Mord na Zimnych Wodach - ebook
Mord na Zimnych Wodach - ebook
Rok 1926, Bydgoszcz. Znalezienie zwłok młodej kobiety na wyspie na Zimnych Wodach staje się początkiem śledztwa prowadzonego przez podwładnych aspiranta Andrzeja Fąferka. Krok po kroku, z wykorzystaniem najnowszych ówczesnych technik śledczych, policjanci odkrywają mroczną historię seryjnego mordercy, która odciska się na życiu wielu mieszkańców miasta. Giną młode kobiety, morderca otacza ciała ofiar żołędziami. Czy te morderstwa mają coś wspólnego z serią zabójstw kobiet sprzed trzech lat? Wówczas mordercy nie znaleziono.
W tej historii fakty mieszają się z fikcją. Miejsca, które naprawdę istniały, a często nadal istnieją, sąsiadują ze stworzonymi na potrzeby książki. Otrzymujemy więc alternatywną historię ludzi, miejsc i zdarzeń, bardzo mocno odwołującą się do realiów.
Kategoria: | Kryminał |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-8116-893-9 |
Rozmiar pliku: | 1,5 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Pierwsza… Do dziś mam do niej słabość. Blondynka, o tak jasnych włosach, że zawsze brakowało mi słów, by je opisać. Drobna, wręcz eteryczna. Bardzo młoda, mocno związana z rodzicami. Ludzie z wioski tylko kiwali głową, gdy o nią pytałem. Radzili, bym dał sobie spokój, bo jej chłopcy jeszcze nie w głowie. Albo w ogóle nie chcieli nic mówić. Ja też nie pragnąłem rozmów. Słabo rozumiałem tę chłopską gwarę, przede wszystkim jednak ich opinia wcale mnie nie interesowała. Pytałem, bo chciałem się dowiedzieć czegoś o niej, a nie poznać ich przemyślenia. Zmuszałem się więc do udawania, że słucham uważnie, podczas gdy w rzeczywistości starałem się z ich wynurzeń wyciągać jedynie fakty. Co lubi, z kim się spotyka, gdzie chodzi, którzy chłopcy się wokół niej kręcą. Ciepło, którym zdawała się emanować, fascynowało mnie, kusiło… Dlatego musiałem ją poznać…
Druga była niemal przeciwieństwem pierwszej. Też była blondynką, ale postawną, może nawet przygrubawą. Dzięki niej poznałem cudowny smak kobiecych piersi, choć gdy ich dotykałem, była zimna i obojętna. Spotkałem ją gdzieś przypadkiem i — ponieważ z pierwszą nie poszło, jak należy — nawet nie próbowałem zapanować nad emocjami.
Trzecia… Czwarta… Niewiele pamiętam, bo nie obudziły niczego, czego bym już nie znał. Kolejne też słabo pamiętam — ich uroda, zapach, bliskość, oddechy, nawet odgłosy wydawane w chwili ekstazy nie pozostawiły szczególnych wspomnień.
A potem, nagle, zacząłem się bać. Nie chciałem już poznawać kolejnych kobiet. Przestałem nawet odwiedzać krewnych mających dom w miejscowości, której nazwy wciąż nie potrafię wymówić. Nie pasowało mi też żadne inne miejsce, które znałem. Zwłaszcza dom rodzinny. Zamieszkałem najpierw w Berlinie, ale po pewnym czasie przeniosłem się do Bydgoszczy. Wynająłem mały pokoik w kamienicy na Bocianowie. W miejscu, w którym mieszkały dziewczęta pracujące gdzieś od rana do wieczora, których raczej nie spotykało się spacerujących po ulicy. Mieszkam tu już ze trzy miesiące i nic się nie dzieje.
Dlatego pozwoliłem sobie na chwilę nieuwagi. Wybrałem się do sklepu, ale gdy kupiłem to, czego potrzebowałem, nie wróciłem do mieszkania. Ruszyłem w stronę Gdańskiej, a potem poszedłem jeszcze kawałek i znalazłem się na placu Teatralnym. Ruch i hałas, charakterystyczne dla tego miejsca, przypomniały mi dawne życie. Pogapiłem się chwilę na tramwaje. Elektryczne cuda, którymi kiedyś tak lubiłem jeździć. W moim rodzinnym Halle tramwajów nie było, pierwszy raz zobaczyłem je w Berlinie. Gdy przyjechałem do wujostwa, byłem zdumiony, że i w Bydgoszczy je mają. Ojciec wytłumaczył mi wówczas, że Bromberg, jak to miasto nazywał, uruchomił swoje linie niedługo po Berlinie, korzystając z berlińskich doświadczeń. W całych Prusach nie było wtedy nigdzie indziej elektrycznych tramwajów. Nawet teraz, w kilka lat po wielkiej wojnie i po zmianie granic, są rzadkością. Dorobiło się ich niewiele spośród dawnych pruskich, a dziś polskich miast.
Tramwajową linię A zwano czerwoną, bo tramwaje miały czerwone szyldy i sygnały świetlne. Prowadziła od dworca kolejowego do drugiego dworca — kolejki wąskotorowej przy Grunwaldzkiej, skąd można było pojechać za miasto. Druga linia — B, z zielonymi szyldami i światłami — wiodła z Gdańskiej. Od koszar, na których kończyło się miasto, do Strzelnicy przy Toruńskiej. Z placu Teatralnego ruszał natomiast tramwaj linii C, białej. Jechał na wschód, Jagiellońską, Promenadą i Fordońską, na Bartodzieje Wielkie.
Taki układ tras tramwajowych powodował, że wszystkie one krzyżowały się na moment na placu Teatralnym, natężając tutejszy gwar regularnie co kilka minut. Gdy byłem chłopcem, lubiłem słuchać stukotu, pisku i skrzypienia tramwajów, gdy nadjeżdżały i gdy stąd się oddalały. Zwłaszcza gdy wjeżdżały na most Teatralny. Tory biegły jego środkiem, wśród brukowej kostki, a ludzie chodzili poboczem mostu, po granitowych chodnikach. Mogli zerkać na Brdę, wychylając się ponad żeliwnymi, rzeźbionymi w liście i płatki bratków balustradami. Też tak robiłem. Patrzyłem na rzekę i na barki zacumowane wzdłuż jej brzegu. Na ludzi, którzy się na nich krzątali. Którzy przybyli do tego miasta na dzień, dwa lub tydzień, by coś załatwić. Jak ja. Tyle że mój pobyt się przeciągnął.
Przechodząc przez most, zerknąłem na barki stojące przy Rybim Rynku i na spichrze, w których magazynowano zboże. Idąc dalej w kierunku Starego Rynku, już na Mostowej, przyjrzałem się wystawie jednego ze sklepów. Ujrzałem eleganckie męskie garnitury, koszule, krawaty, buty… Takie, jakie sam nosiłem. Zerknąłem na własne odbicie. Moja twarz była wychudła i poszarzała. Odruchowo zdjąłem kapelusz i przygładziłem włosy.
I właśnie wtedy, zupełnie niespodziewanie, zapragnąłem powrócić do dawnego życia. Założyłem kapelusz i uśmiechając się, uchyliłem go do przechodzących kobiet. Jedna z nich miała urodę anioła. Jeszcze raz spojrzałem w szybę. Tym razem dostrzegłem młodego, przystojnego bruneta, o szczupłej twarzy i zmęczonych, rozgorączkowanych oczach, które dodawały mu uroku.
