pierwszego plemniczka, aby w nagrodę za to, że był najszybszy, wpuścić go do swojego wnętrza. Okazuje się, że ta największa ludzka komórka jest też mądra i wybiera sobie „kandydatów”, którzy najlepiej do niej pasują. Mało tego, jajeczko czasem woli gamety tego samca, który wcale nie jest ulubieńcem kobiety, ale to już inna historia.
Wracam jednak do moich mglistych i dziwacznych wspomnień. Wyobrażam siebie, jak zygota zaczęła się dzielić, jak komórki drgały i wiedziały, co robić. Nie potrzebowały zewnętrznego planu ani instrukcji. Działały, bo miały swój wewnętrzny cel zapisany w DNA i nic – ani nikt – nie mogło zmienić biegu wydarzeń. Można było jedynie zdecydować, czy prace będą trwały aż do porodu, czy zostaną przerwane i zostanę zwrócona do świata materii.
W moim wypadku proces przebiegał zgodnie z oczekiwaniami, bez większych odchyleń. Komórki się mnożyły. Te, które utworzyły serce, zaczęły niespodziewanie bić, a reszta układała się w to, co niezbędne do właściwego rozwoju zarodka. Jednym słowem – natura działała, żeby podtrzymać gatunek.
Ostatnią rzeczą, którą pamiętam z tego okresu, to brak emocji. Byłam materią, która się dzieliła i zmieniała kształt. Nie miało dla mnie znaczenia, czy rozpadnę się z powrotem na atomy, czy ktoś mnie kocha, czy jestem powodem czyjegoś cierpienia. Wtedy mnie to nie obchodziło, nie miałam świadomości, że istnieję. Za to teraz, gdy już wiem, że jestem, boję się i cieszę każdego dnia, że mam tę chwilę tutaj i mogę z nią coś zrobić, bo „nic” byłoby bez sensu. Nadal czuję te drgające cząsteczki we mnie. Szukam sposobów, by oswoić strach przed tym, że kiedyś zabraknie siły, która trzyma je w kupie, i one się rozpadną – by nie było to uczucie odbierające mi radość życia.
Ciekawostka:
Komórki jajowe są już w jajnikach podczas życia płodowego przyszłego noworodka. To oznacza, że gdy moja mama była w brzuchu mojej babci, to w jej jajnikach była już komórka jajowa, z której powstałam. Czy to nie wspaniałe?Narodziny Wenus
Potrafię sobie wyobrazić moją mamę, z której łona wyciągają mnie ręce położnej. Widzę ją zmęczoną i szczęśliwą, a siebie nagą i prawdziwą. Między nami wisi pępowina, będzie tak wisiała długo. Mam oczy posklejane krwią i mokre włosy. Jestem sobą, jestem ciałem. Osobnym bytem, choć nadal zależnym, i na zawsze częścią wszystkiego.
Po raz pierwszy zobaczyłam świat o godzinie 1:55. Choć to środek nocy, było niezwykle jasno i dziwnie lekko. Przez te pierwsze chwile mojego życia unosiłam się naga metr nad ziemią, podtrzymywana przez ręce lekarzy i położnych. Byli nerwowi, coś sprawdzali, nie podobało im się znamię na moim brzuchu. W końcu uznali, że wszystko jest w porządku. Płakałam, ale oni zabrali mnie gdzieś daleko. Z mamą spotkałam się dopiero na drugi dzień. To było obłędne doznanie, po tylu miesiącach życia jej życiem wreszcie mogłam zobaczyć, jak ona wygląda. Pamiętam, jak spojrzała mi w oczy i powiedziała: „Iga, chcemy z tatą, żebyś nazywała się Iga”. Tak, właśnie tak chciałabym pamiętać moje przyjście na świat, gdyby to było możliwe.