-
nowość
-
promocja
Morderca moich dzieci, czyli (niezbyt) krótka historia bólu - ebook
Morderca moich dzieci, czyli (niezbyt) krótka historia bólu - ebook
Czy możesz wygrać, gdy przeciwnikiem jest twoje własne ciało?
Zuzanna – oddana pracy lekarka anestezjolożka, która każdego dnia uśmierza ból innych – od lat żyje w cieniu własnego cierpienia. W jej ciele ukrył się cichy, lecz bezlitosny wróg: endometrioza. Choroba, która miesiąc po miesiącu odbiera jej siły, zdrowie i marzenia o macierzyństwie.
Każda kolejna nieudana próba zajścia w ciążę niesie rozczarowanie, łzy i coraz trudniejszą do zasypania przepaść między nią a ukochanym mężem.
To jednak nie jest tylko historia choroby. To opowieść o miłości wystawionej na najcięższą próbę, o ciele, które odmawia współpracy, i o duszy, która – mimo bólu – wciąż nie chce się poddać.
Oparta na prawdziwych wydarzeniach książka, która porusza do głębi i uświadamia, jak wiele kobiet cierpi w milczeniu.
Ta publikacja spełnia wymagania dostępności zgodnie z dyrektywą EAA.
| Kategoria: | Biografie |
| Zabezpieczenie: |
Watermark
|
| ISBN: | 978-83-8423-153-1 |
| Rozmiar pliku: | 1,5 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Potwór najbardziej cieszy się, kiedy coś nowego wyrasta. Czasem zjada to od razu, rwie jak nowalijkę i łakomie połyka, czasem z lubością stoi nad tym nowym, świeżym, kiwa się w rytm powolnego pulsu, sapiąc i dysząc, pozwalając, by toksyczna ślina kapała na to nowe, oznajmiając mu, że długo nie pożyje.
Zastanawiam się, co będzie, kiedy już pożre wszystko dookoła. Czy umrze, czy wypełznie jak jakiś koszmar, szukając innej ofiary? Nie jest głupi – nie zabija od razu, latami sączy swojego żywiciela i to tak, żeby nie było widać. Raz uderza z całą siłą, raz odpoczywa i czeka, aż będzie można więcej ugryźć. Dobrze mu robią zmęczenie, strach i łzy. Wspaniale rośnie na lęku i smutku. Nikt go nie widzi, nikt w niego nie wierzy.
Tak widzę mordercę moich dzieci. Endometriozę.S taram się sobie przypomnieć, kiedy to się zaczęło. Pierwsze krwawienia nie bolały tak bardzo. Właściwie w ogóle. Jak to się stało, że ból narósł do tak monumentalnych rozmiarów i nadal z nim żyłam, miesiąc za miesiącem, rok za rokiem? Że nie położyłam się na ziemi i nie powiedziałam: „Dziękuję, już nie mogę”?
Bo ja tak nie robię. Nie kładę się, nie umieram. Wstaję. Pracuję. Pomagam innym ogarnąć ich ból.
Podstawówka
Pamiętam schody. Teraz zaciera się w mojej głowie miejsce i czas. Nie wiem – może to były kolonie? A może to była moja szkoła, tylko w tym konkretnym wspomnieniu ściany mają nieco inny kolor? A może to był sen?
Szare schody, takie, jakich pełno było w latach dziewięćdziesiątych w polskich szkołach. Pionowe części stopni pomalowane w czarno-białe pasy. Dwa odcienie żółci na ścianach – tłusta farba olejna, a nad nią jaśniejsza, kredowa, ale wszystkie kolory rozmyte. Szarość, dużo szarości, jakby padało na zewnątrz. Metalowa barierka powleczona czarnym laminatem, tak wytartym od setek przesuwających się po nim rąk, że aż błyszczącym. Ten ból zapamiętałam. Wycinek czasu, kiedy usiadłam na schodach i nie mogłam, nie chciałam wstać. Kiedy oddech stał się jedyną kotwicą, jaka łączyła mnie z rzeczywistością. Co było dalej tego dnia? Nie pamiętam. Pojęcia nie mam, czy zemdlałam, czy ktoś mnie odebrał, czy może dostałam jakąś tabletkę i w końcu wstałam z tego stopnia. Grunt, że potem była wizyta w szpitalu dziecięcym. Mówili: „Skąd ten ból? Miesiączkuje? To może taka delikatna? Blade toto, chude, takie anemiczne jakieś. Matka się ciska, że coś jest na rzeczy. Dobra. Niech będzie, że piasek w nerkach. Pić Urosept i pół szklanki piwa dziennie”.
Liceum
W liceum WF bywa katorgą. Tępy ból sprawia, że jestem skrzywiona, nieobecna, a zmuszona do interakcji – opryskliwa i złośliwa. Mama trzyma w apteczce Ketonal. Jedna niebiesko-biała kapsułka daje ulgę na długo. W następnym cyklu, jak jest inna dawka, przegryzam na pół niebieską, okrągłą tableteczkę. Raz jest wyjątkowo źle i biorę przed lekcją dwie tabletki. Kiedy schylam się przy wkładaniu szortów, kręci mi się w głowie. Bawi mnie to niezmiernie. Mam wspaniały nastrój. Naćpałam się Ketonalem. Albo brakiem bólu. Mam tak doskonały nastrój, że śmieję się, żartuję, wszystkim wokół udziela się ten dziwny entuzjazm. Wuefista patrzy na mnie podejrzliwie.
Studia – kierunek lekarski
Siedzę na twardym stołku w gabinecie. Doktor F. pisze zamaszyście zalecenia w karcie ambulatoryjnej. Biorę wdech, wydech. Wdech, wydech. Podejmuję decyzję i skaczę na głęboką wodę.
– I poproszę coś przeciwbólowego.
Mężczyzna podnosi wzrok ponad oprawki okularów. Cała postać pozostaje bez ruchu, tylko oczy się przesunęły. Szybko omiata mnie spojrzeniem od czubka głowy po zaciśnięte na pasku torebki dłonie. Nerwowego skakania nogi pod stołkiem może się tylko domyślać.
– Bez recepty leki sobie brać, okres to nie choroba.
Przełykam ślinę. Jestem wprawdzie rozpieszczonym, najmłodszym dzieckiem, więc pewnie odporność na ból jest niska, fakt. Ale już mnie to przestaje obchodzić, bo ciężko mi czasem wystać na zajęciach.
– Te bez recepty nie pomagają – mówię.
Zbieram całą swoją odwagę, chociaż wiem, jakie spojrzenie zaraz zobaczę. Nie mylę się. Z westchnieniem mówiącym „całe życie z wariatami” doktor stawia na recepcie swoim zamaszystym pismem literę „K”.
– Ketonal też nie pomaga – wyrywam się szybko.
Znowu spojrzenie znad oprawek.
– Skąd miała Ketonal?
– Od mamy, dostaje na kręgosłup.
Dziwne, ale nie skomentował podbierania leków na receptę. Kreśli, wpisuje inne słowo, podbija pieczątką.
– Brać najkrócej, jak się da. To już są silne leki.
– Dziękuję – mówię, biorąc kawałek papieru do ręki. Waham się chwilę, ale raz kozie śmierć, przecież poszło nawet dobrze. – A nie trzeba by jakiejś diagnostyki? Wydaje mi się, że to naprawdę mocno boli.
Właściwie napierdala, pomyślałabym teraz, ale wtedy jeszcze nawet w myślach tak nie bluzgałam.
– Co drugą boli. Taka uroda. Po ciąży przejdzie.
Okres spóźnia mi się trzy dni. Trzy dni od przepisowych dwudziestu ośmiu, więc de facto, biorąc pod uwagę moje krótkie cykle, już prawie tydzień.
Kupuję test. Wracam na mieszkanie, Karol już jest. Sikam do kubeczka, nakrapiam mocz na płytkę. Czekamy nasze najdłuższe trzy minuty w życiu. Kiedy budzik w telefonie zaczyna grać, biorę do ręki test, odczytuję wynik z tabelki. Błąd. No ja cież pierdolę, no…
– Czyli co? – dopytuje Karol. – Jesteś czy nie jesteś?
– Dalej nie wiemy. – Wzruszam ramionami. Biorę oddech i próbuję się opanować, choć w środku cała się trzęsę. Przez głowę przelatuje mi milion myśli. Jeśli tak, jeśli jestem, to jak to będzie? Studiów nie skończę? Za co będziemy żyć? Gdzie mieszkać? – Jutro rano zadzwonię do ginekologa, może uda mi się w miarę szybko umówić – odpowiadam, zamiast werbalizować przemyślenia.
Siadam na kanapie, biorę do ręki książkę. Mam poprawkę, pierwszą i przedostatnią w życiu, więc jestem już zeschizowana na maksa. Jeszcze mi tego brakowało, żeby zajść. Karol siada przy biurku, też zaczyna się uczyć. Pomimo grozy czuję śmieszność sytuacji. Zachowujemy się, jak byśmy mówili: „Panie Boziu, niech nic się nie stanie, a my już będziemy grzeczni. Będziemy się dobrze uczyć i nie będziemy sprawiać kłopotów. Nawet się pieprzyć już nie będziemy. Dobra, Panie Boziu? Proszę… Dobra?”.
Do ginekologa udaje mi się umówić na kolejne popołudnie.
Wydaje mi się, że zaraz się obsram ze strachu, kiedy lekarz patrzy na mnie znad okularów i mówi:
– W badaniu nic nie widać. Ale może być jeszcze po prostu za wcześnie. Trzeba powtórzyć badanie, najlepiej z krwi, za jakiś tydzień. A od jutra zażywać to. – Podaje mi receptę. Luteina.
Wychodzę z gabinetu na miękkich kolanach. Mam dosyć daleko, kilka przesiadek, ale jest lato, słońce, więc wlokę się noga za nogą na przystanek.
Mijam drzwi kościoła, a potem zawracam. Klękam w kruchcie, przed wielkimi, przeszklonymi drzwiami. Patrzę chwilę na ogromny drewniany krzyż, górujący nad głównym ołtarzem, i modlę się. Gorąco, jak chyba nigdy w życiu, modlę się, żeby to nie była prawda. Żeby to ze mnie samo wyszło. Żeby nic się nie zmieniało. Myślę o mamie i wtedy naprawdę się trzęsę. Boże, nie dla mnie spraw, żeby to była nieprawda, tylko dla niej. Ona nie przeżyje, jeśli nie skończę studiów.
Po powrocie kładę wykupione tabletki na półce. Idę coś zjeść. Pod wieczór czuję znajomy ucisk w podbrzuszu, potem ból, jak zwykle spory. Ale tym razem się z niego cieszę. Przeterminowane tabletki wyrzucam kilka miesięcy później.
Znów siedzę na fotelu w gabinecie Doktora F. Przepisuje mi tabletki antykoncepcyjne. Tyję po nich, obrastam wodą, mam cellulit i skoki nastroju, ale przynajmniej krwawienie co dwadzieścia osiem, nie co dwadzieścia jeden dni. Kto miał choć raz w życiu okres dwa razy w lutym, ten wie, o czym mówię. Każdy wyjazd, impreza, okazja to planowanie, gdzie i kiedy zmienić podpaskę. Nie mówiąc już o lekach przeciwbólowych, których całe garście noszę w każdej torebce, a wiadomo, najbardziej są potrzebne, jak ich nie zabiorę ze sobą. No i wiem, kiedy zacznę krwawić – nie muszę się bać, że to się stanie, gdy jestem nieprzygotowana. Napieprza zdrowo już dwa dni wcześniej.
Tylko ten ból. Nie chcę robić z siebie księżniczki czy paniusi, co to z okresem chodzić nie może, ale, kurde, naprawdę czasem nie mogę. W zeszłym tygodniu przerabialiśmy na patomorfologii endometriozę. Stwierdzam, że mam właściwie wszystkie wymienione objawy. Fakt, nie jest to jakaś zagrażająca życiu choroba, przynajmniej tak mówią na zajęciach, no ale dobrze by było wiedzieć, czy jest.
Znów skok na głęboką.
– Myślę, że mam endometriozę – wypalam.
