Mora - ebook
Mora - ebook
KOMISARZ KACZMAREK POWRACA, BY STANĄĆ OKO W OKO Z PRZESZŁOŚCIĄ
Poznań, rok 1934. W tajemniczych okolicznościach ginie dawny towarzysz broni Zbigniewa Kaczmarka. Komisarz nie wie, że to dopiero początek serii brutalnych zbrodni. W mieście grasuje bezwzględny morderca, który wyzywa Kaczmarka na niebezpieczny pojedynek. Stawka będzie bardzo wysoka – celem padają osoby z dawnego otoczenia komisarza. Czy coś zagrozi także jemu?
Śledztwo przeradza się w wyścig z czasem, w którym Kaczmarkowi sekunduje aspirantka z Warszawy. Co oznaczają tajemnicze broszki, które morderca podrzuca swoim ofiarom? Czy to możliwe, że za zabójstwami stoi kobieta? Policjantka Barbara Przysługa zmierzy się z najważniejszą zagadką w swojej dotychczasowej karierze. Czy podoła? Czy razem z komisarzem Kaczmarkiem znajdzie mordercę, zanim ten zdąży zrealizować swój plan?
Powyższy opis pochodzi od wydawcy.
Kategoria: | Kryminał |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-240-8781-5 |
Rozmiar pliku: | 1,6 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
_Kiedy bierze cię złość,_
_A na duszy ci smutno i źle,_
_Kiedyś chmurny i zły,_
_Kiedy w oczach masz łzy,_
_Jedno tylko rozwieje troski twe._
_Kochane baby, ach te baby!_
_Człek by je łyżkami jadł._
_Tęgi chłop, co swą ręką łamie sztaby_
_Względem baby_
_Jak to dziecko_
_Całkiem słaby._
_Ach te baby!_
_Czym by bez nich był ten świat?_
_Co tu łgać, co tu kryć,_
_Spróbuj bez baby żyć,_
_Gdy ci uda się taka sztuka, toś jest chwat!_
Eugeniusz Bodo, _Baby, ach te baby_
(fragment piosenki z filmu _Zabawka_ z grudnia 1933)PROLOG
_Kwiecień 1934 roku_
_Nikt chyba nie odważy się dziś zawyrokować, jak zakończy się batalja w Poznaniu. Niemcy jadą do Poznania optymistycznie, ale też bardzo poważnie nastrojeni. W Budapeszcie powiedział wódz niemieckiego boksu Rüdiger do swojej drużyny: „Nie rozczarujcie naszego wodza Adolfa Hitlera, któremu sport bokserski tyle zawdzięcza! Chcemy zwyciężyć nie tylko dla nas samych, ale jako przedstawiciele całego narodu niemieckiego!”._
Zmagający się z nadwagą jegomość pod czterdziestkę, o imponujących, choć staromodnych bakach, oderwał się od lektury „Przeglądu Sportowego”, złożył gazetę w pół i rzucił na blat stolika. Pospiesznie dopił kawę, podrapał się po wydatnym czerwonym policzku, po czym wstał i rozejrzał się po dworcowej kawiarni. Kilka sekund wcześniej wyłowił z gwaru niemieckie słowa dobiegające zza okna i zrozumiał, że czas na niego. Uregulował rachunek za małą czarną, zapiął ledwie dwa guziki prochowca, nałożył na lekko łysiejącą głowę szarą fedorę i żwawym krokiem skierował się ku wyjściu na peron. Zastrzyk kofeiny przyspieszył mu puls i poprawił nastrój. Cieszył się, że pociąg z Berlina przyjechał – a jakże – punktualnie.
Dzień był duszny i parny. Nisko wiszące chmury przesłaniały słońce, dzięki czemu komisarz Zbigniew Kaczmarek nie musiał mrużyć oczu, gdy wychodził z półmroku dworcowej hali. Przed sobą na długim cyplu peronu widział wszystko i wszystkich jak na dłoni. Szczególnie dobrze kilkunastu świetnie zbudowanych, masywnych mężczyzn, ubranych w eleganckie marynarki, prochowce i kapelusze. Wyraźnie wyróżniali się na tle pozostałych pasażerów. Stali w grupie z walizkami w dłoniach i rozglądali się wokół, jakby przyjechali do Poznania pierwszy raz.
Kaczmarek wiedział, że wielu z nich już tu było. Przynajmniej raz, trzy lata wcześniej. Wtedy też przyjechali na mecz, który przegrali. Bokserzy reprezentacji Polski okazali się mało gościnni. W hali targów sprawili widzom niemałą niespodziankę, bijąc utytułowanych przeciwników 10 : 6.
Komisarz nie przyszedł jednak na dworzec, by powitać pięściarzy III Rzeszy. Nie zrobił tego również z miłości do sportu, choć zawsze miał nielichy ubaw, gdy Polacy wygrywali z Niemcami, bez względu na konkurencję. Pofatygował się tam bynajmniej nie służbowo, ale czysto prywatnie. W pamięci miał bowiem widok bladego jak kreda nieprzytomnego mężczyzny, leżącego ze szczelnie obandażowaną głową w sali szpitala miejskiego przy Szkolnej. Człowieka, który cudem tylko umknął śmierci, zaatakowany przez nieznanego sprawcę w jednej z miejskich bram. Borowczak, podwładny komisarza, śledził tamtego dnia mężczyznę, który był trenerem niemieckiej reprezentacji bokserskiej. I choć Kaczmarek nie miał na to żadnego dowodu, był więcej niż pewny, że to właśnie niemiecki eksbokser o mały włos nie wyprawił jego człowieka na ten lepszy ze światów.
