Morderca liczb pierwszych - ebook
Ubywa mieszkańców stolicy Niemiec, przybywa ofiar bezlitosnego zabójcy.
Liczby pierwsze to te, które mają tylko dwa dzielniki – jedynkę i samą siebie. Przeciętny człowiek z odchyleniem humanistycznym nie za bardzo wie, czemu mają służyć. Natomiast grasujący w Berlinie morderca znalazł dla nich pokrętne zastosowanie: w rytmie malejących liczb pierwszych morduje ludzi, których z trudem można zaliczyć do grona przeciętnych, szacownych berlińczyków.
Zagadkę próbuje rozwikłać Bernie Stein, policjant z polskim pochodzeniem, które trochę utrudnia mu prowadzenie śledztwa.
Kryminolodzy i psychiatrzy zgadzają się, że seryjni działają w kilku fazach. Raz: po prostu mają fazę chęci, dwa: fazę pokuty i obrzydzenia do siebie, a potem trzy: kolejną fazę nieokiełznanej chęci mordu, tortur, krwi… A my mamy do czynienia z kimś, kto postanowił mordować w odstępach, w jakich występują liczby pierwsze.
| Kategoria: | Kryminał |
| Zabezpieczenie: |
Watermark
|
| ISBN: | 978-83-272-9273-5 |
| Rozmiar pliku: | 1,5 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Pochylił się, przyłożył wydłużoną o tłumik lufę beretty do karku mężczyzny. Bałkańca? Turasa? Wszystko jedno.
Przytknięty do skóry wylot lufy najpierw zadrżał, potem już tylko parzył chłodem ofiarę, która zastygła z przerażenia. To było widoczne i, kurwa, podniecające, i takie… napawające dumą i mocą…
Klęczący teraz alfons, jeszcze chwilę temu taki ważny, śmiały, butny, bezlitosny i chamski, nagle poczuł, w ułamku sekundy, że jego egzystencja wisi na drżącej i wątłej pajęczej nici. W końcu był oblatany w życiu na ulicy; od razu skojarzył, co się dzieje, dodał dwa do dwóch i otrzymał, co miał otrzymać: wystarczy, że się poruszy, a pocisk przebije jego kark, przenicuje szyję, rozszarpie każdą tkankę na swojej drodze. Co oznacza koniec. Wszyst-kie-go. To, że pocisk utkwi w ciele kobiety, nad którą się pochylał, dziewczyny właściwie, wcale go nie obchodziło, ale własną szyję kochał, no i miał na niej gruby łańcuch, złoty łańcuch rowerowy, kurewsko kosztowny, bo przecież niewiele mniejszy niż oryginał ze stali!
Alfons znieruchomiał natychmiast, skamieniał. Jego pięść, uniesiona do kolejnego ciosu w twarz dziewczyny, zawisła na wysokości barku, palce lewej dłoni wolno się wyprostowały i uwolniły rozdartą bluzkę prostytutki. Pobita niemal do nieprzytomności, nie bardzo wiedziała, co się dzieje. Rozkaszlała się, kaszel przeszedł w krótkie torsje. Ale instynkt podpowiedział jej, że skoro czuje się wolna, to musi z tej wolności skorzystać, więc przekręciła się, przeturlała, zobaczyła coś, czego widzieć nie chciała, i obawiając się, że zobaczyła za dużo mimo opuchniętych i prawie całkowicie przesłaniających oczy powiek, przeturlała się jeszcze dwa razy po piasku pod palmą, poderwała się i nie wydawszy ani pół dźwięku, ruszyła przed siebie. Najpierw kilka kroków, podpierając się rękami, potem wyprostowana i już w pozycji _homo sapiens_ – runęła do przodu, w mrok. Gdy już ledwie ją było widać, stanęła, kołysząc się jakby na wietrze, ale raczej usiłując zapanować nad bólem.
Mężczyzna w niewygodnym teraz zgięciu, pozbawiony podparcia, zachwiał się.
Torren myślał gorączkowo.
Walnąć skurwysyna w łeb? Przestrzelić mu nogi? Nie, narobi wrzasku, kto wie, ilu jego _compadres_ sączy tequilę w barze. Ale co – zostawić tego bydlaka bez kary? Zostawić bez kary to zwierzę, które z taką radością wbijało piąchy w szczupłą, drżącą dziewczynę, sycząc do niej chyba jakieś przekleństwa? Kiedy w końcu powalił ją na ziemię kolejnym strasznym sierpowym, nie chciało mu się nawet schylić, żeby ją bić; po prostu wymierzył jej serię kopniaków, starając się trafiać w brzuch i piersi, żeby palce jego stóp w miękkich mokasynach się nie obiły, na przykład o twarde kości nóg. Potem alfons przymierzył się do kilku ciosów w twarz, szarpnięciem za bluzkę – zaterkotał pruty ścieg i był to najgłośniejszy dźwięk w najbliższej okolicy – ustawił sobie dziewczynę i wziął zamach do nokautującego uderzenia.
