Moje serce w dwóch światach - ebook
Moje serce w dwóch światach - ebook
NOWE EKSKLUZYWNE WYDANIE WIELKIEGO BESTSELLERA!
UWIELBIANA SERIA O LOU CLARK W NOWEJ ODSŁONIE!
„Najważniejsze to wiedzieć, że zawsze możesz znaleźć sposób, by wymyślić się na nowo”.
Josh ma spojrzenie zupełnie jak Will. Ten sam uśmiech, ten sam kolor włosów. Lou zaniemówiła, kiedy zobaczyła go po raz pierwszy. Czy to możliwe, że istnieje mężczyzna aż tak podobny do miłości jej życia? Miłości, która, jak się zdawało, bezpowrotnie odeszła?
Nowy Jork, miasto drapaczy chmur, urokliwych restauracji, rozświetlonych alei i ludzi w ciągłym biegu. Miasto, które spełnia marzenia. Lou przyjeżdża tam, by nauczyć się nowych rzeczy. Wie, jak wiele kilometrów dzieli ją od Londynu, w którym mieszka Sam, jej nowy chłopak. Wie, że świeży związek może nie przetrwać próby odległości. Właśnie wtedy poznaje Josha. Jasne staje się, że każda decyzja, którą podejmie Lou, całkowicie zmieni jej życie.
Historia, która stała się światowym fenomenem
Trzeci tom bestsellerowego cyklu Jojo Moyes o Lou Clark
„Myślałam o tym, co mówił mi Will – żebym nie żyła cudzymi pomysłami na to, jak wygląda pełnia życia, tylko realizowała własne marzenia”.
JOJO MOYES to Jedna z najpopularniejszych na świecie autorek powieści dla kobiet. Zanim zaczęła pisać książki, pracowała jako dziennikarka. Jej powieści regularnie zdobywają szczyty list bestsellerów i są wydawane w 39 krajach. Najbardziej popularna z nich, „Zanim się pojawiłeś”, otwiera uwielbiany cykl książek o Lou Clark. Doczekała się również filmowej adaptacji z Emilią Clarke i Samem Claflinem w rolach głównych.
Kategoria: | Obyczajowe |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-240-4886-1 |
Rozmiar pliku: | 1,3 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
To wąsy uświadomiły mi, że nie jestem już w Anglii: solidna szara gąsienica przesłaniająca górną wargę mężczyzny, wąsy w stylu Village People, wąsy kowboja, miniaturowa miotła, która oznaczała kłopoty. W domu nigdy nie widywałam takich wąsów. Nie mogłam oderwać od nich wzroku.
– Proszę pani?
Jedyną osobą, jaką kiedykolwiek widziałam z takimi wąsami, był pan Naylor, nasz nauczyciel matematyki – zbierał w nich okruchy ciastek, które potem liczyliśmy podczas algebry.
– Proszę pani?
– Och, przepraszam.
Mężczyzna w mundurze przywołał mnie kiwnięciem krótkiego palca. Siedział z nosem przyklejonym do monitora. Czekałam w boksie i czułam, jak zgromadzony przez wiele godzin lotu pot powoli wsiąka w moją sukienkę. Mężczyzna uniósł dłoń i pomachał czterema grubymi palcami. Upłynęło kilka sekund, zanim dotarło do mnie, że w ten sposób domaga się mojego paszportu.
– Nazwisko.
– Tam jest napisane – podpowiedziałam.
– Nazwisko, proszę pani.
– Louisa Elizabeth Clark. – Zerknęłam na komputer. – Ale tej „Elizabeth” nigdy nie używam. Dopiero jak mnie nazwali, moja mama uświadomiła sobie, że jestem Lou Lizzy. A jeśli powie się to dostatecznie szybko, brzmi jak wariatka*. Chociaż mój tata uważa akurat, że mi to pasuje. Nie żebym była wariatką. To znaczy, na pewno nie chcielibyście wpuścić wariatki do swojego kraju. Ha! – Mój głos odbijał się nerwowo od pleksiglasu.
Mężczyzna spojrzał na mnie po raz pierwszy. Miał szerokie bary i wzrok przeszywający jak paralizator. Nie uśmiechnął się. Zaczekał, aż mój uśmiech zbladł.
– Przepraszam – powiedziałam. – Denerwuję się w obecności służb mundurowych.
Obejrzałam się przez ramię. Przez całą sekcję kontroli paszportowej wiła się za mną kolejka, która zakręcała tyle razy, że aż stworzyła nieprzeniknione, niespokojne morze ludzi.
– Chyba trochę dziwnie się czuję przez stanie w tej kolejce. Serio, to najdłuższa kolejka, w jakiej w życiu stałam. Zastanawiałam się nawet, czy nie zacząć planować w niej świąt.
– Proszę położyć dłoń na skanerze.
– To standardowy rozmiar?
– Skanera? – Zmarszczył brwi.
– Kolejki.
Chyba nie usłyszał. Wpatrywał się w coś na monitorze. Położyłam palce na urządzeniu. I wtedy zabrzęczał mój telefon.
_Mama_: Wylądowałaś?
Sięgnęłam po telefon drugą ręką, żeby odpisać, a mężczyzna gwałtownie podniósł głowę.
– Proszę pani, korzystanie z telefonów komórkowych w tej strefie jest zabronione.
– To tylko moja mama. Chce wiedzieć, czy już wylądowałam. – Ukradkiem próbowałam wysłać jej emotkę z uniesionym kciukiem, zasłaniając telefon przed pogranicznikiem.
– Cel podróży?
Co to jest?
– odpisała mama natychmiast. Przyswoiła esemesowanie błyskawicznie i teraz wstukiwała wiadomości szybciej, niż mówiła. Czyli w zasadzie z prędkością światła.
Wiesz, że mój telefon nie obsługuje tych małych obrazków. Czy to SOS? Louisa, napisz, że wszystko w porządku.
– Cel podróży, proszę pani. – Wąs zadrżał z irytacją. Mężczyzna dodał powoli: – Co będzie pani robić tutaj, w Stanach Zjednoczonych?
– Mam nową pracę.
– To znaczy?
– Zatrudniła mnie rodzina z Nowego Jorku. Central Park.
Mężczyzna na ułamek sekundy uniósł brwi. Sprawdził adres na moim formularzu, by to potwierdzić.
– Jaka to praca?
– To trochę skomplikowane. Ale jestem tak jakby damą do towarzystwa.
– Damą do towarzystwa?
– To było tak. Pracowałam dla pewnego człowieka. Byłam jego osobą do towarzystwa, ale podawałam mu też leki, zabierałam na spacery i karmiłam. To wcale nie jest takie dziwne, jak się wydaje… On był częściowo sparaliżowany. To nie było nic perwersyjnego. W sumie trochę było, bo trudno nie zbliżyć się do ludzi, którymi się opiekujemy, a Will, ten mężczyzna, był wspaniały i my… No cóż, zakochaliśmy się w sobie. – Zbyt późno poczułam znajome pieczenie łez pod powiekami. Szybko otarłam oczy. – No więc to chyba będzie coś podobnego. Tylko bez miłości. I bez karmienia.
Mężczyzna gapił się na mnie. Spróbowałam się uśmiechnąć.