Komisarz zatrzymał się między budynkiem dworca i niemiecką ekipą, nie dbając o to, że zwraca na siebie uwagę sportowców. Podparł się rękoma pod boki i taksował grupę bokserów czujnym spojrzeniem, szukając wśród nich człowieka, którego znał tylko z prasowych zdjęć.
Erich Rüdiger nie dał się długo szukać. Stał pośrodku ekipy, najstarszy z całego grona, w gustownie skrojonej marynarce z partyjną swastyką w klapie. Bystre spojrzenie i nieco wysunięta dolna szczęka nadawały jego twarzy niepokojący wyraz. Przygładzał dłonią posiwiałe skronie i głośno objaśniał coś swoim podwładnym.
_– …zum Hotel, dann Mittagessen, Training und Freizeit_¹_. _– Do uszu polskiego śledczego doleciał gardłowy głos trenera.
Nie zamierzał go zatrzymywać. Na pewno nie teraz. Nie miał przecież nawet cienia dowodu, że szwab maczał palce w ataku na Borowczaka. Chciał go tylko zobaczyć. Wreszcie zobaczyć. Wtedy, w lipcu 1931 roku, nie miał takiej szansy. Po przegranym meczu niemiecka reprezentacja zwinęła się szybko z hotelu i nie zdążył go przesłuchać. Nie miał nawet okazji, by spojrzeć mu prosto w oczy…
Usłyszał przymilne trajkotanie prezesa Polskiego Związku Bokserskiego skierowane do Niemców. Gospodarz uśmiechał się urzędowo, witając ekipę gości i wskazując ręką w stronę autobusu podstawionego przed wejściem do gmachu dworca. Wszystkim w Polsce trudno było przełknąć, że niedawno Niemcy stały się oficjalnie państwem zaprzyjaźnionym. Podpisany raptem kwartał wcześniej zaskakujący pakt o nieagresji nie tylko w Poznaniu stał Polakom ością w gardle. Teraz trzeba było udawać, że umowa to nie fikcja. I starać się, by za zapisami umowy poszły czyny.
Jeśli nasi bokserzy znowu obiją im gęby, nie mam nic przeciwko – uznał Kaczmarek, wpatrując się intensywnie w twarz Rüdigera.
Chciał przyciągnąć jego wzrok. Sprawić, by Niemiec poczuł jakąś niepewność. Może dyskomfort, a może nawet lęk…
Zwaliste sylwetki niemieckich pięściarzy przesuwały się obok Kaczmarka, rzucając mu zaaferowane spojrzenia. Komisarz rozpoznał wśród gości samego mistrza Ziglarskiego. Zignorował jednak wszystkich, czekał bowiem tylko na trenera. Ten ukazał się w końcu przed Kaczmarkiem, niosąc walizkę.
Komisarz zobaczył grubo ciosaną, szeroką twarz. Jej właściciel rzucił spod srebrnych brwi harde, wyzywające spojrzenie. Zupełnie jakby rozumiał, kim jest ten gruby mężczyzna w płaszczu wpijający się w niego natarczywym wzrokiem.
Kaczmarek wytrzymał spojrzenie Niemca.
Kiedy Rüdiger go minął, Polak mruknął pod nosem nieparlamentarną uwagę. Bokserski trener raczej jej nie dosłyszał, bo nie zwolnił kroku.
_Guten Morgen, Herr Rüdiger_²_ –_ pomyślał komisarz. A więc czeka nas dogrywka_…_
¹ …_zum Hotel_ (niem.) – do hotelu, potem obiad, trening i czas wolny.
² _Guten Morgen_… (niem.) – Dzień dobry, panie Rüdiger.Co robią „Niemcy pokojowe”
_Londyński „Sunday Chronicle” z dnia 16 bm. oblicza stan zbrojeń niemieckich. „Gdyby wojna ogłoszona została jutro, Niemcy byłyby w stanie wystawić niezwłocznie armję liczącą trzy miljony wyćwiczonego żołnierza”. Dzieje się to w ten sposób, że dozwoloną przez traktat wersalski stutysięczną Reichswehrę traktują Niemcy jako oddział rekrutacyjny dla oficerów i podoficerów. Dzieje się to tak skutecznie, że w razie wojny Reichswehra stałaby się kadrą zdolną do przyjęcia trzech miljonów żołnierzy, których wyćwiczono czy to w organizacjach paramilitarnych, w obozach pracy dobrowolnej, czy też w oddziałach policyjnych. Co do lotnictwa, dziennik angielski wykazuje, że Niemcy posiadają rezerwę, liczącą 3.000 pilotów wyćwiczonych w lotnictwie cywilnem._ _Nadto Niemcy już dziś rozporządzają dla celów wojskowych 1.500 samolotów, które niczem nie różnią się od samolotów bombardowych._
„Kurier Poznański”, 26 kwietnia 1934
Poznań, śródmieście, czwartek, 26 kwietnia 1934 roku, około siedemnastej
Trzeba zadzwonić po komisarza Kaczmarka – uznał posterunkowy Maczek, pochylając się nad szczupłym ciałem nieboszczyka.
Wiedział, że czołowy śledczy z Prezydium Policji to najlepszy adres. Kiedyś zetknął się z nim przy sprawie zmarłej w podejrzanych okolicznościach kobiety i od tamtej pory wiedział, jak postępować w przypadku znalezienia zwłok. W uszach ciągle brzęczało mu ostre: „Niczego nie ruszać!”, rzucone przez komisarza, gdy chciał schylić się po niepozornie wyglądającą chustkę. Teraz również przezornie niczego nie tknął, choć przecież byłoby za co chwycić.
Denat ubrany był w wiosenny płaszcz. Leżał na schodach w nienaturalnie wygiętej pozie, jakby skręcając się z bólu w ostatnim, śmiertelnym odruchu. Prawa dłoń zmarłego powędrowała w okolice brzucha, by zastygnąć nieco powyżej paska od spodni. Lewa najwyraźniej próbowała uchronić korpus przed bolesnym upadkiem, ale nie zdołała. Nieboszczyk leżał bowiem twarzą do drewnianych stopni wiodących na piętra kamienicy. Z rozbitego nosa zmarłego jeszcze niedawno sączyła się krew, która teraz tworzyła zaschniętą rdzawą kałużę.
Atak serca to raczej nie był – pomyślał Maczek, podnosząc się znad ciała. Gdyby to był zawał, nieboszczyk zapewne chwyciłby się za pierś.
– To sierżant Dymecki – odezwała się lokatorka z parteru, tęga kobieta w skąpej spódnicy odsłaniającej pulchne uda.
To ona z pomocą syna wezwała Maczka do kamienicy przy Mielżyńskiego. Teraz stała oparta o ścianę i przyglądała się zwłokom z odrazą na twarzy.
– Dymecki? – zdziwił się Maczek.
Nazwisko nieboszczyka wydało mu się dziwnie znajome.
– No tak, panie kochany! Jędrzej Dymecki! Sierżant, jeszcze z powstania…
Posterunkowy przypomniał sobie nagle obrazek z ubiegłorocznych obchodów rocznicy powstania zorganizowanych na Starym Rynku. To Dymecki szedł wtedy na czele delegacji Związku Byłych Powstańców. Niósł wieniec z gałęzi świerku przyozdobiony biało-czerwoną szarfą.
Świeże wspomnienie uświadomiło Maczkowi, że tragicznie zmarły to nie byle kto. I że tym bardziej należało jak najszybciej przywołać na miejsce zawodowca z wydziału śledczego.
– Pucek! – krzyknął w stronę czającego się w ciemnej bramie kolegi.
– A co tam?
– Chodź no tu, byle prędko!
– Kiedy ja trupów nie lubię.
– Ady³tam, nie pierdol! – oburzył się Maczek. – Przypilnuj, żeby nikt tu nad denatem nie chodził ani niczego nie ruszał. A ja lecę do komendy po kryminalnych. Na moje oko coś tu śmierdzi.
– Chyba kocie siki – mruknął niezadowolony Pucek, zajmując stanowisko u podstawy schodów, raptem dwa kroki od ciała.
– A ja? – odezwała się kobieta.
– Co „ja”? – zdenerwował się Maczek.
– Potrzebna jeszcze jestem? Bo kapustę gotuję, jeszcze mi z kotła wykipi.
– A idź pani do tej swojej kapuchy! – Posterunkowy machnął ręką. – Ale musisz być pani gotowa, że policja jeszcze do was zapuka!
– A po co niby? – zaniepokoiła się baba. – Czy ja temu winna, co tu się stało?
Posterunkowy uśmiechnął się pobłażliwie. Lubił te nieliczne chwile w swoim zawodzie, kiedy ktoś okazywał się znacznie mniej rozgarnięty niż on. Mógł wtedy pokazać, że nie wypadł sroce spod ogona.
– Winna czy niewinna to się dopiero okaże – rzekł, strasząc kobiecinę poważną miną. – Ale rozpytanie nastąpić musi. Rozpytanie zwyczajna rzecz. Bać się nie ma czego.
– A on? – Wskazała ruchem głowy na martwego Dymeckiego. – Ciągle tak leżeć będzie?
– Jemu nic już nie zaszkodzi. A on też dla nikogo niegroźny. Nie wstanie i straszyć nie będzie. Zresztą pilnowany jest. – Posterunkowy wyszczerzył zęby, najwyraźniej ubawiony swoim dowcipem.
– A kto go tam wie – powiedziała kobieta, ciężko wzdychając.
Chowając się za odrapanymi drzwiami swojego mieszkania, przeżegnała się jednak nabożnie – na wszelki wypadek.
Poznań, ulica Półwiejska 5, pół godziny później
Efektowny neon ekskluzywnej restauracji Palmarium błyszczał na tle granatowiejącego nieba. Zwracał uwagę licznych przechodniów ciągnących ulicą pełną sklepowych witryn w kierunku Wildy. Ruch o tej porze był największy, więc przed wejściem do lokalu pojawił się zwracający uwagę osobnik w liberii. Osobliwy, bo potężnej budowy i wzrostu, a do tego czarnoskóry i z fantazyjną fajką w zębach. Nie palił w niej wprawdzie tytoniu, ale z wyraźnym upodobaniem cmokał ją w ustach, poprawiając raz po raz dłonią jej ułożenie. Gapie pokazywali go sobie rękoma bez skrępowania, ale on zupełnie na to nie zważał. Przyzwyczaił się już wcześniej, w Warszawie. To, że ciągle wzbudzał sensację, było dla niego tak samo oczywiste, jak słońce na niebie. A że niegdyś służył w Wojsku Polskim? Tego żaden z gapiów nie musiał wiedzieć.
Sam Sandi, przez znajomych zwany Józefem, rozejrzał się uważnie wokół starym przyzwyczajeniem wyniesionym z ringu, wypatrując ewentualnych problemów. W Palmarium był przede wszystkim wykidajłą, odpowiedzialnym za spokój zarówno w środku, jak i na zewnątrz. Gdy ktoś wypił zbyt dużo i stawał się kłopotliwy, żelazne dłonie Sama chwytały delikwenta pod pachy i mężczyzna bez trudu wynosił źródło problemów na bruk ulicy. A jeśli spokój zakłócał ktoś przed lokalem, szybkie ruchy ramion i pięści bramkarza z miejsca przywracały okolicy tak pożądaną ciszę.
Łucja ze strachem w błękitnych oczach wielokrotnie prosiła męża, by nie nadużywał siły. Bała się, że jej Sam, w końcu już nie młodzik, podpadnie jakimś gangsterom i źle skończy. A ich córka straci ojca. Sandi przywracał jednak naturalny porządek świata w lokalu i poza nim z taką gracją, że dotąd nie nabawił się wrogów. Mało tego! Szybko się okazało, że stał się magnesem, wabikiem, przyciągającym do Palmarium zaintrygowanych gości. Rychło w Poznaniu stało się głośno o jego umiejętności wróżenia z kart, zwłaszcza w sprawach natury intymnej. Do lokalu ciągnęły coraz chętniej damy wszelkiego autoramentu albo lekko podchmieleni kawalerowie – a wszystko po to, by tajemniczy Sandi, wróż niewiadomego zresztą pochodzenia, wyczytał im z kart powodzenie lub rychły koniec najnowszych związków. Właściciele restauracji błyskawicznie zwąchali okazję i wygospodarowali dla wróżbity w liberii całkiem gustowny, obity purpurowym atłasem kącik z sofą. To tam udzielał zainteresowanym informacji na temat przyszłości, dorabiając sobie przy okazji do pensji. A kiedy raz, drugi czy trzeci wróżba Sandiego się sprawdziła, w miasto poszła fama: „Murzyn zna losy każdego!”, napędzając lokalowi nowej klienteli.
Tego wieczoru bystre spojrzenie Sama nie odnalazło w najbliższym otoczeniu nikogo, kto mógłby sprawić jemu – lub Palmarium – jakiekolwiek problemy. Rozluźnił się więc, uśmiechnął półgębkiem i sięgnął do kieszeni spodni po tytkę z tytoniem. Oszałamiający zapach holenderskiej wanilii uderzył mu w nozdrza, gdy upychał go w szerokiej główce taniej fajki z wiśni. Wyciągnął zapałki i wzniecił aromatyczny żar. Kiedy puszczał ku wieczornemu niebu pierwszy obłok dymu, poczuł po raz kolejny, że życie jest jednak piękne.
Ustawieni wokół gapie zrobili wielkie oczy. Czarny palący fajkę! Jak świat światem na Półwiejskiej tego jeszcze nie widzieli!
Poznań, kamienica przy Mielżyńskiego, za kwadrans osiemnasta
– Który go ruszał?! No, który?!
Głos śledczego zwiastował jego złość, a już na pewno irytację. Ostry ton sparaliżował Pucka, ale nie posterunkowego Maczka.
– Nikt, panie komisarzu.
– Jak to nikt?! Przecież widzę, że ktoś majstrował przy jego kieszeni.
– Nic podobnego, jak Boga kocham!
– Ja tam nie wiem, jak ty Boga kochasz, Maczek! – żachnął się Kaczmarek, obrzucając funkcjonariuszy spojrzeniem, pod którym ugięły się im nogi. – Mniejsza z tym! Chodź tu i przyjrzyj się uważnie paltu denata. Widzisz…? No właśnie: co widzisz, orle Temidy?
Czerwona z wysiłku twarz posterunkowego zbliżyła się do leżącego na schodach denata, by chwilę później całkiem spurpurowieć – tym razem ze wstydu. Nie trzeba było sokolego wzroku, by dostrzec, że prawa kieszeń płaszcza nieboszczyka wyglądała jak wypruta portmonetka. Pomarszczony materiał podszewki wypchnięty na zewnątrz niewątpliwie dawał do myślenia. Posterunkowy Maczek sklął się w duchu za to, że nie zwrócił na ten szczegół uwagi. Najwidoczniej sam trup zaabsorbował go na tyle, że umknęły mu inne rzeczy.
– No, co tam widzisz, mój śledczy psie? – Natarczywy głos Kaczmarka dopominał się świadectwa osobistej klęski posterunkowego.
– Melduję, że ktoś gmerał przy palcie denata, panie komisarzu. – Maczek postarał się, by jego wypowiedź nie straciła rezonu.
– Bystrzak! – mruknął Kaczmarek.
– Ale to nie ja! Ani nie Pucek – pospieszył z zapewnieniem posterunkowy.
– Jak nie wy, to kto?!
– Melduję posłusznie, że… nie mam pojęcia.
– Nie tylko bystry, ale i szczery – warknął komisarz. – Stary Marciniak wezwany?
– Tak jest!
– Kiedy po niego dzwoniliście?
– Będzie z pół godziny…
– Powinien już być, stary pryk.
Jakby na żądanie za plecami komisarza i jego ekipy dały się słyszeć powolne kroki wiekowego człowieka. Wojciech Marciniak, siwy lekarz sądowy współpracujący z policją, ciągnął zdyszany podeszwy po bruku.
– No, co tam nowego, Biniu? – zagadnął komisarza, nim jeszcze doszedł do schodów i zobaczył leżące na stopniach zwłoki.
– Kolega nieboszczyk wygląda, jakby coś mu nie posłużyło – odpowiedział Kaczmarek, odwracając się w stronę medyka.
Szara, przypominająca mumię twarz sześćdziesięciopięcioletniego Marciniaka wyglądała na zaciekawioną.
– Co ty opowiadasz, szczunie⁴? – Spojrzał nie bez trudu przez ramię wyższego od siebie Kaczmarka. – Rzeczywiście, sprawia wrażenie nieco pogiętego. Struł się czy jak?
– Ty to masz oko, Wojtuś. – Kaczmarek pozwolił sobie na chwilę poufałości. – Zdaje się, że przyczynę śmierci uda się ustalić stosunkowo szybko.
– To się dopiero okaże, Zbigniewie. – Doktor nagle spoważniał, a rysy jego twarzy się ściągnęły. – Zobaczmy, co tu mamy… A może raczej kogo…
Doktor przyklęknął na jednym z pierwszych stopni, by następnie pochylić się nieznacznie nad denatem. Kaczmarek obserwował jego pracę z satysfakcją. Marciniak był weteranem w poznańskiej policji kryminalnej i cieszył się powszechnym uznaniem. Wykształcony i wdrożony do pracy jeszcze „za Niemca”, słynął z precyzyjnych opinii, na których komisarz i inni śledczy wielokrotnie budowali swoje śledztwa. I choć był dwukrotnie starszy od Kaczmarka, ich relacje przypominały raczej stosunek dwóch przyjaciół niż ojca i syna.
– Musiał bardzo cierpieć – odezwał się medyk. – Pozycja ciała, ten ostatni ruch ręką w kierunku podbrzusza… Cóż, trzeba wołać ambulans. Nie będę o niczym wyrokował bez sekcji i badań chemicznych.
– Otrucie? – zagadnął go komisarz.
Był zaintrygowany, bo z tą akurat formą uśmiercenia w ciągu kilkunastoletniej praktyki jeszcze się nie zetknął.
– Możliwe, Zbyszku. Bardzo możliwe – zgodził się z nim stary Marciniak, ale na jego twarzy ciągle gościł urzędowy sceptycyzm. – Wszystko będę niebawem wiedział.
– Czyli?
– Czyli najdalej jutro do południa, mój ty narwańcu. – Nie odmówił sobie okazji, by przygadać komisarzowi.
Kaczmarek nie przejął się docinkiem. Wzruszył tylko ramionami i gestem dłoni przywołał niskiego aspiranta, Grzegorza Aniołę, technika z Prezydium Policji.
– Zróbcie zdjęcia! Jak najwięcej zdjęć! – nakazał.
Chwilę później ciszę klatki schodowej rozdarły trzaski flesza. Anioła krążył wokół nieboszczyka, nie szczędząc mu fotograficznych portretów. Kaczmarek, Marciniak i reszta ekipy śledczej przyglądali się tej procedurze w milczeniu, wodząc wzrokiem po zakamarkach schodów. Kiedy w końcu technik zakończył swoje zadanie i skinieniem głowy dał znak komisarzowi, że może wrócić do swoich obowiązków, Kaczmarek gestem dłoni przywołał posterunkowych Maczka i Pucka.
– A teraz go odwrócimy – rozkazał.
Mundurowi posłusznie podeszli do wykręconego ciała. Na komendę komisarza chwycili je pod ramiona i delikatnie przełożyli na plecy.
Członkowie ekipy zobaczyli wytrzeszczone w śmiertelnym przerażeniu oczy denata. I grymas bólu, zastygły na jego twarzy. Siwy wąs zmarłego i jego wysokie czoło uświadomiły nagle Kaczmarkowi, że osoba denata nie jest mu obca.
– To Dymecki… – mruknął sam do siebie, na tyle jednak głośno, by wywołać reakcję Maczka.
– Tak jest, panie komisarzu! – ożywił się posterunkowy. – To jest właśnie sierżant Dymecki. Potwierdziła to jego sąsiadka, gdy się tu zjawiliśmy.
Komisarz zmierzył Maczka krytycznym wzrokiem.
– Wiesz takie rzeczy i nic mi nie mówisz? Gdzie ciebie szkolili, skończona gelejzo⁵?
Posterunkowy spiekł raka niczym młodziutka panienka zapytana o nieobyczajne sprawy.
Kaczmarek cmoknął z niesmakiem i zwrócił się do Anioły.
– Załatw transport zwłok do laboratorium – rozkazał.
– Tak jest! – Podwładny stuknął obcasami i natychmiast wybiegł na ulicę.
– Pilnujcie ciała – rzucił komisarz w stronę ekipy i ruszył w stronę drzwi najbliższego mieszkania. To, że znał ofiarę, mocno go poruszyło. Nie dał jednak tego po sobie poznać.
Jędrzej Dymecki… Przed oczami Kaczmarka przewinął się barwny film z powstania. Mój Boże, ile to już lat od tamtego grudnia? Szesnaście! Jak ten czas leci… Ale dla Jędrzeja już się zatrzymał. A przecież sierżant Dymecki był niegdyś nie do powstrzymania. Choćby wtedy, gdy razem zdobywali Ławicę.
Poznań, nieopodal, hotel Monopol przy placu Gwarnym, w tym samym czasie
Przez firanę w małe oczka obserwował tramwaj linii 10, który z trudem pokonywał stromy stok ulicy, niegdyś nazywającej się Victoria Strasse. Kiedy usłyszał zgrzyt żelaznych kół, doznał nagłego uczucia _déjà vu_.
Byłem tu już kiedyś, nawet w tym samym pokoju! – przypomniał sobie. I tak samo jak teraz wyglądałem na ulicę, by zebrać myśli! Ile to już lat? Prawie trzy! Niby niewiele, a tyle się zmieniło. Zwłaszcza u nas, w Rzeszy!
Erich Rüdiger, trener legenda, znany w całej Europie, tytułowany zresztą w międzynarodowych gazetach mianem „dyktatora niemieckiego boksu”, zaczesał dłonią siwiejące włosy i uśmiechnął się ironicznie na wspomnienie poprzedniej wizyty w Posen. W Posen, a nie w Poznaniu – do polskiej nazwy ciągle się nie mógł przyzwyczaić. Było upalne lato 1931 roku. Już wtedy prowadził drużynę najlepszych pięściarzy kontynentu, choć znacznie słabszą niż ta, z którą przyjechał tym razem. Wtedy Polacy byli górą, co uznał za wypadek przy pracy. Fuks, moment słabości. Dlatego wrócił, by się odegrać. Zresztą nie tylko na ringu. Wrócił, bo wreszcie w jego ukochanych Niemczech doszli do władzy ludzie, na których stawiał i liczył. Nowy wódz, polityczny geniusz, zwiastował świetlaną przyszłość kraju, zduszonego przez międzynarodową żydowską finansjerę i upokorzonego po Wielkiej Wojnie kontrybucjami, a dodatkowo ściśniętego w nowych, niesprawiedliwych granicach. Pamiętał doskonale wielką Rzeszę od Strasburga po Niemen i czuł, podskórnie czuł, że Adolf Hitler jest zesłanym przez los człowiekiem, który przywróci Niemcom odpowiednie miejsce.
Należał do ludzi trzeźwo myślących, nigdy nie ulegał podnietom. Wolał na zimno rachować szanse nowego ruchu, który postawił sobie za cel wydźwignięcie Niemiec z dna, porzucił więc zbyt daleko idące myśli. Liczyło się tylko to, co tu i teraz. Zwłaszcza teraz. Bo teraz trzeba stawiać kolejne pewne kroki, by kiedyś dojść do celu.
Nic na wariata – pomyślał. Trzeba działać z zimną krwią…
W kilka sekund przeanalizował sceny z przyjazdu do Posen – i nagle odkrył powód do niepokoju. Ten dziwny gruby facet z rozwichrzonymi bakami, który wyglądał jak małpa… Ten, który tak podejrzliwie mu się przyglądał… Ewidentnie chciał coś zademonstrować, stojąc na peronie z rękoma rozpartymi na biodrach i bacznie, bez cienia skrępowania przyglądając się z nieprzeniknionym wyrazem twarzy jego ekipie. A najbardziej jemu samemu. O co mu chodziło, do diabła? I kim on był…?
Porzucił złe skojarzenia i spróbował odgadnąć, z kim miał do czynienia. Kim był ten zwalisty Polak w szerokim prochowcu? Gdyby nie dość plebejskie rysy twarzy, uznałby bez wahania, że to jakiś policyjny szpicel. Ale pospolite, pucułowate policzki i staromodne baki mocno skorygowały to jego podejrzenie. Nie, z taką gębą mógłby być co najwyżej posterunkowym – pomyślał. O ile rzeczywiście pracuje w policji.
Uspokoił się nieco, ale zanim odszedł od okna, raz jeszcze omiótł czujnym wzrokiem okoliczne chodniki. Hotel, posadowiony u zbiegu dwóch ruchliwych arterii, był doskonałym punktem obserwacyjnym. Rüdiger nie zauważył wszakże nic, a raczej nikogo podejrzanego w pobliżu Monopolu. Utwierdziło go to w przekonaniu, że mężczyzna widziany na peronie dworca – choć ewidentnie zainteresowany bokserami – wcale nie musiał mieć coś wspólnego z polskimi służbami. Ot, zafrapował go obrazek ekipy sportowej z zaprzyjaźnionych Niemiec…
Twarz trenera przeciął znowu grymas uśmiechu, okraszonego sporą dawką przekąsu. No tak, mamy przecież okres odprężenia między naszymi krajami – pomyślał. Niech sądzą, że to coś trwałego i na serio.
Kamienica przy Mielżyńskiego, osiemnasta z minutami
– Pan Jędrzej kochany był. Wszyscyśmy go lubili. Nie wiem, co mu się stało, ale jak na schody upadł, to takiego hałasu narobił, że zaraz z domu wybiegłam! Patrzę, a tu sąsiad z piętra leży! Matko Boska! Ratować go chciałam, ale on nic, ani się odezwie! Tak jakoś tylko drgał, a potem zupełnie znieruchomiał… To ja zaraz pobiegłam po syna, żeby leciał na komisariat…
Przerażone spojrzenie i rozbiegany wzrok tęgiej lokatorki spod jedynki dobitnie świadczyły o szoku, jakiego niedawno doznała. Ubrana biednie, z tłustymi kolanami wystającymi spod przykrótkiej spódnicy, najwyraźniej gotowała w kuchni kapustę, bo jej duszny odór unosił się wszędzie. Za nią stał jej syn, nieogolony mężczyzna w wyświechtanej marynarce, na oko dwudziestoletni.
– I to pan zaalarmował policję? – zapytał Kaczmarek.
– Tak, proszę pana – potwierdził, przełykając nerwowo ślinę.
Komisarz zdjął kapelusz i przyczesał dłonią włosy na skroniach.
– Pani Bielicka, a czemu grzebała pani denatowi w kieszeniach? – zadał pytanie, patrząc kobiecie prosto w oczy.
– Że co?! – Bielicką aż zatkało z wrażenia. – Co pan opowiada! Dymeckiemu niby?! W jakiej kieszeni?!
– W kieszeni jego płaszcza, szanowna pani.
– No co pan! Ja nawet nie wiedziałam, że on tam ma jakieś kieszenie! – uniosła się gospodyni lokalu pod jedynką. – Ja go tylko obmacałam, ooo tak… Żeby go zapytać, co mu jest. Ale nie odpowiedział, bo przytomność stracił! I nic mu nie grzebałam, jak Boga kocham!
– Wszyscy kochają Najwyższego, a spraw jakoś przybywa – mruknął sam do siebie Kaczmarek.
Reakcja kobiety wydała mu się jednak naturalna. Podobnie jak zaskoczenie jej syna, który dosłownie zaniemówił.
– No dobrze, pani szanowna – komisarz poruszył się niespokojnie. – Musimy stać w tej ciasnej antrejce⁶? Może porozmawiamy jednak w pokoju?
– Tak, tak, oczywiście… – Bielicka grzecznie przepuściła policjanta do środka.
Kaczmarek wszedł do obszernego, acz skąpo umeblowanego salonu z oknami wychodzącymi na ulicę. Zgrzyt tramwajowych kół i stukot kopyt uświadomiły mu, że w mieście rozpoczął się właśnie popołudniowy szczyt komunikacyjny. Usiadł na skraju starej, wytartej sofy i wskazał kobiecie miejsce po przeciwnej stronie. Syn Bielickiej stał oparty o framugę drzwi.
– Widziała się dziś pani z Dymeckim? Rozmawiała z nim przed zgonem?
Gospodyni zadrżała z emocji. Wytężyła pamięć, by po kilku sekundach odpowiedzieć:
– Tak, panie władzo. Spotkałam go, jak wychodził po mięso do sklepu Dawidowskich. Pan wie, tego na Gwarnej, pierwszorzędną tam mają kaszankę…
– Taaa… – Kaczmarek machnąłby zapewne ręką na tę informację, gdyby nie to, że porządny kaszak należał do jego ulubionych dań. – Dawidowscy, powiada pani? No dobrze… O której to mogło być?
– Z Dymeckim, znaczy się? Zaraz panu powiem, panie władzo. To było, jak schody myłam. Bo pan wie, że obowiązki gospodarza kamienicy pełnię? No więc myłam schody, jak on w dół schodził. Więc to już musiało być mocno po śniadaniu. A ja śniadanie wcześnie robię, około ósmej. Dziś mieliśmy jajecznicę na boczku, taki dobry właśnie u Dawidowskich dają… – trajkotała kobieta, a komisarz cierpliwie kiwał głową. – No więc tego Dymeckiego to musiałam jakoś tak o dziewiątej widzieć. Chyba nie wcześniej.
– Co mówił?
– A takie tam pierdoły, panie kochany. Że dzień dziś ładny. I że na jakiś mecz się wybiera. A ja mu na to, że kobietę wreszcie jakąś sobie znaleźć powinien. W jego wieku to ostatni moment – dodała Bielicka, a zaraz potem się zarumieniła.
– I tylko tyle?
– Tak.
– Co pani odpowiedział?
– E, nic chyba. Machnął ręką tylko.
– A potem? Widziała go pani, jak wracał?
– No nie. Ale jak gruchnął na schody, to zaraz z chałupy wybiegłam. Bo wie pan, ja taki czujny słuch mam. Wszystko, co się dzieje w kamienicy albo ludzie mówią, to zaraz słyszę…
Nie wątpię – pomyślał złośliwie Kaczmarek.
– A co mówią?
– O czym? – nie zrozumiała w pierwszej chwili gospodyni.
– No, o tym wydarzeniu? O śmierci Dymeckiego?
– Tego to nie wiem, panie władzo. – Kobieta zrobiła duże oczy. – Od czasu, jak tu policja się zjawiła, nie miałam okazji z nikim pogadać…
– Z Wojtaszkiem mama słowo zamieniła – odezwał się syn Bielickiej.
– A tak, prawda. Zanim te pierwsze policaje przybiegli, po schodach schodził stary Wojtaszek.
– A kto to jest, szanowna pani?
– A taki stary pierdziel. – Intonacja głosu kobiety przeszła na pozycje pogardliwe. – Powiadają, że to stary wojskowy, ale nigdy go w mundurze ani z szablą nie widziałam. On mieszka obok Dymeckiego. To znaczy… mieszkał. Pan Jędrzej pod szóstką, a ten pod piątką.
– No już dobrze, dobrze. Co on powiedział, ten cały Wojtaszek? Jak skomentował to, co zobaczył?
Bielicka spojrzała na Kaczmarka ciężko wystraszona.
– Matko Boska! – wysapała, składając ręce jak do modlitwy. – Że też o tym zapomniałam… On powiedział… Powiedział, że to musi być jakaś zemsta!
Salonik hotelu Bazar, w tym samym czasie
_Niemcy i Polska. Przed niedzielnym meczem pięściarskim_ – przeczytał wybity grubszą czcionką tytuł „Kuriera Poznańskiego”. _Pod kierownictwem dyktatora pięściarskiego p. Ericha Rüdigera przybywa do Poznania reprezentacja Niemiec w następującym składzie: Spannagel (Barmen), Ziglarski (Monachjum), Kästner (Erfurt), Schmedes (Dortmund), Campe (Berlin), Hornemann (Berlin), Pürsch (Berlin) i Runge (Elberfeld). Jest to niewątpliwie najsilniejszy skład wyłoniony spośród 60 tys. czynnych pięściarzy, jakim w chwili obecnej nasz niedzielny przeciwnik dysponuje, i najsilniejsza „ósemka” reprezentacyjna, jaka kiedykolwiek walczyła na ringu polskim. Omówienie sposobu walki oraz wyciąg z list rekordowych zawodników niemieckich podamy niebawem_.
Szapsel Rotholc, młody, dobrze zbudowany mężczyzna z kędzierzawymi włosami i zarumienionymi policzkami, odłożył gazetę na stolik i łyknął kawy z filiżanki. Prasa jak zwykle grzeje atmosferę – pomyślał, spoglądając z niejaką dumą na swoje dłonie. Gdy zacisnął je w pięści, poczuł napływającą moc. Choć walczył tylko w wadze muszej, miał w ramionach dynamit i był w stanie załatwić znacznie cięższego od siebie przeciwnika. Umiejętność tę wyniósł już z zaułków Warszawy, gdzie potrafił obić mordy wszystkim tym, którzy wyzywali go od „parchatych żydków”. Choć z zawodu był zecerem, nie popracował długo w swojej profesji. Mocne pięści i błyskawicznie wyprowadzane ciosy zaprowadziły go na ring stołecznej Gwiazdy, potem – dały mu miano mistrza, a następnie wicemistrza Polski w wadze muszej. Niski, szczupły, niepozorny, usypiał przeciwników, posyłając ich na deski w momencie, gdy w myślach świętowali łatwe zwycięstwo. Nic dziwnego, że wpadł w oko samemu Papie Stammowi, jednemu z trenerów kadry narodowej. Dopiero co wrócili z mistrzostw kontynentu w Budapeszcie, gdzie „Szapsio” – jak pieszczotliwie mówili na niego koledzy z reprezentacji – wybił sobie na ringu brązowy medal! Gdyby nie gorszy dzień w półfinale przeciwko Anglikowi Palmerowi, biłby się o złoto! On, ledwie dwudziestojednolatek z biednej, żydowskiej rodziny! I kto by pomyślał?
Rotholc zerknął raz jeszcze na „Kurier” i nagle przeszedł go dreszcz. Dziwnie czuł się w tym mieście, w którym prym wiedli endecy. Właśnie czytał ich gazetę i się zastanawiał, jak tutejsza publika, zwykle Żydom niechętna, przyjmie go w koszulce z orłem. Czy będą gwizdać? A jeśli ktoś krzyknie z trybun coś o „zafajdanych pejsatych”? Cholera, nie potrafił powiedzieć, jak się wtedy zachowa…
Wszystko to jednak wydało mu się nagle małym piwem w porównaniu z tym, z kim miał się zmierzyć już w niedzielę. On, warszawski Żyd, miał się na ringu w Poznaniu boksować z samym Wernerem Spannagelem, uchodzącym za gwiazdę ekipy niemieckiej. On, Żyd, przeciwko zawodnikowi ze swastyką na piersi! W dodatku wbrew woli władz swojego żydowsko-robotniczego klubu! Jego Gwiazda zwróciła się wszak z protestem do Polskiego Związku Bokserskiego. Szefowie klubu uznali bowiem, że Szapsio ma podstawy, by odmówić walki z Niemcem – reprezentantem kraju, który niszczy Żydów.
On jednak nie rozumiał tego sprzeciwu. Jakże to?! Może dać szwabowi w pysk i ma nie skorzystać z takiej okazji?! Wydało mu się to absurdalne. Zapytany przez działaczy związku o swoje stanowisko, gorąco potwierdził wolę walki na ringu. To nic, że Spannagel jest cztery lata starszy i bardziej doświadczony. On, Szapsel Rotholc, nie da plamy! Nie w takim pojedynku! Już jego w tym głowa!
Mimowolnie znowu zacisnął pięści. Przypomniał sobie, co o jego szansach w starciu ze sławnym Niemcem napisał niedawno „Przegląd Sportowy”. Fachowy dziennik uznał je za znikome. Zni-ko-me! No, to on im pokaże, co potrafi polski Żyd! Jeszcze odwołają to, co napisali!
Wstał od stołu, dumnie wyprostowany w czerwonym dresie z orłem na piersi. Nagle przypomniał sobie fragment artykułu „Przeglądu”. Jak to szło? _Do reprezentantów białego orła nie apelujemy nigdy z patosem najcięższego kalibru: rozumieją oni swą rolę i potrafią ją z honorem wypełnić._
O tak, on swoją rolę rozumiał doskonale.
Pierwsze piętro kamienicy przy Mielżyńskiego, po dziewiętnastej
Stara pierduśnica⁷naopowiadała mi niezłych bajek…
Komisarz wspominał z niesmakiem rewelacje Bielickiej, kiedy zapukał do drzwi mieszkania z numerem pięć. Ale choć opowieści kobiety traktował półserio, Leona Wojtaszka musiał zapytać o jego nietypowy komentarz.
Drzwi otworzył wychudły dżentelmen w szlafroku, spod którego wystawała piżama. Wyglądał na mniej więcej sześćdziesiąt lat. Okulary w drucianych oprawkach na długim nosie sprawiały, że nie odbiegał od zwyczajowego wyobrażenia akademickiego profesora.
– Tak? – zapytał od progu.
Na jego łysej, lśniącej jak lustro głowie odbijało się światło żarówki.
– Komisarz Kaczmarek z wydziału śledczego. Pan pozwoli, że zadam kilka pytań.
– W związku z tym biedakiem Dymeckim?
– Właśnie.
– Czy… jestem może podejrzanym?
Zastrzelił Kaczmarka tym pytaniem.
– Boże Broń! – odpowiedział komisarz.
Pomyślał, że tego nieszczęsnego dnia wszyscy zdecydowanie zbyt często powołują się na Boga. On także uległ tej manierze.
Nieco uspokojony jegomość poprowadził Kaczmarka przez zadbane, czyste mieszkanie ku jasnemu pokojowi z pięknymi starymi meblami. Na honorowym miejscu nad kredensem z wiśniowego drewna wisiał wielki portret generała Hallera. Dało to komisarzowi sporo do myślenia.
_Dalsza część rozdziału dostępna w pełnej wersji_
³ Ady (gwara poznańska) – ale.
⁴ Szczun (gwara poznańska) – młodziak.
⁵ Gelejza (gwara poznańska) – oferma.
⁶ Antrejka (gwara poznańska) – przedpokój, korytarz.
⁷ Pierduśnica (gwara poznańska) – plotkarka.