Już się nie bałem.Dzień pierwszy — niedziela
Aspirant Andrzej Fąferek, jak każdej niedzieli, i tym razem zasiadł z żoną do porannej kawy. Katarzyna była trochę zagniewana, bo jego wczorajsze jedno piwo z podwładnymi trwało bardzo długo. Przeciągnęło się aż do północy. A że nie zadbał o to, by przed restauracją „Stara Bydgoszcz” czekała na niego dorożka samochodowa, wracał pieszo. Z ulicy Grodzkiej do domu jest kawałek, więc musiało to potrwać. Nie miał jednak poczucia winy. Zakończyli poważne śledztwo, więc mieli powód, by świętować.
Wszystko zaczęło się na początku marca. W klubie Związku Lekarzy przy Jagiellońskiej napadnięto młodego sekretarza. Nieprzytomnego znalazła posługaczka. Przewieziono go do Lecznicy Miejskiej, ale to nic nie dało. Młodzieniec zmarł po kilku godzinach, nie odzyskując przytomności. Nie odpowiedział na żadne pytania, nie wskazał winnego. Majaczył jedynie coś półgłosem, ale ani policjantom czuwającym przy jego łóżku, ani nawet siostrom, zdecydowanie bardziej nawykłym do wysłuchiwania takich szeptów, nie udało się niczego zrozumieć.
Sprawa zabójstwa, choć sama zbrodnia była paskudna i okrutna, okazała się tylko jedną z zagadek, które policjanci musieli rozwikłać. Należało się pilnie zająć także drugą kwestią, czyli kradzieżą pieniędzy. Sekretarz miał tego dnia przy sobie ogromną kwotę piętnastu tysięcy złotych, którą otrzymał na wypłatę honorariów lekarzom. Dlatego poproszono o pomoc Fąferka, który kierował komisariatem przy Fordońskiej, choć przy Jagiellońskiej mieścił się inny komisariat oraz komenda miejska. Aspirant poczuł się wyróżniony i doceniony. Pomyślał, że może to być jego szansa na jeszcze lepszą posadę.
Do siedziby lekarskiego związku jednak nie pojechał. Tym zajęła się ekipa z komisariatu przy Jagiellońskiej. Jemu i dwóm jego podwładnym przypadło w udziale zadanie odszukania pieniędzy. Gdy to usłyszał, jego nadzieje na sukces i rychły awans zmalały. Znalezienie pieniędzy, gdy nie ma winnego, a tym samym jego mieszkania, biura czy warsztatu do przeszukania, graniczyło przecież z cudem. Fąferek zaczął się więc zastanawiać, czy włączenie go w tę sprawę nie było próbą, której miał nie podołać. Być może komisariat przy Fordońskiej, który dla niego stawał się już ciut przyciasny, był dla kogoś innego w sam raz? Może ktoś młodszy od niego, dopiero rozpoczynający karierę w policji, miał chrapkę na awans? I kogoś ważnego po swojej stronie, gotowego go wesprzeć?
Wrażenie, że tak właśnie może być, było bolesne. Gdy mówił o tym Katarzynie, czuł się tak, jakby stał pod pręgierzem. I przypomniał sobie różne swoje błędy i porażki, które mogły utopić jego policyjną karierę. Zawsze wychodził z nich obronną ręką. Odchorowywał je tylko w jeden sposób — zdecydowanie intensywniejszym niż zwykle jąkaniem się. Bo na co dzień nie jąkał się prawie wcale. Rozmawiał z podwładnymi, przesłuchiwał podejrzanych i zdawał meldunki przełożonym bez zacinania się. Musiał tylko w odpowiednim momencie zapalić papierosa.
Do poszukiwania pieniędzy zabrał się więc z wyjątkową energią. Jego ludzie objechali wszystkie banki w mieście, zajrzeli do jubilerów, przejrzeli informacje na temat kupna mieszkań wystawionych w ostatnim czasie na sprzedaż. Bez skutku. Nie znaleźli choćby cienia śladu, którym warto było podążyć.
Aż w końcu, po tygodniu, zdarzył się cud, którego potrzebowali. Sprzedawcę z salonu Bunna z ulicy Gdańskiej zdziwiła wizyta młodzieńca, który kupił motocykl marki Rudge i zapłacił za niego gotówką.
— Wyciągnął z kieszeni 2800 złotych. W nowiutkich banknotach… — opowiadał tego samego dnia policjantom. — Nie potrzebował kredytu, nie próbował się targować. Właściciel pewnie wyrzuciłby mnie z pracy, gdybym próbował wyperswadować mu ten zakup, ale zrobi to na pewno, jeśli pieniądze okażą się fałszywe. Możecie to sprawdzić?
Traf chciał, że policjantem, z którym sprzedawca rozmawiał, był Ambroży Nowicki, starszy posterunkowy, człowiek Fąferka. Miłośnik motocykli, jeżdżący policyjnym triumphem, mającym już swoje najlepsze lata za sobą. O rudge’u, który był produkowany dopiero od kilku lat, mógł jedynie pomarzyć. Skorzystał więc z okazji, by zajrzeć do salonu na Gdańską. Swoją robotę jednak wykonał. Zauważył, że banknoty mają kolejne numery seryjne. Od tego odkrycia blisko już było do wniosku, że mogą to być pieniądze pochodzące z napadu. Nowicki sprawdził więc, kim był tajemniczy, lekką ręką wydający pieniądze klient. Weryfikując nazwisko, które kupujący podał podczas transakcji, ustalił, że to nie mężczyzna, ale chłopiec — Przemek, czternastoletni brat zamordowanego.
Po kolejnych kilku godzinach chłopak był już w komisariacie. Nie musieli go nawet przyciskać, by wyjawił, że tamtego dnia odwiedził brata w pracy. Nieco później przyszedł jego szesnastoletni kolega Feliks. Z młotkiem, którym uderzył sekretarza w głowę.
Z odnalezieniem Feliksa był już jednak kłopot. Jego rodzice udawali, że nie wiedzą, gdzie jest. Trzeba było ich postraszyć, by wyznali, że pomogli mu w ucieczce do krewnych aż pod Wilno. Gdy trafił do aresztu, zeznał, że zabił, bo chcieli z Przemkiem na motocyklach odbyć podróż dookoła świata. Nie zdradził, który z nich wpadł na pomysł zabójstwa.
— Mam nadzieję, że sąd nie będzie miał dla tych szczunów litości. Zabić brata dla motocykla i wycieczki? — krzyczał w „Starej Bydgoszczy” Fąferek, starając się przebić przez restauracyjny hałas.
— Przecież wiemy, kierowniku, że on tego nie zrobił. — Jeden z policjantów próbował trzymać się faktów, ale Fąferek go nie słuchał. Pod wpływem emocji i wypitego alkoholu trajkotał dalej. Demonstrował przy tym całkiem niezłą znajomość miejskiej gwary, którą poznawać zaczął niedawno, po przenosinach do Bydgoszczy:
— Szczuny, szczuny uglajdane. Porów z tyłków nie miał kto tym lujom ściągnąć i porządnie obić raz lub drugi…
Katarzyna dobrze o tym wszystkim wiedziała. Każdego dnia, gdy Fąferek przychodził do domu — nawet gdy wracał w środku nocy — opowiadał jej w najdrobniejszych szczegółach o tym, co się wydarzyło. A jednak teraz się boczy lub może raczej nie całkiem go słucha. Popijając świeżo zaparzoną kawę i podjadając ciasto z zupełnie nowej cukierni Bigońskich, Fąferek przegląda więc gazetę. „Dziennik Bydgoski” sprawie młodocianych zabójców nie poświęca dziś już jednak ani słowa. Pisze za to szeroko o banalnej, choć drastycznej sprawie z Warszawy, w której pierwsze skrzypce odgrywa odgryzienie nosa pewnej młodej kobiecie.
„Zwierzęcy akt zemsty na dworcu warszawskim. Odgryzł jej nos i połknął go…” — donosi wielkimi literami tytuł. Dalej było o tym, że krzywdę młodej urzędniczce wyrządził odtrącony kochanek, ojciec jej dziecka. Kiepski aktorzyna, którego długo utrzymywała, nim zdecydowała się go opuścić. Uciekła do rodziców, a on ją nachodził i groził, że ją zabije. W końcu dopadł ją w wagonie drugiej klasy w pociągu pospiesznym Warszawa — Poznań…
— Bydlak — warknął Fąferek.
Gniewnie zamknął gazetę i rzucił ją na stół. Katarzyna zawsze była bardzo czuła na takie zachowanie, więc raczej go unikał. Teraz jednak bardzo chciał zwrócić jej uwagę. A ona nadal piła kawę, spoglądając w okno. Sięgnął więc znów po „Dziennik”. Sprawdził, czy warto wybrać się do Teatru Miejskiego. „Premiera nad wyraz miłej i barwnej a wesołej sztuki fantastycznej w siedmiu obrazach ze śpiewami i tańcami Twardowski na Krzemionkach” — przeczytał. Był pewien, że nie ma ochoty na śpiewy i tańce, więc zerknął jeszcze na propozycję Teatru Popularnego, który dawał występy w ogrodzie Patzera. Tam jednak też królować miała komedia. Przez chwilę zastanawiał się, czy wbrew własnym odczuciom nie zaproponować małżonce wyprawy na któreś z tych przedstawień, jednak jego wzrok przykuł kolejny artykuł. „Księżna Lubomirska aresztowana pod zarzutem kradzieży” — krzyczał tym razem tytuł. Dziennik donosił, że księżna, jedna z najbogatszych ziemianek z czasów przedrewolucyjnych, obrabowana przez bolszewików ze wszystkiego, została aresztowana w Leningradzie pod zarzutem popełnienia jakiejś drobnej kradzieży na szkodę swej koleżanki.
Tego już było za wiele. Fąferek wstał gwałtownie od stołu. Tym razem jego zachowanie nie umknęło uwadze Katarzyny. Spojrzała jednak na niego niewidzącym wzrokiem i nic nie powiedziała.
— Pójdę się przejść — mruknął, zastanawiając się nad zachowaniem żony. Szybko ubrał się i już nie mówiąc ani słowa, wyszedł. Słońce mocno świeciło, było dużo cieplej niż w ostatnich dniach. Natychmiast pożałował, że założył ciepły płaszcz. Nie chciał jednak cofać się do domu. Szedł ulicą Sienkiewicza. Z odległego jej końca sięgającego Bocianowa, gdzie jakiś czas temu przeniósł się pod numer czterdzieści osiem spod siedemnastki. To była wielka zmiana w ich życiu — jego i Katarzyny. Pod siedemnastką stał odróżniający się od wszystkich okolicznych okazałych kamienic ciasny, piętrowy domek, jakby siłą między nie wciśnięty. Dzięki przeprowadzce zyskał gabinet do pracy. Rzadko w nim siadywał, to fakt, ale samo jego istnienie sprawiało mu radość. Gromadził w nim przedmioty w jakiś sposób związane z prowadzonymi przez siebie śledztwami — notatki, wycinki prasowe, czasem zdjęcia. Zbierał też informacje o sprawach prowadzonych w pozostałych bydgoskich komisariatach, także tych niewyjaśnionych. Miał tu również kryminały, głównie zagraniczne, które lubił czytywać w wolne wieczory. Katarzyna śmiała się wtedy, że nie potrafi oderwać się od pracy, ale w zasadzie było to bardziej stwierdzenie niż żart.
Nawet nie zauważył, kiedy doszedł pod siedemnastkę. Zerknął w okna dawnego mieszkania, przeszedł jeszcze kilka kroków i skręcił w Śniadeckich, skąd już było całkiem blisko do parku miejskiego, w którym lubił posiedzieć chwilę przy wodotrysku Potop. Pomyślał o dzieciach, którym pokazywał ten wodotrysk przy ich pierwszej wizycie w Bydgoszczy. Ta myśl poprawiła mu humor. Uznał, że poranny zły nastrój był skutkiem nadmiaru wypitego poprzedniego dnia alkoholu i źle przespanej nocy. Co do „Dziennika” — raczej nie powinno go dziwić, że tamto śledztwo, choć tak dla niego ważne, nie emocjonowało już dziennikarzy.
„Było, minęło” — stwierdził. I zamiast pójść do parku, zawrócił. Jeśli Katarzyna zechce się do niego przyłączyć, może później razem pospacerują. Jej roztargnienie też pewnie było wytworem jego wyobraźni.
***
Melania długo przeglądała się w lustrze. Przymierzała letnie sukienki. Chciała wiedzieć, czy nadal ładnie w nich wygląda i czy przypadkiem czegoś w nich nie trzeba naprawić. Robiła to jednak bez zaangażowania. Myślami była gdzie indziej. Przy szarym młodzieńcu, który uśmiechnął się do niej kilka dni temu na Mostowej. Zapamiętała jego oczy. Ciemne, głębokie, smutne. Nazwała go szarym, bo jego cera była bladoszara, jakby mało przebywał na świeżym powietrzu.
Nigdy wcześniej go nie widziała, choć bywała tam codziennie. Pracowała w sklepie przy Starym Rynku, mieszkała przy Fordońskiej, każdego dnia szła więc Mostową. Nawet w te dni, gdy miała wolne, bo wtedy chodziła do kina albo spotykała się z siostrą. Amelia wyszła już za mąż i mieszkała na Szwederowie, osiedlu leżącym z drugiej strony Starego Rynku niż Mostowa, usytuowanym na wzgórzu. Melania lubiła tam chodzić. Zachwycały ją pnące się pod górę uliczki i maleńkie domki wśród zieleni. Marzyła, by kiedyś w jednym z nich zamieszkać.
Każdego dnia jechała więc tramwajem linii C, z Fordońskiej na plac Teatralny, i stamtąd szła do sklepu lub do Amelii. Być może któregoś dnia ponownie spotka szarego młodzieńca? Może on zapyta ją o coś, by rozpocząć rozmowę? Melania miała wiele pomysłów na to, co mogliby potem, już razem, zrobić. Mogliby pójść do teatru lub pojechać gdzieś za miasto. Bez trudu wyobraziła sobie, jak idzie z szarym młodzieńcem pod rękę, a ci, którzy ich znają, witają się z nimi serdecznie. Wyobrażała sobie nawet to, że zerkaliby wówczas na nich z zainteresowaniem nawet nieznajomi, bo taką piękną tworzyliby parę.