– Zazwyczaj nie płaczę, gdy mówię o swojej pracy, serio. Nie jestem wariatką mimo tego imienia. Ha! Ale go kochałam. A on kochał mnie. A potem… Cóż, postanowił odebrać sobie życie. A ja próbuję zacząć od nowa. – Łzy płynęły z kącików moich oczu już całymi strumieniami. Żenujące. Nie mogłam ich powstrzymać. W ogóle niczego nie mogłam powstrzymać. – Przepraszam. To pewnie _jet lag_. Tak normalnie jest jakaś druga w nocy, prawda? Poza tym rzadko o nim mówię. To znaczy, mam już nowego chłopaka. Jest wspaniały! To ratownik medyczny! Do tego superprzystojny! Jakbym wygrała los na loterii, no nie? Przystojny ratownik medyczny?
Zaczęłam grzebać w torebce za chusteczką. Gdy podniosłam wzrok, mężczyzna przesunął w moją stronę całe pudełko. Wzięłam jedną.
– Dziękuję. No więc mój przyjaciel Nathan… Jest z Nowej Zelandii… Pracuje tutaj i pomógł mi znaleźć tę pracę, a ja w sumie nie wiem jeszcze, na czym dokładnie będzie ona polegać. Mam się opiekować żoną bogatego człowieka, która popada w depresję. Postanowiłam, że tym razem spróbuję żyć tak, jak chciał tego dla mnie Will, bo poprzednim razem nie poszło mi najlepiej. Wylądowałam w pracy na lotnisku.
Zamarłam.
– Nie… Hm… Nie żeby w pracy na lotnisku było coś złego! Kontrola paszportowa to na pewno ważna praca. Bardzo ważna. Ale ja mam plan. Co tydzień będę robić coś nowego, skoro już tu jestem, i będę mówiła „tak”.
– Mówiła „tak”?
– Nowościom. Will ciągle powtarzał, że zamykam się na nowe doświadczenia. Dlatego to jest mój nowy plan.
Urzędnik zaczął przeglądać moje papiery.
– Nieprawidłowo wypełniła pani pole adresu. Potrzebny mi kod pocztowy.
Popchnął formularz w moją stronę. Sprawdziłam numer na kartce, którą wydrukowałam, i przepisałam go drżącą ręką. Zerknęłam w lewo, kolejka za mną coraz bardziej się niecierpliwiła. W okienku obok dwaj mundurowi przesłuchiwali chińską rodzinę. Gdy kobieta zaprotestowała, zaprowadzili wszystkich do pomieszczenia z tyłu. Nagle poczułam się bardzo samotna.
Mężczyzna w mundurze zerknął na czekających, po czym nagle podbił mój paszport.
– Powodzenia, Louiso Clark – powiedział.
Spojrzałam na niego.
– To wszystko?
– To wszystko.
Uśmiechnęłam się.
– O, dziękuję! To bardzo miłe. To znaczy, to takie dziwne znaleźć się na drugim końcu świata w pojedynkę pierwszy raz w życiu. Teraz czuję się trochę tak, jakbym poznała pierwszą miłą osobę i…
– Proszę przejść dalej.
– Oczywiście. Przepraszam.
Zebrałam swoje rzeczy i odsunęłam wilgotne pasmo włosów z twarzy.
– Proszę pani…
– Tak? – Od razu zaczęłam się zastanawiać, co znów źle zrobiłam.
Mężczyzna nie odrywał wzroku od monitora.
– Proszę uważać, jak będzie pani mówiła „tak”.
Nathan czekał w hali przylotów, tak jak obiecał. Nieśmiało rozglądałam się w tłumie, przekonana w duchu, że nikt po mnie nie przyjdzie, ale on tam był, machał ogromną dłonią nad morzem falujących wokół niego ciał. Podniósł drugą rękę i uśmiechnął się szeroko, po czym utorował sobie drogę w moją stronę, porwał mnie w ramiona i uścisnął.
– Lou!
Gdy tylko go zobaczyłam, poczułam ucisk w gardle – zalała mnie fala wspomnień o Willu, żal z powodu jego śmierci i emocje wywołane siedzeniem przez siedem godzin we wstrząsanym turbulencjami samolocie – i ucieszyłam się, że Nathan przytula mnie mocno, dając mi chwilę na wzięcie się w garść.
– Witaj w Nowym Jorku, Mikrusie! Widzę, że gust ci się nie zmienił.
Odsunął mnie na odległość ramienia, uśmiechając się szeroko. Wygładziłam sukienkę w stylu lat siedemdziesiątych w lamparcie cętki. Uznałam, że będę w niej wyglądać jak Jackie Kennedy z czasów, gdy była żoną Onassisa. Gdyby Jackie Kennedy oblała się kawą podczas lotu.
– Dobrze cię widzieć.
Podniósł moje ciężkie walizki, jakby były wypakowane pierzem.
– Chodź. Jedziemy do domu. Prius trafił do przeglądu, więc pan G. pożyczył mi swój samochód. Straszne korki, ale dotrzesz na miejsce w wielkim stylu.
Samochód pana Gopnika był elegancki, czarny i wielki jak autobus, a drzwi zamykały się w nim z tym stanowczym, lecz dyskretnym trzaśnięciem, które świadczyło o sześciocyfrowej cenie. Nathan włożył moje walizki do bagażnika, a ja z westchnieniem osunęłam się na siedzenie pasażera. Sięgnęłam po telefon, odpisałam na czternaście esemesów mamy jednym, w którym poinformowałam ją tylko, że już siedzę w samochodzie i zadzwonię jutro, po czym odpisałam Samowi, który napisał, że za mną tęskni.
Wylądowałam :**
– A co u twojego faceta? – zapytał Nathan, zerkając na mnie.
– Wszystko w porządku, dzięki. – Dodałam jeszcze kilka buziek dla pewności.
– Nie czepiał się bardzo, jak się dowiedział, że tu przylecisz?
Wzruszyłam ramionami.
– Uznał, że powinnam to zrobić.
– Jak my wszyscy. Po prostu trochę ci zajęło, zanim znalazłaś coś dla siebie, i tyle.
Schowałam telefon, usiadłam wygodniej i zaczęłam się rozglądać po nieznanej okolicy: Milo’s Tire Shop, Richie’s Gym, karetki i furgonetki U-Haul, rozpadające się domy z odłażącą farbą i krzywymi schodami, boiska do koszykówki, kierowcy pijący coś z wielkich plastikowych kubków. Nathan włączył radio i jakiś Lorenzo zaczął opowiadać o meczu bejsbolowym, a ja przez chwilę poczułam się tak, jakbym znalazła się w alternatywnej rzeczywistości.
– No więc masz cały jutrzejszy dzień, żeby się ogarnąć. Co chcesz robić? Pomyślałem, że pozwolę ci pospać, a potem wyciągnę cię na brunch. Powinnaś zobaczyć, jak wygląda prawdziwa nowojorska knajpa w swój pierwszy weekend tutaj.
– Świetny pomysł.
– Oni wracają z country clubu dopiero jutro wieczorem. Trochę się kłócili w tym tygodniu. Wprowadzę cię we wszystko, jak już się wyśpisz.
Zerknęłam na niego.
– Żadnych sekretów, prawda? Nie będzie tak, jak…
– To nie są Traynorowie. Tylko przeciętna, dysfunkcyjna rodzina multimilionera.
– Czy ona jest miła?
