Moje życie w bliskości Ojca Pio. Tajemny dziennik duchowy - ebook
Moje życie w bliskości Ojca Pio. Tajemny dziennik duchowy - ebook
Dziennik napisany przez Cleonice Morcaldi to jedno z najcenniejszych źródeł poznania niezwykłej osoby św. Ojca Pio z Pietrelciny. Ich bezpośrednia znajomość rozpoczęła się od listu Cleonice do Ojca Pio z prośbą o pomoc w sprawdzianie z pedagogiki, potem przerodziła się w głęboką więź duchową. Choć nie należała do grona pierwszych córek duchowych, Ojciec Pio uważał ją jednak za swoją „pierworodną”, darzył szczególnymi względami, mówił, że jest jego odbiciem i że wybrał ją, by go zrozumiała. O ile uboższe byłoby nasze poznanie tajemnicy misji i duchowego ojcostwa św. Ojca Pio bez tych zapisków jego umiłowanej córki!
Barwna i żywo napisana opowieść, która naprawdę wciąga.
Warto popatrzeć na Ojca Pio „od kuchni”.
Ta książka wywoła wiele emocji.
Cleonice Morcaldi powierzyła się Ojcu Pio całkowicie i we wszystkim: w życiowych wyborach, relacjach z innymi, myślach, uczuciach, na drodze do Boga. On: doskonały nauczyciel, mistrz, ale także brat, przyjaciel, ojciec. Ona: doskonała uczennica, która chciała tylko tego, czego on chciał. Zawsze mu towarzyszyła i we wszystkim bez zastrzeżeń była posłuszna. Wiedział, że może na nią liczyć. Prowadził ją od maleńkości, poprzez studia, pracę pedagogiczną (była nauczycielką w szkole), w każdej codziennej aktywności. Dbała o codzienne potrzeby Ojca Pio jak siostra. Troszczyła się o jego bieliznę i ubrania, opiekowała się nim, gdy źle się czuł. Zastępowała mu najbliższą rodzinę, której troski Ojciec Pio bardzo potrzebował, choćby ze względu na swoją kondycję zdrowotną.
Cleonice Morcaldi - urodziła się w San Giovanni Rotondo 22 stycznia 1904 roku – dokładnie w dniu, w którym Ojciec Pio składał pierwsze śluby zakonne. Jej ojciec Filippo zmarł w 1915 roku, gdy Cleonice miała zaledwie jedenaście lat. Matka, Carmela Fiorentino, odeszła z tego świata 2 kwietnia 1937 roku. Cleonice była przedostatnim z dziewięciorga ich dzieci: czterech chłopców, którzy zmarli w dziecięcym wieku, i pięciu dziewcząt. Gdy miała dwanaście lat, poznała Ojca Pio i została jego córką duchową, oddając się we wszystkim jego duchowemu kierownictwu. Każde jego słowo, każdą myśl zapamiętywała i zapisywała w zeszytach, których z czasem było coraz więcej. Kopiowała je i przekazywała czcicielom Ojca Pio: dzieciom duchowym, pielgrzymom, kapłanom. Tak pojmowała swoją misję: upowszechnić naukę Jezusa zawartą w słowach Ojca Pio, których stała się depozytariuszką dla dobra duchowego wszystkich ludzi. Zadanie to wykonywała aż do końca swoich dni. Zmarła 23 lutego 1987 roku, w wieku osiemdziesięciu trzech lat. Jej ostatnie słowa brzmiały: „Jezu! Moja piękna Matko! Mój Ojcze!”.
Kategoria: | Wiara i religia |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-957717-2-9 |
Rozmiar pliku: | 4,4 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Zapiski Cleonice Morcaldi były w naszym posiadaniu od wielu lat. Zdecydowaliśmy się na ich opublikowanie, widząc, że rośnie zainteresowanie osobą Autorki, ale również dlatego, by zapobiec, na ile to możliwe, wyciąganiu pochopnych wniosków na podstawie fragmentarycznych informacji i wyrwanych z kontekstu cytatów.
Wydajemy je w całości, wychodząc od oryginalnego rękopisu i skrupulatnie zachowując porządek, choć czasem, by nie powiedzieć często, kolejne wydarzenia nie trzymają się chronologii.
Musieliśmy opuścić kilka drobnych epizodów odnoszących się do bolesnych wydarzeń z życia Ojca Pio, które wymagają szczególnej i rzetelnej analizy historycznej. Wiele książek o Ojcu Pio podchodzi do tych kwestii zbyt swobodnie i powierzchownie, narażając się na zarzuty stronniczości. Przykro nam z tego powodu.
Nie będzie nas ponadto zajmować ustalanie dat, wyjaśnianie okoliczności ani szukanie powodów dla wydarzeń tak żywo opisanych przez Cleonice. Jedynym celem jest ukazanie jej przeżyć wewnętrznych, a nie tworzenie przyczynków do historii.
Kilka słów wyjaśnienia należy się odnośnie do niektórych wypowiedzi – tak Cleonice, jak i Ojca Pio – uważanych za zbyt śmiałe. Przyglądając się im na płaszczyźnie teologicznej, trzeba stwierdzić, że język wypowiedzi jest nie tylko wyrazem wielkiej duchowej miłości Cleonice do kapłana, ale ma też wszystkie cechy języka wysokiej mistyki, charakterystycznego dla znanych z historii osób szczególnie oddanych Bogu.
Dodajmy jeszcze, że nie zamierzamy żadną miarą narzucać naszej opinii i wyprzedzać osąd Kościoła w kwestii mistycyzmu Ojca Pio czy nadzwyczajnych zjawisk, jakich doświadczał. Deklarujemy, że kierujemy się zwykłą ludzką wiarą w stosunku do wszystkiego, co nadnaturalne i wyjątkowe, podporządkowując się całkowicie władzy Kościoła, tak jak nauczył nas sam Ojciec Pio.
Gherardo LeonePrzedmowa
Gdy Jezus powiedział do uczniów: „Miłujcie się wzajemnie”, nie odnosił się do rzeczywistości ziemskiej, ale to proste wyrażenie miało głęboki sens ontologiczny. Pochodzimy od Boga, stworzyciela wszechświata, ojca wszelkiego stworzenia. Dlatego musimy miłować się jak bracia, ponieważ jesteśmy dziećmi jednego i jedynego Ojca.
Święci – ludzie całkowicie oddani Bogu – bardzo dobrze rozumieli takie pojęcie miłości, różniące się mocno od rozumienia naturalnego, wyłącznie ludzkiego, a jeszcze bardziej od tego najbardziej zafałszowanego, sprowadzającego miłość li tylko do seksu. Musimy zanurzyć się w rzeczywistości najwyższej miłości, jeśli chcemy zrozumieć świętych, ich sposób bycia, zachowywania się: bez ograniczeń, bez lęków, bez oglądania się na wszystko, co obce duchowi. Kiedy św. Franciszek Salezy mówił do św. Joanny de Chantal: „Jestem cały Twój… Bóg mi dał Ciebie: masz mnie całego w Nim…”; „Dbaj więc, abym był zawsze mocno z Tobą związany, ponieważ ten związek nie jest w niczym sprzeczny z jakimkolwiek innym, ani ze ślubami, ani z małżeństwem”; „Gdy opowiedziałaś się za mną w tak szczególny sposób, dusza moja poczuła się cudownie związana, aby coraz mocniej kochać duszę Twoją, co każe mi napisać: «Bóg dał mi Ciebie». Nie wierzę, że można by coś jeszcze dodać do uczucia, jakiego doznała dusza moja, zwłaszcza modląc się do Boga za Tobą. Ale teraz, moja droga córko, pojawiła się pewna nowa jakość, której zdaje się nie można nazwać, a której owocem jest wielka słodycz wewnętrzna, jakiej doświadczam, gdy życzę Ci doskonałości w miłowaniu Boga i wszelkiego duchowego błogosławieństwa… To, co ja do Ciebie czuję, ma pewną wartość szczególną, która mnie nieskończenie pociesza i która, mówiąc szczerze, niezmiernie mi służy”, jego słowa nie były wyrazem banalnych, ludzkich emocji, ale wyrażały miłość w szerokim, uniwersalnym znaczeniu.
Tak też powinny być rozumiane słowa, jakie Ojciec Pio kierował do osób, które powierzyły mu się całkowicie i we wszystkim. Tak też powinniśmy widzieć jego zachowanie, odbierane niekiedy – przyznajmy to bez jakichkolwiek niedomówień – jako przejaw ludzkiej słabości, o ile nie wręcz namiętności.
W badaniu jego życia są to momenty decydujące. Dlaczegóż to Ojciec Pio był tak czuły wobec niektórych kobiet i tak z nimi spoufalony? Dlaczegóż to na przykład Cleonice Morcaldi przez wszystkich uważana była za jego szczególną ulubienicę? Wytłumaczenie jest bardzo proste, i to nie tylko biorąc pod uwagę względy duchowe, ale również czysto ludzkie i ziemskie. Nie można zapominać, że Ojciec Pio był w pełni człowiekiem, nie tylko fizycznie, co oczywiste, ale też w swych emocjach, intelekcie, widzeniu świata, relacjach z najbliższymi, przyjaciółmi, rodziną. Gdy podejmował decyzję o rezygnacji z własnej rodziny i wstąpieniu do zakonu, nie miał na oczach klapek, nie kierował nim beztroski entuzjazm. To była decyzja bolesna. Był całkowicie świadomy, na co się decyduje i co zostawia – do tej pory żył w rodzinie, otoczony przyjaciółmi z dzieciństwa i lat młodości, towarzyszami zabaw, kolegami ze szkoły, mieszkańcami rodzinnej Pietrelciny. Choć nieraz tak mogłoby się wydawać, nie był mizoginem ani człowiekiem niewrażliwym na uczucia i uroki, jakie go otaczały. Ostateczną decyzję podejmował mając lat piętnaście, choć to pragnienie towarzyszyło mu od dzieciństwa. Toczył wewnętrzną walkę, którą bez przesady można nazwać okrutną, by nie rzec: kosmiczną. W jego duszy ścierały się dwa przeciwstawne pragnienia: zwyczajnego życia, w którym mógłby zaznać miłości typowo ziemskiej, oraz życia na wyższym poziomie. Można powiedzieć, że był rozdarty. W końcu zwyciężyło pragnienie wyższe, duchowe. Ale nie odbyło się to bez udręki, którą odczuwał, opuszczając swoje miasto, rodzinę, matkę.