***
Fąferek z daleka dostrzegł, że dzieje się coś wyjątkowego. Przed wejściem do domu, w którym mieszkał, zgromadził się tłumek dzieciaków. Przyspieszył kroku, niemal biegł, choć ciężki, zimowy płaszcz ograniczał ruchy. W głowie kołatała mu myśl, czy coś złego nie stało się Katarzynie. Gdy dotarł na miejsce, zrozumiał, że sprawa jest rzeczywiście poważna, choć nie o Katarzynę chodzi. Zobaczył, że luntrusy z sąsiedztwa zebrały się wokół triumpha, policyjnego motocykla. Stał przy nim Ambroży Nowicki i spokojnie palił papierosa.
— Ja po pana, kierowniku — powiedział na widok Fąferka, rzucając peta na ziemię. — Powiedziałem już pani Katarzynie, że pewnie nie wróci pan dziś do domu na obiad.
Katarzyna stała w drzwiach mieszkania. Spojrzała na męża już całkiem przytomnie, bez śladu porannej obojętności. Pomogła mu zdjąć płaszcz i poprosiła, by wszedł do kuchni.
— Zjedz coś. Ambroży uprzedził mnie, że to potrwa. Wiesz już, co się stało? — wyrzuciła jednym tchem.
— Nie wiem. Za dużo było ludzi na dole — odparł Fąferek. Zjadł zupę, wziął ze sobą zawiniątko z kilkoma kromkami chleba, z powrotem nałożył płaszcz i wyszedł.
Gdy znalazł się na ulicy, Nowicki już odpalił motor. Wsiadając na siodełko, Fąferek kątem oka sprawdził jeszcze, czy rzucony przez niego niedopałek zniknął z chodnika. Zniknął. Poklepał Ambrożego w ramię. Ruszyli.
***
Po tym pierwszym, przelotnym spotkaniu wiedziałem doskonale, co stanie się później. Musiałem ją spotkać kolejny raz. Była idealna, nie miałem wątpliwości. Mógłbym chodzić z nią do restauracji, zamawiać zupy, drugie dania, desery i drinki. Mógłbym godzinami rozmawiać o pogodzie, nowych trendach w modzie na lato, o premierach teatralnych, o dramatycznych wydarzeniach z czasów wielkiej wojny, o biorących się wciąż za łby politykach. O wszystkim mógłbym rozmawiać, gdybym wiedział, że potem spotka mnie nagroda. Wiele rzeczy mógłbym zrobić.
Powinienem być ostrożny. Jeśli chcę się z nią spotykać, muszę się przygotować. Po pierwsze, ona nie może wiedzieć, jak bardzo mi zależy. Dlatego nie będę szukał jej od razu, ale za kilka dni lub nawet tygodni. Wtedy znów pójdę na Mostową i zacznę się rozglądać. Pokręcę się po rynku w dzień targowy, wpadnę do apteki, do restauracji, pogapię się na miniaturową fontannę przedstawiającą dzieci bawiące się z gęsią. Ufundował ją ponoć właściciel apteki „Pod Złotym Orłem” za to, że miasto przeniosło targ na drugi koniec rynku. I o tym opowiadał mi kiedyś ojciec. A może wuj? Nie bardzo pamiętam. Pewnie niespecjalnie słuchałem. Zdecydowanie chętniej przysłuchiwałem się, ukryty za okiennymi kotarami, rozmowom ojca z wujem, toczonym w jego posiadłości. Czasem kłótniom o polityce, o nowych europejskich granicach, o kobietach. W tych rozmowach nie ważyli słów. Słuchałem przede wszystkim o kobietach, choć tego, co mówili o nich, nie rozumiałem. Wyłapywałem jednak każde słowo i gest świadczący o tym, ile emocji wywołują kobiety w mężczyznach. Było ich zaskakująco wiele — tak wtedy to oceniałem.
***
Fąferek zeskoczył z siodełka, nim Nowicki zgasił motocykl. Bez słowa stanął obok, wbijając wzrok w podwładnego.
— Mamy trupa. Kobieta z poderżniętym gardłem. Dlatego Kostecki wysłał mnie po pana — powiedział krótko posterunkowy.
Przodownika Kosteckiego zastali za biurkiem. Odłożył słuchawkę telefonu i potarł ręką czoło.
— Miejska komenda udostępni nam samochód — wyjaśnił. — Zaraz tu będzie i pojedziemy na miejsce.
— Dokąd? — zapytał Fąferek.
— Na Zimne Wody.
Ruszyli rzeczywiście niedługo potem. Dawną szosą fordońską, kilka lat temu przemianowaną na ulicę Fordońską, jeszcze dalej na wschód od centrum miasta. Przed fiatem 501, na motocyklu, jechał Ambroży Nowicki. W samochodzie, oprócz Fąferka i kierowcy z komendy miejskiej, siedział Kostecki i dwóch posterunkowych, również ściągniętych z domu chwilę wcześniej. To dodawało sprawie dodatkowej powagi. Oznaczało, że komisariat został zamknięty niemal na głucho.
Kostecki trzymał na kolanach, jak najcenniejszą zdobycz, aparat fotograficzny marki Leica, ledwie co dostarczony do Bydgoszczy z Warszawy. To cudo nowoczesnej techniki produkowano w Niemczech od niedawna. W porównaniu z aparatami znanymi mu z fotograficznych atelier, był maleńki i lekki. Kostecki był przekonany, że to przyszłość policyjnej roboty. Zebrać ślady, powtarzał przecież Fąferek, to jedno, zapamiętać, jak były umiejscowione, to drugie.
Kostecki przyszedł do policji dopiero dwa lata temu. Zaraz po szkole. Marzył o dalszej nauce i o awansie. Dlatego uważnie słuchał Fąferka. Z tego samego powodu, gdy tylko pojawił się w mieście pierwszy policyjny aparat fotograficzny, na ochotnika zgłosił się do jego obsługi, choć oznaczało to pracę po godzinach. Poznał Mariana Dziatkiewicza, który ledwo co otworzył przy ulicy Garbary fabrykę płyt i papierów fotograficznych o zuchwałej, ale doskonale brzmiącej nazwie „Alfa”. Dziatkiewicz był drogistą, za młodu praktykował w sklepie z artykułami chemicznymi w Poznaniu. Potem przeniósł się do Bydgoszczy i zajął się produkcją cukierków. Dorobił się na niej i wtedy powrócił do młodzieńczych marzeń o fotografii. Wkrótce potem został właścicielem wytwórni artykułów fotochemicznych, będącej jedynym w Polsce producentem materiałów światłoczułych na podłożu papierowym. Pytania Kosteckiego dotyczące najdoskonalszych sposobów wywoływania klisz zainspirowały Dziatkiewicza do wydania podręcznika dla fotografów — amatorów. Zwrócił się o jego napisanie do samego doktora Tadeusza Cypriana, znanego prawnika i jednocześnie doskonałego fotografa, redaktora „Polskiego Przeglądu Fotograficznego”. Tak powstała broszura z tabelą naświetlań i różnymi poradami. Kostecki miał jedną z nich, z dedykacją od Dziatkiewicza i podpisem Cypriana.
Teraz z pietyzmem trzymał służbowy aparat. I z niepokojem rozglądał się dookoła. Rzadko wyprawiali się tak daleko od komisariatu. A jeśli już, to omijali Zimne Wody i jechali do Brdyujścia. Od kilku lat były tam tory regatowe, na których corocznie rozgrywano Wszechpolskie Regaty Wioślarskie. Zawody, restauracja z ogrodem i gigantyczne trybuny dla dwóch i pół tysiąca widzów przyciągały kieszonkowców. Do Brdyujścia jeździli więc, by pilnować porządku podczas regat. Po drodze były jakieś zakłady, miejscami las, gdzie indziej gęste krzaki. Ci, co w nich przesiadywali, policji nie potrzebowali. Spory rozstrzygali bez jej pomocy.