– Jest świetna. Kłopotliwa… Ale świetna. On też.
Nie spodziewałam się po Nathanie bardziej pogłębionej charakterystyki. Zaraz potem umilkł – nigdy nie był specjalnie gadatliwy – a ja siedziałam w eleganckim, klimatyzowanym mercedesie GLS i walczyłam z sennością, która ogarniała mnie raz po raz. Myślałam o Samie, który na pewno już mocno spał kilka tysięcy kilometrów stąd w swoim wagonie kolejowym. Myślałam o Treenie i Thomie w moim maleńkim mieszkaniu w Londynie. A potem rozległ się głos Nathana:
– No i masz.
Podniosłam opuchnięte powieki i zobaczyłam za mostem Brooklińskim Manhattan iskrzący się milionem poszarpanych odłamków światła, zachwycający, błyszczący, niewiarygodnie skondensowany i piękny, krajobraz tak znajomy z telewizji i filmów, że nie potrafiłam do końca zaakceptować tego, iż widzę go naprawdę. Wyprostowałam się na siedzeniu oniemiała, gdy pędziliśmy ku najsłynniejszej metropolii świata.
– Ten widok nigdy się nie nudzi, nie? Ciut większe miasto niż Stortfold.
Chyba dopiero w tamtej chwili to do mnie dotarło. Mój nowy dom.
– Cześć, Ashok. Co słychać? – Nathan wwiózł moje walizki do marmurowego lobby, a ja wbiłam wzrok w biało-czarne płytki i mosiężne poręcze, próbując się nie potknąć, gdy moje kroki niosły się echem po tym ogromnym wnętrzu.
Przypominało ono trochę hol wspaniałego, nieco podupadłego hotelu: winda z polerowanej miedzi, czerwono-złota wykładzina na podłodze, nieco za ciemna recepcja. Wokół unosił się zapach pszczelego wosku, pasty do butów i wielkich pieniędzy.
– W porządku, stary. A to kto?
– To jest Louisa. Będzie pracować dla pani G.
Portier w liberii wyszedł zza biurka i wyciągnął do mnie rękę, by się przywitać. Miał szeroki uśmiech i oczy, które widziały już wszystko.
– Miło cię poznać, Ashok.
– Brytyjka! Mam kuzyna w Londynie. Mieszka w Croy-down. Znasz Croy-down? Byłaś tam kiedyś? To duży gość, wiesz, o co mi chodzi?
– Słabo znam Croydon – odparłam. A gdy mina mu zrzedła, dodałam: – Ale rozejrzę się za nim następnym razem, gdy tam będę.
– Louisa. Witamy w Lavery. Jeśli będziesz czegoś potrzebować, będziesz chciała się czegoś dowiedzieć, daj znać. Jestem tutaj dwadzieścia cztery godziny na dobę.
– On nie żartuje – wtrącił Nathan. – Czasami chyba nocuje pod tym biurkiem. – Wskazał mi gestem brudnoszare drzwi windy towarowej na tyłach lobby.
– Trójka dzieciaków poniżej piątego roku życia, człowieku – mruknął Ashok. – Możecie mi wierzyć, tylko dzięki tej robocie jeszcze nie zwariowałem. Nie mogę powiedzieć tego samego o mojej żonie. – Uśmiechnął się szeroko. – Serio, panno Louiso. Jeśli będziesz czegoś potrzebować, wal do mnie jak w dym.
– W sensie: narkotyków, prostytutek, adresów znanych burdeli? – szepnęłam, gdy drzwi windy towarowej zamknęły się za nami.
– Nie. W sensie: biletów do teatru, stolika w restauracji, adresu najlepszej pralni chemicznej – odparł Nathan. – To jest Piąta Aleja. Jezu. Coś ty robiła w tym Londynie?
Rezydencja Gopników obejmowała sześćset pięćdziesiąt metrów kwadratowych na pierwszym i drugim piętrze budynku z czerwonej cegły w stylu neogotyckim. Dwupoziomowe mieszkania stanowiły rzadkość w tej części Nowego Jorku i dowodziły wielopokoleniowej zamożności rodziny. Nathan powiedział, że Lavery to pomniejszona kopia słynnej Dakoty i jedna z najstarszych spółdzielni mieszkaniowych na Upper East Side. Nikt nie mógł kupić ani sprzedać mieszkania tutaj bez zgody rady mieszkańców, którzy stanowczo sprzeciwiali się zmianom. Podczas gdy w nowych budynkach po drugiej stronie parku mieszkali nuworysze – rosyjscy oligarchowie, gwiazdy pop, chińscy magnaci stalowi i technologiczni miliarderzy – mając pod ręką swoje restauracje, siłownie, przedszkola i baseny bez krawędzi, rezydenci Lavery woleli być wierni tradycji.
Apartamenty przekazywano tutaj z pokolenia na pokolenie, a ich mieszkańcy tolerowali kanalizację z lat trzydziestych, toczyli długie i skomplikowane boje o pozwolenia na zmianę czegokolwiek więcej niż tylko przełącznik światła i uprzejmie ignorowali to, że Nowy Jork zmienia się wokół nich, tak jak odwracali głowy na widok żebraków z kartonowymi wywieszkami.
Tylko rzuciłam okiem na wspaniałe wnętrza z parkietami na podłogach, wysokimi sufitami i adamaszkowymi zasłonami, bo udaliśmy się prosto do części dla personelu upchniętej na dalekim końcu pierwszego piętra i długiego wąskiego korytarza, który zaczynał się w kuchni – anomalii stanowiącej pozostałość odległej epoki. Budynki nowsze lub takie po generalnym remoncie nie miały kwater dla służby – gospodynie i nianie przyjeżdżały z Queens i New Jersey pierwszymi pociągami i wracały do domów po zmroku. Rodzina Gopników dysponowała tymi klitkami, odkąd postawiono budynek. Nie można ich było przebudować ani odsprzedać – były związane notarialnie z główną rezydencją i stanowiły obiekt pożądania, ponieważ nadawały się do przechowywania różnych rzeczy. Bardziej niż do mieszkania.
– Proszę. – Nathan otworzył drzwi i postawił na ziemi moje bagaże.
Mój pokój mierzył mniej więcej trzy i pół na trzy i pół metra. Znajdowały się w nim podwójne łóżko, telewizor, komoda i szafa. Stojący w kącie mały, obity beżową tkaniną fotel z zapadłym siedziskiem dowodził wyczerpania wielu poprzednich mieszkańców. Wąskie okno wychodziło chyba na południe. Albo północ. A może wschód. Trudno powiedzieć, ponieważ zaledwie dwa metry dalej wyrastała ślepa ściana z cegieł budynku tak wysokiego, że niebo mogłam dostrzec tylko, przyciskając twarz do szyby i wyciągając szyję.
W korytarzu obok znajdowała się kuchnia, którą dzieliłam z Nathanem i gospodynią mieszkającą naprzeciwko. Na moim łóżku leżało pięć ciemnozielonych koszulek polo i czarne spodnie o tanim teflonowym połysku.
– Nie powiedzieli ci o mundurkach?
Sięgnęłam po jedną z koszulek polo.
– To tylko góra i spodnie. Gopnikowie uważają, że mundurek wszystko ułatwia. Każdy wie, jakie zajmuje stanowisko.
– Jeśli ktoś lubi wyglądać jak zawodowy golfista.
