Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Moje opowieści wigilijne - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
1 grudnia 2017
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
20,19

Moje opowieści wigilijne - ebook

Ta książeczka z opowiadaniami jest debiutem pisarskim Sylwii Nawrat i opowiada o uroku nadchodzących świąt Bożego Narodzenia i dedykowana jest wszystkim czytelnikom: dzieciom, dorosłym. Odkrywa na nowo duchowe aspekty świąt jak i ukazuje relacje, więzi jakie mogą łączyć ze sobą ludzi w różnym wieku. Bazuje na tradycji i jest ciekawym sposobem na poszukiwanie dobra w drugim człowieku oraz zaspokojenia jego potrzeby bliskości, jak i spełnienia. Opowiadania opatrzone są sentymentalną nutką.

Kategoria: Proza
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-8104-338-0
Rozmiar pliku: 1,8 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

Od Autorki

Moje opowieści wigilijne to zbiór opowiadań dotyczących tradycji, tajemnic, które składają się na ten jakże uroczysty czas świąt Bożego Narodzenia. Nie będę ukrywać, że inspiracją dla mnie były opowiadania bożonarodzeniowe angielskiego pisarza Karola Dickensa. Jego twórczość sięga XIX wieku i w takich realiach się obraca. Nie jest przypadkiem, że epoka wiktoriańska w tradycji wielkobrytyjskiej ma swoisty posmak, a szczególne upodobanie do świata nadrealnego jest czystym elementem wypływającym ze sztuki ludowej. Dickens jako człowiek swojej epoki oddał talent tradycji i kulturze, wspierając i opisując sprawy ludzi będących na krawędzi, zmagających się z problemem życia w budzącym się kapitalizmie. Dla współczesnych czytelników prace z XIX wieku mogą być trudne z powodu opisowego i kunsztownego języka czy pozbawione szybko płynącej akcji, posiadają jednak ową magiczną moc opowiadania o troskach „małych” ludzi, które można przełożyć na język współczesny na przykład kinematografii. Zetknęłam się z tymi utworami Dickensa kilka lat temu, kupując mojemu bratu na Gwiazdkę właśnie _Opowieść wigilijną o duchu_. Opowiadanie to doczekało się adaptacji filmowej i animowanej, wystawiane jest też na scenach teatralnych. Ta urocza, a zarazem wzruszająca opowieść nigdy się nie starzeje, a w erze komputeryzacji, chronicznego braku czasu na życie rodzinne nadal nie traci na aktualności.

Moje opowieści wigilijne powstawały przez lata. Prawie wszystkie pomysły pojawiły się po spotkaniach z różnymi ludźmi: echa jakichś zdarzeń stały się ich wątkami. Moim celem jednak nie było stworzenie opowieści tradycyjnych, lecz sięgających do wyobraźni, dodających uroku zwyczajnym zdarzeniom. Chciałam obudzić w nich atmosferę świąt Bożego Narodzenia jako czasu nadziei, która zawsze się we mnie pojawia, kiedy jest coraz bliżej do Wigilii. O tym uroczystym czasie można opowiadać bez końca, mnożyć postacie i sytuacje, począwszy od chwili ubierania choinki po nastrój budzący duchową przemianę w czasie śpiewania kolęd.

Święta Bożego Narodzenia to okres, w którym dotykamy pewnego misterium narodzin świata, naszej głębi. Z wielu powodów jest to czas łączący tradycję chrześcijańską z ludowymi dekoracjami i niekiedy przesądami. Przestrzeń otoczona śniegiem i kolorowymi światełkami zamyka się nie tylko w postaci gwiazdki, która zaprasza, by usiąść do stołu na wieczerzę wigilijną, lecz jest także symbolem przeniesienia życia, naszej świadomości w przestrzeń kosmosu w postaci spadającej gwiazdy zapowiadającej ważne dla świata zdarzenie — narodziny Pana. Na sam koniec chciałabym jeszcze dodać, że w czasie pisania człowiek się zapomina. Obrazy ubierają się w słowa, a słowa składają w długie teksty. Mam nadzieję, że tych parę chwil spędzonych na czytaniu Moich opowieści wigilijnych pomoże odnaleźć tę samą magię świąt, która trwa w mojej wyobraźni.

Z pozdrowieniami

Sylwia NawratOpowieść pierwsza.
Dobranoc, Święty Mikołaju!

Kiedy byłam małą dziewczynką, zimową porą najbardziej ze wszystkich rzeczy na świecie podziwiałam śnieg. Uwielbiałam biegać po zasypanych białym puchem polach, a wieczorami patrzeć, jak iskrzy się w blasku ulicznej latarni. Często wmawiałam sobie, że to jakaś dobra wróżka czy mały duszek chce mi zrobić niespodziankę i dlatego specjalnie rozsypuje po ziemi śniegowe diamenty. Kiedy indziej przypisywałam rzeźbiarzowi mrozowi powstawanie sopli lodowych zwisających z dachu mojego domu. Podobało mi się, gdy odbijało się w nich słońce. Lubiłam zimę, ale chyba szczególnie ze względu na trwające w jej czasie święta Bożego Narodzenia. Pamiętam, że podczas jednych z nich nie mogłam doczekać się pojawienia na niebie pierwszej gwiazdki i z tego powodu przez całe popołudnie siedziałam przylepiona do kuchennej szyby.