I to wszystko z uśmiechem kanalii na pysku, z radością w oczach, niczym ujarany kibic na dobrej napierdalance w klatce. Popiskujący z podniecenia po każdym kopniaku…
Kiedy to on kopał, oczywiście.
Torren też poczuł nagle szaloną ekscytację i przemożną żądzę wymierzenia sprawiedliwości. Zaczerpnął powietrza przez szeroko otwarte usta.
– Ty padalcu! – wycedził. Czuł, że nie ma sensu perorować, trzeba kopnąć alfonsa w krocze, wybić zęby lufą, uderzyć w głowę kolbą beretty. – Tylko drgnij, a będzie to twój ostatni ruch!
Słyszał i czuł, że jego głos drży, że trzęsie mu się z wściekłości cała głowa, jakby była kiepsko osadzona na jakichś wyrobionych kulkowych łożyskach.
Alfons zamarł.
– No… czego? – stęknął. – Obroniłeś ją, ale po co i co dalej? – Na chwilę zamilkł, kiwając się całym ciałem, mimo że miał cztery punkty podparcia. – Hej… – wydusił po chwili. – To nic takiego… to gówno takie… nic nie umie, nie pracu…
Torren uświadomił sobie, że za długo to trwa, jego niezdecydowanie już dało facetowi wyraźny sygnał: nic z tego nie będzie. Skończy się na obszczanych spodniach i bliźnie na ego.
– A ty jesteś przykładny pracuś, co?
Torren gorączkowo zastanawiał się, co ma teraz zrobić. „Może jednak walnąć go lufą? Ale czy to nie uszkodzi tłumika? Lepiej kolbą!” Przez trzy sekundy obmyślał akcję: przekłada kolbę w lewą dłoń, łapie za tłumik i wali kolbą w czachę tego skurwysyna. Tamten zepsuł jednak cały plan – lekko przekręcił głowę, jakby chciał popatrzyć na tego, kto go trzyma na muszce. Torren uznał, że nie ma możliwości i czasu na przekładanie broni i przymierzanie się, nigdy czegoś takiego nie robił, zero doświadczenia, więc uniósł lekko pistolet i walnął lufą w czaszkę mężczyzny. Końcówka lufy przeorała skórę, od razu pojawiła się krew, widoczna nawet w fałszującym kolory świetle księżyca. Alfons jęknął. Torren dostrzegł, że na starannie wyprasowanych jasnych chinosach tamtego poniżej krocza rozlewa się ciemna plama.
Serce zaczęło mu bić mocniej. Teraz nagle poczuł się dobrze, świetnie. Góruje nad tym śmieciem, ma nad nim władzę. Może zrobić, co chce, ale w tym problem: czego chce? Skopie go i co dalej? Gnojek wyleczy się, wstawi złote zęby i znów ruszy w obchód, żeby zabrać jakimś ćwierkającym po jugolsku dziewczynom cały urobek z kilkunastu dni, zwrócić sobie wydatki na stomatologa, i jeszcze pięścią odbije sobie na nich straty moralne. Torren rozumiał, że nie weźmie od niego przysięgi, że już nigdy, nikogo, w żaden sposób…
Słyszał swój przyspieszony oddech, czuł tętno wybijające w skroniach szaleńczy rapowy rytm. Odbezpieczył broń.
Nie, bicie nie ma sensu, tego śmiecia to nie reedukuje, taki nie pożałuje swoich czynów, nie poprawi się. Nadal będzie wrzodem na ciele społeczeństwa i jeszcze… Torren widzi na szyi mężczyzny łańcuch, pewnie na piersi pod koszulką wisi na nim potężny krzyż z Chrystusem, co daje temu skurwielowi legitymację: kocham Jezusa, on kocha mnie, on mi wybaczy, więc mogę…
– No co, gościu? – odezwał się pewniejszym głosem alfons.
Jakby wyczuł brak determinacji napastnika, jakby nabrał pewności, że ten się nie odważy. Podparł się dłońmi o trawę i lekko uniósł ciało.
Naparł na wylot tłumika.
I jakby tym wywołał reakcję: beretta szarpnęła dłonią Torrena. Tylko raz. Taki miły ruch, kwitujący strzał. Cholernie głośny w tej nocnej ciszy – wywołujący raptowny podskok serca.
Trzask!
Skurwiel zwalił się na pysk, głowa mu się przekrzywiła.
I nic więcej. Świat zatrząsł się i zmienił tylko tu, tylko przez układ tego ciała, jego życie, a właściwie jego brak.
A przecież jedynie drgnął palec na spuście, drgnął krótko, to było takie… mięśniowe warknięcie, krótki skurcz. Normalnie to mały ruch palca, może wystarczający do starcia kropelki soku z blatu szklanego stolika, ruch bez znaczenia, to znaczy – byłby bez znaczenia, coś jak próba zdrapania małego strupka z wierzchu dłoni, gdyby palec nie spoczywał na spuście… Dość czułym.
Pocisk prawie bezgłośnie opuścił lufę, gazy zakotłowały się i uspokoiły w tłumiku. Łańcuch podskoczył, a głowa Vojina Karataya poderwała się do góry, gdy kula przełamała stabilne połączenie czaszki z korpusem, przedarła się przez przestrzeń między kręgiem pierwszym, dźwigaczem, a drugim, obrotnikiem, dokonując nieodwracalnego spustoszenia w tym odcinku rdzenia kręgowego. Vojin nie poczuł, nie usłyszał już niczego, nie uświadomił sobie, że nie żyje, gdy uderzał twarzą w połyskujący krwią i strzępkami tkanki trawnik, w który wbił się pocisk beretty.
Torren chwilę wpatrywał się w leżącego nieruchomo, tak obrzydliwego chwilę temu człowieka, tak łatwo ukaranego za swoje obrzydliwe życie. Nie miał cienia skrupułów, co najwyżej błysnęła mu myśl, że nie może dać się za to ukarać, bo prawo, niereagujące na plugawe życie jakiegoś łotra i na krzywdy przez niego wyrządzane, natychmiast otrząsa się z letargu i reaguje żywiołowo, gdy tylko uda się komuś udowodnić samowolne wymierzenie sprawiedliwości, ukaranie ohydnego strzępu ludzkiego, bydlaka, bez którego Ziemia poczuje się odrobinę lepiej. Prawo zarezerwowało sprawiedliwość dla siebie, a to, że wymierza ją niezbyt skutecznie i szokująco wolno, nikogo nie obchodzi. Prawa zwłaszcza.
Torren uświadomił sobie, że kilkanaście sekund temu, kiedy łuska wyprysnęła z broni i poleciała w prawo, kątem oka zobaczył, gdzie spadła w trawę. Zrobił trzy kroki, pochylił się i podniósł ją, gorącą włożył do kieszeni. Pocisk był chyba nie do odzyskania.
Schował broń za pasek, przykrył koszulą i rozejrzał się, wolno oddalając się od ciała. Szurał stopami, usiłując iść po swoich śladach, żeby zatrzeć ewentualne zbyt wyraźne tropy.
Nikogo nie było w zasięgu wzroku. I dobrze, i źle. Torren wiedział, że gdyby ktoś zawołał: „Brawo, chłopie! Ten rzyg nie zasługiwał na ani jedną minutę życia więcej!”, poczułby się jeszcze lepiej. Ale nie miał kto zawołać i fakt, że nikt niczego nie widział, racjonalnie zadowolił Torrena.
Odwrócił się i szybko pomaszerował plażą w kierunku parkingu.
Zabić kogoś, kto pędzi na ciebie z mieczem w ręku czy mierzącego z broni palnej… Ha, to przyjemność i satysfakcja z uratowania własnego, najcenniejszego przecież, życia. A tu? No… Wyeliminowanie takiego bydlaka, żyjącego w przeświadczeniu, że nikt go nie ruszy, że jego żywot jest najważniejszy, bo przecież jest jego…! Bił dziewczyny, pewnie mówił o nich „moje”! Dlaczego, kurwa, „moje”?! Kto mu dał prawo gnoić, sprowadzać innych ludzi do poziomu bydła tylko dlatego, że miał kozik, sklonowanych kumpli i dużo tupetu? Nie, nie będzie już puszczał na ulicę nieletnich ani odbierał im zarabianych w brudzie i poniżeniu pieniędzy! Tak, są inni, przejmą jego… „jego” dziewczyny, ale…
Torren nakazał sobie myśleć o czymś innym. Ale nie bardzo mógł.
W jego ciele szalała adrenalina produkowana przez gruczoły dokrewne i znajdująca ujście w koniuszkach włókien układu nerwowego. Torren odczuwał to jak jakiś złoty strzał w całe ciało: serce się tłucze, ale nie chorobowo, ciśnienie rośnie, epinefryna w mózg, mięśnie i stawy. Hormon strachu, hormon ucieczki… Torren znał go dobrze, zapoznał się z nim raz, ale porządnie, i wtedy uratowało mu to życie, ale teraz odbierał go inaczej, nie jak hormon ucieczki, o nie! Jak hormon triumfu! Tak. Dokładnie tak czuł się gladiator, pokonawszy na arenie głodnego lwa, patrzący z pogardą i satysfakcją w oczy setek niezadowolonych z takiego obrotu sprawy arystokratów. Tak czuł się niedoceniany rycerz, powalając faworyzowanego konkurenta do pokaźnego trzosu złota. Tak czuł się snajper, ulokowawszy w oku rywala pocisk, który musiał pokonać kilometrową odległość.
Torren odetchnął kilka razy głęboko i wrócił do poprzedniego rytmu oddechu; nie mógł pozwolić sobie na hiperwentylację, na utratę przytomności tu, na trawniku, trzysta metrów od ciała, z berettą dziewiątką w plecaku. Z tłumikiem. I świeżymi śladami w lufie. Przebiegł kilkadziesiąt metrów tylko po to, by trochę się wyładować, wykurzyć ulotną adrenalinę z organizmu, bo nie potrzebował teraz euforii, szału, podniecenia, tylko siarczyście zimnego stalowego wyrachowania, lodowatej kalkulacji, odmierzonego i precyzyjnego działania. Zacisnął zęby i nakazał sobie spokój; zbliżył się do pasma agaw oddzielających plażę od deptaka, żeby nadmiernie nie rzucać się w oczy z daleka. Szedł szybko, wymachiwał rękami, co kilka kroków wykonywał podskok. Ot, młody, niewyżyty spacerowicz, korzystający z wolnej wieczornej chwili, a nie, broń Boże, facet, który sześć minut temu zastrzelił męta swym istnieniem przynoszącego hańbę całej ludzkości.
Facet, który uczynił trudny, ale… Ale, kurwa, oczywisty, choć nie dany każdemu, ruch.
Torren zachichotał, a potem roześmiał się głośniej, nie za głośno, ale jednak. Najbardziej hałasowało – co zrozumiał dopiero po chwili wsłuchiwania się – jego serce. Pompowało krew w takim tempie i tak efektywnie, że Torren czuł przepełniającą go energię, dziką i nieposkromioną. Gdyby chciał, mógłby podskoczyć i szarpnąć czub wysokiej, smukłej palmy, może mógłby ją trącić i zwalić z łomotem na piach, może mógłby kopniakiem powalić byka. Z trudem powstrzymał się od dzikiego krzyku _à la_ Tarzan. Zaciskał zęby, nie podskakiwał, nie łamał palm, nie kopał w przepełnione kubły z plażowymi śmieciami, opakowaniami chipsów, chrupek, gum, PET-ami po sokach i coli, strzykawkami…
Nakazał sobie – w końcu mógł wszystko! – spokój.
Nie spotykając nikogo, Torren dotarł na parking, wskoczył do swojego golfa kombi, rozejrzał się dokoła i niemal położył brzuchem na kierownicy, żeby wyjąć zza paska na plecach pistolet. Chwilę zastanawiał się nad ulokowaniem broni, w końcu wsunął ją pod swój fotel i zablokował zwiniętą bluzą.
– Łączy nas trup, co nie? – szepnął w zamkniętym wydłużonym salonie golfa. – My to zrobiliśmy. Zrobiliśmy TO!
Przełączył dźwignię świateł, by nie uruchamiały się automatycznie. Odpalił silnik i wyjechał wolno z parkingu. Z jednej strony myślał, że to przesada, taka jazda po ciemku, może nawet zwracająca uwagę kogoś postronnego, z drugiej – nawet jeśli ktoś go widział, mógł co najwyżej pomyśleć, że Torren się naćpał albo najzwyczajniej zapomniał włączyć światła. A poza tym cokolwiek ten ktoś by pomyślał, to nic nie widział – ani kierowcy, ani marki samochodu, ani numerów rejestracyjnych.
Bez użycia kierunkowskazów, chichocząc, zadowolony z własnej przemyślności, Torren wyjechał z parkingu, lekko przyspieszył i skręcił w lewo, w pierwszą uliczkę, zahamował ręcznym, by nie zapaliły się światła stopu.
Tu włączył reflektory i radio. I kolejny raz odetchnął.
Pół kilometra później nagle pojawiła się myśl będąca dokończeniem wcześniejszych rozważań. Wniosek był oczywisty i cholernie niebezpieczny.
„Inni przejmą… inni przejmą te jego biedne dziewczyny. Ale, do chuja pana, oni też nie są odporni na kulę w kark, prawda?”