A teraz trup. Kobiety. Znaleziony na wyspie Zimne Wody, połączonej z lądem dwoma stalowymi mostami.
— Znalazł ją starszy mężczyzna. Mówi, że się przestraszył — wyjaśnił przodownik Marian Prajchert, który przybył tu jako pierwszy. — Zwłoki znalazł rano, ale siedział tu jeszcze ze dwie godziny, zanim ruszył na komisariat. Brudny jest cały i zarośnięty. Nie zdziwiłem się, że nikt nie chciał go podwieźć. Szedł więc długo, po drodze wskoczył gdzieś na bombkę. Może nawet nie jedną, bo ostro cuchnie wódą. Ściągnąłem Ambrożego i wysłałem go po pana, a sam wziąłem dorożkę od Piechockiego i przyjechałem z tym dziadem, żeby mi na miejscu wszystko pokazał. Zgarnąłem jeszcze doktora Wolaka. Zwłoki są tam.
Poszli w kierunku wskazanym przez Prajcherta. Kostecki przełknął ślinę, mocniej ścisnął aparat i razem z innymi ruszył do przodu. Zwłoki dostrzegł niemal natychmiast. To była bardzo młoda kobieta. Mogła mieć niewiele ponad dwadzieścia lat. Leżała na prawym boku, z ręką podłożoną pod głową. Jakby spała. Na szyi miała pręgę. Krew była na sukience i na ziemi. Dookoła ciała ktoś ułożył okrąg czy może raczej owal z żołędzi. Pieprzony zbok — pomyślał Kostecki, gdy cała treść żołądka podeszła mu do gardła. Zamiast robić zdjęcia, podniósł głowę i rozejrzał się wokół. Tuż obok rosło wiele dębów.
W końcu jednak zabrał się do tego, po co tu przyjechał. Przygotował aparat do pracy, spojrzał w wizjer i nacisnął wyzwalacz. Zrobił mnóstwo zdjęć, zanim wreszcie odszedł kilka kroków od ciała, w miejsce jeszcze niesfotografowane, i zaczął uważnie szukać jakichkolwiek świadectw bytności człowieka. Nie było jednak niczego. Ruszył więc przed siebie, zataczając ciasny krąg wokół ciała, potem nieco większy i kolejne, coraz większe. Nie zrobił już ani jednego zdjęcia. Fragment wyspy, który obszedł, wyglądał tak, jakby wcześniej nie dotknęła go ludzka stopa. Nigdzie nie było najdrobniejszych choćby papierków, połamanych gałęzi, żadnych śladów walki. Wyglądało tak, jakby ta kobieta spadła z nieba, a razem z nią spadł też żołędziowy krąg.
— Skończyłeś? — z daleka zapytał Fąferek i nie czekając na odpowiedź, ruszył w kierunku zwłok. Za nim, jak cień, podążał Prajchert. Kostecki wiedział, że powinien teraz podzielić się swoimi spostrzeżeniami, jednak tego nie zrobił. Szybko ruszył w przeciwnym kierunku, by znaleźć się za drzewem i tam, nie będąc na widoku, zwymiotować. Gdy jedną ręką przytrzymywał aparat, by go nie pobrudzić, a drugą podparł się o drzewo, zauważył, że na drzewie wisi kartka. Do pnia przytwierdzono ją zabrudzonym na czerwono nożem.
***
Melania z samego rana zaczęła szykować się do wizyty u siostry. Choć długo spała, teraz była już ubrana i gotowa do wyjścia. Zakluczyła drzwi, zamieniła kilka słów z sąsiadką, ukłoniła się właścicielce domu i ruszyła na przystanek. Tramwaj przyjechał chwilę później.
W wagoniku było niewiele osób. Melania, jak to zwykle robiła, zaczęła się im przyglądać. Zastanawiała się, czy któraś z nich mogła być kiedyś w sklepie, w którym pracuje. Przypatrywała się płaszczom kobiet, ich kapeluszom i butom. Jeśli tylko zdołała coś dostrzec — także biżuterii. Gdy zobaczyła jakiś ładny drobiazg, wyobrażała sobie, jak wyglądałby na jej dłoni lub szyi. Wierzyła, że kiedyś i ona będzie miała coś takiego, na co inni zwrócą uwagę.
Była dziewczynką, gdy w mieście bywała Pola Negri. Sławna dziś amerykańska aktorka, która ma ponoć romans z samym Rudolfem Valentino. Gdy przyjeżdżała i komuś udawało się ją sfotografować, było niemal pewne, że takie zdjęcie znajdzie się w prasie. Mama Melanii wycięła z gazety i zachowała jedną z fotografii. Taką, na której Pola ma na szyi wisiorek z ogromnym ciemnogranatowym szafirem, okolonym brylantami. Raz widziała podobny, choć dużo mniejszy, w oknie sklepu jubilerskiego. Śmiały się czasem z Amelią, że mogłyby się przebrać za chłopaków, wybić szybę i ukraść ten wisiorek, i nosić go na zmianę. Ale potem wisiorek zniknął i zabawa się skończyła. Zostało tylko zdjęcie Poli Negri. I marzenia o biżuterii.
Tramwaj szybko dojechał na plac Teatralny. Melania wyskoczyła z niego tuż przy Teatrze Miejskim. Przeszła przez most, pod którym kłębiły się barki; między nimi trening prowadzili młodzi adepci sztuki wioślarskiej. Minęła spichrze i budynek, w którym mieściła się „Cafe Bristol”, i weszła w ciasną ulicę Mostową, prowadzącą wprost do Starego Rynku. Tam umówiła się z Amelią i jej mężem. Chcieli wspólnie wypić kawę gdzieś na mieście, a potem pójść na obiad do ich domu. Melania, choć lubiła kawiarnie, z tym niepowtarzalnym aromatem świeżo palonej kawy, pomieszanym z zapachem ciast i ciasteczek, tym razem szczególnie cieszyła się na odwiedziny na Szwederowie. Wszystko za sprawą Anuli, córki Amelii, która była ciut chora i dlatego nie poszła z rodzicami na ciastko. Została w domu z gosposią, kochaną Pelagią, która kiedyś opiekowała się również Melanią.
Nim odnaleźli się na rynku, Melanii przebiegła przez głowę myśl o szarym młodzieńcu. Nadzieja, że może gdzieś tu jest. Że może go spotka.
***
Od rana kręciłem się po rynku, przemierzając go w tę i z powrotem. Nie spotkałem jej. Na szczęście, bo przecież miałem się nie spieszyć. Poszedłem do parku i usiadłem na ławce pod Potopem. Słuchałem opowieści jakiegoś staruszka. O wielkiej wojnie, o uroczystym wjeździe do miasta wojsk polskich w styczniu 1920 roku i o tym, że Niemcy, uciekając stąd, zabrali maszyny z fabryk, zwierzęta i zapasy żywności z pobliskich wiosek. Że poznikały przez to firmy, w których ludzie pracowali, a miasto miało duże trudności choćby z pozyskaniem skądś żywności, by rozdać ją potrzebującym. Radość mieszała się więc z poczuciem, że znowu trzeba zaczynać od nowa. Mieszkańców utwierdzali w tym przekonaniu przybysze z Wielkopolski, Śląska, a nawet Mazowsza, które już od dwóch lat cieszyło się wolnością.
— Widać gdzie indziej wcale nie żyje się lepiej, tylko rzeczywistość rozminęła się nam z oczekiwaniami — powiedział staruszek. Potem nagle zmienił temat i stwierdził: — Pan jednak został.
— Nie, nie zostałem. Nie pochodzę stąd. Ale kiedyś często tu bywałem… u krewnych. Dopiero teraz… — odpowiedziałem.
— Jest pan tu z sentymentu? Zakochał się pan? — dopytywał starzec.
— Można tak powiedzieć — odpowiedziałem wymijająco. — Można tak powiedzieć… Mam stąd wspaniałe wspomnienia, dlatego przyjechałem na trochę. Rozglądam się i zastanawiam, czy nie osiąść tu na stałe.
***
Oględziny zwłok przez policjantów i doktora Mariana Wolaka nie przyniosły żadnych nowych informacji. Nie było wątpliwości, że kobiecie podcięto gardło. Wszyscy zastanawiali się, jak to możliwe, że o tej porze roku była na dworze tylko w cienkiej sukience.
— Wygląda, jakby wybierała się do ślubu w środku lata — zauważył Kazik Sosnowski, drugi z posterunkowych, który przybył na miejsce razem z Fąferkiem. — Brakuje tylko bukietu i mielibyśmy pewność, że trzeba szukać pana młodego. Brak obrączki niczego nie przesądza. Mógł ją ściągnąć ten luj, co się do nas zgłosił. I schować gdzieś w te swoje łachmany. Nikt go przecież nie przeszukał.
Tę adresowaną do niego złośliwość, częściowo, niestety, uzasadnioną, Prajchert przyjął ze spokojem.
— Kierowniku — zwrócił się do Fąferka — mam kazać posterunkowemu Sosnowskiemu przeszukać tego luja?
— Cisza. — Aspirant uciął dyskusję. — Na razie nie mamy powodu, by mu nie wierzyć. Idź do niego, Sosnowski. Niech ci poda nazwisko i adres.
Sosnowski odszedł w kierunku mężczyzny, reszta policjantów skierowała się natomiast w stronę drzewa, przy którym chwiał się Kostecki. Zrobił już zdjęcia kartki i noża, ale wciąż był bardzo blady. Znaleziska powstrzymały jednak wcześniejszy wybuch mdłości.
— Dobra robota — pochwalił go Fąferek, nakładając rękawiczki, i bardziej z przyzwyczajenia niż z potrzeby zapytał jeszcze, czy zdjęcia są już zrobione.
Kostecki skinął potakująco głową.
Sosnowski powrócił z zapisanym imieniem, nazwiskiem, adresem i danymi sąsiadów, którzy mogliby potwierdzić, kim jest człowiek, który znalazł zwłoki. Fąferek przeczytał, nie wiedzieć czemu na głos, „Zenon Kowalski” i zdecydował, że Sosnowski pojedzie z nim na komisariat.
Sosnowski nie miał na to ochoty, ale ugryzł się w język. Był pyskaty i złośliwy, bo dzięki temu radził sobie, ze swą mizerną posturą, wśród dzieciaków skłonnych raczej do bitki niż do debat o literaturze. W policji taka taktyka była jednak nieskuteczna, a nawet felerna. Koledzy równi rangą trzymali go na dystans, przodownicy nie wyróżniali go ponad innych posterunkowych. Fąferek zwykle odwracał kota ogonem i w chwili, gdy Sosnowski myślał, że w końcu zabłysnął w jego oczach, zlecał mu wykonanie zadania, które Sosnowski w tym momencie uważał za najgorsze. Dokładnie tak, jak teraz.
***
Katarzyna po wyjściu męża natychmiast wstała od stołu. Miała sporo czasu, jednak postanowiła się pospieszyć. Pomna porannych doświadczeń małżonka, zarzuciła na ramiona lekki płaszcz i wyszła.
Do Dworcowej miała spory kawałek drogi, cieszyła się więc, że jest ciepło i że nie pada deszcz. Idąc, zastanawiała się, o co też mogło wczoraj chodzić pani Matyldzie. Znała ją słabo, w zasadzie wcale, regularnie kupowała jednak w jej kolekturze losy Loterii Państwowej. Specjalnie w tym celu chodziła na ulicę Dworcową, pod siedemnastkę, do Matyldy Rejewskiej. Uroczej, drobnej kobiety, która po owdowieniu starała się utrzymać w ten sposób siebie i dzieci, które nie pokończyły jeszcze szkół. Poradziła sobie. Najmłodszy z jej dzieciaków, Marian, miał niespełna dwadzieścia lat i studiował w Poznaniu, na uniwersytecie. Pani Matylda opowiadała nieraz Katarzynie o jego zdolnościach i osiągnięciach. Katarzyna odpłacała tym samym, mówiąc o swoich dorosłych dzieciach. To je zbliżyło do siebie.
Gdy znalazła się pod kolekturą, postanowiła przejąć inicjatywę. Choć jeszcze chwilę wcześniej wahała się, czy to jest dobry pomysł, zaprosiła panią Matyldę do hotelu „Pod Orłem”, by to w jego restauracji wysłuchać całej historii i zastanowić się, co dalej.
***
Fąferek, na wszelki wypadek uważnie patrząc pod nogi, bo jednak coś mogło się na ziemi zapodziać, podszedł do drzewa i pociągnął za nóż, drugą ręką przytrzymując kartkę. Obejrzał przedmiot, choć nie spodziewał się, że ustali w ten sposób coś ważnego, i niemal natychmiast umieścił go w kopercie.
Znacznie więcej czasu poświęcił kartce. Rozłożył ją delikatnie i zaczął głośno czytać: „Droga Hanno. Z góry proszę — wybacz, że ośmielam się pisać »droga«, choć tak słabo się znamy. Ledwie kilka dni, ale ja już wiem, że chciałbym być z Tobą zawsze. Wystarczyło parę chwil, bym to zrozumiał, stąd moje słowa…”.
— Skoro jakiś facet tak do niej pisał, to widać nie była to żadna blirwa — przerwał mu Prajchert, jednak Fąferek, nie spojrzawszy na niego ani przez moment, czytał dalej.
— „Od pierwszego Twojego spojrzenia, od pierwszego skinienia stałem się Twoją własnością. Już nie chcę szukać żadnej innej. Nie chcę i nie zechcę nigdy żadnej innej kobiety. Wszystko, co robisz, jest dla mnie idealne. Wiesz, że długo Cię szukałem. Powiedziałem Ci to od razu. Dlatego wierzę, że to, co poczułem, to jest uczucie, które nigdy nie przeminie. Pozwól mi więc kochać Cię, a jeszcze lepiej pokochaj mnie tak samo, jak ja Cię kocham”. — Aspirant skończył i podniósł wzrok na towarzyszących mu policjantów. — Jakieś pomysły? — zapytał.
— Rozejrzyjmy się jeszcze, może coś nam przyjdzie do głowy — zaproponował Prajchert, który, podobnie jak inni, zupełnie nie wiedział, co o tym myśleć. — Skoro zostawił kartkę na drzewie, może jest tu coś jeszcze.
— Korekt — zgodził się Fąferek.
***
Pani Matylda stała już przed kolekturą. Chętnie zgodziła się na wizytę w restauracji.