— Skarbie, znalazłaś już swoją gwiazdkę? — spytała mnie mama, krzątając się koło pieca.

— Nie — smutno odpowiedziałam, patrząc na czarne niebo.

— To w takim razie chodź tu na chwilkę, pomożesz mi przenieść serwis.

— A jak do tego czasu pojawi się gwiazdka?

— To zaraz usiądziemy do wigilijnego stołu — odparła mama.

— Mamo, a co będzie, jeśli ta gwiazdka nie zaświeci? — denerwowałam się.

— Zaświeci, kochanie.

— A jeśli nie, to nie będzie świąt? — podniosłam się z klęczek i podeszłam do mamy.

— Owszem, będą — uspokoiła mnie mama i pogłaskała łagodnie dłonią po głowie. Tego wieczora długo szukałam na niebie mojej gwiazdki, ale jej nie znalazłam. Siedziałam zmartwiona przy wigilijnym stole i niecierpliwie mieszałam łyżką w wigilijnym daniu. Nie byłam pewna, czy bez mojej gwiazdki można było rozpocząć uroczystą kolację. Kiedy nastała głęboka noc, mama ułożyła mnie do łóżka i jak zwykle wieczorem szepnęła mi do uszka kilka miłych słów:

— Śpij, kochanie. Jutro też jest dzień, a ty musisz się wyspać.

— Mamo — spytałam cicho — czy ta gwiazdka obraziła się na mnie, bo nie chciała się zaświecić?

— Nie, z pewnością nie. Wiesz, co myślę? — zadumała się przez chwilę moja mama. — Takie gwiazdki czasami mogą zmęczyć się swoim świeceniem i muszą odpocząć. Jutro na pewno znajdziesz ją na niebie. A teraz już śpij, kochanie. Zaśpiewam ci kołysankę.-Zawsze lubiłam dźwięczny głos mamy, który każdego wieczora utulał mnie do snu. Często wsłuchiwałam się w śpiewaną przez nią piosenkę, choć dzisiaj nie potrafię przypomnieć sobie jej słów.

To działo się tej samej nocy około godziny jedenastej, bo — o ile dobrze pamiętam — wcześniej kukułka wychyliła się z zegara dziesięć razy. Nie potrafiłam zasnąć, więc wierciłam się w łóżku, przewracając się z boku na bok. Nagle usłyszałam jakiś szmer w sąsiednim pokoju. Pomyślałam, że to może mój kot rozpakowuje bożonarodzeniowe prezenty, dlatego też wyszłam z łóżka i wkroczyłam do pokoju, z którego dochodziły odgłosy. Od razu w oczy rzuciła mi się choinka, na której paliły się wszystkie lampki. Srebrne, zrobione z papieru gwiazdki migotały w ich blasku, a zza stojącego za choinką kominka wydobywały się kłęby dymu i sadzy. Po czasie ukazały się w nich dwie nogi w skórzanych butach i czerwonych spodniach. W pierwszej chwili przestraszyłam się, bo przecież mógł to być złodziej, ale kiedy uświadomiłam sobie, że w kominie nie zmieściłby się żaden człowiek, serduszko powiedziało mi, że to może być tylko ten dobry, świąteczny pan, którego dzieci nazywają Świętym Mikołajem. Ale czemu wchodził kominem? Spojrzałam pod choinkę. Nie było pod nią prezentów. Pewna swojego podejrzenia i uradowana z tego, że uda mi się przyłapać Świętego Mikołaja, kiedy roznosi prezenty, schowałam się za fotelem i prawie z bliska nadal patrzyłam na te dwie zwisające nad paleniskiem nogi. Po chwili ukazał się nad nim ubrany w czerwoną, obszytą białym futrem kurtkę tułów i należąca do niego głowa. Wiem, że wszystkie dzieci chciałyby dowiedzieć się, jak naprawdę wygląda Święty Mikołaj, a ja muszę przyznać, że wtedy rozczarowałam się jego widokiem! Miał wielką, na czubku nieco łysawą głowę, z której sterczały porozrzucane we wszystkie strony niczym sprężynki siwe włosy, a śnieżnobiała broda sięgała mu pierwszego guzika czerwonej kurtki. Na jego nosie spoczywały, krzywo leżąc, okulary z prostokątnymi soczewkami. Po chwili ten dziwny, siedzący w moim kominku człowiek rzucił okiem na pokój, po czym westchnął głęboko. Podrapał się po swojej łysinie i spojrzał nad siebie, do góry — w stronę wylotu komina. Zapukał dłonią o jego ścianę i zaraz po tym na głowę spadł mu wypchany czymś worek. Ale jakby tego było mało, spadło jeszcze coś świetlistego! Odbiło się od worka, potem od głowy Mikołaja, zatoczyło w przestrzeni pokoju kilka okręgów i usiadło na podłodze koło choinki. To był prześmieszny mały ludek w brązowawym ubranku, ze ślicznymi oczkami i wystającymi ze zbyt długiej, spiczastej czapeczki, odstającymi uszkami. Był tak sympatyczny, zwiewny i wesoły, że wysunęłam się zza fotela, by przyjrzeć mu się z bliska. Nie wiem, jakim cudem mnie zauważył, ale odwrócił błyskawicznie w moją stronę swoją główkę:

— A to co, chodząca lalka? — zapytał, wytrzeszczając na mnie swoje oczy.

— Nie, człowiek! — roześmiałam się i wysunęłam rączkę, by go dotknąć, ale on zwinął się w kłębek, niczym ostry błysk pofrunął w kierunku Świętego Mikołaja i skrył się za jego plecami.

— Oj! Nie wolno przyłapać Świętego Mikołaja, kiedy przynosi prezenty! — powiedział ów człowiek siedzący w moim domowym kominku.

— Czemu? — spytałam, podchodząc bliżej.

— Bo widzisz, moje dziecko, Święty Mikołaj nie lubi być podglądany! Zawstydziłam się, ale pod ciepłym spojrzeniem tego człowieka uśmiechnęłam się i powiedziałam:

— A ja się cieszę, że pana spotkałam!

— To bardzo dobrze i dobre z ciebie dziecko! Dzisiejszej nocy tylko twoja rodzina wygasiła ogień w kominku, aby Święty Mikołaj nie spalił się, przechodząc przez komin. Ale wiesz co? Musisz już iść do swojego pokoju, bo nie możesz widzieć, w jaki sposób kładę pod choinką prezenty.

— Dobrze, ale czy mogę, Święty Mikołaju, jeszcze przez chwilę na pana popatrzeć? — zapytałam, bo ów człowiek wydał mi się być nad wyraz miły.

— Możesz, ale krótko. — Na ramię świątecznego pana wysunął się chochlik. Przyjrzałam się mu uważniej: był prześmieszny. Miał zadarty nos i tylko dwa zęby z przodu, które połyskiwały niczym dwie perełki, kiedy mówił.

— Myślę, że wiesz, kim jest to małe stworzenie, co siedzi mi na ramieniu? — spytał Mikołaj, wskazując dłonią na patrzącą z trwogą istotkę.

— Wiem — odparłam, uśmiechając się. — To dobry duszek, o jakim ostatnio czytała mi mama. Mieszka w lesie.

— Dobry? To prawda, ale trzeba też dodać, że ten chochlik jest stworzeniem, które bardzo rozrabia, szczególnie gdy jest jeszcze młode jak to tutaj.

— Ile ma lat? — zapytałam zaciekawiona.

— Jutro będzie miał pięćdziesiąt jeden!

— I on nie jest stary? — Otworzyłam usta ze zdziwienia.

— Nie, jest jeszcze bardzo młodziutki i głupiutki. No, chochliku! — Poklepał ludka po główce. — Bierzemy się do pracy. Weź ze mnie ten worek, bo nie mogę się ruszyć!

Po chwili Święty Mikołaj wygramolił się z kominka do pokoju. Strzepnął sadzę ze swojego ubrania, a wiatr z powrotem zabrał ją do komina tak, że na dywaniku nie został po niej ślad.

— Widzisz, dziecko — powiedział do mnie Święty Mikołaj — co roku muszę sobie sprawiać na święta nowe ubranie, bo przez to przechodzenie przez kominy, wytrzepywanie z niego pyłu i kurzu strasznie się niszczy.

— Mama mówi, że najbardziej ubrania niszczą dzieci — stwierdziłam, patrząc na swoją długą aż do ziemi nocną koszulę. — Mówi też, że szybko z nich wyrastamy.

— To prawda, bo co roku dostaję tysiące listów, w których dzieci proszą mnie o nowe spodnie czy kurtki, bo zniszczyły je przez nieuwagę, na przykład przechodząc przez płoty, a boją się, co na to powiedzą ich mamy, kiedy to odkryją. Ale powiedz mi, dziecinko… — Pochylił się w moją stronę i położył mi swoją prawą dłoń na ramieniu. — Dlaczego dzisiaj byłaś przez cały wieczór taka smutna? Obserwowałem cię z nieba i nie widziałem na twojej twarzyczce uśmiechu. Spuściłam wzrok, bo znowu zrobiło mi się ogromnie smutno. — Małe dzieci nie powinny być bez powodu smutne. Przynajmniej w czasie świątecznym, a ty byłaś!

— To dlatego, że nie było gwiazdki na niebie, a ja tak na nią czekałam!

— Wiesz, dziecko, często czekamy na coś, czego nie możemy z różnych powodów mieć, bo po prostu nie jest nam to dane — powiedział Święty Mikołaj, siadając w fotelu i zapalając fajkę, z której dym o przyjemnym zapachu leciutko roznosił się po pokoju. — Czasami Bóg tak kieruje naszym losem, że są w nim osoby, rzeczy, których wartości nie mierzy się materialną miarą i które są dla nas o wiele bardziej wytęsknione, wyczekane niż gwiazdki na niebie, ale nie dostrzegamy tego, bo coś zgoła innego przysłania nam to widzenie. Może teraz tego nie rozumiesz, ale kiedyś? Zresztą popatrz za okno. — I pokazał dłonią, abym odsłoniła firankę. Zrobiłam to i ku mojej największej radości zauważyłam, że za szybą, wysoko w górze, na czarnym niebie świeciły tysiące złotych gwiazdek. Wśród nich, prawie na środku czarnej przestrzeni, błyszczała ta jedna, największa ze wszystkich gwiazda.

— Moje dziecko, to będzie od dzisiaj twoje światełko. Przed chwilą narodziło się dla Ziemi — powiedział Święty Mikołaj. — Pomyśl, że i ty możesz kiedyś tak jak ta gwiazdka najmocniej ze wszystkich świecić, ale pamiętaj, żeby to było zawsze dobre światełko!

Popatrzyłam na Świętego Mikołaja, który w tamtej chwili wydał mi się bardzo mądrym człowiekiem, potem spojrzałam na siedzącego na kominku i przebierającego nogami małego chochlika. Zdałam sobie sprawę z tego, że tak naprawdę nie czekałam na gwiazdkę na niebie, lecz na same święta, bo lubiłam je za ciepło, jakim obdarza się podczas nich najbliższych. Czekałam na choinkę i prezenty. Ta gwiazdka zawsze była dla mnie sygnałem, że święta się rozpoczęły, a tamtego wieczora nie zaświeciła. Czas jest nieograniczony i może moja mama zgadła, że akurat wtedy moja gwiazdka się zmęczyła i dlatego się nie pojawiła? A może gwiazdki nie wiedzą, że świecą dla ludzi? Czyż Mikołaj nie miał racji, mówiąc, że często czekamy na to, co w rzeczywistości nie jest dla nas takie ważne, a przez to przegapiamy istotne dla nas rzeczy? Dobrze jest mieć w takiej chwili przy sobie Świętego Mikołaja, który w porę nam o tym wszystkim przypomni! Chwilę postałam i popatrzyłam na Świętego Mikołaja, następnie ukłoniłam się i powiedziałam jemu oraz chochlikowi dobranoc.

— Śpij z Bogiem, moje dziecko! — odparł Święty Mikołaj, gasząc swoją fajkę i podnosząc się z fotela. — I już nigdy nie podglądaj Świętego Mikołaja, kiedy przynosi nocą prezenty! Tamtego dnia moje święta jeszcze się nie skończyły…Opowieść druga. Noc cudów

Zawsze lubiłam święta Bożego Narodzenia, ale najbliższe mojemu sercu są te ostatnie spędzone w starym domu. Miałam wtedy może z sześć lat, okrągłą, rumianą twarzyczkę, szare oczy i dwa długie, złote warkocze, na których co rano mama wiązała czerwone kokardki. Na sobie zwykle nosiłam niebieski jak niezapominajki fartuszek z kolorowym jabłuszkiem wyszytym na kieszonce. Jak już wspomniałam, w tym czasie mieszkałam z rodzicami w starym, murowanym z czerwonej cegły domu z zielonymi okiennicami i niewielkim ogródkiem z przodu. Przed nim rosły świerki, które podczas zimowych świąt stały ustrojone gwiazdkami i prezentami zrobionymi z papieru po czekoladzie, a kiedy oprószył je śnieg, nie było ich widać. Samo tworzenie tych dekoracji stanowiło dla mnie niebywałą frajdę. Mama zawsze robiła długi, złotawy łańcuch, który powiewał zawieszony nad furtką.

Ulica, na której mieszkaliśmy, składała się z samych malutkich domków i z reguły tętniła życiem: kilkanaścioro dzieciaków, maszerując po południu ze szkoły, potrafiło swoimi wrzaskami i zaczepkami powyciągać z domów prawie wszystkich sąsiadów. Zimą zdarzało się, że wyślizgane chodniki utrudniały przejście po nich osobom starszym, co zwykle kończyło się wysypywaniem przez rodziców popiołu na chodnik. Wszyscy nasi emerytowani i ci wiecznie zapracowani sąsiedzi tylko raz w roku zapominali o swoich obowiązkach: w czasie nadchodzących świąt Bożego Narodzenia. Wtedy nie myśleli o niczym innym jak tylko o ustrojonych choinkach, prezentach i przygotowaniu się do konkursu na najładniejszą świąteczną ulicę w naszym mieście oraz celebracji wieczoru wigilijnego. Zawsze odkąd sięgnę pamięcią, moja ulica wygrywała ten konkurs i nie tylko dlatego, że jej małe domki były przeurocze; mieszkańcy z mojej ulicy robili dekoracje, wkładając w nie całą duszę. Zdarzało się, że wzory tworzyli przez cały rok, szkicując je na odwrotnych stronach kartek z kalendarza. Przed samymi świętami jedni kreślili plany, drudzy malowali, wycinali z folii kształty, jeszcze inni wieszali światełka.

Tego roku święta Bożego Narodzenia miały być wyjątkowe, bo na wiosnę moja ulica wraz z przepięknymi, starymi domami i przydrożnymi świerkami miała być zrównana z ziemią, a na jej miejscu miasto chciało wybudować jakieś osiedle i centrum handlowe. Wszyscy mieszkańcy mojej ulicy z sentymentem patrzyli na stare alejki w sadach i z łezką w oku odgarniali śnieg sprzed swoich domów. W powietrzu unosiło się uczucie, sięgające do głębi serc, że po raz ostatni przychodzi wszystkim uczestniczyć w szczególnym zdarzeniu: wspólnym strojeniu ulicy. Nie wszyscy wiedzieli jeszcze, gdzie się podzieją. Tym razem jednak mało kto myślał o wykwintnych ozdobach, a bardziej o sprawieniu sobie i innym niespodzianki i stworzeniu atmosfery, która udowodniłaby, że po raz ostatni razem nie można, ale trzeba wygrać konkurs i tym samym pozostawić po sobie i ulicy jeszcze jeden, niezapomniany ślad. W połowie grudnia na przydrożnych słupach zawieszono jak zwykle tysiące lampek, a na obsypanych śniegiem świerkach umocowano niebieskie lampki i czerwone bombki. To nic, że rankiem okrył je nieco śnieg. Wiatr z powrotem oczyszczał je, strzepując podmuchem białe płatki. Pod wieczór, idąc tak ustrojoną ulicą, człowiek czuł się jak w świetlnym tunelu, w którym na niebie rozbłyskiwały coraz to nowsze jakby iskierki lampek. Tunel ze sztucznych światełek zmuszał człowieka, aby popatrzył głębiej w niebo i poczuł tę ogromną, rozciągającą się ponad nim przestrzeń. Jeden z moich sąsiadów nawet zaprosił przed świętami dzieci z ulicy, aby mogły popatrzeć przez teleskop na niebo i porównać widoki.

W takim samym jak mój małym domku, tuż obok, mieszkał pan Maciej. Starszy, nieco zrzędliwy pan. Nigdy nie miał żony, ale za to zawsze wiele czasu wolnego dla dzieci sąsiadów. Uwielbiał robić z nimi wszystko, co wymagało jego zaangażowania. To on budował domki na drzewach w sadach czy wigwamy, kiedy dzieci bawiły się w Indian. Był wspaniałym opiekunem podczas letnich wakacji, kiedy rodzice chodzili do pracy. W okresie ferii zimowych ze swojego podwórka robił lodowisko, a wieczorami urządzał teatrzyki. Dorośli niezbyt go lubili, bo podobno był dziwakiem. W zaciszu swojej pracowni uwielbiał majsterkować, a tym imponował dzieciakom, które często zakradały się do jego szopy, by prosić pana Macieja o zrobienie z drewna jakiejś zabawki. Na tamtą Gwiazdkę przygotowywał mi prezent: drewnianą lalkę. Mam ją do dzisiaj. Pamiętam, jak powstawała z jednego kawałka pnia, który miał iść na rozpałkę do pieca. Wyciągnęłam ten kawałek spośród innych. Nie wiem dlaczego, ale nadawał się w sam raz. Pan Maciej sam zresztą powiedział, jak zobaczył ten kawałek drwa, że ma swoją duszę i ja ją w nim znalazłam.

Czas płynął szybko, a do świąt pozostawało już coraz mniej dni. W dzień Wigilii wydarzyło się jednak tyle dziwnych zdarzeń, że nie sposób wszystkiego na raz opisać. Tego poranka zamieszania było co niemiara. Panu Maciejowi zapodziały się klucze, potem zgubił się pies naszej sąsiadki, starej wdowy, pani Bąbelek, która nomen omen wyglądała jak prześliczna kuleczka ozdobiona zawsze nakrochmalonym fartuszkiem z falbankami i obowiązkowo z czerwonym kamyczkiem w amelce przy kołnierzyku. Była raczej nieco śmieszna niż urocza, ale za to wyjątkowo uczciwa i przyjacielska. Na sam koniec ktoś ukradł furgonetkę naszego piekarza i w ten sposób całe miasteczko przed kolacją wigilijną stanęło na nogi w poszukiwaniu trzech zgub! Ale zacznijmy od początku.

Wczesnym rankiem, kiedy jeszcze było szaro, a wiatr wznosił w powietrze tumany śniegu, skulona, wiotka i opatulona kocem postać jakiegoś staruszka wędrowała moją ulicą. Z pewnością pomimo sypiącego w oczy śniegu szła po świeże bułki do piekarni, która mieściła się na skrzyżowaniu dwóch wielkich ulic naszego miasta: mojej Skowronkowej i Pocztowej. Na jej środku, co warto przypomnieć, stał duży dom, który pełnił funkcję czegoś w rodzaju ratusza, bo kiedyś zawieszono na jego piętrze zegar z ogromną tarczą. Nie wiem czemu, ale zegar psuł się i ciągle go naprawiano. Był tam też stary, drewniany kościółek i sklepiki w kolorowych kamieniczkach po bokach rynku. Starszy pan powoli brnął w śniegu. Przechodnie rozpoznali w nim pana Macieja. Nagle z wysokiej zaspy wyskoczył, szczekając wesoło, mały, biały, kudłaty piesek z rudą łatką na prawym uchu i grzbiecie.

— A idź ty! — zawołał pan Maciej, wymachując laską, na której się podpierał. Małe, szczekające stworzenie z pewnością myślało, że pan z kijem chce się bawić, więc tym bardziej go obskakiwało. Ów człowiek cały trząsł się ze złości, chcąc uderzyć psa, zachwiał się i przewrócił. Nastała chwila ciszy i skupienia. Piesek przysiadł na tylnych łapach i pochlipywał.

— Idź stąd, ty kundlu! — krzyknął pan Maciej, podnosząc się powoli ze śliskiego chodnika. — Oj, moje stare kości — jęczał, stawiając kolejne niepewne kroki. Piesek, widząc człapiącą postać, uciekł. Po chwili jednak, kiedy staruszek minął ulicę, szedł za jego śladami, węsząc po drodze. Nagle coś znalazł. Chwycił to w zęby: zabrzęczało. Podrzucił do góry i zaczął się tym bawić, aż w końcu wziął to znowu do pyska i pobiegł w ślad za starszym panem. Pan Maciej, wchodząc do piekarni, obejrzał się ponownie na skaczącego wokół niego pieska. Wychodzący akurat z koszykiem pieczywa piekarz uśmiechnął się, widząc starego pana wymachującego kijem na rozbawionego psiaka:

— Nie chce słuchać? — zapytał.

— Okropne psisko od tej Bąbelkowej, łazi to ci za mną we dnie i w nocy!

— Może głodny? — Piekarz pokiwał głową, uśmiechając się przy tym.

— Gdzie tam — odparł staruszek. — Co jak co, ale pies pani Bąbelkowej ma się u niej jak u Pana Boga za piecem. Komu może być lepiej?

— Co Panu podać? — zapytał piekarz, uchylając lekko drzwiczki furgonetki.

— To, co zawsze, tylko trochę więcej, bo idą święta — odparł pan Maciej.

— Dobrze, wezmę pana torbę i zaraz pana odwiozę, bo zimno. Pies chyba zrozumiał, że starego pana mają odwieźć do domu, bo wskoczył przez otwarte drzwi na tył furgonetki. Piekarz, wkładając do niej pełny pieczywa kosz, zamknął z trzaskiem drzwi. Kiedy furgonetka ruszyła z miejsca, przejechała moją ulicą i zatrzymała się przy domu pana Macieja, niestety nikt nie otworzył psu drzwi, choć skrobał po tylnej szybie i piszczał.

— Gdzie znowu podział się ten szczeniak!? — Zastanawiał się pan Maciej, słysząc psi skowyt, i starał się w śniegu wypatrzyć psa, nigdzie go jednak nie było i tylko zza ośnieżonego tylnego okna furgonetki mrugały smutno dwie czarne kropeczki-oczy pieska.

Niebo się rozpogodziło i nastał piękny, mroźny poranek. Dzieci naszych sąsiadów ulepiły bałwana, a ja siedziałam przy oknie kuchennym i patrzyłam na zasypane śniegiem podwórze. Chciałam wyjść na dwór, popatrzeć na śnieg z bliska, ale mama kazała mi zostać w domu, bo miałam katar. W pewnej chwili rozległ się dzwonek do drzwi. Zbiegłam po schodkach do sieni, aby je otworzyć. Mama jednak już to zrobiła. W progu naszego domu stał piekarz. Całą twarz miał czerwoną od mrozu.

— Czy nie widziała pani mojej furgonetki? — zapytał. — Muszę ją znaleźć, bo obiecałem zawieźć chleb do kościoła.

— Nie, niestety nie. — Pokiwała przecząco głową moja mama.

— A pani córka często przesiaduje w oknie? — spytał piekarz, widząc mnie z obwiązanym szalikiem gardłem. W odpowiedzi pokiwałam przecząco głową. Nie widziałam tego dnia po odwiezieniu przez piekarza pod dom pana Macieja ani furgonetki, ani piekarza. Za chwilę nasza sąsiadka, pani Bąbelek, zaczęła na śniegu czyścić dywan, nawołując co chwilę swojego pieska z różnych stron podwórza. Nigdzie go nie było. Nie odpowiadał na jej wołanie. W końcu zaczęła się niepokoić i wyszła na ulicę. Tam spotkała chodzącego i szukającego czegoś w śniegu pana Macieja. On, widząc panią Bąbelek, zaczął w jej stronę wymachiwać laską i coś przy tym krzyczeć. Po chwili na miejsce zawziętej kłótni zleciała się nie więcej niż połowa ludzi mieszkających na mojej ulicy. Coś rozpatrywali, gestykulowali przy tym, czasami przesadnie przekrzykując się w tłumie. W końcu podszedł do nich i sam piekarz. Ta rozmowa trwała po tym jeszcze może z parę minut, aż wszyscy się rozeszli. Jak się później dowiedziałam, na policji zgłoszono zaginięcie furgonetki, psa i kluczy do domu pana Macieja.

I taki był poranek tak nieszczęśliwie rozpoczynającego się dnia, a przecież to była już sama Wigilia. Mama upiekła duży piernik w kształcie gwiazdy i polała go lukrem, który na parapecie, koło mnie, zastygał, tworząc białą, mętną, cukrową masę. Kiedy mama nie patrzyła, wyjadłam jej rodzynki z surowego ciasta na stole. Mój kot wygrzewał się za kaflowym piecem, a tata po otworzeniu i wymianie zamka w drzwiach pana Macieja przyniósł od leśniczego wielką, prawdziwą choinkę. Postawił ją w holu, tak że w całym domu zapachniało igliwiem. Pobiegłam więc na strych razem z nim po lampki i bombki. Wyczyściłam je i od razu zawiesiłam na świątecznym drzewku.

Około godziny dziesiątej rano przyszła do nas pani Bąbelek. Była zmartwiona nieobecnością swojego psa.

— Może się zgubił, kogoś przestraszył? Mówiłam tyle razy Maciejowi, że do psa nie podchodzi się z kijem! Co powiedzą na to moje wnuki! Przecież one tak lubią tego pieska!

— Proszę się uspokoić, na pewno się znajdzie. — Moja mama pocieszała panią Bąbelek, jak tylko mogła.

— Ale to jeszcze nic, pani Magdo — powiedziała pani Bąbelek. — Staremu Maciejowi podobno przez mojego psa zgubiły się klucze i pani mąż musiał mu otwierać drzwi łomem. Dzięki Bogu, że pan Adaś wstawił nowy zamek! Ale niech pani pomyśli, jakie to szkody w porównaniu z zaginięciem furgonetki piekarza! Klucze można dorobić, ale utraty żywego stworzenia i tylu pieniędzy na nową furgonetkę, które trzeba będzie wydać, nie da się odrobić!

— Nic na to nie poradzę — powiedziała moja mama, wzruszając ramionami. — Będziemy pilnować, czy drogą gdzieś nie przejeżdża furgonetka piekarza i czy gdzieś nie szczeka pani piesek. A może jak śnieg na wiosnę stopnieje, to znajdą się maćkowe klucze?

— Daj Boże! Tylko że mi smutno bez mojego pieska. Był taki głupiutki. Przecież to jeszcze szczeniak! Jak ja dorwę Macieja, to on zobaczy! — Pani Bąbelek wyciągnęła chusteczkę z kieszeni. — Kiedy myślę o tym piesku, oczy mi się pocą.

— Znajdzie się — powiedziała mama, wałkując ciasto na pierogi. — Dzisiaj jest Wigilia i wieczór nie może się skończyć inaczej jak radośnie!

— Wierzy w to pani? — Oczy pani Bąbelek się zaśmiały.

— Wierzę. I powiem pani coś jeszcze! Proszę się pogodzić z panem Maciejem przed Wigilią, bo niezgoda źle wróży, choć to ostatnie, nasze, wspólne święta.

— Ma pani rację. Zaniosę temu zrzędzie, staremu piernikowi, trochę ciastek!

— I bez złości, niech mi to pani obieca!

Ten dzień Wigilii Bożego Narodzenia dłużył mi się nieprzeciętnie. Godziny stawały się prawie wiecznością, a mrok głęboką przestrzenią, wśród której szukałam małego, złotego punkciku: pierwszej gwiazdki. Kiedy się pojawiała, wiedziałam, że nadszedł czas zasiadania do uroczystej kolacji.

— Jest już twoja gwiazdka, skarbie? — spytała się mama, przechodząc obok mnie.

— Nie — odparłam, otwierając okno i próbując usilnie wypatrzeć gwiazdkę na niebie. — Jeszcze jej nie ma.

— Chodź, pomożesz mi zanieść tacę z pierogami. Podniosłam się z klęczek i podeszłam do mamy, wtuliłam się w jej fartuch:

— Mamo, a co będzie jak ta gwiazdka nie zaświeci?

— Zaświeci, kochanie.

— A jeżeli jednak nie, to nie będzie świąt?

— Będą! — uspokoiła mnie mama i pogłaskała po głowie. Moja gwiazdka nie zaświeciła, a ja siedziałam przez to zmartwiona przy stole wigilijnym. Tata jak zwykle z namaszczeniem czytał Biblię, jednak nawet to nie do końca mnie przekonało o tym, że powinniśmy zacząć kolację bez pierwszej gwiazdki. Mama co jakiś czas uśmiechała się do mnie, ale ja nadal nie chciałam jej uwierzyć, że gwiazdka zaświeci. Powiedziałam nawet, że ona każe nam na siebie czekać. Kiedy kolacja wigilijna się zakończyła i pomagałam zbierać naczynia, na podwórku jacyś ludzie zaczęli głośno rozmawiać. Razem z rodzicami wyszłam na zewnątrz. Ludzie stali koło naszego płotu i rozmawiali. Był też pan policjant. Pani Bąbelek ściskała w swoich ramionach pieska, a do niej tuliły się wnuki. Pan Maciej patrzył z niedowierzaniem na psiaka. W dłoni ściskał klucze.

— Nie uwierzysz, droga Magdo-!radowała się pani Bąbelek uśmiechając się do mojej mamy.- Jakie to szczęście! Pan piekarz zastawił swoją furgonetką bramę do jednej z kamienic, a jej właściciel zadzwonił po pomoc drogową, która przestawiła samochód na inną ulicę. Dopiero któryś z przechodniów usłyszał szczekanie mojego psiaka w furgonetce i zgłosił to na policję. Nie wiem, jak to się stało, ale piekarz zamknął mojego psa i klucze pana Macieja w aucie.

— Moim zdaniem ten piesek chciał oddać zgubę właścicielowi, a ten, jak widać, zamiast przypatrzeć się psu, odgonił go skutecznie przy piekarni. — Policjant skłonił się wszystkim grzecznie, po czym wsiadł do radiowozu i odjechał. Pani Bąbelek wzięła starego Macieja pod ramię i zaprosiła do siebie. Miał tam pozostać, aż jego krewni po niego przyjadą. Zaprosiła też nas na chwilę do środka. Kiedy przechodziłam przez furtkę, zza chmury wyszedł, radośnie połyskując, księżyc. Swoją poświatą rozświetlił i tak kolorową od światełek ulicę. Popatrzyłam w niebo. Przetarłam oczy ze zdumienia. Istotnie ta ciemna przestrzeń w górze zwana niebem stała usłana prawdziwymi gwiazdami. Przypomniałam sobie, jak kilka dni wcześniej oglądałam niebo przez teleskop. Po raz pierwszy zdałam sobie sprawę z tego, że nie jesteśmy na tym świecie sami, że wszystkim rządzi jakaś niewidzialna ręka Wszechświata usłanego gwiazdami i odległymi planetami. Ten świat zarówno z daleka, jak i z bliska posiadał głęboką tajemnicę swojego stworzenia. My ze swoimi kłopotami w porównaniu z nim byliśmy mali, ale ta małość była naszą małością, jak i nasze problemy tu na Ziemi również tylko naszymi. Chwilę potem dostałam od pana Macieja pudełko, w którym znalazłam drewnianą lalkę. Ta zabawka leży nadal na mojej półce i pomimo tylu lat wciąż ma tak samo niebieskie oczy jak mój dziecięcy fartuszek i kto na nią spojrzy, mówi, że jej oczy są pełne blasku i mają duszę. To drewno, z którego ją zrobiono, z biegiem lat tylko nieco zszarzało. Nadal jest piękne. Patrząc na tę lalkę, wiem, że została stworzona ręką mistrza, który potrafił zrozumieć moje dziecięce serce.

Tym razem moja ulica nie wygrała konkursu na najładniejszą ulicę, choć wszyscy wiedzieli, że była najładniejsza. Po cichu mówiono, że trzeba nam, wędrowcom, przygotować się do drogi, a nasze domy nie potrzebują chwały, a spokoju. Ktokolwiek się nad tym zastanowił, przyznawał jury rację. Kiedy późną wiosną opuszczaliśmy naszą ulicę, zaszumiały świerki w ogrodzie i ukłoniły się kwiaty pod domami. Przyroda czuła, że czeka ją coś nowego, bo nawet ptaki nie chciały się zadomowić w starych budkach lęgowych na wiosnę.

Pani Bąbelek, jak powiedziała, na stare lata ponownie wyszła za mąż za „piernika”, starego Macieja, i zamieszkali w domu jej córki. Ja z rodzicami przeprowadziłam się do bloku. Było miło, ale nigdy już nie poczułam tego uroku starego domu i jego natury: ciepła kaflowego pieca i zapachu żywej choinki. W dwa lata później postawiono na miejscu mojej ulicy nowe osiedle z blokami i wielkie centrum handlowe. Dzisiaj tę samą ulicę, na której kiedyś mieszkałam, przemierzają matki z dziećmi na rękach i starsze osoby z zakupami. Nikt jednak nie pamięta o ulicy z lat mojego dzieciństwa, tych ludziach i przyrodzie, która kiedyś w tym miejscu tętniła życiem. Można się zapytać, po co to komu wiedzieć? To nasza — tych, co tam dawniej mieszkali — tajemnica.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: