-
W empik go
Moje Indie. Subiektywny reportaż - EPUB - ebook
Moje Indie. Subiektywny reportaż - EPUB - ebook
"Moje Indie. Subiektywny reportaż" Zbigniewa Nowickiego to osobista opowieść o podróży autora z rodziną do Indii tuż przed pandemią COVID-19. Zapiski pełne humoru i szczegółowych obserwacji pozwalają czytelnikowi poczuć klimat tego kraju, z jego intensywnymi zapachami, hałasem, tradycjami i kontrastami. Autor porusza temat kultury, lokalnych zwyczajów oraz codziennych doświadczeń turysty, oferując subiektywny, ale szczery obraz Indii, który wywołuje zarówno uśmiech, jak i refleksję nad różnorodnością ludzkich doświadczeń.
| Kategoria: | Reportaże |
| Zabezpieczenie: |
Watermark
|
| Rozmiar pliku: | 10 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Prolog: Może pojedziemy do Indii?
Ruszamy
Namaste
Tuktuk
Lewa ręka
Kokosy
Pan Herbatka
Piwko
Orzeł
Bosą stopą
Bollywood
Kadzidełka
Selfie plizzz
Beef biryani
Wigilia
Frisbee
Zaćmienie
Wenecja
Usterka
Super Glue
Akwarium
Pan Mydełko
Piasek
Pociąg
Kąpiel
Perły
Prosto z liścia
Dentysta
Narciarz
Joga
Zawody biegowe
Słonie
Wyjazd
Bagaże
Epilog — Z czym kojarzą mi się Indie?
Od autoraPROLOG: MOŻE POJEDZIEMY DO INDII?
Jakiś czas temu moja kochana małżonka Agnieszka rzuciła hasło: „A może byśmy tak pojechali na miesiąc w czwórkę do Indii?”. W pierwszej chwili pomyślałem, że to fajny pomysł, w końcu w Indiach nas jeszcze nie było. W drugiej, że chyba i tam można biegać, bo przecież cały świat biega, a jego ćwiartka mieszka właśnie w Indiach. Żona postanowiła połączyć przyjemne z pożytecznym — zrealizować marzenie swojej jogowej pasji i ukończyć kurs nauczycielski Ashtanga Vinyasa i Hatha Yoga w Indiach. Wiadomo, że jak uczyć się, to u źródła. Na termin wyjazdu wybraliśmy grudzień, a na miejsce — południe Indii, prowincję Kerala, miejscowość Varkala. Dlaczego wtedy i tam? Po pierwsze, w końcu listopada kończy się tam pora monsunowa, czyli przestaje padać. Po drugie, w grudniu jest relatywnie mało turystów, bo większość ugania się za prezentami w świątecznej gorączce. Po trzecie, Kerala to kolebka jogi i ajurwedy, a szkolenia na nauczycieli są bardziej komfortowe w porze suchej. Finalnie — skwar i duchota w grudniu są najlżejsze oraz praktycznie nie ma komarów, których z całego serca nienawidzę.
Żona zabrała się za poszukiwanie połączeń lotniczych, ja zaś zanurzyłem się w internety w poszukiwaniu lokalnych biegów i zawodów. Początkowo jako obszar poszukiwań zdefiniowałem „cały kraj”, ale szybko okazało się, że przestrzeń i dystanse mnie przerastają. Na większość zawodów należało dolecieć kilka godzin samolotem na północ lub północny wschód. Odłożyłem zatem poszukiwania na czas bliższy wyjazdu, z nadzieją, iż pojawią się lokalne imprezy w sensownym czasie, potrzebnym na dotarcie na miejsce startu. Sezon ruszył pełną parą i w miesiącach od kwietnia do września zapomniałem o temacie podróży. Ponieważ sezon 2019 zakończyłem w październiku, miałem czas zająć się ponownie tematem wyjazdu. Były to oczywiście standardowe działania: szczepienia, ubezpieczenia, wizy, ciekawe miejsca, zwierzęta przyjazne, zwierzęta niebezpieczne oraz poszukiwanie lokalnych zawodów biegowych. Wróciłem zatem do przeglądania strony indiarunning.com, katalogu biegów wszelakich w Indiach, i... zawody, po zawodach przeglądałem miejsca oraz zasady udziału. W grudniu pojawiło się kilka biegów górskich oraz przełajowych, jednak nadal miejsca imprez były oddalone od naszego planowanego pobytu o tysiąc i więcej kilometrów. Możecie oczywiście pomyśleć, że jeśli już wybrałeś się do Indii kilkanaście tysięcy kilometrów, to chyba tysiąc nie robi wielkiego problemu. Niby tak i niby nie. W takim wypadku koniecznym transportem jest samolot, a to na kilka osób oznacza dodatkowe koszty — zdecydowanie poza planowanym budżetem. Wiem, są ludzie, którzy tanio podróżują pociągami przez kilkanaście godzin, ale to akurat nie dla mnie i nie dla moich dzieciaków, Kuby i Martynki — jasnowłosej dziewczynki, która w Indiach stanowiła wyjątkową atrakcję dla tubylców.