— Z mężem często tam bywałam, teraz nie bardzo mam z kim. Czasem z bratem i bratową, ale to nie to samo, co spotykać się w czwórkę. A dzieci, sama pani wie, mieszkają daleko — stwierdziła.
Poszły więc do hotelu, który był widoczny z miejsca, w którym stały, choć ulica Dworcowa u zbiegu z Gdańską wygina się mocnym łukiem. Hotel, z rzeźbą orła na dachu, był bardzo nowoczesny, bo jego właściciele dbali o komfort gości. Już w minionym wieku miał elektryczne oświetlenie, parowe ogrzewanie i hydrauliczną windę.
W hotelowej restauracji tłoczno robiło się zwykle dopiero w porze obiadu, bo podawano tu wykwintne dania, jednak teraz, w godzinach południowych, ruch był stosunkowo niewielki. To pozwalało na swobodną rozmowę.
Na wszelki wypadek kobiety usiadły jednak przy jednym z narożnych stolików, w miejscu, gdzie nie było ludzi. Zamówiły kawę i ciastko wiedeńskie. Dopiero potem pogrążyły się w rozmowie.
***
Melania siedziała z siostrą i jej mężem Pawłem w zawieszonej nad wodą przeszklonej werandzie restauracji „Cafe Bristol”. Opowiadała jakieś historie z życia sklepu, myślami była jednak daleko. Wspomnienie szarego młodzieńca jej nie opuszczało. Przez chwilę nawet zdawało jej się, że on siedzi w tej samej restauracji, kilka stolików dalej. Po chwili jednak, gdy mężczyzna wstał, by przywitać się z przybyłą kobietą, zauważyła swoją pomyłkę. Ucieszyła się, ale jednocześnie była rozczarowana, że to nie on.
Po kawie i ciastku cała trójka ruszyła w kierunku Szwederowa. Nie spieszyło im się, bo do obiadu było jeszcze sporo czasu, a pogoda, pierwszy raz o wielu tygodni, rzeczywiście zachęcała do spacerowania. Z rynku skręcili więc w Batorego i, przecinając Długą, weszli w Przesmyk. Stąd już tylko kilka kroków dzieliło ich od Nowego Rynku i od pnących się pod górę Terasów, z których zboczyli w kierunku Górskiej. Ta aleja była jednym z najulubieńszych miejsc bydgoszczan. Mogli z niej podziwiać, niczym z lotu ptaka, całe bydgoskie Stare Miasto.
Melania była podekscytowana, co nie umknęło uwadze Amelii. Pytać o to, czy coś ważnego się w jej życiu wydarzyło, nie miała jednak zamiaru. W każdym razie jeszcze nie teraz. Wolała cieszyć się chwilą. Wzięła Melanię pod rękę i powróciła do zabawnych historyjek z dzieciństwa siostry. Paweł szedł dwa kroki za nimi, pozwalając im swobodnie rozmawiać.
***
Sosnowski na komisariacie, sam na sam ze starym człowiekiem, który znalazł zwłoki, poczuł się nieswojo. Nie bardzo wiedział, o co jeszcze miałby go zapytać. Zaczął więc, co samego go zaskoczyło, od zaproponowania mu czegoś do picia. W czasie gdy gotowała się woda, wdał się z nim w dyskusję o zawodnikach Bydgoskiego Towarzystwa Wioślarskiego — Twardowskich, Witeckim i Goli. A potem, gdy już siedzieli z herbatą, rozmowa na temat zdarzenia, z powodu którego znaleźli się na komisariacie, potoczyła się nadspodziewanie łatwo.
— Zbierałem chrust. Czymś trzeba palić. Często chodzę na Zimne Wody, bo zwykle nikogo tam nie ma. Tylko przy porcie zawsze ktoś się kręci. Drzew też zresztą jest niewiele, ale ja tam za wiele tego ciepła nie potrzebuję. No więc chodziłem tam, zbierałem patyki na stos, a potem związałbym je sznurkiem. Sznurek miałem w kieszeni. Pan mi go zabrał przy przeszukaniu. Odda mi go pan, prawda? — Zaniepokoił się raptem, ale potem ciągnął dalej. — Już prawie miałem kończyć, gdy zobaczyłem tego trupa, to znaczy tę pannę. Taka była piękna w tej sukni, jak moja żona, gdy braliśmy ślub… Od razu pomyślałem, że jest martwa. Bo gdyby żyła, to na pewno zimno by jej było w samej tylko sukience. Przemknęło mi przez głowę, że może była tam umówiona z jakimś miglancem.
— Nie szukał go pan? — przerwał mu Sosnowski.
— Nie. Uznałem, że gdyby jakiś facet tam był, to byłby przy niej. Zawołałem „halo”, ale ona się ani nie poruszyła, ani nie odezwała. To podszedłem. I jeszcze raz powiedziałem „halo”, ale już wtedy, no wie pan, już byłem pewny, że ona nie żyje, bo zobaczyłem jej szyję. Przeraziłem się. Nawet jej nie dotykałem, nic więcej nie mówiłem, tylko stałem. Nie bałem się jej, oczywiście, ale tego, kto ją zabił. Bo gdyby tam jednak był, to mógłby i mnie pociąć. Ale i tak nie mogłem się ruszyć. No i nie wiedziałem, co robić dalej. Uciekać i udawać, że niczego nie widziałem? Tak byłoby najłatwiej. Stałem tak więc, pięć minut, może piętnaście. Potem zrobiło mi się zimno, więc się ocknąłem, ale nadal bałem się do was przyjść. Chodziłem więc w kółko, dalej myśląc, co by tu zrobić. W końcu podjąłem decyzję, by jednak was o tym powiadomić.
— Ale nie przyszedł pan od razu.
— No nie. Bo ciągle myślałem o tym, co mam powiedzieć, żebyście mi uwierzyli. No i wszedłem po drodze do jednego znajomka, bombkę wychyliłem dla kurażu.
— Albo dwie.
— Dwie bombki. Tak. Ale potem przyszedłem. I to wszystko.
— Nikogo pan nie widział? Ani jak pan szedł na wyspę, ani na niej, ani jak pan odchodził?
— Nikogo. Żadnego człowieka.
— A stał gdzieś w pobliżu jakiś samochód albo choć rower?
— Nie, ale jak już szedłem do was, to mijały mnie różne auta. I motory. Jeden, taki piękny, jakby dopiero co z fabryki wyjechał, śmignął koło mnie z takim pędem, że gdybym był bliżej drogi, to pewnie bym się przewrócił. Tak pędził.
— A ludzie? Szli jacyś ludzie oprócz pana?
— No tak, ale to już blisko Bartodziejów. I raczej od miasta, a nie w jego stronę.
— Niech będzie. W takim razie pozostaje nam jeszcze tylko zdjąć odciski palców…
— Ale po co? Przecież mi pan wierzy, że to nie ja zabiłem?
— Widział pan, że znaleźliśmy nóż i list. Mogą być na nich odciski palców. Jak będziemy mieć pańskie, to porównamy jedne z drugimi i wtedy będziemy mieć czarno na białym, czy jest pan niewinny.
Sosnowski najchętniej tłumaczyłby jeszcze długo, czym jest daktyloskopia, po co pobiera się odciski palców i jak to się robi, byle tylko nie przechodzić do czynu, bo pobieranie odcisków przyprawiało go o ból głowy. Niby znał na pamięć Podręcznik dla Służby Daktyloskopijnej, który napisał inspektor Ludwikowski, naczelnik Wydziału I Głównej Komendy, ale i tak zawsze bał się, że coś mu się nie uda. Odtwarzał więc w pamięci fragment dotyczący techniki pobierania odcisków od podejrzanych: „Nasamprzód nakłada się trochę farby drukarskiej na ułożoną równolegle z kantem stołu płytę i rozciera się łopatką, a następnie ruchomym wałkiem gumowym, tworząc przez to na kancie płyty zupełnie cieniuchną, mniej więcej 5 cm szeroką warstwę farby. Najpierw daktyloskopuje się prawą, później zaś lewą rękę”.
Potem Ludwikowski pisał, że trzeba ująć duży palec u prawej ręki daktyloskopowanej osoby trzema palcami swej prawej ręki u ostatniego stawu, trzema zaś palcami lewej ręki u pierwszego stawu, nakładać go pionowo lewym brzegiem paznokcia na płytę z farbą i przetaczać go powoli. Sosnowski pamięta też doskonale, że po odciśnięciu pojedynczych odcisków trzeba jeszcze pobrać odcisk czterech palców jednocześnie, że gdy się któryś odcisk nie uda, trzeba go powtórzyć, nanosząc nowy na kartę powyżej niedokładnego odcisku… A jednak i tym razem się bał, że nałoży na płytę za dużo farby albo że nierówno ją rozetrze i przez to ślady będą źle odbite.
Kowalski jakby rozumiał jego rozterki. Bez słowa, zgodnie z instrukcją Sosnowskiego, umył ręce wodą i mydłem, a brud szczególnie odporny na mycie, wżarty w skórę, usunął benzyną, dokładnie po wszystkim wycierając dłonie. Do stołu, na którym leżała płyta, też podszedł bez słowa, spokojnie znosił wszystkie kolejne czynności wykonywane przez Sosnowskiego, za co policjant, choć tego ani słowem nie zdradził, był mu ogromnie wdzięczny.
***
Dojechawszy do wskazanego przez Kowalskiego budynku przy ulicy Toruńskiej, Ambroży Nowicki musiał pukać dłuższą chwilę, nim ktoś wreszcie mu otworzył. Potem drzwi uchyliły się na kilka centymetrów, tak by ten, kto stał za nimi, mógł szybko i bez problemu je zamknąć. W powstałej szparze widoczny był tylko jego kałdun wtłoczony w zbyt mały sweter.
— Czego? — warknął dudniącym głosem.
Policjant nie miał ochoty na żadne przepychanki, ale zrozumiał, że nie ma wyboru. Uderzył pięścią w drzwi, więc pomimo wielkiego kałduna jego właściciel oberwał nimi także w nos. Cel został osiągnięty. Drzwi puściły, a stojący za nimi grubas trzymał się za twarz, co zachęciło go do szybkiego udzielenia odpowiedzi na zadawane pytania.
— Kowalski, Zenon Kowalski mieszka w tym domu? — zapytał więc starszy posterunkowy od razu.
— Co ma nie mieszkać, jak mieszka — wymamrotał grubas. — Przez tego śmiecia nos mi rozwaliłeś? Jak jest ci coś winien, to twój problem. Trzeba było mu nie dawać. Masz chyba oczy, człowieku, i widziałeś, że to bida z nędzą, więc jak go do pierdla poślesz, to jeszcze się ucieszy, bo będzie miał darmowy wikt i opierunek.
— Nie prosiłem cię o poradę — wysyczał Nowicki. — Ale skoro tak lubisz gadać, to powiedz mi jeszcze, czym się Zenon zajmuje?
— Chlaniem się zajmuje, a czymże by innym miał się ten ochlapus zajmować. — Grubas wydał z siebie skrzeczący rechot. — Chlaniem i naciąganiem idiotów. To wszystko. No może czasem pokręci się tu i tam, i trochę drewna nazbiera, żeby miał czym ogrzać izbę.
— Kogo naciąga? — dopytywał posterunkowy.
— Tych, co mają sieczkę w głowie. — Grubas odjął rękę od twarzy i spojrzał na policjanta z politowaniem. — Takich galancików, co to na motocyklach jeżdżą albo lajsnęli sobie jakieś inne cudo i kłują tym innych w oczy. Zaczepia ich, prosi o kilka groszy i czasem coś dostaje.
— Kradnie?
— A ty co taki ciekawy jesteś, szpiclu? — Mówiąc to, grubas znów się naprężył.
Nowicki nie czekał na ciąg dalszy, tylko ponownie walnął w drzwi. Tym razem uderzyły grubasa w ramię, a potem huknęły w jakiś mebel, który stał tuż za nimi. Grubas chciał zrobić krok do przodu, ale nie zdążył. Policjant już był przy nim i trzymał go za obolałe ramię, potęgując ból po uderzeniu.
— Odpowiesz grzecznie na wszystkie moje pytania. Rozumiesz? — wycedził.
— Co mam nie rozumieć. — Grubas natychmiast spokorniał, a Nowicki rozluźnił uścisk.
— Kogo jeszcze Zenon naciąga? Jakieś kobiety? — zapytał.
— Kobiety? Toć żadna baba by na niego nie spojrzała. Brzydki jest i stary. I biedny. I śmierdzący. Ponoć miał kiedyś żonę, nawet ładną. Zdjęcie mi pokazywał. Ale potem coś się pokiełbasiło. On poszedł do powstania wielkopolskiego, a ona puściła się z Niemcem. No to, jak wrócił, babę przegonił. Sam poszedł na dno. Nie pracował, żyć nie miał z czego i wylądował tutaj. W komórce, którą babcia z pierwszego piętra udostępniła mu za noszenie węgla, ale tego też raczej nie robi. Często się o to kłócą na podwórzu, to wiem.
Nowicki, który grubasa puścił już całkiem, sięgnął do kieszeni kurtki i wyciągnął paczkę papierosów. Grubas zerknął na nią łapczywie, policjant pozwolił mu się poczęstować. Sam też zapalił. Milczeli przez chwilę. Policjant zastanawiał się, czy jeszcze o coś powinien go zapytać, ale wiedział już, że to raczej niemożliwe, by ten stary człowiek zamordował dziewczynę. Nie zwabiłby przecież, nawet najpiękniejszym listem, kobiety, która kiedykolwiek wcześniej go widziała. No chyba, że list napisał ktoś inny, a on tam tylko przez przypadek się napatoczył. Widząc samotną kobietę, mógł ją zaczepić, prosząc o kilka groszy lub o coś innego, gdy ona czekała na ukochanego. Mógł stać się namolny, ale wtedy na pewno by się broniła i pozostałyby na jej ciele i ubraniu jakieś ślady, trawa byłaby zadeptana, gałęzie połamane… Może nawet uciekłaby, bo była przecież młoda, a on jest stary. Z drugiej strony, nie wyszła przecież w kwietniu z domu w samej sukience, więc skoro nie ma nigdzie płaszcza, może stary człowiek chciał go jej ukraść? Ale wtedy też by walczyła… Nowicki był w stanie uwierzyć, że w czasie takiej szamotaniny mogłaby nieszczęśliwie upaść, uderzyć w coś głową i od tego umrzeć, ale skąd podcięte gardło? I po co w takim razie stary człowiek przybijałby dramatycznym gestem list do drzewa albo lazł na komisariat? Jest jeszcze ten żołędny krąg… Po co miałby go układać? Nie. To się kupy nie trzyma.
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki