- nowość
- promocja
- W empik go
Moje przypadki - ebook
Moje przypadki - ebook
Jedynym, czym mogłem dziewczynom zaimponować, był humor. Stałem się etatowym rozśmieszaczem i tak mi już zostało. I o tym będzie ta książka…
Krzysztof Piasecki – satyryk, artysta kabaretowy, dziennikarz – zabiera czytelnika w podróż do przeszłości wypełnionej występami na scenie, mniej lub bardziej prestiżowymi nagrodami, estradowym towarzystwem i podróżami po Polsce drugiej połowy XX wieku.
„Moje przypadki” to swoista autobiografia podana w formie anegdotek – niemalże jakby Krzysztof Piasecki stał na ulubionej kabaretowej scenie i zabawiał widza (a w tym przypadku czytelnika) opowieściami ze swojego życia.
Kategoria: | Biografie |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-272-8905-6 |
Rozmiar pliku: | 4,5 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Jako chłopiec byłem niski, żeby nie powiedzieć mały. Do tego wyglądałem, jakbym miał dobrych parę lat mniej. Która dziewczyna zwróci na takiego „chłopczyka” uwagę? Ano żadna. I tak było. To sprzyjało powstaniu mojej nieprawdopodobnej nieśmiałości.
Żeby uświadomić państwu skalę problemu, opowiem pewną historię. Zostałem któregoś dnia wysłany do apteki, bo ojciec akurat zachorował. Apteka była zamknięta, ale miała dyżur – wystarczyło zadzwonić, żeby ktoś wyszedł. Stanąłem pod drzwiami, wyczytałem wszystkie informacje, które mi wypisano, i… nie zadzwoniłem, bo się wstydziłem. Czy ktoś z państwa może o sobie opowiedzieć taką historię? Takie wypadki plus niespełnione miłości pogłębiały jeszcze moją nieśmiałość.
Jedynym, czym mogłem dziewczynom zaimponować, był humor. Stałem się etatowym rozśmieszaczem i tak mi już zostało. I o tym będzie ta książka.AUTOGRAF
Z autografami jest jak z rozbieranymi scenami w filmie. Kiedy na plan przychodzi młoda aktorka, reżyser informuje ją, że będzie miała sceny rozbierane. Aktorka oburza się i nawet czasem rezygnuje z roli. Po latach ta sama aktorka dzwoni do reżysera, żeby zadeklarować, że chętnie zagra w jego filmie, nawet jeśli są rozbierane sceny, tylko że wtedy na ogół to reżyser nie reaguje na tę propozycję.
Jak to się ma do autografów? Na początku kariery każdy artysta marzy o tym, by ktoś przyszedł i poprosił go o autograf. Gdy kariera się rozpędza, spełnia to marzenie i rzeczywiście zaczyna dawać autografy. Coraz więcej, coraz więcej, aż… już nie ma ochoty niczego podpisywać. Ucieka przed fanami, chowa się… Wówczas nie zdaje sobie jeszcze sprawy z tego, że kiedyś to wszystko i tak samo się skończy. Nikt nie będzie chciał od niego autografu, mimo że akurat wtedy chętnie by go dał.
Autografy to jeden z elementów sławy. Znani ludzie, by udowodnić, że mają do siebie dystans, często opowiadają o tym, jak to pomylono ich z kimś innym. Ja również mam do siebie taki dystans, w związku z czym i ja opowiem państwu pewną anegdotę. Działo się to w przydrożnym barze. Gdy jadłem obiad, usłyszałem, że przy sąsiednim stoliku trwa rozmowa o mnie. Najpierw dyskutanci założyli się o pół litra, potem o litr. Uznałem, że powinienem jak najszybciej wyjść, żeby nie nadwyrężyć ich finansowo. Gdy opuściłem lokal, usłyszałem, że za mną otwierają się drzwi.
– Proszę pana! – zawołał nieznajomy.
– Słucham… – odparłem dumny, że ktoś specjalnie za mną wybiegł.
– Przepraszam, chodzi o zakład. Czy pan to Jan Krzysztof Bielecki?
Trochę mnie to zmroziło, choć nie powinno. Byłem wtedy podobny do premiera.
– A pan stawiał, że tak czy że nie? – zapytałem przekornie.
– Ja, że tak – odpowiedział zadowolony z siebie mężczyzna.
Gdy go poinformowałem, że przegrał, zaczął mi wyrzucać: „To czemu pan taki podobny?”.
Mam takich historii znacznie więcej. Kiedyś w Międzyzdrojach, w kolejce do lodziarni, stał przede mną jakiś chłopiec. Czułem, że mnie obserwuje. Kupiwszy lody, podszedł do ojca i coś zaczął mu szeptać. Ojciec zdziwił się, ale mimo to skierował się w moją stronę, szarpnął mnie za koszulkę i spytał:
– E, panie, bo syn mówi, że pan, tego, faktycznie…
– Faktycznie – odpowiedziałem.
– To przyciś pan…
Przycisłem.
Stefan Friedmann opowiadał mi z kolei, jak to kiedyś podszedł do niego chłopczyk, trzymając w dłoni bilet tramwajowy.
– Daj pan autograf – poprosił uprzejmie.
– Na tym mam ci się podpisać? – zdziwił się Stefan.
– Ja sobie to w domu przepiszę – odparł rezolutnie młodzieniec.
Hanka Bielicka miała jeszcze inną przygodę z autografem. I do niej podszedł jakiś chłopak.
– A ty wiesz, kto ja jestem?
– Wiem. Albo Ćwiklińska, albo Bielicka. Tylko nie wiem, która z was umarła…
Jak wszyscy pamiętają, jeździliśmy z występami po różnych domach kultury. W tego typu instytucjach zwyczajowo prowadzono księgi pamiątkowe. Zanim wpisywaliśmy się do tych ksiąg, często je przeglądaliśmy (chyba jako jedyni), żeby zobaczyć, czyśmy w danym domu kultury już przypadkiem nie występowali, a jeśli tak, to kiedy. Andrzej Zaorski znalazł sobie przy okazji wspaniałą zabawę. Otóż dopisywał do wpisów tam umieszczonych cudzysłowy. Jeśli było napisane: „dziękujemy za wspaniałą publiczność”, słowo „wspaniałą” brał w cudzysłów. Przemiłą atmosferę z kolei zamieniał na „przemiłą” atmosferę… Udawało nam się czasem trafić na „księgę”, którą miał w swych rękach Andrzej. Cóż za frajda!CENZURA
Urodziłem się, nie mając pojęcia o tym, że nad moimi myślami czuwa Urząd Kontroli Publikacji i Widowisk, potocznie zwany przez nas cenzurą. Tak się przyzwyczaiłem do tej kontroli myśli, że do głowy mi nawet nie przychodziło, iż nadejdą czasy, kiedy oficjalnie cenzury nie będzie. Oficjalnie, bo z doświadczenia wiem, że cenzuruje każdy, kto się obawia o swoje stanowisko. Ostatni mój kontakt z TVP miał miejsce wtedy, gdy w Dwójce wycięto mi pół monologu.
Ale od początku. Niegdyś jako Brylantowe Spinki dostaliśmy oficjalne pozwolenie na występ na Studenckim Festiwalu Piosenki w Krakowie, a także w klubach studenckich. Drugą częścią duetu, który tworzyłem, był Krzysztof Szczucki. Z nim zacząłem swoją przygodę ze sceną. To on wprowadził mnie w nurt piosenki turystycznej, która później przerodziła się w piosenkę studencką. Kiedy wyjechał za żoną do Gdańska, nasze drogi się rozeszły.
W jury owego festiwalu zasiadała Olga Lipińska. Spodobaliśmy się jej, więc zaproponowała nam występ na koncercie z okazji któregoś „lecia” „Gazety Robotniczej”. Była to wielka gala w Hali Ludowej (dziś Hala Stulecia). W czasie wykonywania jednego z naszych utworów I sekretarz partii się skrzywił, a blady strach padł na towarzyszących mu urzędników. Zaczęto się zastanawiać, czy nasz tekst przeszedł cenzurę. My nie zawracaliśmy sobie tym głowy, bo uznaliśmy, że skoro wystąpiliśmy w ogólnopolskiej telewizji, o cenzurę nikt nas już nie będzie pytał. Błąd.
W międzyczasie umówiliśmy się na występ we Wrocławskim Ośrodku Telewizyjnym. Z powodu cenzury (a właściwie jej braku) musieliśmy zaśpiewać nie to, co nam dało nagrodę na festiwalu studenckim. Zresztą po występie w Hali Ludowej dostaliśmy zakaz występów w całym województwie wrocławskim.
Cenzurę traktowaliśmy jako stałą przeszkodę, którą jakoś trzeba omijać. Jedni cenzorzy, ci fajniejsi, pozwalali na więcej, drudzy na mniej. W Białymstoku cenzor siedział w pierwszym rzędzie z tekstem na kolanach. Przyszedł potem do garderoby i poinformował nas, że odwołuje całą naszą trasę. Jakoś się udało go obłaskawić, choć nie pamiętam jak. Z kolei w Koszalinie, gdzie reżyserowałem kabareton w amfiteatrze, miałem zabawną historię z wierszykiem kabaretu Sznurek, w którym pojawiał się rym „Huta Bieruta”. Cenzor uznał, że Huta Bieruta absolutnie musi wypaść, ale – żeby nie psuć występu – wymyślił w zamian rym „Huta Boruta”. Powiedziałem, że spytam kabaretu, czy zgodzi się na taką zmianę, ostrzegłem jednak cenzora, że część publiczności może znać ten wiersz. Zapytałam nawet, co zrobi, gdy ludzie zaczną krzyczeć: „Huta Bieruta”. Odpowiedział mi wtedy, że uspokajaniem publiczności zajmuje się milicja.
Trwa kabareton, deklamowany jest wierszyk. Po pierwszej zwrotce poruszenie na widowni. Po drugiej część publiczności krzyczy: „Bieruta”. Po ostatniej już cały amfiteatr skanduje: „Bieruta!”. Cenzor siedzący w pierwszym rzędzie zupełnie się tym nie przejął i tylko uniósł kciuk, jakby mi chciał powiedzieć good job. I tak wspólnymi siłami z publicznością dobrnęliśmy z tym tekstem do końca.
Przyszła demokracja i cenzury nie ma. A właściwie jest, ale inna. Kiedyś w programie Ale plama zażartowaliśmy z Januszem Rewińskim z komunii świętej. Opowiadaliśmy anegdotę, jak to ksiądz, rozdając komunię „na język”, w pewnym momencie zwrócił się do ministranta: „Skocz no na targ, bo jagody się pokazały”. Za ten żart dostaliśmy wezwanie do prokuratury, bo rodziny katolickie pod przewodnictwem pana Macierewicza doniosły na nas, że obrażamy uczucia religijne. Skończyło się na przesłuchaniu Janusza w prokuraturze i śmiechu pani prokurator.
Kiedy indziej zażartowaliśmy z tego, że do Opola na festiwal piosenki przyjechało troje znamienitych dziennikarzy TVP: Jolanta Pieńkowska, Waldemar Milewicz i Kamil Durczok, tylko po to, by wręczyć nagrodę zespołowi Ich Troje. Za ten żarcik dostaliśmy zakaz występów w telewizji publicznej. Konsekwencje tego były poważne, bo serial Tygrysy Europy, w którym Janusz grał główną rolę, poszedł na półkę, a mnie odwołano wszystkie występy w Dwójce.
W trakcie kabaretonu w Mrągowie część koncertu szła na żywo, potem transmisję przerywano na emitowaną z Warszawy Panoramę. W tym czasie jednak występ trwał w najlepsze, a po Panoramie odtwarzano go z piętnastominutowym opóźnieniem. Tak zazwyczaj bywało, ale specjalnie dla mnie wprowadzono zmianę tego obyczaju i w retransmisji pominięto mój występ. Twierdzę zatem z przekonaniem, że cenzura nadal istnieje, tylko gorsza, bo kiedyś to jedna osoba decydowała o tym, czy można coś powiedzieć czy nie – teraz decyduje każdy.
Zdarza mi się występować dla różnych firm. Gdy nadeszła „dobra zmiana”, bardzo często proszono mnie, bym oszczędzał rządzących, bo nie wiadomo, kto siedzi na widowni. I to jest dopiero kłopot. Wspominam z rozrzewnieniem pewien epizod w Operze Krakowskiej, kiedy to zagrałem Woltera w przedstawieniu Kandyd. Ileż z tym było zamieszania! Reżyser zaproponował, bym wplótł aluzje polityczne. Dzięki Bogu – choć nie wiem, czy można Go w to mieszać – na premierze zjawił się szef kultury z województwa. Moje aluzje się spodobały. Na następny spektakl przyszły jego podwładne. Dyrektor opery prosił mnie, bym nic nie zmieniał, żeby mieć argument dla urzędniczek: „Szefowi się podobało”.
Z Januszem Gajosem. Z nim też miałem okazję występować. Z tyłu organizator Marian Bachryj. Janusz to moim zdaniem najlepszy polski aktor
Na sąsiedniej stronie: Ze Stefanem Friedmannem
U góry: Zdjęcie z 1974 roku. Po festiwalu FAMA wszyscy wykonawcy pojechali świętować otwarcie Trasy Łazienkowskiej. Tak wtedy wyglądałem
Od lewej: Tadeusz Drozda, ja, Andrzej Mleczko i mężczyzna wręczający mu nagrodę. Nie pamiętam za co
Zdjęcie z planu telewizyjnego (ośrodek TV we Wrocławiu). Ja jako kosmonauta. Rzadko się przebierałem. Można powiedzieć, że byłem wtedy najbliżej aktorów. Oni przebierali się stale