To właśnie matka odprowadziła go na maleńką stację kolejową w Pietrelcinie, na trasie z Campobasso do Benewentu, mniej więcej kilometr od rodzinnego domu. Pożegnanie, ten moment, w którym zniknął w wagonie, było bolesne – i dla matki, i dla Ojca Pio. Wspominamy je, aby podkreślić, że wyjazd do klasztoru nie łączył się z pełnią radości, ale bardziej z rozstaniem – z najbliższymi, kolegami, z przyzwyczajeniami i nawykami. To uczucie będzie mu towarzyszyć przez całe życie.
Któż wypowie ten ból, jaki towarzyszył mu w chwili śmierci matki, w 1929 roku. Złożony chorobą w domu Mary Pyle (matka zamieszkała tam po przyjeździe do San Giovanni Rotondo, tam zapadła na zapalenie płuc i tam zmarła), wzdychał tylko: „Mamo, mamusiu!”, nie mając sił, by się podnieść. Potem przez cały miesiąc, a styczeń był tego roku bardzo zimny, chorował na serce, przeszyte bólem po śmierci matki.
Takim bożym człowiekiem był Ojciec Pio, mając czterdzieści dwa lata. Nie były mu obce ludzkie uczucia, nie był mistykiem obojętnym na wszystko, co zewnętrzne, nie potrafił aż tak perfekcyjnie zapanować nad tym, co odczuwał. Było w nim bogactwo uczuć, którego nie potrafił ukryć, które wylewało się na zewnątrz, płynęło ku innym, ku duchowym dzieciom, ku przyjaciołom, a nawet ku osobom całkowicie nieznajomym. Bogactwo uczuć tej samej natury, jakie kierował ku Bogu. Pozorna sprzeczność, która była wspaniałym dopełnieniem. Był czuły i słodki w stosunku do stworzeń, ponieważ był taki wobec Boga. A pośród tych stworzeń w sposób najbardziej widoczny wybierał te, które miały podobną naturę, doświadczały tych samych uczuć – wobec Boga i ludzi. Gdy takie dusze spotykały się, wczuwały się jedna w drugą, wymieniały się uczuciami, wrażeniami, myślami. Stawały się towarzyszami podróży na drodze duchowej – każdego dnia.
To najprostsze i najbardziej klarowne wyjaśnienie stosunków, jakie panowały pomiędzy Ojcem Pio a Cleonice Morcaldi – stworzeniem, które w pełni oddało się jemu, gdyż było w pełni oddane Bogu. Powierzyła się Ojcu Pio całkowicie i we wszystkim: w życiowych wyborach, relacjach z innymi, myślach, uczuciach, drodze do Boga. Doskonały nauczyciel doskonałej uczennicy. Nauczyciel, który wiedział, że może we wszystkim na nią liczyć, bo ona zawsze mu towarzyszyła, we wszystkim i bez zastrzeżeń była mu posłuszna, mimo że wiele ją to kosztowało, przezwyciężała wszystkie problemy siłą miłości. Uczennica, która chciała tylko tego, czego chciał nauczyciel. Nauczyciel, mistrz, ale także brat, przyjaciel, ojciec. On ją prowadził, od maleńkości, poprzez studia, pracę pedagogiczną (Cleonice była nauczycielką w szkole), w każdej codziennej aktywności.
Na treść tej książki należy spojrzeć właśnie w tej optyce. Tej samej, w jakiej czytamy listy św. Franciszka Salezego do Joanny de Chantal, z jaką patrzymy na wydarzenia z życia mistyczek i mistyków, na ich delikatność, język ich wzajemnej komunikacji, który mógłby wydawać się zwykły i ludzki, a przecież odnosił się do kontaktu dusz doskonałych. Jeśli Ojciec Pio był dla Cleonice wszystkim – przewodnikiem w duchowości i codzienności życia, kierownikiem duchowym i przyjacielem – ona była dla niego jednocześnie Martą i Marią.
Jak Maria chłonęła jego słowa i nauki, skrupulatnie je notując. Więcej – drążąc w jego duchowości drobiazgowymi pytaniami, wykazywała się wręcz zachłannością w poznawaniu jego wnętrza, jego prywatności. Czyniła to nie tylko z powodu naturalnego pragnienia pogłębiania własnej duchowości czy też – powiedzmy to szczerze – kierowana miłością do niego, ale również powodowana ciekawością, z jakich to nadprzyrodzonych wyżyn czerpał, co widział, czuł podczas modlitwy, czego doświadczał w cierpieniu, w objawieniu mu niebiańskich darów.
Będąc doskonałą jak Maria, równocześnie była jak Marta, ponieważ dbała o codzienne potrzeby Ojca Pio jak siostra. Troszczyła się o jego bieliznę i ubrania, opiekowała się nim, gdy źle się czuł. Zastępowała mu najbliższą rodzinę, której troski Ojciec Pio bardzo potrzebował (choć się jej nie domagał) choćby ze względu na swoją kondycję zdrowotną, tylko pozornie dobrą, bo nadwyrężoną wieloletnimi stygmatami. Ojciec Pio nie okazywał tego, ale przecież potrzebował wyjątkowej dbałości o odzież, stykającą się nieprzerwanie z ranami: podkoszulki, opaski, które nakładał na klatkę piersiową, by wchłaniały krew, skarpety, rękawiczki – białe na noc, brązowe na dzień. Jego ubrania nie trafiały do wspólnego prania w klasztorze, ale były prane i prasowane przez najbliższych – między innymi przez ojca Raffaele, współbrata, przyjaciela i przez pewien czas spowiednika, a przede wszystkim przez zaufane córki duchowe, a wśród nich – Cleonice.
Trzeba również pamiętać, że czasami niektóre części garderoby, jak rękawiczki, należało wymienić na nowe, szyte na zamówienie, a wówczas te zużyte, zaplamione krwią, były zachowywane. W taki sposób opaski na pierś, koszule, rękawiczki, skarpety, które miały kontakt z krwią stygmatyka, stawały się osobistymi relikwiami niemałej liczby osób. To nie powinno nas gorszyć. Był to dowód, że wiele ludzi po prostu widziało w Ojcu Pio człowieka, który nosił na sobie rany Chrystusa. Alter Christus – jak po ludzku i w najbardziej logiczny sposób określano Ojca Pio.
Tak właśnie patrzyła na niego Cleonice. Wyjaśnia to jej uczucia i całkowite oddanie się Ojcu Pio, bez zastrzeżeń – tak jak Maria i Marta z Betanii oddały się Jezusowi. I wyjaśnia życzliwość Ojca Pio w stosunku do tej córki duchowej, która w nim widziała, co wciąż podkreślamy, swoją drogę do Jezusa. W każdej chwili dnia żyła dla niego – w łączności duchowej, a niejednokrotnie bezpośredniej. Zdarzało mi się widzieć Cleonice w takich momentach, gdy musiała podjąć jakąś decyzję – była skupiona, zanurzona w modlitwie, jej oczy były spuszczone, usta poruszały się niemal niedostrzegalnie. Być może właśnie słała swego Anioła Stróża do Ojca Pio z prośbą o pomoc i światło. Miałem mocne przekonanie, że taka łączność duchowa nie była wyjątkowym i niespotykanym doznaniem wśród tych, którzy znali Ojca Pio. On nas sam zachęcał, by posyłać do niego Aniołów Stróżów, gdy poczujemy taką potrzebę i wszyscy tak robiliśmy. Złudzenia fanatyków? Nie, z pewnością nie dla tych, którzy wierzą w rzeczy nadprzyrodzone, w aniołów, w obcowanie świętych, w mistyczne ciało Chrystusa.
Zdarzało się czasami, że Ojciec Pio, gdy był wśród nas, doświadczał nagłego natchnienia i posyłał kogoś, by poszedł przekazać coś Cleonice. Nazywał ją „panią nauczycielką Morcaldi”, w czym dostrzegaliśmy dyskrecję i względy, i co budziło nasz szacunek wobec zażyłości, o której wszyscy wiedzieli. Nikt nigdy nie pozwolił sobie na jakąkolwiek niegrzeczność wobec tej prostej i uczciwej osoby, ponieważ nie było ku temu żadnego powodu. Miała duszę niewinną jak dziecko i tę naturalną niewinność wyczuwało się w jej zachowaniu, w głosie. Podczas rozmów, które dotyczyły zawsze spraw wiary, nigdy się nie wymądrzała ani nie była drobiazgowa – niczym Ojciec Pio. Tym zdobywała szacunek i sympatię także jako nauczycielka w szkole.
Taką ją znałem od zawsze, od niepamiętnych czasów. Ale zachowałem też wspomnienie szczególne, które wiąże się z moją młodością. Pewnego razu poszedłem do niej, do jej małego domku, w którym później zamieszkał fotograf Federico Abresh, nie pamiętam już z jaką sprawą i przez kogo posłany. Przyjęła mnie z uśmiechem, najwyraźniej zadowolona z wiadomości, które jej przekazałem. Powiedziała do mnie kilka bardzo ciepłych słów tym swoim dziecięcym głosem, a potem z nieukrywanym szczęściem pokazała mi figurkę Dzieciątka Jezus, dar od Ojca Pio, która leżała na jednej z szafek. I tym obrazkiem duchowego szczęścia, które kieruje nasze serca, naszą wiarę i nasze życie ku Bożemu Narodzeniu, kończę ten wstęp. Sugeruję w ten sposób, w jakim kluczu należy czytać tę książkę, a szczególnie jej najbardziej delikatne fragmenty.
Gherardo Leone
San Giovanni Rotondo, 16 maja 1996
w dniu św. Małgorzaty z KortonyWprowadzenie
Zanim poznałam Ojca, wyśniłam go. Spojrzał na mnie i powiedział: „Ze mną poznasz franciszkańską poezję, ze mną wejdziesz do rodziny świętych! Kogo się spodziewasz u Matki Bożej Łaskawej? Zostaw ten świat, bądź posłuszna, a będziesz szczęśliwa przez całą wieczność”.
(z pism Cleonice Morcaldi)
Pobożny kapłan, duchowy syn Ojca, przez niego szczególnie ukochany, namówił mnie, bym spisała wspomnienia. Życie moje było tak nędzne i biedne, że nie zasługuje na pamięć. Spiszę wspomnienia, które dotyczą mojego duchowego ojca – Ojca Pio z Pietrelciny – który tak bardzo mnie umiłował w Bogu i tak bardzo cierpiał, abym odrodziła się w Jezusie.
Opowiem o tym, co Pan Bóg i Ojciec uczynili dla mojej duszy, co radził mi podczas spowiedzi. Wspomnę o jego cierpieniach, o jego duchowej sile, o tym, co dane mi było zrozumieć. Opowiem zatem o tym, co widziałam i co słyszałam od niego.
Zważywszy, że – dzięki Bogu – niemal wszyscy przełożeni pozwalali mi ucałować każdego dnia rękę Ojca, miałam okazję zadać mu kilka pytań duchowych i otrzymać od niego odpowiedzi. Wszystko to zapisywałam w pamiętniku. Doświadczałam tej wielkiej łaski aż do dnia poprzedzającego jego odejście do raju.
Niektóre z tych pytań i odpowiedzi przepisuję do tego zeszytu, aby posłużyły duchowemu rozwojowi dusz, które gotowe są skorzystać z nich bardziej niż ja.
Przebywając w obecności Ojca, myślałam tylko o smakowaniu słodyczy jego ducha, o jego Bożej miłości, ujmującym pięknie jego duszy, prześwitującej z jego niebiańskiego oblicza, a mało uwagi zwracałam na jego słowa. Dziś, czytając je na nowo, doceniam je i odkrywam w nich ogromną duchową wartość.
Czytam je na nowo i płaczę, ponieważ widzę w nich prawdziwą duszę wielkiego świętego, widzialnego Pana Jezusa. Płaczę, ponieważ nie wprowadziłam w życie jego nauk, nie odpowiedziałam w pełni na jego umiłowanie i nadzwyczajną czułość matczynej miłości, jaką mnie obdarzył.Urodziłam się w roku, miesiącu i w dniu, gdy Ojciec Pio składał swe śluby zakonne: 22 stycznia 1904 roku. Ojciec mówił mi, że bardzo się nacierpiał, żeby wyrwać mnie z tego świata i ofiarować Panu Jezusowi. Rzeczywiście miałam naturalną awersję i wstręt do wszystkiego, co światowe, ale Szatan dobrze zna swoje rzemiosło, wie, jak wciągnąć w błoto nawet tych, którzy żyją w samotności klauzury i na pustelni. Aby w jego sieci wpadały dusze niewinne i nieostrożne, potrzebuje do pomocy złych ludzi.
Matka wychowywała mnie bardzo surowo. Nie pozwalała mi przesiadywać na progu domu albo na balkonie, ani przyjaźnić się z dziewczętami z sąsiedztwa, ani wychodzić na plac. Przesada, powiedzą dziś ludzie. A przecież nie jeden raz spotkałam diabła w drugim człowieku. Zły wkradał się w łaski nawet przy pomocy szkolnych koleżanek, które poznały go już w każdym calu. A kto, jeśli nie Ojciec, wyciągał mnie z jego łap, pomagał mi i ratował z niebezpieczeństw?
Szatan chciał za wszelką cenę zasiać w moim sercu próżność, upodobanie do płytkich przyjemności, do zła. By tego dokonać, posługiwał się porządnymi ludźmi, krewnymi, przyjaciółmi, przypadkowymi spowiednikami, nauczycielami.
Wychwalam Cię, Panie, i nie przestanę Ci dziękować, że poprzez Ojca Pio wybawiłeś mnie i nie pozwoliłeś wrogom naśmiewać się ze mnie.
Mama, wychowując mnie, była tak ostrożna również dlatego, że pewna wróżbiarka, bardzo pobożna i kochająca Matkę Bożą Bolesną, powiedziała jej: „Troszcz się o to dziecko, bo Pan Bóg ma wobec niego swoje plany”. Słyszałam to, kiedy przechodziłam obok, gdy ta kobieta rozmawiała z mamą przy kuchennym piecu. Udawałam, że nie słyszę. Jednak ona na mnie patrzyła. Miałam wtedy sześć albo siedem lat.
Myślę, że Boży plan był taki: dobry Pan Bóg już wtedy powierzył mnie Ojcu, który powiedział mi kiedyś, że jestem obecna w jego duszy już od dnia jego pierwszej mszy świętej, 10 sierpnia 1910 roku. Za co każdego dnia dziękuję Panu Jezusowi.
Moja mama była bardzo pobożna i dobra. Każdego ranka przyjmowała komunię świętą w kościele Matki Bożej Bolesnej. Miała brata, który umarł na krótko przed odprawieniem mszy. Dlatego znała nieco Pismo Święte i często opowiadała mi najpiękniejsze historie. Słuchałam z uwagą i przyjemnością, wręcz z miłością. Czułam się, jakby mi kto dawał przepyszne ciastko. A moja dusza czuła się tak, jakby ujrzała kawałek nieba. Tym, co mnie najbardziej urzekło, była Boża dobroć do stworzeń. Matczyne opowieści wciąż trwają w mojej pamięci.
W szkole podstawowej ukończyłam wszystkie sześć klas. Z mojej Pierwszej Komunii pamiętam tylko kościół parafialny oraz to, że był słoneczny dzień i nie miałam białej sukienki ani welonu. Przed ołtarzem św. Michała, na kolanach, oparta o klęcznik, odmawiałam dziękczynienie. Nie było żadnego przyjęcia w domu.
Początkowo moja rodzina żyła dostatnio, później popadliśmy w kłopoty materialne, co bardzo martwiło moich rodziców. Mieli dziewięcioro dzieci. Ja byłam przedostatnia. Czterech moich braci zmarło. Ja nie zaznałam już tego czasu dobrobytu, powodzenia i świętego spokoju, a tylko zmartwienia i biedę, która zmusiła mojego tatę do najęcia się za parobka u swego bogatego brata.
Mama bardzo z tego powodu cierpiała, bo wcześniej zawsze żyła w dostatku. Jej ojciec był bardzo bogaty i bogobojny, a jej matka pomagała biednym. Mama cierpiała nie ze swojego powodu, ale ze względu na dzieci. Ja byłam przyzwyczajona do życia w biedzie, więc nie odczuwałam tego tak bardzo. Cierpiałam jednak, gdy słyszałam, jak jęczy po nocach, bo miała wrzody żołądka. Lekarze nie potrafili w żaden sposób jej pomóc.
W szkole byłam lubiana przez nauczycielkę, która wciąż mnie chwaliła, że jestem mądra i uczynna. Na koniec pierwszej klasy dostałam nagrodę: wielki srebrny medal z trójkolorową wstążką. Burmistrz miał mi go wręczyć podczas specjalnej uroczystości, ale Pan Jezus uchronił mnie od próżnej chwały, bo dzień wcześniej obdarował mnie wysoką gorączką – dostałam odrę.
Wieloma drobnymi chorobami posłużył się Pan Jezus, by wybawić mnie od złego.
W wigilię Bożego Narodzenia, gdy miałam pięć lat, wpadłam do dużego koksowego paleniska. Byłam jeszcze mała, połamałam sobie nogi. Przez długi czas musiałam chodzić w specjalnych metalowych szynach, których nie wiadomo czemu bardzo się wstydziłam.
Brat mojego ojca był księdzem. Wołał mnie zawsze do siebie do domu, żebym odmawiała z nim nowennę do Matki Bożej Bolesnej i inne modlitwy. W pokoju miał wielki, przepiękny krucyfiks. Kiedy wychodził do drugiego pokoju, by odmawiać brewiarz, zdejmowałam krzyż ze ściany, udając, że chcę go odkurzyć. Kładłam go na łóżko, podziwiałam, sprawiało mi przyjemność całowanie go z wielką miłością. Jakże chciałam mieć taki sam w domu! Po wielu latach Ojciec pozwolił, żebym miała jeszcze większy krucyfiks niż ten u wujka. Poświęcił mi go w zakrystii, całując wielokrotnie. Odtąd zawsze mi towarzyszył. Pan Jezus wysłuchiwał wszystkich moich dobrych pragnień.
NAUKA W FOGGII
Mimo wielkiej biedy, w jaką popadła moja rodzina po śmierci kochanego tatusia, kontynuowałam naukę w Foggii. Mieszkałam w maleńkim pokoiku przy pewnej biednej rodzinie. Gotowali mi, prawie zawsze był ryż. Rano nie jadłam śniadania. Nigdy nie skosztowałam nawet mleka czy filiżanki kawy. Do szkoły zabierałam tylko kawałek chleba. Wieczorem prawie zawsze jadłam cardo, warzywo, które ma liście kłujące jak oset. Za te grosze, które miałam, nie stać mnie było, żeby sobie kupić choćby kawałek sera. Dziś sama siebie pytam: jak mogłam żyć i uczyć się, tak się odżywiając – jak pustelnik?
W dodatku w tym domu nie było światła. Uczyłam się przy świecach, które przysyłał mi wujek ksiądz. W takich warunkach żyłam aż do czasu, gdy po skończeniu nauki dostałam pracę w szkole podstawowej. Chwała Bogu, że podczas sześciu lat pobytu w Foggii nie miałam ani razu gorączki, ani bólu gardła, nigdy do nikogo się nie skarżyłam, żaden smutek czy zwątpienie nie ciążyły na moim sercu.
Raczej byłam wesoła i pełna dobrych chęci, a kierowało mną gorące pragnienie, by pomóc mojej biednej rodzinie.
W czasie przerw, gdy koleżanki przygotowywały sobie do jedzenia świeże bułki z kiełbasą, odchodziłam na bok, by przeżuwać twardy, postny kawałek chleba. Nie pamiętam, żebym zazdrościła im tych wspaniałych śniadań. Pamiętam natomiast, że wstydziłam się mojej biedy i próbowałam się z nią kryć. Wiem, że to nie było zaletą, że to miłość własna. Ale nie byłam wtedy jeszcze w szkole Ojca.
Bardzo tęskniłam za mamą. Nie wracałam do domu ani na Boże Narodzenie, ani na Wielkanoc. Spotykałam się z rodziną dopiero po zakończeniu roku szkolnego.
Przechodziłam do kolejnych klas bez egzaminów, czym sprawiałam mamie wielką radość. W jednym roku przyznano mi stypendium. Podczas wakacji dla przyjemności zaczynałam przerabiać materiał z następnej klasy. Do czegóż to człowiek jest zdolny, jeśli tylko „bardzo chce”! Zarówno w dobrym, jak i w złym.
Komu zawdzięczam to wszystko, każdą pomoc i wsparcie? Czyż nie Panu Bogu, ze względu na nieustanne prośby Ojca, którego modlitwom poleciła mnie mama? Biedna mamusia nie miała innego ratunku na tej ziemi. Spowiadała się u Ojca, a ten podnosił ją na duchu i mówił o Bożej Opatrzności.
Często mi opowiadała, jak pewnego dnia nie dawała już rady, tak była przybita zmartwieniami i chorobą. Poszła do klasztoru z nadzieją na słowo pocieszenia. Ale było tylu ludzi przed nią na korytarzu. Zaczynała już tracić nadzieję, że jej się uda, i miała wracać do domu, gdy zobaczyła Ojca w drzwiach od klauzury. Ludzie pobiegli do niego. On zaś wyciągnął rękę w stronę mojej mamy i powiedział: „Ej, Ty! Chodź tutaj!”. Wszyscy się odwrócili, by zobaczyć, kto jest tym szczęściarzem, i ją przepuścili. Gdy Ojciec pobłogosławił wszystkich, moja matka poszła za nim. On usiadł w zakrystii i powiedział: „No i? Czego chcesz?”. Długo z nią rozmawiał. Wróciła do domu wzmocniona i przepełniona radością.
PIERWSZY LIST DO OJCA
W ostatnim roku szkoły, gdy miałam dostać dyplom ukończenia, byłam przybita zmartwieniami i pełna zwątpienia. Trochę dlatego, że martwiłam się, czy będę mieć dobre oceny, co da mi szansę na pracę. A trochę dlatego, że – jak to mówią – najciężej jest ściągnąć skórę z ogona, co znaczy, że najtrudniejszy jest koniec. I wreszcie dlatego, że weszły nowe przepisy i żeby zdać egzamin, trzeba było dostać przynajmniej siódemkę .
Dla mnie najtrudniejszym sprawdzianem była pisemna pedagogika. Wcześniej za pracę, którą pisałam w domu przy pomocy nauczycielki, dostałam zaledwie szóstkę. Czego mogłam się spodziewać, pisząc samodzielnie pracę w szkole?
Nie tracąc czasu, poprosiłam listownie o pomoc Ojca. To był pierwszy list, jaki do niego napisałam. Jakież było moje zaskoczenie i radość, gdy dostałam odpowiedź na karteczce. W tle odbiła się nawet maleńka plamka krwi. Napisał tak:
„Duszyczko drogiego Pana Boga! Nie bój się! Ucz się z miłością, a w swoim czasie otrzymasz właściwą zapłatę. Z nauczycielami spotkamy się – ja i Pan Bóg. Błogosławię Cię tak bardzo serdecznie, jak bardzo potrzebuję i pragnę, abyś była święta.
o. Pio, kap.”.
Cały dzień to sobie powtarzałam: „Święty do mnie napisał! Czego jeszcze chcieć? Jeśli on sam spotka się z nauczycielami, to nie widzę lepszej protekcji”.
Nabrałam odwagi i powiedziałam sama do siebie: „Zrób wszystko, co możesz, i bądź pewna, że resztą zajmie się drogi Ojciec razem z Panem Jezusem. Czy może być na tym świecie pewniejsza i większa pomoc?”.
Trzeba by spisać wiele tomów, by opowiedzieć wszystko, co zrobił dla mnie Ojciec, jak radził sobie z wszystkimi nauczycielami w cudowny sposób (nie przesadzam). Cudowny? Tak, to były cuda i to z tych największych. Wspomniałam tylko o pedagogice, która była moją męką, moim zmartwieniem, przedmiotem najtrudniejszym.
Po kilku miesiącach zarówno pani profesor, jak i pan dyrektor, gratulowali mi, publicznie i prywatnie, że zrobiłam taki postęp w tak krótkim czasie z języka włoskiego i z pedagogiki. Zdobyłam średnią osiem, a pani profesor powiedziała nawet, że zasługuję na więcej, ale że nie ma w zwyczaju dawać lepszych ocen z tych przedmiotów.
Według niej ten postęp uzyskałam dzięki nieustannemu czytaniu książek z pedagogiki. A ja przypisywałam to świeżemu strumieniowi myśli, jaki wzbudził w mojej głowie Ojciec. On mi dyktował, ja pisałam. Do tego stopnia, że gdy w domu czytałam brudnopis mojego wypracowania, które napisałam w szkole, sama się dziwiłam: „Czy to naprawdę moje słowa?”. Szkoda, że z braku czasu nie mogę opisać, jak było z pozostałymi przedmiotami.
Byłam obiektem pochwał ze strony wszystkich profesorów, byłam przedmiotem uwielbienia kolegów ze szkoły. Wcześniej nikt nie zwracał na mnie uwagi, potem otaczano mnie względami i troską. Częstowano mnie czekoladą i słodyczami.
Mój dyplom był przepiękny. Najlepsze oceny ze wszystkich przedmiotów. Napisano o mnie nawet w lokalnej gazecie. Tylko Ojciec Pio mógł tego dokonać! Tylko jego zraniona dłoń była w stanie dotknąć umysłów i serc ludzkich, i dokonywać takich cudów!
Pewnego dnia przysłał mi obrazek Najświętszego Serca Pana Jezusa, na odwrocie którego napisał: „Pamiętaj, On jest Wszechmogący… Ale Jego wszechmoc jest pokorną służebnicą Miłości”. Zrozumiałam, że wszystkie przymioty Boga są na służbie Jego Miłości. Potężne wsparcie, jakiego Pan Bóg udzielił mi w tym ostatnim roku za pośrednictwem Ojca, było cudowne. Nazywałam je „żartem Jego przemożnej Miłości”. Na swoim przykładzie mogę powiedzieć, że Pan Bóg ma upodobanie w podnoszeniu i wywyższaniu najmniejszych i najbiedniejszych.
Siedziałam w kąciku auli, skulona, z pustym żołądkiem, w nie za bardzo odpowiednim ubraniu, w grubych pończochach, które moja biedna mama sama zrobiła, w zniszczonych butach, cicha i schowana, żeby nikt mnie nie zauważył i nie odkrył mojej biedy. Ale gdy Pan Jezus raczył położyć na mojej głowie swoją dłoń, wyszłam z kąta i pokazałam wszystkim, co On może dać tym, którzy w Nim pokładają nadzieję.
Jakże wielka była radość mojej mamy, gdy do domu wróciła córka, o której nawet pisano w gazecie. Cieszyła się, że ma takie mądre dziecko. Opowiedziała o mnie wszystkim swoim przyjaciółkom, a one przychodziły mnie przywitać. Rodzina i przyjaciele gratulowali jej takiej córki. Można było wpaść w pychę. Ale przecież nie mnie należały się te pochwały. Wszystko uczynił ten, który chciał mnie dla siebie.
Poszłam do Ojca, by mu podziękować. Odparł: „Podziękujmy Panu Jezusowi!”. A potem do mnie powiedział: „Taka młoda i taka malutka chcesz zostać nauczycielką? Wezmą Cię za jedną z uczennic”.
Roześmiałam się i poprosiłam go, by się modlił, żeby mnie szybko przyjęli do pracy, bo będę mogła w ten sposób pomóc mojej biednej rodzinie. Obiecał mi to.
OJCIEC PIO POWIEDZIAŁ: CHODŹ!
W domu była tylko mama. Siostry wyszły już za mąż. Do moich codziennych zajęć należało pomaganie mamie w pracach domowych i czytanie religijnych książek. Każdego dnia przystępowałam do komunii świętej, ale nie chodziłam do klasztoru. Nie pamiętam z jakiego powodu. Może nie nadszedł jeszcze Boży czas? Nie wiem.
W wigilię Bożego Narodzenia poszłam tam z kilkoma koleżankami, by zobaczyć szopkę i zostać na mszy o północy. Kościół był wypełniony ludźmi. Stałam przed pięknie wykonaną przez zakonników szopką. W pewnej chwili czuję, że ktoś chwyta mnie za ramię i wyciąga z tłumu. Odwracam się. To Ojciec Pio. Litości! Czego on chce? Idę za nim. Mówi do mnie: „Chodź!”. Prowadzi mnie do pokoju gościnnego, gdzie była jakaś starsza pani. Ojciec mówił mi o Dzieciątku Jezus i zachęcał, bym Je pokochała. Słuchałam go, a na moją duszę zstąpiła nadprzyrodzona radość, a w serce wlała się niebiańska miłość – bardzo przyjemne uczucie. Potem odszedł, a ja wróciłam do kościoła, przed żłóbek. Koleżanki nawet nie zauważyły mojej nieobecności. Bardzo mnie to zdziwiło. To było naprawdę dziwne. Skąd Ojciec wiedział, że jestem przed żłóbkiem? Rozkoszowałam się w ciszy tą niezwykłą radością, pociechą niebiańską, jakiej nigdy wcześniej w życiu nie doświadczyłam. Przecież niczym sobie na to nie zasłużyłam.
Czytałam w pobożnych książkach o radości świętych dusz, ale nigdy czegoś takiego nie doświadczyłam, ani nawet nie pragnęłam, uważając, że to tylko słowa, puste wyrażenia, wytwór fantazji. Mój Boże! Czym jest to uczucie, które rozlało się w moim sercu? Jakież to przyjemne! Nigdy nie chciałabym tego stracić. Kto by dalej oglądał żłóbek? Wszystko straciło znaczenie.
W czasie mszy skupiałam się na tym, co powiedział mi Ojciec. Potem wróciłam do domu. Koleżanki rozmawiały o różnych rzeczach. Moja głowa zajęta była jednak czymś innym. Gdy odkryje się rąbek nieba, ziemia znika.
Koleżanki, widząc, że jestem zajęta własnymi myślami, sądziły, że źle się czuję albo jestem śpiąca. A w mojej głowie bez ustanku pojawiała się jedna uporczywa myśl: „Skąd Ojciec Pio wiedział, że jestem przed żłóbkiem? I jak to zrobił, że inni go nie widzieli? Wystarczy, że ktoś krzyknie: Ojciec Pio przyszedł! Albo: Ojciec Pio jest w oknie! – a już wszyscy lecą do niego, jak ptaki, a tu? Przyszedł do szopki, gdzie było tyle ludzi i nikt go nie widział? Mój Boże, kim jest ten Ojciec Pio?”. Tak rozmyślając, z całkowicie odmienionym sercem, doszłam do domu. Byłam zmęczona, położyłam się do łóżka, ale nie mogłam zasnąć.
STUDIUM PISMA ŚWIĘTEGO
Treść dostępna w pełnej wersji.
NA ROZMOWIE Z JEZUSEM
Treść dostępna w pełnej wersji.
------------------------------------------------------------------------
We włoskich szkołach średnich obowiązywał wówczas przepis, według którego egzamin końcowy z przedmiotu mógł zostać zaliczony, jeśli uczeń otrzymał przynajmniej ocenę 7/10.