W planowanych zawodach pojawiały się też wykluczenia regulaminowe. Na przykład był ciekawy bieg blisko granicy z Pakistanem, ale z racji konfliktu, pomiędzy Indiami a Pakistanem właśnie, obcokrajowcy potrzebowali specjalnego pozwolenia, bez gwarancji wydania — czytajcie: „opłata w ciemno”. Po dokładnym przestudiowaniu wszystkich imprez grudniowych zrozumiałem, że w Indiach czekają mnie wyłącznie treningi i w zawodach na subkontynencie nie wystartuję.
W listopadzie cały dom żył zbliżającym się terminem wylotu. Dopiąłem ostatnie szczegóły logistyczne, gdy żona była już na miejscu i rozpoczęła kurs jogi. Jeszcze raz postanowiłem zerknąć do internetowego katalogu biegów z nadzieją, że coś pojawiło się w ostatniej chwili. Niestety nadzieja niewiele pomogła, owszem pojawiły się nowe wpisy, ale były to krótkie lokalne zawody typu parkrun, nadal w miejscach wystarczająco odległych, żeby nie brać ich pod uwagę. Trudno, rzekłem sam do siebie i pogodziłem się z myślą, że temu wyjazdowi będzie towarzyszyć wyłącznie błogie lenistwo połączone z wybieganiami i ćwiczenia.RUSZAMY
Budzik morderczym piku-piku wyrywa nas z nerwowego i płytkiego snu. Po przebudzeniu wpada mi do głowy, iż nasz wyjazd przypada akurat w dzień przed niechlubną, ale zapisaną do końca życia w mojej pamięci, rocznicą wprowadzenia stanu wojennego w grudniu 1981 roku. To była niedziela i zamiast ukochanego Teleranka wystąpił pan w okularach i mówił z ekranu coś dla mnie kompletnie niezrozumiałego na ówczesny moment. Rodzice byli poruszeni i słuchali w milczeniu. Pamiętam dokładnie, że wtedy nawet nie można było pojechać do cioci mieszkającej na sąsiednim osiedlu. O podróżach po świecie nie było w ogóle mowy lub były zarezerwowane dla wybrańców systemu. Dziś żyjemy w wolnym kraju. Kuba i Martyna, wyruszający właśnie ze mną w podróż do odległych Indii, nie do końca rozumieją, jak to wyglądało 40 lat temu.
Tak więc, wstajemy wcześnie. W Polsce jest 4:00 rano, w Indiach zaś 8:30. Dzieli nas czteroipółgodzinne przesunięcie czasowe. W momentach krytycznych dla podróży, takich jak wyjazd, powrót, transfery, zmiany miejsca, zawsze trzymamy się przemyślanego wcześniej planu. To już kilka razy pomogło nam dotrzeć do celu mimo przeciwności losu. Zgodnie zatem z planem mamy dosłownie jedną godzinę na zjedzenie przygotowanych kanapek, zwyczajnych parówek na ciepło i wypicie herbaty. Herbata jest kluczowa, bo Kuba zaczyna od niej dzień — bez herbaty nie rusza się dalej. Kuba, nakręcony emocjami wyjazdu, podnosi się sprawnie z łóżka. Zjadamy we dwóch śniadanie i budzę Martynkę, której odpuszczamy posiłek o tak wczesnej porze, oszczędzając wszystkim nerwów przed wyjazdem, kiedy trzeba być skupionym. W trakcie przygotowań wychodzę na zewnątrz i odpalam samochód, żeby się rozgrzał od środka. Na dworze panuje lekki poranny mróz — 2 stopnie poniżej zera. Wychodząc na moment, orientuję się, że na sobie mam wyłącznie T-shirt i slipy — bo przecież w domu jest ciepło, a może ja już z wrażenia jedną noga jestem w tropikalnych Indiach. Martyna ubrała się w przygotowane ciuchy, przytuliła misia i umościła się w kocu na tylnym siedzeniu auta. Nie jestem do końca pewien, czy zarejestrowała przerwę w spaniu. We dwóch z Kubą targamy nasze torby do bagażnika. Ostatnie sprawdzenie znanej nam cywilizacji i ruszamy. W międzyczasie zaczyna padać lekki śnieg, chyba dla kontrastu z celem naszej podróży. Nie opuszcza mnie wrażenie, że czegoś zapomniałem..., ale jak zapomniałem, to już trudno.
Po drodze zatrzymujemy się na chwilę na rytualną kawę w Macu. Wtedy nerwowo sprawdzam, czy mamy komplet dokumentów transferowych, czyli paszporty, wizy i potwierdzenia pobytu. Zgodnie z planem są na miejscu, więc jedziemy dalej. Ruch na A2 średni, jednak wypadek spowalnia dojazd i docieramy na parking lotniska koło 6:30. Mamy jeszcze solidny zapas czasu, ponieważ nasz samolot odlatuje dopiero o 9:20. Z reguły przybywam na lotnisko z mniejszym zapasem, ponieważ nie cierpię bezproduktywnego siedzenia w sali odpraw, jednak ranga i dystans naszej podróży narzucają nowe zasady.
Sprawnie docieramy na lotnisko z parkingu. Stolica jeszcze śpi. Miasto wygląda dziwnie pusto bez tysięcy samochodów i towarzyszących im korków. Tu, na miejscu czeka nas pierwsza niespodzianka. Okazuje się, że dokumenty naszych wiz to nie są te dokumenty, co trzeba, mimo iż zostały wydrukowane z oficjalnego i indywidualnego dla każdego z nas źródła. Mało tego, Agnieszka, która leciała niecałe 2 tygodnie wcześniej, posługiwała się właśnie takimi dokumentami i wszystko było w porządku. Czyli standard w stylu — „oczekuj nieoczekiwanego”. Na szczęście inne, podobne dokumenty wizowe można było wydrukować na miejscu. Finalnie, mamy nasze bilety i jesteśmy odprawieni do Stambułu oraz dalej, do New Delhi. Sam lot do Stambułu jest krótki, choć geograficznie lądujemy już w Azji, ponieważ nowe lotnisko znajduje się po wschodniej stronie cieśniny Bosfor.
Nie wiem, czy zdarzyło Wam się korzystać, ale osobiście bardzo chwalę sobie dostępność pryszniców dla pasażerów na Okęciu. Odnoszę wrażenie, że mało kto o nich wie lub pamięta w ramach wyjazdu. Ja zawsze, wybierając się w długą podróż, przygotowuję sobie mikroszamponik i wskakuję pod prysznic przed boardingiem. Dzięki temu podróż, trwająca często ponad kilkanaście godzin, zawsze jest przyjemniejsza dla mnie i dla współtowarzyszy w ciasnej kabinie samolotu. Dlatego i tym razem szczęśliwie przed lotem bierzemy szybki prysznic. Kuba z początku się wahał, ale już siedząc w samolocie, pojął, że była to dobra decyzja.
Standardowo mamy ze sobą pudełka z mnóstwem kanapek, na wypadek niespodziewanego ataku małego głodu. Kanapki zamykamy w pojemniczkach, które chronią je przed przerobieniem na pastę spożywczą oraz czasami służą nam jako tymczasowe miseczki. Mamy też ze sobą własną zieloną herbatę. Cenimy sobie komfort podróży, lubimy zieloną i chcemy w trakcie przemieszczania pić zieloną.
Lotnisko w Stambule jest olbrzymie. Po pokonaniu kilku jego kilometrów okrętujemy w Starbucksie. Pijemy pyszną kawkę i zdobywamy kubki, w których parzymy naszą herbatę. Do tego jemy kanapki zamiast ociekających lukrem donatów. I tak sobie czekamy na samolot do New Delhi.
W końcu lecimy — my i około 300 Hindusów. Jakby doszło co do czego, to jasne jest, że raczej nie schowamy się w tłumie. Obsługa jest miła, ale jednogłośnie oceniamy, że lot IndiGo ciągnie się jak flaki z olejem. Brak jest jakichkolwiek rozrywek, rozpraszaczy, którymi moglibyśmy zabić czas. Jesteśmy zdani na siebie oraz na zabraną do plecaków czytelnię. IndiGo to taki indyjski Ryanair. Kabina zaprojektowana w oszczędny sposób, w rzędach sztywne i wąskie fotele oraz gwarantowana mała przestrzeń na nogi. Miało być zimno, bo podobno Hindusi przesadzają z klimatyzacją. Przynajmniej tak relacjonowała Agnieszka. Tymczasem jest gorąco, siedzę w bezruchu, w samym T-shircie i pot leje się ze mnie litrami — jakbym siedział w dusznej i niedogrzanej saunie. W końcu z głośników rozlega się komunikat, że zbliżamy się do lądowania na New Delhi. Po zejściu samolotu na średni pułap widzimy na zewnątrz szalejące burze, pioruny błyskają za oknami samolotu jak flesz aparatu. Trochę rzuca... ktoś z przodu modli się głośno. Kilka minut później lądujemy — obowiązkowe oklaski i jesteśmy w Indiach.
Na lotnisku ruch jak w ulu, ale lokalsi się nie spieszą, mają czas — zaczynają wszak poranną wachtę. My mamy dwie godziny na zmianę terminalu z międzynarodowego na krajowy. W drodze od wyjścia do głównego terminalu towarzyszy nam ciągłe sprawdzanie wiz, kompletu dokumentów, dalej check-out, check-in oraz kolejne 8 kontroli paszportów i biletów. W powietrzu unosi się wątpliwa aura bezpieczeństwa. No bo, jeśli kontrole są co krok, to albo działa tutaj zasada ograniczonego zaufania, albo poprzednie kontrole były mało warte i trzeba procedurę powtórzyć, czyli zaufania brak. W niektórych miejscach, za metalową osłoną z otworem strzelniczym, siedzi sobie znudzony żołnierz z kałachem. Jeden z wartowników, oparty o swojego kałacha, wyraźnie daje otoczeniu do zrozumienia, że odpoczywa. Jego głowa raz po raz osuwa się sennie. A może tylko udaje, żeby zmylić czujność potencjalnych agresorów? Nie wiem, nie mamy ochoty sprawdzać.
Po marszu przełajowym przez różnorakie kontrole docieramy do rzekomo właściwej gate. A tam chaos... Ogólnie nasz lot jest z 4 Gate, która ma kilkanaście drzwi: A, B, C i tak dalej. Pod sufitem wiszą monitory, ale zamiast informacji o połączeniach, serwują bollywoodzkie reklamy. Ani godzina, ani właściwe drzwi dla naszego lotu nie są wyświetlone. Nie ma innej rady — odkładam męską dumę na bok i wypytuję lokalsów: „Przepraszam, która kolejka czeka do TRV?”, czyli Trivandrum. Żeby było łatwiej, ludzie odpowiadają Thiruvananthapuram, co brzmi jak zupełnie inna nazwa.
W końcu wchodzimy na pokład Air India. Czekamy sobie w fotelach, obserwując współpasażerów. Lot jest opóźniony o godzinę. Podczas startu, w efekcie obniżenia ciśnienia w kabinie, standardowo mnie odcina, zasypiam i budzę się już w powietrzu. Po kilku godzinach docieramy do Trivandrum. Oczywiście witają nas kolejne obowiązkowe kontrole — dobrze, że nie osobiste. Przebieramy się w lżejsze ciuchy i idziemy do prepaid Taxi. To taka lokalna taksówkowa mafia, która ma ceny umownie ustalone i sztywne, a jedna, srogo i wielokrotnie zawyżona stawka, obowiązuje dla wszystkich turystów.
Nasze pierwsze odczucie po wyjściu z terminala — miejscowy klimat przypomina wizytę wiosną na basenie. Jest parno i ze 30 stopni Celsjusza. Jak na zmianę z polskiego minus 2, to różnica jest znacząca. Kupujemy przejazd za kilkadziesiąt dolarów i wraz z naszym nic-niemówiącym-po-angielsku szoferem jedziemy chlubą Indii, czyli TATA, do Varkali w prowincji Kerala. Cóż to za droga...! Chaos łączy się i przenika z innym chaosem, tworząc tymczasowy jeden wielki organizm. Po drodze mijamy szpital, przez którego otwarte okna widać łóżka i chorych. Pierwsza myśl — zróbmy wszystko, żeby przypadkiem nie trafić tutaj do szpitala. Migają nam obrazki kolejnych otwartych okien i łóżek z pacjentami w środku. Dookoła syf, a ten syf ma w sobie dodatkowy syf i jeszcze większy syf, który to ten wcześniejszy syf kompletnie pokrywa.
Dojeżdżamy. Miejscówka jest okej, ale jesteśmy tak zmordowani podróżą, że nie mamy siły się rozpakować. Idziemy zatem na plażę. Agnieszka jest tu już od dwóch tygodni i opowiada tak, jakby znała pół wsi, a przynajmniej takie sprawia wrażenie. Jest ciepło, bo niby jak ma być inaczej? Jemy kolację i przy dźwięku wirnika śmigłowca, czyli naszego kolonialnego, sufitowego wentylatora w pokoju, zapadamy w sen. Na rano mam postanowienie biegać, ale raz po raz budzę się w nocy — śmigłowiec, czyli wentylator, napierdala niemiłosiernie. Rano o 8:00 przychodzi moja kochana małżonka, a ja nie mam siły zwlec się z łóżka i ponownie zapadam w sen.NAMASTE
Nowy dzień w Indiach rozpoczął się dla nas o 11:00. Co jest raczej nienormalne, bo lubimy wstawać wcześnie i korzystać ze słońca. Śniadanie połączyliśmy z obiadem, choć nadal, uwzględniając 4,5-godzinną różnicę czasu, było to właściwie śniadanie. Zjedliśmy w lokalnej _family restaurant_ w trójkę, za 20 ziko i natychmiast zaczęło mi się w Indiach podobać. Nazwa restauracji nie kłamała, pracowała tam cała rodzina. Przy wejściu, podobnie jak wszyscy inni klienci, jesteśmy witani rytualnym „Namaste”, co znaczy „Pokłon Tobie”, wraz z gestem półukłonu ze złożonymi rękoma na wysokości serca. W wolnym tłumaczeniu „Namaste” oznacza „Dzień dobry”. Właściciel restauracji oraz pozostały personel podczas powitania trzymają ręce złożone jak do modlitwy na wysokości serca i kłaniają się w pasie w widoczny sposób. Takie powitanie bez dotyku zastępuje uścisk dłoni oraz jest oznaką szacunku dla wchodzących gości. Hindusi unikają podawania ręki, ponieważ ograniczają w ten sposób przekazywanie zarazków. Druga część nazwy lokalu, czyli _restaurant,_ była już trochę na wyrost. Jedzenie podawano na blaszanych tacach wielokrotnego użytku, a porcje na wynos pakowano w gazetę, wszystko w jednej, nazwijmy to, izbie. Kocham tanie, uliczne jedzenie, choć unikam zbędnego ryzyka kulinarnego.
Po posiłki poszliśmy na plażę pograć we frisbee. Znaczy grałem ja z Kubą, bo Martyna pobiegła szaleć w swoim żywiole, czyli w wodzie. Nagle, ni stąd, ni zowąd zaczęło padać, ale kto by się tym tutaj przejmował. Jest tak ciepło, że deszcz padający na gołe ciało przynosi przyjemną ulgę, a nie gęsią skórkę jak latem w Polsce. Ponadto jeszcze w deszczu nie grałem, a to było całkiem przyjemne i ciekawe doświadczenie. Mimo to inni ludzie pouciekali i przez moment byliśmy tylko w trójkę: ja, Martyna i Kuba. A w Indiach taka sytuacja to prawdziwy cymes, bo wszędzie tłoczą się setki, tysiące ludzi. Plaża zupełnie opustoszała, jakby dotknął jej jakiś wyjątkowy kataklizm. Przez moment lało mocno i intensywnie. Lokalna rzeczka, uchodząca do morza, przybrała gwałtownie i zaśmierdziało ściekami spłukanymi w wyższych partiach miasteczka. Dysk frisbee wpadał nam niestety czasami do wody — widać taka nasza karma.
Po południu udałem się na masaż ajurwedyjski. Przeszedłem wstępny krótki wywiad _in inglisz_ i następnie gość chwycił mnie w kleszcze, co chwila podkreślając: „Left leg not good, sir, need more massage”. W pewnym momencie, zupełnie bez ostrzeżenia, wskoczył na stół i zaczął łazić po moich ułożonych w poziomie nogach. Dosłownie łazić! I to na piętach. Pierwszy raz w życiu ktoś tak głęboko kulochy mi wymasował, było naprawdę dobrze.
Na koniec dnia kolacja i lulu, bo forma ciągle kiepska. Powieki same opadają. Pod wieczór Agnieszka, co już zna całą okolicę, mieszkańców i zwyczaje, pouczyła nas, że plaża, na której graliśmy, jest święta i uprawiać żadnych sportów tam nie można.TUKTUK
Budzik w zegarku nastawiłem sobie na 5:00 rano, żeby nadrobić zaplanowany trening z wczoraj. Nie jest to najwłaściwsza metoda, ale lepsza taka niż całkowite odpuszczenie ćwiczeń. Ostatecznie wstałem o godzinie 6:00, po delikatnej wewnętrznej walce pomiędzy siłami wstać i leżeć. Trochę się rozruszałem i pobiegłem na północ od Varkala Beach. Dla ułatwienia w orientacji wybrałem drogę nad wysokim brzegiem morza. Zrobiłem tak z 5 km i zawróciłem. Patrzę, a niedaleko rybacy łowią ryby. Niby nic nadzwyczajnego, tylko że oni poławiają dary morza dokładnie tak, jak robili to pewnie lat temu. Z punktu A na plaży wypływa więc łódź i zatacza, rozkładając sieci, okrąg o promieniu mniej więcej kilometra do punktu B na tej samej plaży. Punkty znajdują się dość blisko siebie, powiedzmy w odległości około 50 metrów, tak żeby łatwo było kontrolować liny i sieci należące do jednego kawałka. W trakcie płynięcia śniadzi mężczyźni rozkładają mozolnie sieć. Kobiet nie ma ani na łodzi, ani na brzegu. Następnie w obu punktach na raz, po 15 chłopa ściąga sieć do brzegu, a trzecia ekipa, znajdująca się w wodzie, wybiera co większe ryby z sieci. Dużo tego nie ma, ale na kolację dla wszystkich wystarczy. No i oczywiście część połowu zostanie sprzedana z dziesięciokrotnym przebiciem na kolacje dla turystów, w lokalnej knajpie kilka kilometrów obok.
Dalszą część dnia rozpoczyna wspólne, rytualne śniadanie i gra we frisbee. W międzyczasie snujemy się po okolicy, popijając orzeźwiającą wodę z kokosa. Kokosy są dojrzałe i absolutnie świeże. Niektóre z nich pachną jeszcze olejem wyciekającym po oderwaniu od palmy dosłownie kilka minut wcześniej. Po zamówieniu napoju otwierają nam kokosa na miejscu, za cenę 35 rupii, czyli jakieś 2 zł. Lokalną walutę, rupie, nazywamy pieszczotliwie rupieciami. Jeden kokosowy napój kosztuje tyle samo co butelka coca-coli.
Snując się bez celu i relaksując w słońcu, powoli odkrywamy lokalne zwyczaje, które można dostrzec wyłącznie, jeśli się nie spieszysz. Dla przykładu — psy śpią w skwarze na ulicach, rozrzucone w piachu na brzegu drogi, są jakby w letargu lub półśnie. Ktoś mógłby pomyśleć, że leżą martwe, gdyby nie fakt, że od czasu do czasu, nasłuchując w upale, drgają im uszy. Psy aktywują się w nocy, kiedy ukrop słabnie i robi się znośne dwadzieścia kilka stopni. Noc to ich moment, to ich chwila, więc przechadzają się po okolicy całymi sforami. Rasę tutejszych psów można na pierwszy rzut oka określić jako wieloras, choć zadziwia, że wszystkie psy w okolicy są do siebie podobne. Średniej wielkości, gładkiej sierści, dowolnego umaszczenia i bez otyłości. Okoliczne burki wywodzą się tak naprawdę z jednej rasy, natywnej dla regionu subkontynentalnego. Indyjski pies parias, bo o nim tutaj mowa, jest znany również po prostu jako pies indyjski. Rasa ta charakteryzuje się stojącymi uszami, małą i klinowatą głową oraz zakrzywionym, cienkim ogonem. Psy te są bardzo inteligentne, przez co często używa się ich jako psów stróżujących oraz policyjnych, szczególnie do poszukiwania narkotyków. My akurat poznaliśmy kilkukrotnie ich umiejętności w wyszukiwaniu przenoszonego jedzenia. Parias jest przykładem starożytnej i natywnej grupy psów znanych jako pye-dog. Szacuje się, że przodkowie tej rasy pochodzą sprzed 4500 lat. Udomowieni przedstawiciele tej rasy są zupełnie niegroźni, natomiast dzikie, bezdomne stada to całkiem inna historia. Znajdziesz się w złym miejscu i czasie, a mogą zjeść cię żywcem.