Moje życie obok - ebook
Moje życie obok - ebook
Moja mama nigdy nie podejrzewała, że obserwowałam Garrettów. I to przez cały czas. Nie spodobałoby się jej to.
Garrettowie są absolutnym przeciwieństwem Reedów. Głośni, bałaganiarscy, emocjonalni. Siedząc w swoim punkcie obserwacyjnym Samantha Reed codziennie marzy o tym, by stać się jedną z nich. . . Aż do pewnego letniego wieczoru, kiedy Jase Garrett wspina się na dach obok niej i zmienia wszystko.
Zakochują się w sobie bez pamięci, przedzierając się przez potknięcia i cuda pierwszej miłości. Rodzina Jase'a przyjmuje Samanthę jak swoją, chociaż dziewczyna początkowo ukrywa swój związek z nim. Wtedy zdarza się coś nie do pomyślenia i świat Samanthy się rozpada. Dziewczyna staje przed niemożliwą do podjęcia decyzją. Która rodzina idealna zdoła ją ocalić? A może nadszedł czas, by sama ocaliła siebie?
Poruszająca powieść o rodzinie, przyjaźni, pierwszej miłości i o tym, jak zachować lojalność wobec jednej osoby, nie zdradzając innej.
"Doskonała powieść ! Huntley Fitzpatrick wzruszająco uchwyciła intensywność pierwszej miłości".
Publishers Weekly
Kategoria: | Dla dzieci |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-65521-32-3 |
Rozmiar pliku: | 2,2 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Garrettowie od początku byli zakazani.
Ale nie dlatego się liczyli.
Dziesięć lat temu stałyśmy na podwórku, kiedy podniszczony samochód zatrzymał się przed parterowym domem krytym dachówką. Stanął tuż za furgonetką z meblami.
— No nie — westchnęła mama, a ręce opadły jej po bokach. — Miałam nadzieję, że uda się tego uniknąć.
— Czyli czego? — zawołała moja starsza siostra z podjazdu przed domem. Miała osiem lat i już zajmowała się pracą zadaną przez mamę na ten dzień, czyli sadzeniem cebulek żonkili przed oknami. Podeszła szybko do furtki oddzielającej nasz dom od posesji obok, po czym wspięła się na palce, żeby zerknąć na sąsiadów. Przysunęłam twarz do szczeliny w deskach, przyglądając się ze zdziwieniem rodzicom i piątce dzieci, które wyroiły się z samochodu, jak w sztuczce klauna z cyrku.
— Właśnie tego. — Mama wskazała szpadlem samochody, drugą dłonią wiążąc srebrnoblond włosy w kok. — Na każdej ulicy musi się taka trafić. Rodzina, która nigdy nie kosi trawników, rozrzuca wszędzie zabawki, nigdy nie sadzi kwiatów, a jeśli już to robi, to nie podlewa ich i zostawia, żeby uschły. Bałaganiarze, który obniżają wartość nieruchomości wokół. No i mamy. Tuż obok nas. Samantho, źle sadzisz tę cebulkę.
Obróciłam cebulkę, uklęknęłam w piasku, żeby bardziej zbliżyć się do ogrodzenia, nie spuszczając wzroku z mężczyzny, który wyjmował z fotelika dziecko, podczas gdy na plecy wspinał mu się kędzierzawy kilkulatek.
— Wydają się sympatyczni — uznałam.
Pamiętam, że zapadła cisza. Uniosłam wzrok na mamę.
Kręciła głową z dziwnym wyrazem twarzy.
— Samantho, tu nie chodzi o bycie sympatycznym. Masz siedem lat, powinnaś wiedzieć, co jest ważne. Pięcioro dzieci! Dobry Boże! Wypisz wymaluj rodzina twojego ojca. Szaleństwo! — Znów pokręciła głową i uniosła oczy do nieba.
Przysunęłam się do Tracy i paznokciem kciuka zdrapałam odrobinę farby z ogrodzenia. Siostra spojrzała na mnie z tą samą ostrzegawczą miną, jaką przybierała, kiedy oglądała telewizję, a ja podchodziłam do niej z jakimś pytaniem.
— Słodziak z niego — stwierdziła, znów zapuszczając żurawia przez ogrodzenie. Spojrzałam na sąsiadów i zobaczyłam, jak z tylnego siedzenia gramoli się starszy chłopak z rękawicą baseballową w ręce, po czym sięga z powrotem i wywleka pudło ze sprzętem sportowym.
Nawet wtedy Tracy lubiła się stawiać, zapominając, z jakim trudem mama nas wychowywała. Tata zostawił ją bez pożegnania z rocznym dzieckiem, drugim w drodze, zniszczonymi złudzeniami i, na szczęście, funduszem powierniczym po rodzicach.
Z czasem nasi sąsiedzi, Garrettowie, okazali się dokładnie tacy, jak przewidywała mama. Trawnik kosili sporadycznie, jeśli nie rzadziej. Lampki świąteczne wisiały u nich do Wielkanocy. Ogródek za domem zamienił się u nich w gratowisko z basenem, trampoliną, huśtawką i drabinką. Czasami pani Garrett próbowała posadzić jakieś sezonowe rośliny — we wrześniu chryzantemy, w czerwcu niecierpki, ale wkrótce porzucała je na pastwę suszy i pewną śmierć, żeby zająć się czymś ważniejszym, na przykład pięciorgiem swoich dzieci. Z czasem ich liczba wzrosła do ośmiorga. Rodzili się mniej więcej co trzy lata.
— Moja strefa zagrożenia — podsłuchałam raz panią Garrett mówiącą do pani Mason, która skomentowała jej rosnący brzuch — to dwadzieścia dwa miesiące. Wtedy nagle już nie są niemowlętami, a ja tak lubię maleństwa.
Pani Mason uniosła brwi i uśmiechnęła się, po czym zacisnęła usta i odwróciła się, kręcąc ze zdziwieniem głową.
Jednak pani Garrett chyba nie zwracała na to uwagi, zadowolona z siebie i ze swojej bałaganiarskiej rodziny. Kiedy kończyłam siedemnaście lat, było ich pięciu chłopców i trzy dziewczyny.
Joel, Alice, Jase, Andy, Duff, Harry, George i Patsy.
W ciągu dziesięciu lat, od kiedy Garrettowie zamieszkali obok, wyglądając przez boczne okna domu, mama prawie zawsze prychała niecierpliwie. Za dużo dzieci na trampolinie. Na trawniku porzucone rowery. Kolejny różowy lub niebieski balonik przywiązany do skrzynki na listy, kiwający się na wietrze. Hałaśliwe mecze baseballa. Muzyka grzmiąca na cały regulator, kiedy Alice opalała się z koleżankami. Starsi chłopcy myjący samochody i przy okazji oblewający się wodą z wężów. A wreszcie pani Garrett karmiąca dziecko piersią na werandzie lub siedząca na kolanach pana Garretta, na oczach wszystkich.
— Nieprzyzwoite — mówiła mama, patrząc.
— Ale zgodne z prawem — zawsze kontrowała Tracy, przyszła prawniczka, odrzucając do tyłu platynowe włosy. Sadowiła się obok mamy, obserwując Garrettów z dużego okna kuchni. — Sąd uznał, że karmienie piersią w dowolnym miejscu jest dozwolone. Własna weranda to akurat właściwe miejsce.
— Ale dlaczego? Po co to robi, skoro jest mleko w proszku i butelki? A skoro już musi, to czemu nie wejdzie do domu?
— Mamo, pilnuje pozostałych dzieci. Przecież to właśnie powinna robić — dodawałam czasami, starając się wesprzeć Tracy.
Mama wzdychała, kręciła głową i szła do skrytki po odkurzacz, jakby to był jej środek uspokajający. Kołysanką mojego dzieciństwa była mama kreśląca odkurzaczem idealnie symetryczne linie na beżowym dywanie w salonie. Linie wydawały się jej bardzo ważne, tak ważne, że potrafiła włączyć urządzenie, kiedy obie z Tracy jadłyśmy śniadanie, potem powoli szła z nim za nami do drzwi, kiedy zakładałyśmy kurtki i plecaki. Potem wracała, zacierając ślady naszych stóp, przy okazji swoje też, dopóki nie wyszłyśmy. Wreszcie starannie odkładała odkurzacz za kolumnę na werandzie, żeby wyciągnąć go wieczorem, po powrocie z pracy.
Jedyne, czego nie wiedziała moja mama, i czemu byłaby przeciwna, to to, że obserwowałam Garrettów. Niemal cały czas.
Od samego początku było jasne, że nie wolno nam się bawić z Garrettami. Po zaniesieniu obowiązkowej lasagne na powitanie nowych sąsiadów mama robiła, co mogła, by okazywać jak najmniejsze zainteresowanie. Na uśmiechy i powitania pani Garrett odpowiadała chłodnym skinieniem głowy. Oferty pani Garrett dotyczące skoszenia trawnika, zagrabienia liści lub odgarnięcia śniegu zbywała oschłym „dziękuję, to już załatwione”.
Wreszcie Garrettowie przestali próbować.
Chociaż mieszkali obok i co rusz któreś z dzieci mijało mnie na rowerze, kiedy podlewałam kwiaty, łatwo było trzymać się na dystans. Ich dzieci chodziły do miejscowych szkół publicznych, natomiast Tracy i ja — do Hodges, jedynej prywatnej szkoły w naszym miasteczku w Connecticut.
Za oknem mojego pokoju rozciąga się niewielka równa połać dachu z balustradą. Nie jest to balkon z prawdziwego zdarzenia, raczej duży parapet. Leży między dwoma oknami ze spadzistymi dachami, osłonięty zarówno od frontu, jak i od tyłu, a wychodzi idealnie na prawą stronę domu Garrettów. Jeszcze przed ich przyjazdem lubiłam siadywać na nim i rozmyślać. Ale potem zaczęłam tam marzyć.
Po wieczornym myciu wychodziłam na dach i zaglądałam przez oświetlone okna. Widziałam panią Garrett myjącą naczynia, jedno z młodszych dzieci siedzące na blacie obok niej. Albo pana Garretta mocującego się ze starszymi chłopcami w salonie. Albo światło zapalone w pokoju, w którym zapewne spało najmłodsze, i sylwetkę pana lub pani Garrett przechadzających się po pokoju i głaszczących plecy niemowlęcia. Przypominało to oglądanie filmu niemego, tak różnego od mojego życia.
W miarę upływu lat nabierałam śmiałości. Czasami obserwowałam ich w ciągu dnia, przysiadłszy z plecami opartymi o ścianę z oknem, starając się dopasować Garrettów do imion, które słyszałam wołane zza siatkowych drzwi. Było to dość trudne, gdyż wszyscy mieli brązowe włosy, oliwkową skórę i muskularną budowę, jakby stanowili własny typ urody.
Najłatwiej było zidentyfikować Joela — najstarszego i najbardziej wysportowanego. Jego zdjęcia często pojawiały się w miejscowych gazetach w związku z jego sukcesami sportowymi; znałam go w wersji czarno-białej. Alice, następna w kolejności, farbowała włosy na dziwne kolory i nosiła ubrania wywołujące komentarze pani Garrett, więc ją też nauczyłam się rozpoznawać. George i Patsy byli najmłodsi. Środkowa trójka chłopców, Jase, Duff i Harry… nie mogłam ich odróżnić. Byłam niemal pewna, że Jase jest najstarszy z nich, ale czy to ten najwyższy? Duff podobno był ten inteligentny, gdyż błyszczał w konkursach szachowych i ortograficznych, ale nie nosił okularów ani nie wyróżniał się innymi cechami typowego kujona. Harry wciąż pakował się w kłopoty, gdyż często słyszałam refren: „Harry, jak mogłeś?”. Andy zaś, średnia dziewczyna, chyba zawsze gdzieś się gubiła, gdyż jej imię wywoływano najdłużej przy stole albo samochodzie: „Andyyyyy!”.
Z mojej kryjówki wyglądałam na podwórko, próbując znaleźć Andy, domyślić się, co przeskrobał Harry lub dojrzeć najnowsze skandaliczne ubranie Alice. Garrettowie byli dla mnie jak bajka na dobranoc na długo przedtem, zanim sama stałam się częścią tej bajki.Rozdział drugi
Podczas pierwszej upalnej czerwcowej nocy jestem w domu sama, próbując cieszyć się spokojem, ale krążę z pokoju do pokoju, nie mogąc znaleźć miejsca.
Tracy wyszła z Flipem, kolejnym już jasnowłosym tenisistą w niekończącym się korowodzie jej chłopaków. Nie mogę dodzwonić się do mojej najlepszej przyjaciółki Nan, bo odkąd w zeszłym tygodniu szkoła się skończyła, a jej chłopak Daniel skończył liceum, jest nim całkowicie pochłonięta. W telewizji nie ma niczego ciekawego, w mieście żadnego miejsca, do którego miałabym ochotę pójść.
Próbowałam posiedzieć na ganku, ale w czasie odpływu wilgotne powietrze jest przytłaczające, przesiąknięte wonią błota niesioną bryzą od rzeki.
Siedzę więc w naszym salonie, chrupiąc lód pozostały z wody sodowej, przeglądając stos magazynów „In Touch” należących do Tracy. Nagle słyszę donośny, ciągły, buczący dźwięk. Ponieważ nie ustaje, rozglądam się zaniepokojona, próbując go zidentyfikować. Suszarka? Czujnik dymu? W końcu zdaję sobie sprawę, że to dzwonek do drzwi, brzęczący bez końca. Spieszę otworzyć, oczekując — niestety — jednego z byłych chłopaków Tracy, który ośmielony zbyt wieloma truskawkowymi daiquiri w klubie przychodzi ją odzyskać.
Zamiast tego widzę matkę, przypartą do dzwonka, z całującym ją namiętnie facetem. Gdy otwieram szeroko drzwi, o mało nie wpadają do środka, po czym on opiera rękę na framudze i po prostu całuje ją dalej. Stoję więc, czując się głupio, z założonymi ramionami, w cienkiej nocnej koszuli falującej nieznacznie w gęstym powietrzu. Zewsząd dookoła dobiegają odgłosy lata. Odległy chlupot wody o brzeg, ryk zbliżającego się ulicą motocykla, szum wiatru w krzewach dereni. Żaden z nich, a na pewno nie moja obecność, nie przeszkadza mojej mamie czy temu facetowi. Nawet strzelający gaźnikiem motocykl wjeżdżający na podjazd Garrettów, zazwyczaj doprowadzający mamę do szaleństwa, w ogóle ich nie rozprasza.
W końcu odrywają się od siebie, żeby nabrać powietrza, a ona odwraca się do mnie z zakłopotanym śmiechem.
— Samantha. A niech to! Wystraszyłaś mnie.
Mówi speszonym, wysokim, dziewczęcym głosem. Nie apodyktycznym tonem „tak ma być”, którego zwykle używa w domu, albo słodkim syropem zmieszanym ze stalą, który przybiera w pracy.
Pięć lat temu mama zajęła się polityką. Tracy i ja początkowo nie brałyśmy tego poważnie — mama rzadko nawet głosowała. Ale pewnego dnia wróciła z wiecu rozemocjonowana i zdecydowała się zostać senatorem. Wystartowała i wygrała, a nasze życie zmieniło się całkowicie.
Byłyśmy z niej dumne. Naprawdę. Zamiast jednak szykować śniadania i przeszukiwać nasze torby z książkami, aby upewnić się, że odrobiłyśmy prace domowe, mama wychodziła o piątej rano i jechała do Hartford, „zanim zacznie się ruch”. Zostawała tam do późna z powodu komisji i sesji nadzwyczajnych. W weekendy nie było mowy o ćwiczeniach gimnastycznych Tracy ani moich zawodach pływackich. Zajmowała się nadchodzącymi głosowaniami, posiedzeniami nadzwyczajnymi albo uczestnictwem w miejscowych wydarzeniach. Tracy próbowała wszelkich sztuczek zbuntowanej nastolatki. Próbowała eksperymentować z lekami i piła alkohol, kradła w sklepach, sypiała ze zbyt wieloma chłopakami. Ja przeczytałam masę książek, przekonałam się do demokratów (mama do republikanów) i spędzałam więcej niż zwykle czasu, obserwując Garrettów.
Tak więc dziś wieczorem stoję tu, oszołomiona tak, że nie mogę się poruszyć, niespodziewanym i przedłużającym się okazywaniem uczuć, aż w końcu mama puszcza faceta. On odwraca się do mnie, a ja łapię z trudem powietrze.
Po tym, jak facet zostawia cię w ciąży i z maluchem, nie trzymasz jego fotki na gzymsie kominka. Posiadamy tylko kilka zdjęć naszego taty i wszystkie stoją w pokoju Tracy. A jednak rozpoznaję go — zaokrąglona szczęka, dołeczki, błyszczące pszenicznoblond włosy i szerokie ramiona. Ten facet ma wszystkie te cechy.
— Tata?
Wyraz twarzy mamy zmienia się z marzycielskiego zaślepienia w kompletny wstrząs, jakbym zaklęła.
Facet odsuwa się od mamy, wyciągając do mnie rękę. Ponieważ wszedł w krąg światła z pokoju, zdaję sobie sprawę, że jest o wiele za młody na mojego ojca.
— Cześć, kochanie. Jestem najnowszym — i najbardziej entuzjastycznym — członkiem kampanii reelekcji twojej mamy.
„Entuzjastycznym? Mało powiedziane”.
Chwyta moją rękę i potrząsa nią, zupełnie bez mojego udziału.
— To jest Clay Tucker — mówi mama nabożnym tonem, którego można używać wobec Vincenta van Gogha albo Abrahama Lincolna. Obraca się i patrzy na mnie z naganą, bez wątpienia za słowo „tata”, lecz szybko dochodzi do siebie. — Clay opracowywał kampanie krajowe. Mam dużo szczęścia, że zgodził się mi pomagać.
„W jakim charakterze?” — zastanawiam się, kiedy mama wichrzy sobie włosy gestem, który nie może być niczym innym niż kokieterią. Mama?
— Cóż, Clay — ciągnie. — Mówiłam ci, że Samantha to duża dziewczyna.
Zamrugałam. Mam pięć stóp i dwa cale. W obcasach. „Duża dziewczyna” to przesada. Po czym pojęłam. Ma na myśli wiek. Jestem stara dla kogoś tak młodego jak ona.
— Clay był niezwykle zaskoczony, gdy się dowiedział, że mam córkę nastolatkę. — Matka zakłada krnąbrny kosmyk ponownie rozczochranych włosów za ucho. — Mówi, że sama wyglądam jak nastolatka.
Zastanawiam się, czy wspomniała o Tracy, czy też zamierza ukrywać ją przez jakiś czas.
— Jesteś tak piękna, jak twoja matka — mówi do mnie Clay. — Więc teraz w to wierzę.
Ma ten rodzaj południowego akcentu, który przywodzi na myśl roztopione masło na herbatnikach i huśtawkę na ganku.
Clay rozgląda się po salonie.
— Co za niesamowity pokój — mówi. — Po prostu zaprasza, by odprężyć się po ciężkim dniu.
Mama uśmiecha się promiennie. Jest dumna z naszego domu, wciąż odnawia pokoje, ulepszając już doskonałe. Clay przechadza się powoli, oglądając gigantyczne pejzaże na białych ścianach, podziwiając beżową kanapę tak miękką, że nie można na niej usiąść, oraz ogromne fotele, wreszcie sadowiąc się na jednym z nich przed kominkiem. Jestem w szoku. Obserwuję wyraz twarzy mamy. Jej randki zawsze kończyły się przy drzwiach. Tak naprawdę, prawie się nie umawiała.
Ale mama nie robi tego, co zwykle, nie rzuca okiem na zegarek i nie mówi: „O mój Boże, spójrz na zegarek”, grzecznie wypychając go za drzwi. Za to znowu śmieje się śmiechem małej dziewczynki, bawiąc się perłowym kolczykiem, i mówi:
— Zaraz zaparzę kawę.
Skręca w kierunku kuchni, ale zanim zdoła uczynić krok, Clay Tucker zbliża się do mnie, kładąc mi rękę na ramieniu.
— Wydaje mi się — mówi — że jesteś miłą dziewczyną, która zrobi kawę i pozwoli mamie odpocząć.
Płonę na twarzy i mimowolnie robię krok w tył. Faktycznie, zazwyczaj parzę dla mamy herbatę, gdy wraca późno. To jakby rytuał. Ale nikt nigdy nie kazał mi tego robić. W pierwszej chwili mam wrażenie, że musiałam się przesłyszeć. Poznałam tego faceta jakieś dwie sekundy temu. Inna część mnie natychmiast czuje smutek, jak w szkole, gdy zapomnę odrobić dodatkową pracę z matematyki, albo w domu, gdy wrzucam do szuflady swoje niezłożone, świeżo wyprane ubrania. Stoję, szukając słów odpowiedzi i czuję pustkę. W końcu kiwam głową, odwracam się i idę do kuchni.
Gdy odmierzam kawę, słyszę szmery i cichy śmiech dochodzące z salonu. Kim jest ten facet?
Czy Tracy go poznała? Raczej nie, skoro to ja jestem dużą dziewczyną. A poza tym, od kiedy w zeszłym tygodniu dostali świadectwa ukończenia liceum, Tracy kibicuje Flipowi na meczach tenisa. Resztę czasu spędzają na naszym podjeździe w jego kabriolecie ze złożonymi siedzeniami, podczas gdy mama wciąż jest w pracy.
— Kawa już gotowa, skarbie? — zawołała mama. — Clay potrzebuje kopa. Pracuje jak pies gończy, pomagając mi.
Pies gończy? Wlewam świeżo zaparzoną kawę do filiżanek, stawiam je na tacy, znajduję śmietankę, cukier, serwetki i sztywnym krokiem idę z powrotem do salonu.
— Dla mnie w sam raz, kochana, ale Clay pije w dużym kubku. Prawda, Clay?
— Zgadza się — mówi facet. — W największym, jaki jest, Samantho. Działam na kofeinę. To moja słabość — puszcza oko.
Wracając z kuchni drugi raz, z łoskotem stawiam kubek przed Clayem. Mama mówi:
— Pokochasz Samanthę, Clay. To taka bystra dziewczyna. W zeszłym roku wzięła wszystkie zajęcia dla kandydatów na studia. Celująca we wszystkim. Była w redakcji rocznika i gazetki szkolnej, w drużynie pływackiej… Gwiazda, moja dziewczynka.
Mama uśmiecha się do mnie swoim prawdziwym uśmiechem, tym, który pojawia się aż w kącikach jej oczu. Zaczynam odwzajemniać uśmiech.
— Jaka matka, taka córka — mówi Clay; spojrzenie mamy przesuwa się na jego twarz i pozostaje na niej, jak zaczarowane. Wymieniają intymne spojrzenie, mama podchodzi do jego fotela i siada na poręczy. Przez sekundę zastanawiam się, czy wciąż jestem w pokoju. Najwyraźniej powinnam sobie iść. Świetnie. Dzięki temu jednak nie grozi mi utrata kontroli, więc może nie wyleję Clayowi na kolana wciąż gorącej kawy z dużego kubka. Ani nie wyleję czegoś naprawdę zimnego na mamę.
„Odbierz, odbierz” — błagam osobę na drugim końcu linii. W końcu ktoś się odzywa, ale to nie jest Nan. To Tim.
— Rezydencja Masonów — mówi. — Jeśli jesteś Danielem, Nan wyszła z innym facetem. Z większym kutasem.
— Nie jestem Danielem — odpowiadam. — Ale naprawdę wyszła? Nie ma jej?
— Nie, oczywiście, że nie. Nan? Ma szczęście, że znalazła Daniela, a to już cholernie smutne.
— Gdzie ona jest?
— Gdzieś w pobliżu — odpowiada uczynnie Tim. — Jestem w swoim pokoju. Zastanawiałaś się kiedykolwiek, do czego służą włosy na palcach u nóg?
Tim jest nawalony. Jak zwykle. Przymykam oczy.
— Mogę z nią teraz porozmawiać?
Tim mówi, że ją złapie, ale dziesięć minut później wciąż czekam. Prawdopodobnie nawet zapomniał, że odebrał telefon.
Rozłączam się i leżę przez chwilę na łóżku, wpatrując się w wentylator na suficie. Potem otwieram okno i wychodzę na dach.
Jak zwykle, u Garrettów pali się większość świateł. Łącznie z podjazdem, gdzie Alice z jakimiś skąpo ubranymi przyjaciółmi i kilkorgiem spośród Garrettów grają w kosza.
Mogą być wśród nich także jacyś chłopcy. Trudno powiedzieć, wszyscy tak bardzo skaczą, z ustawionego na frontowych schodach iPoda grzmi dzika muzyka.
Jestem kiepska w koszykówce, ale oni chyba doskonale się bawią. Spoglądam w okno salonu i widzę państwa Garrettów. Ona pochyla się nad jego krzesłem, składa ramiona, opuszczając wzrok na niego, podczas gdy on pokazuje jej coś w czasopiśmie. W sypialni, gdzie śpi najmłodsze dziecko, mimo tak późnej pory wciąż pali się światło. Zastanawiam się, czy Patsy boi się ciemności.
Wtedy niespodziewanie tuż obok słyszę głos. Tuż pod sobą.
— Cześć.
Zaskoczona, prawie tracę równowagę; czuję na swojej kostce podtrzymującą mnie rękę i słyszę szeleszczący odgłos, gdy ktoś, jakiś facet, pnie się po kratce na dach, na moje własne tajemne miejsce.
— Cześć — mówi ponownie, siadając obok, jakby mnie dobrze znał. — Potrzebujesz ratunku?Rozdział trzeci
Wpatruję się w chłopaka. To oczywiście Garrett, nie Joel, ale który z nich? Z bliska, w świetle sączącym się z mojej sypialni wygląda inaczej niż większość Garrettów. Jest smuklejszy, szczuplejszy, jego pofalowane włosy mają jaśniejszy odcień, z tymi pasmami blond, które u brunetów pojawiają się w lecie.
— Dlaczego miałabym potrzebować ratunku? To jest mój dom, mój dach.
— Nie wiem. Po prostu gdy cię tu zobaczyłem, pomyślałem, że możesz być Roszpunką. Księżniczką uwięzioną w wieży. Te długie jasne włosy i… cóż…
— A ty miałbyś być…? — Wiem, że się roześmieję, jeśli odpowie: „Księciem”.
Ale on odpowiada:
— Jase Garrett. — I podaje mi rękę, jakbyśmy byli na rozmowie na studia, a nie spotkali się przypadkiem w nocy na moim dachu.
— Samantha Reed. — Pomimo dziwacznych okoliczności podaję mu rękę z machinalną uprzejmością.
— Bardzo książęce imię — odpowiada z aprobatą, zwracając się do mnie z uśmiechem. Ma bardzo białe zęby.
— Nie jestem żadną księżniczką.
Spogląda na mnie z namysłem.
— Mówisz to dobitnie. Jest coś ważnego, co powinienem o tobie wiedzieć?
Cała ta rozmowa jest absurdalna. Przypuszczenie, że Jase Garrett miałby czy musiałby coś o mnie wiedzieć, jest kompletnie niedorzeczne. Zamiast jednak to powiedzieć, nieoczekiwanie zwierzam mu się:
— Na przykład, przed chwilą chciałam zrobić krzywdę komuś, kogo dopiero co poznałam.
Jase zastanawia się nad odpowiedzią przez dłuższą chwilę, rozważa myśli i słowa.
— Cóż… — odpowiada w końcu. — Wyobrażam sobie, że wiele księżniczek miało na to ochotę… zaaranżowane małżeństwa i tak dalej. Któż mógł przewidzieć, z kim taka biedaczka skończy? Ale… ta osoba, którą chciałaś zranić, to ja? Bo wiesz, ja potrafię pojąć aluzję. Zamiast łamać mi rzepkę, możesz poprosić mnie, bym opuścił twój dach.
Wyciąga nogi, składając ramiona za głową, tak swobodnie, jakby był na swoim terenie. Pomimo to, opowiadam mu wszystko o Clayu Tuckerze. Może dlatego, że Tracy nie ma w domu, a mama zachowuje się jak obca osoba. Może dlatego, że Tim zawiódł, a Nan jest nieosiągalna. Może chodzi o samego Jase’a, o sposób, w jaki spokojnie siedzi, czekając na moją opowieść, jakby interesowały go problemy jakiejś przypadkowej dziewczyny. W każdym razie opowiadam mu o wszystkim.
Gdy kończę, zapada cisza.
W końcu, na wpół w ciemności, z profilem oświetlonym przez moje okno, mówi:
— Cóż, Samantho… zostałaś przedstawiona temu facetowi, a potem wszystko poszło na opak. To by oznaczało zabójstwo uzasadnione. A ja czasami miewam ochotę zabić ludzi, których znam jeszcze słabiej… jak nieznajomych w supermarketach.
Siedzę na moim dachu z psychopatą? Gdy zaczynam się odsuwać, on ciągnie dalej:
— Tych ludzi, którzy wciąż podchodzą do mojej mamy, gdy jest z całą naszą gromadką, i mówią: „Wie pani, są sposoby, by temu zapobiec”. Jakby posiadanie dużej rodziny było jak, nie wiem, pożar lasu, a oni byli gliniarzami. Niektórzy opowiadają tacie o wazektomii i wysokich kosztach studiów, jakby nie miał o tym pojęcia. Niejednokrotnie miałem ochotę ich uderzyć.
O rany. Nigdy, w szkole czy gdzie indziej, nie spotkałam chłopaka, który tak szybko przeszedłby do poważnych tematów.
— Warto uważać na tych, którzy myślą, że tylko oni znają jedyną prawdziwą drogę — mówi refleksyjnie Jase. — Jeśli staniesz na ich drodze, mogą cię po prostu przejechać walcem.
Pamiętam uwagi mojej własnej matki o wazektomii i kosztach studiów.
— Współczuję — mówię.
Jase poprawia się zaskoczony.
— Cóż, mama namawia, żeby im współczuć, jak wszystkim, według których ich sposób postępowania powinien być uniwersalnym prawem.
— Co mówi twój tata?
— On i ja mamy podobne odczucia. Tak jak reszta rodziny. Mama to nasza pacyfistka. — Uśmiecha się.
Z boiska dobiegają odgłosy śmiechu. Spoglądam w tamtą stronę; jakiś chłopak złapał którąś dziewczynę w pasie i kręci nią w kółko, po czym stawia na ziemi i przyciska ją do siebie.
— Dlaczego nie jesteś tam? — pytam.
Spogląda na mnie, jakby jeszcze raz rozważając, co odpowiedzieć. W końcu rzuca:
— Ty mi powiedz, Samantho.
Po czym wstaje, przeciąga się, mówi dobranoc i zsuwa się z powrotem po pergoli.Rozdział czwarty
W świetle poranka, szczotkując zęby, wykonując te same rutynowe poranne czynności, patrząc w lustrze na tę samą twarz — włosy blond, niebieskie oczy, piegi, nic specjalnego — łatwo mogę uwierzyć, że spotkanie na dachu, kiedy siedziałam tam w koszuli nocnej, i późniejsza rozmowa o uczuciach z nieznajomym — i to Garrettem — to tylko piękny sen.
Podczas śniadania pytam mamę, gdzie poznała Claya Tuckera, a mama, pochłonięta odkurzaniem korytarza, odpowiada tylko:
— Na wiecu politycznym.
Ponieważ nigdzie indziej nie chodzi, raczej niczego to nie wyjaśnia.
Łapię w kuchni Tracy, która nakłada wodoodporny tusz do rzęs przed lustrem nad naszym barkiem, przygotowując się na dzień plażowania z Flipem, i opowiadam jej wszystko o wczorajszym wieczorze. Z wyjątkiem części dotyczącej Jase’a.
— Co w tym wielkiego? — odpowiada, nachylając się do swojego odbicia. — Mama w końcu znalazła kogoś, kto ją pociąga. Jeśli on może pomóc jej w kampanii, tym lepiej. Wiesz, jak mama się boi listopada. — Zwraca na mnie swoje umalowane oczy. — To wszystko, jeśli chodzi o ciebie i twoje obawy przed bliskością?
Nie cierpię, kiedy Tracy zwala na mnie te psychoanalityczne bzdury o radzeniu sobie ze sobą. Od kiedy jej okres buntu zakończył się roczną terapią, czuje się uprawniona do wygłaszania autorytarnych sądów w tej dziedzinie.
— Nie, chodzi o mamę — nalegam. — Nie była sobą. Gdybyś przy tym była, sama byś zobaczyła.
Tracy rozwiera szeroko ręce gestem obejmującym naszą zupełnie odnowioną kuchnię, połączoną z wielkim salonem i olbrzymim przedpokojem. To wszystko jest zbyt duże dla trzech osób, zbyt okazałe, i Bóg raczy wiedzieć, co o nas mówi. Nasz dom jest prawdopodobnie trzy razy większy od domu Garrettów. A ich jest dziesięcioro.
— Dlaczego miałabym tu być? — pyta. — Co tu po nas?
Chcę odpowiedzieć: „Ja tu jestem”, ale rozumiem, o co jej chodzi. Wszystko w naszym domu jest najwyższej klasy, nowoczesne i lśniące czystością. A trzy mieszkające w nim osoby wolałyby znaleźć się gdzieś indziej.
Mama lubi rutynę. To oznacza, że określone potrawy serwowane są w konkretne dni tygodnia, na przykład zupa i sałatka w poniedziałek, makaron we wtorek, befsztyk we środę. Na ścianie trzyma plan naszych szkolnych zajęć, chociaż w rzeczywistości nie ma czasu ich dopilnować i upewnić się, że nie mamy zbyt wielu zaległości przed wakacjami. Odkąd została wybrana, niektóre z tych procedur stały się mniej obligatoryjne. Inne uległy zaostrzeniu. Piątkowe obiady w Stony Bay Bath and Tennis Club pozostają święte.
Stony Bay Bath and Tennis Club to ten rodzaj budowli, którą każdy w mieście uważa za kicz, tyle że każdy chce w niej bywać. Została postawiona piętnaście lat temu, ale wygląda jak zamek Tudorów. Położona jest na wzgórzach nad miastem, więc roztacza się z niej wspaniały widok na rzekę i dobiegają do niej dźwięki zarówno z basenu olimpijskiego, jak i zatoki. Mama kocha B&T. Jest nawet jednym z dyrektorów. To oznacza, że dzięki przynależności do drużyny pływackiej zostałam latem zeszłego roku wciągnięta do zespołu ratowników i w tym roku zaangażowana ponownie na dwa razy w tygodniu, poczynając od przyszłego poniedziałku. To oznacza całe dwa dni w B&T, plus obiady piątkowe.
Zatem, ponieważ dzisiaj jest piątek, jesteśmy tu wszyscy, Tracy, Flip i ja, przechodząc za mamą przez okazałe dębowe drzwi. Pomimo ciągłego ubiegania się tej pary o złoty medal w mistrzostwach świata w umizgach, mama uwielbia Flipa. Może dlatego, że jego tata prowadzi największą firmę w Stony Bay. Nie wiadomo dlaczego, odkąd Flip i Tracy zaczęli spotykać się sześć miesięcy temu, zawsze zjawia się na piątkową wieczorną kolację rybną. Szczęściarz.
Siadamy przy tym samym co zwykle stoliku, pod gigantycznym obrazem przedstawiającym statek wielorybniczy otoczony przez ogromne wieloryby, które, mimo że podźgane harpunami, zdolne są jednak schrupać kilku nieszczęsnych marynarzy.
— Musimy ustalić nasze plany na lato — mówi mama, kiedy na stole pojawia się koszyk z chlebem. — Ogarnąć to wszystko.
— Mamo! Przerabialiśmy to. Jadę do Vineyard. Flip ma fajną pracę jako trener tenisa u kilku rodzin, a ja z przyjaciółkami wynajęłam dom i będę kelnerką w Salt Air Smithy. Czynsz zaczynamy płacić w tym tygodniu. Wszystko jest zaplanowane.
Mama sięga po serwetkę i rozkłada ją.
— Poruszałaś to, Tracy, tak. Ale na nic się nie zgodziłam.
— To moje lato dobrej zabawy. Zasłużyłam na nie — mówi Tracy, pochylając się nad talerzem po szklankę wody. — Prawda, Flip?
Flip przezornie atakuje koszyk z chlebem, smaruje bułkę grubo masłem i nie może odpowiedzieć.
— Nie mam już zobowiązań wobec college’u. Idę na Middlebury. Nie muszę niczego udowadniać.
— Ciężka praca i radzenie sobie są tylko po to, żeby coś udowodnić? — Mama wygina brwi w łuk.
— Flip? — powtarza Tracy.
Flip, wciąż pochłonięty bułką, dokłada sobie jeszcze masła i żuje dalej.
Mama skupia swoją uwagę na mnie.
— Tak więc, Samantho, chcę być pewna, że jesteś gotowa na lato. Ile dni w tygodniu masz pracować w Breakfast Ahoy? — Z uroczym oficjalnym uśmiechem dziękuje kelnerowi dolewającemu nam wody z lodem.
— Trzy, mamo.
— Oraz dwa dni jako ratowniczka — marszczy lekko czoło. — Więc pozostają ci wolne trzy popołudnia. Plus weekendy. Hmmm.
Przyglądam się, jak kroi bułkę i smaruje ją, wiedząc, że nie chce jej jeść. Robi to po prostu, żeby się skoncentrować.
— Mamo! Samantha ma siedemnaście lat! Boże! — mówi Tracy. — Niech ma trochę wolnego czasu.
Gdy to mówi, na stolik pada cień; wszyscy spoglądamy w górę. To Clay Tucker.
— Grace… — Całuje ją w jeden policzek, w drugi, po czym przysuwa krzesło do mamy, odwraca je i siada na nim okrakiem — …i reszta twojej uroczej rodziny. Nie zdawałem sobie sprawy, że masz syna.
Tracy i mama spieszą wyjaśnić to nieporozumienie, gdy podchodzi kelner z kartą. Całkiem niepotrzebnie, gdyż odkąd pasiaste dinozaury w butach wielkości łodzi przemierzały ziemię, B&T oferuje w piątkowe wieczory to samo menu na kolację.
— Właśnie mówiłam Tracy, że powinna wybrać na lato coś bardziej konkretnego — mówi mama, podając Clayowi bułkę posmarowaną masłem. — Coś więcej niż dobra zabawa w Vineyard.
Clay zasłania ramionami oparcie krzesła i przechyla głowę w stronę Tracy.
— Myślę, że przyjemne wakacje z dala od domu mogą być dobrym pomysłem dla twojej Tracy, Grace… dobrym przygotowaniem przed wyjazdem do college’u. A ty będziesz mogła bardziej skupić się na kampanii.
Mama lustruje przez chwilę jego twarz i najwyraźniej zauważa na niej jakiś niewidoczny sygnał.
— W takim razie — przyznaje — może byłam zbyt pochopna, Tracy. Jeśli możesz, podaj mi nazwiska, telefony i adresy tych dziewczyn, z którymi będziesz mieszkać, i swoje godziny pracy.
— Grace. — Clay Tucker chichocze niskim, rozbawionym tonem. — Chodzi o opiekę rodzicielską, nie politykę. Nie potrzebujemy adresów.
Mama uśmiecha się do niego, rumieniec podkreśla jej kości policzkowe.
— Masz rację. Jak zwykle spinam się z niewłaściwych powodów.
Spinam się? Od kiedy moja matka używa takich wyrażeń? Na moich oczach zmienia się w Scarlett O’Harę z Południa. Ma to jej pomóc w zwycięstwie tu, w Connecticut?
Pod stołem wysuwam z kieszeni telefon i stukam do Nan: „Mama porwana przez obcych. Poradź coś”.
„Wiesz co?” — odpisuje Nan, ignorując mojego SMS-a. „Wygrałam Laslo z literatury! Wysłałam wypracowanie o Hucku Finnie i Holdenie Caulfieldzie do stanowej gazety dla licealistów w Connecticut!!! Danielowi zamieścili referat w zeszłym roku i mówi, że dało mu to dużą przewagę na MIT!!! Columbio, nadciągam!”
Pamiętam ten referat. Nan napociła się nad nim. A ja myślałam, że wybrała strasznie dziwny temat, ponieważ wiem, że nienawidzi Buszującego w zbożu: „Mnóstwo przekleństw. A ten gość to świr”.
„Super!” — odpisuję, a mama odkrywa telefon, zamyka go z klapnięciem i wkłada do swojej torebki.
— Samantho, Maria Mason dzwoniła dziś do mnie w sprawie Tima. — Bierze powoli łyk wody i spogląda na mnie, znowu unosząc brwi.
Nie jest dobrze. „W sprawie Tima” ostatnio oznacza „katastrofa”.
— Chce, bym pociągnęła za jakieś sznurki, żeby otrzymał tu pracę ratownika. Widocznie nie wyszło z pracą w Hot Dog Haven.
Słusznie. Bo jeśli masz trudności z nakładaniem keczupu i musztardy na hot doga, zdecydowanie powinieneś się wziąć za ratowanie ludzi.
— Mają w klubie posadę dla ratownika, ponieważ otwierają basen w zatoce. Jak myślisz?
Uf, katastrofa? Tim i ratowanie życia to niezupełnie dobra kombinacja. Wiem, że dobrze pływa — zanim go wyrzucili, należał do drużyny w Hodges, ale…
— Co? — pyta niecierpliwie, gdy przygryzam zębami wargę.
Gdy dyżuruję jako ratownik, prawie nie odrywam wzroku od basenu. Wyobrażam sobie Tima siedzącego na krzesełku ratownika i krzywię się. Ale już od lat kryję jego wybryki przed jego rodzicami, moją mamą…
— Mamo, on jest ostatnio rozproszony. Nie sądzę…
— Wiem. — Jej głos brzmi niecierpliwie. — W tym rzecz, Samantho, że przydałoby mu się coś w tym rodzaju. Musiałby się skupić, wyjść na słońce i świeże powietrze. Nade wszystko, będzie to dobrze wyglądało na jego podaniu do college’u. Zamierzam za niego poręczyć.
Sięga po komórkę, skinąwszy mi głową na zakończenie konwersacji.
— Cóż — mówi Clay, uśmiechając się do mnie, Tracy i Flipa. — Nie będziecie mieli nic przeciwko temu, że porozmawiamy z mamą o sprawach zawodowych?
— Nie krępujcie się — mówi lekko Tracy.
Clay od razu przechodzi do rzeczy.
— Oglądałem tego gościa, Bena Christophera, z którym tym razem konkurujesz, Grace. I oto, co myślę: musisz być bardziej empatyczna.
Co to za słowo?
Mama patrzy na niego spod przymrużonych powiek, zastanawiając się pewnie, czy mówi w obcym języku, więc może nie tylko ja się zdziwiłam.
— Ben Christopher. — Clay przedstawia w skrócie: — Dorastał w Bridgeport w ubogiej rodzinie, prywatna szkoła podstawowa na stypendium ABC, założył własne przedsiębiorstwo produkujące panele słoneczne, zdobywając tym głosy zielonych. — Przerywa, żeby posmarować drugą połowę bułki mamy, i odgryza duży kęs. — Ma bzika na punkcie reprezentowania zwykłych ludzi. Ty, kotku, możesz wydawać się trochę sztywna. Chłodna. — Następny kęs bułki, znowu przeżuwanie. — Wiem, że taka nie jesteś, ale jednak…
Oj. Rzucam okiem na Tracy, oczekując, że przyprawia ją to o mdłości tak jak mnie, ale ona jest zajęta Flipem, splatając z nim ręce.
— Co zatem zrobić? — Między brwiami mamy pojawia się bruzda. Nigdy nie słyszałam, żeby pytała kogoś o radę. Niełatwo jej nawet zapytać o drogę, gdy się kompletnie zgubimy.
— Odpręż się. — Clay kładzie rękę na jej przedramieniu i ściska je. — Odsłoń się trochę. Łagodniejsza wersja Grace.
„Brzmi jak reklama płynu do prania”.
Wkłada rękę do kieszeni i wydobywa coś, pokazując nam. To jedna z ulotek z poprzedniej kampanii mamy.
— Rozumiesz, o czym mówię. Hasło twojej ostatniej kampanii. „Grace Reed — Pracując dla dobra wspólnego”. To po prostu okropne, kochanie.
— Wygrałam, Clay — broni się mama.
Jestem pod wrażeniem, że rozmawia z nią tak otwarcie. Za to hasło Tracy i ja otrzymałyśmy w szkole należną porcję kpin.
— Wygrałaś — obdarzył ją szybkim uśmiechem — co jest wyrazem uznania dla twojego czaru i umiejętności. Ale „dobro”? Odpuść. Mam rację, dziewczyny? Flip?
Flip chrząka przy jakiejś trzeciej bułce, rzucając tęskne spojrzenie w kierunku drzwi. Nie mam pretensji, że chce uciec.
— Ostatnią osobą, która użyła tego w kampanii politycznej, był John Adams. Albo może Aleksander Hamilton. Tak jak mówię, musisz być bardziej empatyczna, być tym, kogo ludzie szukają. Większość rodzin, młodych rodzin, wciąż przeprowadza się do naszego stanu. Są twoim ukrytym skarbem. Nie zabiegasz o głosy szarych ludzi. Zagarnął je Ben Christopher. Oto mój pomysł: „Grace Reed ciężko pracuje dla twojej rodziny, ponieważ rodzina jest tym, na czym jej zależy”. Jak sądzisz?
W tym momencie podchodzi kelner z naszymi przystawkami. Nie wydaje się zdziwiony widokiem Claya przy stole, co sprawia, że zastanawiam się, czy nie było to zaplanowane od samego początku.
— O, wygląda bardzo dobrze — mówi Clay Tucker, gdy kelner stawia przed nim dużą miskę chowdera. — Niektórzy twierdzą, że my, południowcy, nie potrafilibyśmy docenić tego rodzaju rzeczy. Ale lubię doceniać to, co przede mną. A to — unosi łyżkę w stronę mojej matki, obdarzając uśmiechem całą resztę — jest pyszne.
Doznaję wrażenia, że często będę widywać Claya Tuckera.