Zajrzałam do maleńkiej łazienki wyłożonej brązowym marmurem z plamami osadu. Znajdowały się w niej kibelek, mała umywalka jak z lat czterdziestych i prysznic. Z boku leżały owinięte w papierek mydło i stała puszka spreju na karaluchy.
– W sumie to całkiem dużo jak na manhattańskie standardy – zapewnił mnie Nathan. – Wiem, że wygląda marnie, ale pani G. mówi, że możemy odmalować. Parę dodatkowych lamp, krótki wypad do Crate and Barrel i będzie…
– Bardzo mi się podoba – wtrąciłam. Odwróciłam się do niego, a mój głos zaczął drżeć. – Jestem w Nowym Jorku, Nathan. Naprawdę tu jestem.
Uścisnął moją rękę.
– No. Naprawdę jesteś.
Udało mi się nie zasnąć na tyle długo, by się rozpakować, zjeść coś, co Nathan zamówił z dowozem, przejrzeć część z ośmiuset pięćdziesięciu dziewięciu kanałów na moim małym telewizorze – leciały na nich w pętli głównie mecze futbolu amerykańskiego, reklamy środków na trawienie i kiepsko oświetlone seriale kryminalne, o których nigdy nie słyszałam – ale w końcu się poddałam. Obudziłam się nagle za dwadzieścia piąta rano. Przez kilka otępiałych minut kręciło mi się w głowie od odległych odgłosów nieznajomych syren i niskiego jęku cofającej ciężarówki, po czym włączyłam światło, przypomniałam sobie, gdzie jestem, i poczułam dreszcz podekscytowania.
Wyjęłam laptop z torby i wklepałam wiadomość do Sama na chacie.
Jesteś tam? :**
Czekałam, ale nie odpisał. Uprzedzał mnie, że wróci do pracy, a ja byłam zbyt skołowana, by połapać się w strefach czasowych. Odłożyłam laptop i przez chwilę próbowałam znów zasnąć (Treena mówi, że jak się nie wyśpię, wyglądam jak smutny koń). Nieznajome odgłosy wielkiego miasta wzywały mnie jednak jak syreni śpiew, więc o szóstej wstałam i wzięłam prysznic, próbując ignorować rdzę w strzelającej nierównym strumieniem ze słuchawki prysznicowej wodzie. Ubrałam się (dżinsowa sukienka bezrękawnik i vintage’owa turkusowa bluzka z krótkim rękawem i zdjęciem Statuy Wolności), po czym wyruszyłam na poszukiwania kawy.
Szłam korytarzem, próbując sobie przypomnieć, gdzie znajduje się kuchnia dla personelu, którą Nathan pokazał mi poprzedniego wieczoru. Gdy otworzyłam drzwi, stojąca za nimi kobieta odwróciła się i spojrzała na mnie. Była w średnim wieku, przysadzista, miała ciemne włosy ułożone w schludne fale jak gwiazda filmowa z lat trzydziestych. Miała też piękne ciemne oczy i wargi zaciśnięte w grymasie permanentnego niezadowolenia.
– Hm… Dzień dobry!
Nie spuszczała ze mnie wzroku.
– J-jestem Louisa? Nowa? Asystentka pani Gopnik?
– To nie jest pani Gopnik – oświadczyła zagadkowo kobieta.
– A pani musi być… – Łamałam sobie zamuloną jet lagiem głowę, ale nie przychodziło do niej żadne imię ani nazwisko. No daj spokój, nakazałam sobie. – Bardzo przepraszam. Mój mózg przypomina dzisiaj owsiankę. Jet lag.
– Mam na imię Ilaria.
– Ilaria. Oczywiście, że tak. Przepraszam. – Wyciągnęłam rękę. Nie ujęła jej.
– Wiem, kim jesteś.
– Hm… Czy możesz mi pokazać, gdzie Nathan trzyma mleko? Chciałam tylko napić się kawy.
– Nathan nie pije mleka.
– Naprawdę? Dawniej pił.
– Myślisz, że cię okłamuję?
– Nie. Nie to miałam na m…
Przesunęła się w lewo i wskazała szafkę, która była o połowę mniejsza od pozostałych i wisiała nieco za wysoko, by jej dosięgnąć.
– Ta jest twoja.
Otworzyła drzwi lodówki, by odłożyć sok, a ja zauważyłam na jej półce pełną dwulitrową butelkę mleka. Zamknęła lodówkę, po czym zmierzyła mnie nieustępliwym spojrzeniem.
– Pan Gopnik wróci dzisiaj o wpół do siódmej. Załóż mundurek, zanim się z nim zobaczysz. – Po tych słowach wyszła. Kapcie klaskały o podeszwy jej stóp.
– Bardzo miło było cię poznać! Jestem przekonana, że będziemy się często widywać! – zawołałam za nią.
Zerknęłam na lodówkę i doszłam do wniosku, że na pewno nie jest za wcześnie, by wyskoczyć po mleko. Bądź co bądź przeprowadziłam się do miasta, które nigdy nie śpi.
Nowy Jork może nie spał, ale w Lavery panowała tak nieprzenikniona cisza, jakby cała tutejsza społeczność funkcjonowała na zopiklonie. Przeszłam przez korytarz, delikatnie zamknęłam za sobą drzwi, po czym osiem razy sprawdziłam, czy mam torebkę i klucze. Doszłam do wniosku, że wczesna pora i śpiący mieszkańcy to dla mnie okazja, by dokładniej przyjrzeć się miejscu, w którym wylądowałam.
Gdy szłam na palcach po miękkim dywanie, który tłumił moje kroki, za jakimiś drzwiami zaczął szczekać pies – jazgotliwie, z oburzeniem protestując – a jakaś staruszka krzyknęła coś, czego nie zrozumiałam. Przyspieszyłam, nie chcąc brać na siebie odpowiedzialności za pobudkę innych mieszkańców, i zamiast zejść głównymi schodami, zjechałam na dół windą towarową.
W lobby również nie było nikogo, więc wyszłam na ulicę prosto w zgiełk i powódź światła tak obezwładniającą, że musiałam na chwilę przystanąć, by się nie przewrócić. Przede mną rozpościerała się na wiele kilometrów zielona oaza Central Parku. Po mojej lewej na bocznych uliczkach już panował ruch – potężni mężczyźni w kombinezonach wypakowywali skrzynki z otwartej furgonetki. Przyglądał im się policjant, który krzyżował na brzuchu ręce wielkie jak szynki. Zamiatarka mruczała pracowicie. Taksówkarz dyskutował z jakimś facetem przez otwarte okno. W głowie odhaczałam na liście widoki charakterystyczne dla Wielkiego Jabłka. Konne powozy! Żółte taksówki! Niewiarygodnie wysokie budynki! Gdy się rozglądałam, obok przeszło dwoje zmęczonych turystów z dziećmi w wózkach. W dłoniach ściskali styropianowe kubki z kawą, wciąż funkcjonując w jakiejś odległej strefie czasowej. Manhattan rozciągał się we wszystkich kierunkach, ogromny, skąpany w słońcu, rojny i pełen blasku.
Mój jet lag wyparował w pierwszych promieniach słońca. Wzięłam głęboki oddech i ruszyłam przed siebie, wiedząc, że uśmiecham się jak wariatka, ale nie mogłam się powstrzymać. Przeszłam osiem przecznic i nie zauważyłam ani jednego sklepu spożywczego. Skręciłam w Madison Avenue, mijałam masywne witryny luksusowych domów handlowych, które wciąż były zamknięte, od czasu do czasu restaurację z oknami zaciemnionymi niczym zamknięte oczy, a także pozłacany hotel, przed którym stał portier w liberii i nawet na mnie nie spojrzał.
Pokonałam jeszcze pięć przecznic, zanim dotarło do mnie, że nie jest to okolica, w której można tak po prostu wpaść do spożywczaka. Wyobrażałam sobie, że w Nowym Jorku na każdym rogu jest jadłodajnia, w której pracują aroganckie kelnerki i stołują się mężczyźni w kapeluszach z szerokimi rondami, ale tutaj wszystko było masywne, błyszczące i na pewno nie skrywało za drzwiami omleta z serem ani kubka herbaty. Mijali mnie głównie turyści tacy jak ja albo zajadli umięśnieni biegacze w lycrze i ze słuchawkami w uszach, którzy zwinnie wymijali bezdomnych przyglądających im się gniewnie spod nastroszonych brwi na pobrudzonych twarzach. W końcu natknęłam się na dużą kawiarnię sieciową, w której zebrała się chyba połowa nowojorskich rannych ptaszków, by w boksach pochylać się nad swoimi komórkami lub karmić nienormalnie radosne dzieciaki przy akompaniamencie popularnych piosenek sączących się z głośników na ścianach.
Zamówiłam cappuccino i muffinkę, którą, zanim zdołałam cokolwiek powiedzieć, barista przeciął na pół, podgrzał i posmarował masłem, nie odrywając się przy tym ani na chwilę od rozmowy o meczu bejsbolowym, którą toczył z kolegą.
Zapłaciłam, usiadłam z owiniętą w folię muffinką i odgryzłam kawałek. Była to, nawet biorąc pod uwagę dręczący mnie jetlagowy głód, najlepsza rzecz, jaką w życiu jadłam.
Siedziałam przy oknie, obserwując wczesny poranek na manhattańskiej ulicy przez mniej więcej pół godziny. Moje usta na przemian napełniały się lepką maślaną muffinką i parzącą mocną kawą, a ja bez przeszkód toczyłam swój wewnętrzny monolog (Piję nowojorską kawę w nowojorskiej kawiarni! Spaceruję po nowojorskich ulicach! Jak Meg Ryan! Albo Diane Keaton! Jestem w prawdziwym Nowym Jorku!). W tamtej chwili rozumiałam doskonale, co Will próbował mi opisać dwa lata temu: przez kilka minut, czując w ustach nieznajome smaki i sycąc oczy nieznajomymi widokami, egzystowałam tylko w tym jednym momencie. Byłam w nim całkowicie obecna, moje zmysły żyły, całe moje ja otwierało się na nowe doświadczenia wokół. Byłam w jedynym miejscu na świecie, w jakim mogłam być.
A potem, na pozór bez żadnego powodu, dwie kobiety przy stoliku obok zaczęły się okładać pięściami. Kawa i kawałki ciastek latały wokół nich, a bariści rzucili się, by je rozdzielić. Otrzepałam sukienkę z okruchów, zamknęłam torebkę i uznałam, że najwyższa pora wracać do zacisznego Lavery.
* ang. _lunacy_3
Od: [email protected]
Do: [email protected]
Piszę w przelocie – pani G. ma lekcję gry na pianinie – ale zamierzam pisać do Ciebie codziennie, żeby móc przynajmniej poczuć, jakbyśmy rozmawiali. Tęsknię za Tobą. Proszę, odpisz. Wiem, że nienawidzisz maili, ale zrób to dla mnie. Prooooszę. (Teraz wyobraź sobie moją błagalną minę). Albo, no wiesz, LISTY!
Kocham Cię,
L. :***
– No, dzień dobry!
Wielki Afroamerykanin w bardzo obcisłej szkarłatnej lycrze stanął przede mną, opierając dłonie na biodrach. Zamrugałam, nieruchomiejąc na progu kuchni w podkoszulku i majtkach, i zaczęłam się zastanawiać, czy jeszcze śpię i czy jak zamknę drzwi, a potem je otworzę, on nadal tu będzie.
– Ty musisz być Louisa? – Wyciągnął ogromną dłoń i ujął moją, po czym potrząsnął nią tak entuzjastycznie, że aż mimowolnie podskoczyłam. Zerknęłam na zegarek. Nie, naprawdę było piętnaście po szóstej.
– Jestem George. Trener pani Gopnik. Słyszałem, że biegniesz z nami. Nie mogę się doczekać!
Obudziłam się po kilku niespokojnych godzinach i jeszcze nie otrząsnęłam się z pokręconych snów, które dręczyły mnie przez całą noc. Wyszłam na korytarz na autopilocie – spragnione kofeiny zombie.
– Okej, Louiso! Trzeba się nawadniać! – Sięgnął po dwie butelki z wodą, po czym zniknął, biegnąc lekko korytarzem.
Nalałam sobie kawy i stanęłam, by ją wypić, gdy do kuchni wszedł Nathan – ubrany i pachnący wodą po goleniu. Spojrzał na moje gołe nogi.
– Właśnie poznałam George’a – powiedziałam.
– Ten facet wie wszystko o mięśniach pośladków. Masz buty do biegania, prawda?
– Ha! – Upiłam łyk kawy, ale Nathan wciąż przyglądał mi się z wyczekiwaniem. – Nathan, nikt mi nie powiedział o bieganiu. Ja nie biegam. No wiesz, jestem antysportowa, leń kanapowy. Przecież mnie znasz.
Nathan nalał sobie czarnej kawy i odłożył dzbanek na podstawkę ekspresu.
– Poza tym jakiś czas temu spadłam z dachu budynku. Pamiętasz? Dużo mi się w środku połamało. – Teraz już mogłam żartować o tamtej nocy, kiedy to pogrążona w żalu po utracie Willa po pijaku zsunęłam się z gzymsu mojego londyńskiego domu. Do dzisiaj przypominało mi o tym kłucie w biodrze.
– Nic ci nie dolega. I jesteś asystentką pani G. Twoja praca polega na byciu obok przez cały czas, staruszko. Jeśli ona ma ochotę pobiegać, to biegasz. – Upił łyk kawy. – No nie rób takiej przerażonej miny. Spodoba ci się. Za kilka tygodni będziesz wyglądać jak modelka. Tutaj wszyscy biegają.
– Jest szósta rano.
– Pan Gopnik wstaje o piątej. Właśnie skończyliśmy jego fizjoterapię. Pani G. lubi dłużej poleżeć.
– To znaczy, że o której biegamy?
– Za dwadzieścia siódma. Spotkaj się z nimi w głównym holu. Do zobaczenia później! – Pomachał mi i zniknął.
Agnes była oczywiście jedną z tych kobiet, które rano wyglądają jeszcze lepiej – całkiem bez makijażu, trochę zaspana, ale w taki seksowny sposób. Włosy zebrała w luźny koński ogon, a w dopasowanym topie i spodniach do biegania przypominała supermodelkę po godzinach. Wyszła na korytarz sprężystym krokiem niczym wyścigowy palomino w okularach przeciwsłonecznych i uniosła elegancką dłoń w geście powitania, jakby na mówienie było zwyczajnie za wcześnie. Ja miałam tylko jedne sportowe szorty i podkoszulek bez rękawów, w których wyglądałam pewnie jak pulchny budowlaniec. Trochę stresowało mnie to, że nie ogoliłam się pod pachami, i dlatego cały czas przyciskałam łokcie do talii.
– Dzień dobry, pani G.! – George zmaterializował się obok nas i podał Agnes butelkę wody. – Gotowa?
Pokiwała głową.
– Gotowa, Louiso? Dzisiaj robimy tylko sześć kilometrów. Pani G. chce bardziej popracować nad brzuchem. Rozgrzałaś się, prawda?
– Hm, ja…
Nie miałam też ani wody, ani butelki. Ale ruszyliśmy.
Nieraz słyszałam powiedzenie „zacząć z przytupem”, ale dopóki nie poznałam George’a, nie rozumiałam, co to naprawdę znaczy. Wystartował z prędkością sześćdziesięciu kilometrów na godzinę, a gdy tylko pomyślałam, że będzie musiał zwolnić przed windą, otworzył przed nami podwójne drzwi na końcu korytarza, żebyśmy mogli zbiec cztery piętra po schodach. Przemknęliśmy przez lobby i obok Ashoka w takim tempie, że prawie przegapiłam jego dyskretne powitanie.
Dobry Boże, było na to o wiele za wcześnie. Starałam się dotrzymać im kroku, gdy pędzili przed siebie bez wysiłku niczym para zaprzęgowych koni, ale nie byłam w stanie im dorównać na moich krótszych nogach. Kości we mnie klekotały, gdy uderzałam stopami o chodnik, i cały czas mamrotałam przeprosiny, lawirując pomiędzy przechodniami, którzy wchodzili mi w drogę niczym kamikadze. Mój były, Patrick, uprawiał jogging. Dla mnie bieganie było jak jarmuż – jedna z tych rzeczy, o których wiesz, że istnieją i pewnie są dla ciebie dobre, ale w sumie życie jest za krótkie, żeby którejś z nich spróbować.
Weź, przestań, dasz radę, powiedziałam sobie. To twoja pierwsza okazja, żeby powiedzieć „tak”! Uprawiasz jogging w Nowym Jorku! To całkiem nowa ty! Przez kilka wspaniałych kroków niemal w to wierzyłam. Ruch się zatrzymał, światło na skrzyżowaniu się zmieniło, a my zatrzymaliśmy się przy krawężniku – George i Agnes truchtali lekko na palcach, a ja skryłam się za nimi. Przebiegliśmy na drugą stronę ulicy do Central Parku, ścieżka znikała pod naszymi stopami, odgłosy ruchu samochodowego cichły, gdy zanurzaliśmy się w zielonej oazie w sercu miasta.
Zrobiliśmy zaledwie kilometr, gdy uświadomiłam sobie, że to nie był dobry pomysł. Bardziej szłam, niż biegłam, ale mój oddech i tak zaczął się rwać, a moje poobijane biodro zaprotestowało. Od lat nie pokonywałam dystansów większych niż piętnaście metrów do autobusu, który i tak mi uciekał. Gdy podniosłam wzrok, zauważyłam, że George i Agnes biegną i rozmawiają. Ja nie mogłam złapać tchu, a oni prowadzili autentyczną rozmowę.
Pomyślałam o kumplu taty, który dostał zawału podczas joggingu. Tata zawsze wykorzystywał to jako dobitny przykład na szkodliwość sportu. Dlaczego nie powiedziałam nikomu o moim wypadku? Czy to możliwe, żebym wypluła płuco tutaj, na środku parku?
– W porządku, Louiso? – George odwrócił się i biegł tyłem.
– Świetnie! – Radośnie uniosłam kciuki do góry.
Zawsze chciałam zobaczyć Central Park. Ale nie tak. Zastanawiałam się, co by się stało, gdybym padła trupem w pierwszym dniu pracy. Jak przetransportowaliby moje ciało do domu? Skręciłam, by uniknąć zderzenia z kobietą z trójką identycznych błąkających się dwulatków. Proszę cię, Boże, błagałam w duchu, patrząc na dwójkę biegnącą przede mną bez wysiłku. Niech jedno z nich się przewróci. Nie musi łamać nogi, wystarczy drobne zwichnięcie. Jedna z tych dolegliwości, które trwają dwadzieścia cztery godziny i wymagają leżenia na kanapie przed telewizorem z uniesioną nogą.
Oddalali się coraz bardziej, a ja nic nie mogłam zrobić. Po co w parku wzgórza? Pan Gopnik będzie wściekły, że nie trzymam się blisko jego żony. Agnes uświadomi sobie, że jestem głupią tłustą Angielką, a nie jej sojuszniczką. Zatrudnią kogoś szczupłego i pięknego, kto ma lepsze ciuchy do ćwiczeń.
W tej właśnie chwili wyprzedził mnie jakiś staruszek. Odwrócił się, by na mnie spojrzeć, po czym zerknął na swoją opaskę monitorującą aktywność i pobiegł dalej, lekko unosząc się na palcach i ze słuchawkami w uszach. Musiał mieć z siedemdziesiąt pięć lat.
– Bez jaj. – Obserwowałam, jak oddala się coraz bardziej. A potem zauważyłam powóz. Przyspieszyłam, by zrównać się z woźnicą. – Hej! Hej! Mógłby pan podjechać bliżej tamtych ludzi?
– Jakich ludzi?
Wskazałam mu drobne postaci na horyzoncie. Zerknął w ich kierunku i wzruszył ramionami. Wsiadłam do powozu i ukryłam się za mężczyzną, który ponaglił konia lekkim plaśnięciem lejców. Kolejne nowojorskie doświadczenie, które nieco rozminęło się z moimi oczekiwaniami, pomyślałam, kuląc się za nim. Gdy podjechaliśmy bliżej, poklepałam go po ramieniu, by mnie wypuścił. Pokonaliśmy najwyżej pięćset metrów, ale przynajmniej znalazłam się bliżej nich. Zeskoczyłam na ziemię.
– Czterdzieści dolców – mruknął woźnica.
– Co?
– Czterdzieści dolców.
– Przejechaliśmy ledwie pięćset metrów!
– Tyle to kosztuje, paniusiu.
George i Agnes wciąż byli pochłonięci rozmową. Wyjęłam dwa dwudziestodolarowe banknoty z tylnej kieszeni, cisnęłam nimi w woźnicę, po czym skuliłam się za powozem i zaczęłam biec. W tej samej chwili George się odwrócił i mnie zauważył. Znów radośnie uniosłam kciuki, jakbym pędziła za nimi przez cały ten czas.
George w końcu się nade mną zlitował. Zauważył, że utykam, i wrócił do mnie, podczas gdy Agnes się rozciągała – jej długie nogi wyginały się jak u jakiegoś flaminga.
– Wszystko w porządku, Louiso?
To znaczy, wydawało mi się, że to on. Nic nie widziałam, ponieważ pot zalewał mi twarz. Zatrzymałam się, oparłam dłonie na kolanach i zaczęłam ciężko dyszeć.
– Jakiś problem? Zaczerwieniłaś się.
– Trochę… zardzewiałam – wysapałam. – Problemy… z biodrem.
– Masz kontuzję? Trzeba było mówić!
– Nie chciałam… tego przegapić! – odparłam, ocierając oczy dłońmi. Jeszcze bardziej zaczęły przez to piec.
– Co się stało?
– Lewe biodro. Złamanie. Osiem miesięcy temu.
Położył dłonie na moim biodrze i poruszył moją lewą nogą do tyłu i do przodu, by wyczuć rotację. Starałam się nie krzywić.
– Wiesz co, na dzisiaj ci chyba wystarczy.
– Ale ja…
– Nie, wracaj do domu, Louiso.
– Och, jeśli nalegasz. Wielka szkoda.
– Widzimy się w mieszkaniu. – Poklepał mnie po plecach z taką energią, że niemal upadłam na twarz. A potem pomachali mi radośnie i zniknęli.
– Dobrze się bawiłaś, panno Louiso? – zapytał Ashok, gdy kuśtykając, weszłam do lobby czterdzieści pięć minut później. Okazało się, że jednak można się zgubić w Central Parku.
Przystanęłam, by odkleić mokry od potu podkoszulek od pleców.
– Cudownie. Doskonale.
Gdy weszłam do mieszkania, odkryłam, że George i Agnes wrócili do domu całe dwadzieścia minut przede mną.
Pan Gopnik powiedział mi, że Agnes ma napięty grafik. Mimo że jego żona nie pracowała i nie miała dzieci, była w zasadzie najbardziej zajętą osobą, jaką kiedykolwiek spotkałam. Po wyjściu George’a miałyśmy pół godziny na śniadanie (dla Agnes był to omlet z białek, jagody i srebrny dzbanek z kawą, ja pożarłam muffinkę zostawioną dla mnie przez Nathana w kuchni dla personelu), a potem odbyłyśmy półgodzinne spotkanie z asystentem pana Gopnika Michaelem, żeby wpisać do kalendarza wydarzenia, w których zamierzała w tym tygodniu wziąć udział Agnes.
Gabinet pana Gopnika wyglądał jak uosobienie męskiego miejsca pracy – cały w ciemnym drewnie i z mnóstwem półek na książki. Usiedliśmy w masywnych tapicerowanych fotelach wokół stolika kawowego. Za nami stało ogromne biurko pana Gopnika z masą telefonów i skórzanych notesów, a Michael od czasu do czasu prosił Ilarię o dolewkę jej przepysznej kawy, którą podawała, uśmiechając się tylko do niego.
Omówiliśmy prawdopodobną treść spotkania w sprawie fundacji charytatywnej Gopników, kolację dobroczynną w środę, lunch na cześć kogoś tam i przyjęcie koktajlowe w czwartek, a także wystawę sztuki i koncert w Metropolitan Opera w Centrum Lincolna w piątek.
– Zapowiada się spokojny tydzień – oświadczył Michael, zerkając na ekran iPada.
Grafik Agnes na ten dzień pokazywał wizytę u fryzjera o dziesiątej (odbywały się trzy razy w tygodniu), wizytę u dentysty (rutynowa higienizacja), lunch z koleżanką z dawnej pracy i spotkanie z dekoratorem wnętrz. O czwartej miała lekcję gry na pianinie (dwa razy w tygodniu), spinning o piątej trzydzieści, a potem wybierała się na kolację z panem Gopnikiem do restauracji w Midtown. Ja kończyłam pracę o szóstej trzydzieści.
Taki plan dnia najwyraźniej zadowalał Agnes. A może poprawił jej się humor po bieganiu. Włożyła niebieskie dżinsy i białą koszulę, spod kołnierzyka wystawał naszyjnik z dużym diamentem. Otaczała ją dyskretna chmura perfum.
– Wszystko wygląda w porządku – oświadczyła. – Dobrze. Muszę zadzwonić.
Założyła chyba, że będę wiedziała, gdzie ją potem znaleźć.
– Gdybyś miała wątpliwości, czekaj w holu – szepnął Michael, gdy wyszła. Uśmiechnął się, na chwilę zrzucając maskę profesjonalisty. – Gdy ja zaczynałem, nigdy nie wiedziałem, gdzie ich szukać. Nasza praca polega na pojawianiu się, gdy wydaje im się, że nas potrzebują. Ale nie, no wiesz, na łażeniu za nimi do łazienki.
Nie mógł być wiele ode mnie starszy, ale należał do tych osób, które wynurzają się z macicy przystojne, skoordynowane kolorystycznie i w idealnie wypolerowanych butach. Zaczęłam się zastanawiać, czy w Nowym Jorku wszyscy poza mną są właśnie tacy.
– Jak długo tu pracujesz?
– Nieco ponad rok. Musieli zwolnić poprzednią osobę odpowiedzialną za kalendarz towarzyski, ponieważ… – Urwał, jakby opadło go skrępowanie. – No cóż, nowy początek i tak dalej. A po jakimś czasie doszli do wniosku, że system z jednym asystentem się nie sprawdza. I tak pojawiłaś się ty. No więc witaj! – Wyciągnął do mnie rękę.
Uścisnęłam ją.
– Podoba ci się tutaj? – zapytałam.
– Bardzo. Nigdy nie wiem, kogo kocham bardziej, jego czy ją. – Uśmiechnął się szeroko. – On jest genialny. I do tego taki przystojny. A ona jest urocza.
– Biegasz z nimi?
– Biegam? Żartujesz? – Wzdrygnął się. – Nie lubię się pocić. Chyba że z Nathanem. O mamo. Dla niego mógłbym się spocić. Prawda, że jest cudowny? Zaproponował, że wymasuje mi ramię, i od razu się zakochałem. Jak, na miłość boską, udało ci się tak długo z nim pracować i nie rzucić się na to rozkoszne ciacho z Antypodów?
– Ja…
– Nic nie mów. Jeśli to zrobiłaś, nie chcę wiedzieć. Musimy zostać przyjaciółmi. Dobra. Pędzę na Wall Street.
Wręczył mi kartę kredytową („Na wszelki wypadek… Ona wiecznie zapomina swojej. Wszystkie wyciągi przychodzą do niego”) i tablet, a potem pokazał mi, jak ustawić PIN.
– Masz tutaj wszystkie potrzebne numery kontaktowe. A cały kalendarz jest tutaj – dodał, przesuwając palcem po ekranie. – Każda osoba ma swój kolor: pan Gopnik jest niebieski, pani Gopnik czerwona, a Tabitha żółta. Nie prowadzimy już jej kalendarza, bo nie mieszka w domu, ale warto wiedzieć, kiedy gdzie będzie i czy mają jakieś wspólne rodzinne zobowiązania, takie jak spotkania funduszów powierniczych albo fundacji. Założyłem ci prywatną pocztę, a jeśli pojawią się jakieś zmiany, będziemy się kontaktować między sobą, żeby je potwierdzić. Musisz zatwierdzać wszystko podwójnym kliknięciem. Kolidujące harmonogramy to jedyne, co może go doprowadzić do szewskiej pasji.
– Okej.
– Musisz więc codziennie rano sprawdzać jej pocztę i uzgadniać z nią, w czym chce wziąć udział. Ja to potem z tobą zweryfikuję, bo zdarza się, że ona się na coś nie zgadza, ale to on decyduje. Więc niczego nie wyrzucaj. Po prostu rozdzielaj to na dwa stosy.
– Dużo jest tych zaproszeń?
– Och, nawet sobie nie wyobrażasz. Gopnikowie to w zasadzie najwyższy szczebel w hierarchii. To oznacza, że dostają zaproszenia na wszystko i prawie na nic nie chodzą. Drugi szczebel jest wtedy, kiedy marzysz o połowie z tych zaproszeń i chodzisz na wszystko, na co cię zaproszą.
– A trzeci?
– Nieproszeni goście. Tacy, co pójdą nawet na otwarcie food trucka z burrito. Natkniesz się na nich nawet tutaj. – Westchnął. – Żenujące.
Przejrzałam kalendarz, po czym powiększyłam podgląd tego tygodnia, który wyglądał jak przerażająca tęczowa plama. Starałam się nie pokazywać po sobie zniechęcenia.
– A brązowy?
– To kolor Felixa. Kota.
– Kot ma własny kalendarz towarzyski?
– To głównie groomerzy, weterynarze, higienizacja zębów, tego typu sprawy. O nie, ma w tym tygodniu behawiorystę. Pewnie znów zrobił kupę na zieglerze.
– A fioletowy?
Michael zniżył głos.
– To poprzednia pani Gopnik. Jeśli zauważysz obok wydarzenia fioletowy blok, to znaczy, że ona też będzie obecna. – Już miał coś dodać, ale zadzwonił jego telefon.
– Tak, proszę pana… Tak. Oczywiście… Tak, zrobię. Zaraz tam będę. – Włożył telefon do torby. – Okej. Muszę lecieć. Witamy w drużynie!
– Ile nas jest? – zapytałam, ale on już biegł do drzwi z płaszczem przewieszonym przez ramię.
– Pierwszy Fioletowy Problem jest za dwa tygodnie. Okej? Napiszę do ciebie. I noś normalne ubrania poza domem! Bo będziesz wyglądać, jakbyś pracowała w Whole Foods.
Dzień upłynął jak we mgle. Dwadzieścia minut później zeszłyśmy do czekającego na dole samochodu, który zabrał nas do luksusowego zakładu fryzjerskiego kilka przecznic dalej. Rozpaczliwie próbowałam pozować na osobę, która całe życie spędziła w wielkich czarnych limuzynach o wnętrzach z kremowej skóry. Siedziałam na brzegu kanapy, gdy włosy Agnes myła i czesała kobieta ostrzyżona jak od linijki. Godzinę później samochód zawiózł nas do dentysty, gdzie znów usiadłam w poczekalni. Wszystkie te miejsca były zaciszne, wysmakowane, a od szaleństwa ulicy dzieliły je lata świetlne. Włożyłam tego ranka jeden z moich poważniejszych zestawów: granatową bluzkę w kotwice i ołówkową spódnicę w paski, ale niepotrzebnie zawracałam sobie tym głowę – w każdym z tych miejsc stawałam się od wejścia niewidzialna. Zupełnie, jakbym słowo PERSONEL miała wytatuowane na czole. Zaczęłam też zauważać inne osobiste asystentki, które spacerowały na zewnątrz z komórkami albo wpadały do środka z odebranym praniem lub też kawą premium w kartonowych uchwytach. Zastanawiałam się, czy ja też powinnam zaproponować Agnes kawę albo pracowicie wykreślać rzeczy z jakiejś listy. W zasadzie w ogóle nie byłam pewna, po co tu jestem. Wszystko funkcjonowało jak w zegarku i beze mnie. Jakbym pełniła funkcję ludzkiej tarczy – przenośnej bariery pomiędzy Agnes a resztą świata.
Agnes była z kolei bardzo rozkojarzona, rozmawiała po polsku przez komórkę albo prosiła, żebym zapisywała różne rzeczy na tablecie.
– Musimy zapytać Michaela, szary garnitur Leonarda wrócił już z pralni. I może zadzwonimy do pani Levitsky o mojej sukni Givenchy… Chyba schudłam, odkąd ostatnio mam ją na sobie. Może ubierze po centymetrze. – Zajrzała do swojej wielkiej torby Prady, wyjęła z niej plastikową fiolkę pastylek i wrzuciła dwie z nich do ust. – Woda?
Rozejrzałam się i zauważyłam butelkę w schowku w drzwiach. Odkręciłam ją i podałam jej. Samochód się zatrzymał.
– Dziękuję.
Kierowca – mężczyzna w średnim wieku o gęstych ciemnych włosach i obwisłych policzkach, które trzęsły się, gdy się poruszał – wysiadł, by otworzyć jej drzwi. Gdy zniknęła za drzwiami restauracji, w których portier powitał ją jak starą znajomą, ja też zaczęłam wysiadać, ale wtedy kierowca zamknął drzwi. Zostałam na tylnym siedzeniu.
Siedziałam na nim przez chwilę, zastanawiając się, co robić.
Rzuciłam okiem na telefon. Wyjrzałam przez okno, by sprawdzić, czy znajdę w pobliżu jakiś sklep z kanapkami. Zaczęłam tupać stopą. W końcu pochyliłam się pomiędzy fotele.
– Mój tata często zostawiał mnie i moją siostrę w samochodzie, gdy szedł do pubu. Przynosił nam colę i opakowanie monster munch o smaku marynowanej cebuli i na trzy godziny miał spokój. – Zabębniłam palcami w kolano. – Teraz pewnie poszedłby za to siedzieć jak za znęcanie się nad dziećmi. Ale my uwielbiałyśmy monster munch o smaku marynowanej cebuli. Najlepsza część naszego tygodnia.
Kierowca nie odpowiedział.
Pochyliłam się jeszcze bardziej, nasze twarze dzieliły już tylko centymetry.
– No to jak długo to zazwyczaj trwa?
– Tyle, ile trzeba. – Oderwał wzrok od moich oczu w lusterku.
– A pan czeka tutaj przez cały ten czas?
– Taka praca.
Siedziałam przez chwilę, po czym wysunęłam do przodu rękę.
– Jestem Louisa. Nowa asystentka pani Gopnik.
– Miło mi.
Nie odwrócił się. To były ostatnie słowa, jakie do mnie skierował. Wsunął płytę CD do odtwarzacza.
– Estoy perdido – powiedziała jakaś Hiszpanka. – ¿Dónde está el baño?
– Es-toj per-dii-do. Don-de es-ta el baa-nio – powtórzył kierowca.
– ¿Cuánto cuesta?
– Kłan-to kłes-ta – padła odpowiedź.
Kolejną godzinę spędziłam na tylnym siedzeniu samochodu, gapiąc się na iPad, próbując nie słuchać ćwiczeń językowych kierowcy i zastanawiając się, czy powinnam robić coś pożytecznego. Wysłałam maila do Michaela, żeby go o to zapytać, a on odpisał po prostu: To twoja przerwa na lunch, skarbie. Miłej zabawy! :**
Nie chciałam go informować, że nie wzięłam żadnego jedzenia. W ciepłym wnętrzu samochodu zmęczenie zaczęło brać nade mną górę niczym fala przypływu. Oparłam głowę na szybie, powtarzając sobie, że to normalne, iż czuję się taka zagubiona, wyobcowana. „Przez jakiś czas będziesz się czuła niekomfortowo w swoim nowym świecie. Człowiek zawsze dziwnie się czuje, gdy
Ciąg dalszy dostępny w wersji pełnej.