Oczy Doktora F. unoszą się ponad oprawkami okularów, reszta ciała ani drgnie, zamarła ręka wypisująca zamaszyście receptę. Patrzy na mnie spod siwych brwi, a ja kiepsko to taksujące spojrzenie znoszę, więc zaczynam się tłumaczyć:
– Przerabialiśmy na patomorfologii. I ja ją mam. Moja siostra też ją ma, a jest występowanie rodzinne.
Jeszcze chwilę patrzy na mnie.
– Można zrobić laparoskopię – przemawia w końcu.
– I co po tej laparoskopii? – pytam, bo diagnostyki się już trochę uczymy, ale leczenia to niekoniecznie.
– Nic w sumie – odpowiada, wzruszając ramionami. – Pobiorą wycinki i będzie wiadomo, czy to to.
– A poza wycinkami to się jakoś leczy?
– Nie – odpowiada krótko. – Żyje się z tym.
Wizyta się kończy. Jeszcze przez chwilę myślę o tym, ale uznaję, że skoro nic się z tym nie zrobi, to po co się ciąć. I tak wiem, że „to to”, nie trzeba mi na to papierka.
Idziemy na lody. Są przepyszne. Czekając na swoją porcję, przestępuję z nogi na nogę, bo trochę ciężko mi wystać. Dostaję do ręki trzysta gramów czystych kalorii i idziemy gdzieś usiąść.
Znajomi odeszli trochę do przodu, ja jak zwykle się wlokę. Siadamy z Karolem na krawężniku. Wzięłam bananowe i truskawkowe, naprawdę są przepyszne.
Skurcz za skurczem rozpiera podbrzusze. Czasem muszę przestać jeść i pooddychać. Ale nie odpuszczę, za dobre to, żeby zostawić. Karol patrzy na mnie ukradkiem. Nic nie mówi. Czasem zastanawiam się, czy jemu się przypadkiem nie wydaje, że ja symuluję, że to niemożliwe, żeby tak bolało. Sama się nad tym zastanawiam, szczerze powiedziawszy. Może mam coś z głową po prostu?
Staż podyplomowy
Baby gadają, jak wiadomo, o wszystkim i o niczym. Marta odchyla się na krześle i krzywi niemiłosiernie. W szpitalu, w którym robię staż, nikt nie słyszał o ergonomii pracy. A nawet jeśliby słyszał, to i tak do rezydentów i stażystów nie warto jej stosować. Pójdą ci, przyjdą następni. Odnawialne źródło energii pracy w każdym oddziale.
– Jezu, kiedyś mi pękną te plecy w końcu – wzdycha.
– Zażywałaś coś? – pytam od razu, sama nie wiem, czy rzeczywiście chcę pomóc, czy odruchowo.
– Eee, nie. Wiesz, jem ten Ketonal jak cukierki, a tylko żołądek boli. Wolę już wytrzymać.
Patrzę na nią i zastanawiam się przez chwilę, czy mówi poważnie, czy jaja sobie robi. Wtedy dopiero zaczynałam się uczyć tego, że jako grupa zawodowa jesteśmy najgorszymi, najbardziej krnąbrnymi, najbardziej wypierającymi i najgłupszymi pacjentami spośród wszystkich.
– A diagnozowałaś się? – rzucam znad papierów, których jeszcze około tony zostało do przerobienia.
– No taaak, ale co to da… – przeciąga słowa. – Wiesz, zwyrodnienia, praca przy biurku, a zabiegu przecież nie będę w tym wieku robić.
Kiwam głową. Jasne, zabieg w ostateczności.
– Ale wiesz – zaczynam mimo wszystko – mam takie nowe leki od ginekologa, bo na mnie Ketonal też już nie działa. Może chcesz spróbować?
Marta odwraca się z krzesłem od biurka, zaciekawiona.
– A co masz?
– Aulin, czyli Nimesulid. – Grzebię w torebce w poszukiwaniu blistra. Zawsze noszę ze sobą tabletki. Najgorzej, kiedy rozdam wszystkie i sama potem nie mam, ale tak mam wgrane pomaganie innym, czy chcą tego, czy nie, że ciągle mi się to zdarza. – Masz. – Wyciągam triumfalnie tabletki.
– Nieee, nie będę ci zabierać – mówi Marta, ale ja już odcinam nożyczkami dwie niebieskie pigułki. Śmiejemy się, żeby jej stary nie pomylił z czym innym. He, he, taki sucharek.
Następnego dnia pytam, czy działa. Marta przymyka oczy, rozciąga wargi w uśmiechu, kiwa głową z miną, jakby zjadła coś megapysznego.
– Zajebiiiście – mówi, przeciągając – spałam jak kłoda. Muszę sobie to wypisać.
– Niezłe gówno, co? – Kiwam ze śmiechem głową.
Aulin był moim przyjacielem przez kilka ładnych lat. Ale potem też okazał się za słaby.
Przez jakiś czas szukam kogoś, kto mi coś poradzi. Dowiaduję się od koleżanki, że jest taki ginekolog, czarnoskóry, przyjmuje prywatnie. Śmiesznie mówi, ale jest bardzo dobrym diagnostą, wszystko tłumaczy i na wielu rzeczach się zna. Umawiam się więc do Doktora Afrykańczyka, którego nazwisko lingwistycznie nawiązuje do polskiego słowa gwałt, co jest zabawną korelacją, jeśli się jest ginekologiem.
Po zebraniu wywiadu (rzeczywiście, bardzo zmiękcza głoski, twardych dwuznaków nie wypowiada, ale mówi płynnie i na temat) zaprasza mnie na fotel, do badania.
Siadam, rozkładam nogi, mija sekunda i moje podbrzusze przebija makabryczny ból. Zaciskam dłonie na poręczach fotela, usta mam w wąską kreskę, żeby nie wydawać z siebie dziwnych odgłosów, które ewidentnie chcą się wydostać.
Doktor Afrykańczyk obraca palcami w mojej pochwie, potrząsa, dociska, mrucząc coś do siebie pod nosem, podczas gdy ja zwijam się z bólu, i gdyby nie to, że ten ból mnie paraliżuje, kopnęłabym go w kolano. Albo wyżej.
– Mccc – mlaska, kręcąc głową – tu źrośti i tu źrośti, wśiśko źrośti. Duzia ból musi być pzi okres – mówi, a ja tylko kiwam głową, nadal zaciskając usta. – Mmm – mruczy sobie do siebie dalej, wpychając we mnie paluchy coraz głębiej, aż mam uczucie, jakby moją macicę nabił na kołek. – Nic nie rusia, wśiśko źrośnięte. Jak się z męziem kocha?
– Delikatnie! – wypalam, już dobrze wkurwiona, a on, zaskoczony, cofa rękę. Chyba dopiero teraz zauważył, że mogło boleć, skoro „wśisko źrosti”.
Badanie się kończy, zapisuje mi leczenie.
– Cieba lecić, bo to niedobzie tile źrośty mieć. Dobra, będziemy lecić.
Pierwszą rzeczą, jaką robię po wyjściu z gabinetu, jest sprawdzenie w Internecie leku, który mi przepisał. Robię to, idąc na przystanek. Zatrzymuję się nagle, czytając, że nie jest to lek antykoncepcyjny, przy odstawieniu notuje się duży odsetek ciąż bliźniaczych, i nogi mi się uginają.
Wybieram numer Poli i płaczę w słuchawkę, że nie chcę dziecka, nie jestem gotowa, już tyle osiągnęłam, nie mogę teraz tego zaprzepaścić. Muszę znaleźć kogoś innego, żeby mi pomógł, muszę jeszcze przecież chociaż zacząć speckę, nie chcę być biedna, z dzieciakiem u cycka już nic nie zrobię. Dowiaduję się, że u niej rozpoznał tak samo endometriozę i dostała te same leki.
Oddycham. Stwierdzam, że może miał zapłacone przez firmę, żeby wszystkim wciskać to samo. Chcę w to wierzyć, w końcu tylu ludzi w coś takiego wierzy, choć kiedy będę sama już pracować w zawodzie, nie raz i nie dwa będę kiwać głową nad głupotą takiego stwierdzenia. Więcej się tam nie pojawiam. Leków od niego nie biorę.
W Internecie konkretnych informacji na temat leczenia endometriozy brak. Albo ja nie potrafię znaleźć.
Potwór atakuje. W tym cyklu ze zdwojoną siłą. A może nawet ztrojoną, zpoczwórzoną. Boli tak, że dźwięki i kolory stają się przytłumione, obce. Prawie się nie ruszam. Leżę na lewym boku, bojąc się zmienić pozycję. Myślę powoli, nieskładnie, ale myślę. To jest coś jak zapalenie otrzewnej. Choć przecież to tylko okres, więc jeszcze dziś wytrzymam. Nie mam gorączki, nie mam innych cech ostrego brzucha, prócz tego bólu. Nie mam siły płakać, całą energię wpompowuję w oddychanie.
– Ale zażyłaś coś? – pyta Karol.
Ochrzaniam go słabym głosem, że przecież, ale nie działa. Wpadam na pewien pomysł. Po chwili mój chłopak zanosi mnie do wypełnionej gorącą wodą wanny. Wrzątek parzy w pośladki, mam odruch podniesienia ich, a wtedy podbrzusze napierdala tak, że dwie łezki puszczają mi się z oczu. Pociągam uchwyt baterii, by uzyskać zimny strumień. Karol miesza ręką, żeby temperatura się wyrównała. W końcu zapadam się w ciepło. Mięśnie się rozluźniają. Oddycham głębiej. Prawie zasypiam.
Dolewam wody kilka razy. Mój partner co jakiś czas zagląda i pyta, czy okej. „Tak, okej” – odpowiadam. W końcu jestem w stanie wyjść z wanny, wytrzeć się i zdążyć pod koc, zanim znów zacznie boleć.
Szukam nadal kogoś od endometriozy, ale rozsądnego, przynajmniej tak sobie wmawiam. Dostaję informację, że tematem zajmuje się Panprofesor I., wraz z zespołem pracującym w Oddziale Ginekologii Endokrynologicznej.
Po skończonej pracy idę szerokim, wyłożonym płytkami korytarzem kliniki, wchodzę w wąskie drzwi, w których ledwie może się zmieścić osoba normalnej postury, i krętymi schodami wychodzę na samą górę. Ilekroć tu jestem, zastanawiam się, co tu dawniej było. Strych? Składzik? Wita mnie zielony korytarz. Odnajduję drzwi dyżurki lekarskiej, pytam o Paniądoktor, o której usłyszałam, że w temacie endometriozy siedzi chyba najbardziej.
Otwiera mi wysoka dziewczyna, kilka lat ode mnie starsza. Krótkie, ciemne włosy tworzą piękną fryzurę podkreślającą symetryczne rysy twarzy. Pełne usta, migdałowe, piwne oczy, doskonale podkreślone czarną kredką. Jej wygląd sprawia, że karleję. Boję się wysokich kobiet, a wysokie i ładne wprost mnie przerażają z jakiegoś powodu.
Szybko wyłuszczam, z czym przychodzę. Że wiem, że mam tę endometriozę, że nie chciałabym zabiegu, jeśli on jest bez sensu, ale dzieci też nie chcę. Przynajmniej na razie. Pytam, co zażywać. Dziewczyna wzrusza ramionami, mówiąc, że w takim układzie antykoncepcja. Pytam, jaka. Odpowiada, że jakakolwiek, byle wydłużyć krótkie cykle i zmniejszyć ilość dni krwawienia.
Chcę zapytać jeszcze o coś, ale nagle nie pamiętam o co. Ładnie wykrojone wargi przyjmują grymas niejakiego zniecierpliwienia. Dziękuję i odchodzę. W sumie jestem uspokojona i zadowolona. Przecież gdyby trzeba było się koniecznie zoperować albo leczyć zachowawczo w jakiś szczególny sposób, to by powiedziała.
Powiedziałaby przecież.
Wracam do mieszkania. Zamykam drzwi. Wyjmuję z szafki pudełko z lekami. Biorę naraz Doretę, Ibuprom, Pyralginę i Buscopan. Siadam na niebieskiej kanapie. Ból rozlewa się w całym podbrzuszu, spływa odrętwieniem na uda, promieniuje do lędźwi. Patrzę na zegarek w komórce. Trzeba jakichś piętnastu minut, żeby zaczęło działać, przynajmniej tak twierdzi podręcznik farmakologii klinicznej. Zamykam oczy, skupiam się na oddechu – nie za głęboko, ale i nie za płytko. Czas i przestrzeń się rozmywają, jesteśmy tylko ja, oddech i ból. Niekoniecznie w tej kolejności.
Czuję, jak puszcza. Ulga jest megaprzyjemnym uczuciem. Kto by pomyślał, naprawdę minęło piętnaście minut. Zadowolona z siebie i swojego nowo wypróbowanego koktajlu substancji, poprawiam się i sięgam po pilota. Ręka bezwładnie opada mi na stolik, o kilka centymetrów chybiając celu. Marszczę brwi. Unoszę pilota, włączam telewizor, wybieram program. Oglądam, czuję się rozluźniona. Nawet okazuje się, że troszkę za bardzo, bo kiedy próbuję podrapać się po czole, moja własna ręka zapodaje mi plaskacza w twarz. Oż, kurwa, chyba przegięłam jednak z tym rozkurczaniem.
Nieco przestraszona, kładę się z powrotem na lewym boku. Chce mi się siku, ale nie ma bata, żebym teraz wstała. Oczyma wyobraźni widzę, jak na czworakach pełznę do łazienki, potem na łokciach podciągam się na deskę. Patrzę znów na zegarek. Karol do godziny będzie w domu. Wytrzymam.
Rezydentura – specjalizacja: Anestezjologia i Intensywna Terapia
Zjeżdżamy z obwodnicy. Nie wiem, jakim cudem, ale mówię, że wypadałoby odłożyć tabletki.
– Ale jeszcze nie mamy kredytu na dom – mówi Karol. – A jak zajdziesz od razu? Będziemy mieć niższą zdolność kredytową.
– No niby tak – potwierdzam – ale przecież możemy wziąć kredyt, gdy będę w ciąży.
– Ale to trwa, już będziesz miała brzuch duży.
– To powiem, że się bobu nażarłam, przecież to agentowi zależy, żeby klient dostał kredyt, każdy odwróci wzrok i zezna, że brzucha nie widział.
– Niby tak – nadal nie jest przekonany – ale ja bym chyba poczekał jeszcze rok.
I wtedy to do mnie dociera. Uderza we mnie, jak to wszystko długo trwa. Jeszcze nie teraz, jeszcze rok, jeszcze pół… Teraz kredyt, potem dom. Potem też się coś znajdzie, żeby to odwlec. Sama będę wynajdywać powody, dla których „jeszcze nie”.
Przypomina mi się, jak planowałyśmy z Polą, że w ciążę trzeba zajść do dwudziestego piątego roku życia. Potem, no, do trzydziestego będzie okej. Za rok deadline, a u żadnej z nas się nie zanosi na powiększenie rodziny. I nagle widzę z pełną wyrazistością, że w ten sposób nie zdążę nawet do tego „bezpiecznego” wieku trzydziestu pięciu lat.
Zaczynam się trząść. Nagle, ze środka, całą sobą. Jak to u mnie, od razu lecą łzy. Mój mąż zna ten stan, wzdycha głęboko, ale jakimś cudem udaje mi się wydukać to, co się mi pomyślało. On kiwa głową.
– Dobrze. Zaczniemy starania już teraz.
Rzadko bywam w prywatnych gabinetach, więc trochę nieswojo czuję się w pastelowych korytarzach z ładnymi, bez pęknięć, dobranymi kolorystycznie krzesłami, ze stoliczkami, na których leżą kolorowe pisma, mające umilać oczekiwanie na wizytę, z paniami rejestratorkami mówiącymi przyjaznym tonem.
Nadchodzi moja kolej. Pandoktor Z. jest przemiły. Mówi spokojnie, bada delikatnie, robi USG, mówi, że piękny pęcherzyk, w drugim jajniku mniejszy, ale też z potencjałem, właściwie można by współżyć dziś, powinien pęknąć w ciągu kilku, kilkunastu godzin. Podaje mi rękę, pomagając wstać z fotela do badania. Trochę mi głupio taką pomoc przyjmować, nie jestem przyzwyczajona, czuję się, jakby ten gest był jakiś przerysowany, karykaturalny. Dłoń Panadoktora Z. jest duża, ale zaskakująco miękka i ciepła. Uśmiecham się, nieco zażenowana. Dostaję listę badań, jakie mogę jeszcze zrobić, przygotowując się do zaciążenia. Podstawowe hormony są okej.
Wracam do domu zadowolona, a jakże. Wszystko jest dobrze. Żadnych strasznych rzeczy. Bolesne okresy to taka uroda po prostu, pewnie rzeczywiście jestem delikatna i rozpieszczona. Mówię Karolowi, że dziś sobie darujemy, bo nie mam zamiaru rodzić bliźniaków. Poczekamy na kolejny cykl. Mój mąż kiwa głową.
Siedzę przy stole i maluję paznokcie. W telewizji leci jakiś film. Karol leży na łóżku z pilotem w ręce. W malutkim mieszkanku, które wynajmujemy, jeśli chcemy coś obejrzeć, możemy usiąść na jednym z dwóch krzeseł przy stole lub leżeć w łóżku, innej opcji nie ma. Między łóżkiem a blatem jest jakieś czterdzieści centymetrów, w sam raz, żeby przejść, ale bardzo często zdarza nam się zahaczyć palcami stóp o któryś z mebli, co wywołuje niezmiennie potok przekleństw.
Mówię o tym pięknym pęcherzyku i nagle coś czuję. Coś jakby mi zalewało klatkę piersiową, jakiś dziwny niepokój. Mogę porównać to uczucie do tego, które można mieć, kiedy chce się sięgnąć ręką po telefon, który sekundę wcześniej tu leżał, ale ktoś go podwędził. Albo otwierając stronę z wynikiem egzaminu i widząc, że wynik świeci na czerwono. I niby jeszcze pewności nie ma, ale już się wie.
Patrzę na mojego męża, on patrzy na mnie, widzę, że też to poczuł. W jednej sekundzie coś przepłynęło przez nas oboje. Boję się mówić, boję się to powiedzieć, bo jeśli o tym powiem, może się spełnić. Siedzę więc z pędzelkiem w dłoni, kropla lakieru zaraz spadnie mi na spodnie. Spoglądam w błękit oczu mojego ukochanego, widzę, jak składa usta, żeby coś powiedzieć, i w myślach błagam go, żeby tego nie czuł, żeby tego nie mówił. Ale mówi.
– Wydaje mi się, że będą z tym jakieś kłopoty, co? – wypowiada te słowa cichutko, ale ja słyszę, pomimo włączonego telewizora. I ewidentnie los słyszy je także.
Chcę zaprzeczyć, powiedzieć, że przecież w badaniach wszystko w porządku, piękny pęcherzyk, żadnych kłopotów, ale głos więźnie mi w gardle. Wpadam w lekki stupor, jak mały gryzoń, który boi się ruszyć, żeby nie zostać zauważonym przez drapieżnika. Zamrożenie jak ta lala. Nie mam pojęcia, czy kiwam głową. Mam ochotę, ale nie wiem, czy to robię.
Chwila mija.
Co się może stać, głupia? – mówię do samej siebie, w środku.
Przecież taki piękny pęcherzyk…
I znów wyszłam za późno. Ale mam szansę zdążyć. Jeśli pobiegnę, skrócę czas dotarcia do przystanku o dwie minuty, wystarczająco.
Wyszłam za późno, bo źle zaplanowałam. Łyknęłam leki przeciwbólowe po toalecie, a powinnam przed, tak żeby zdążyły zadziałać. No ale nie zdążyły, dopiero teraz jest cokolwiek lepiej.
Zbiegam z górki od bramy do asfaltu, skręcam w lewo, podbiegam paręnaście metrów, znów marsz, znów podbiegam. Patrzę na zegarek, czas biegnie nieubłaganie. Mimo bólu zbieram się w sobie, przerzucam torbę przez ramię i zmuszam się do truchtu. Zakręt, dosyć ostry, trzeba uważać, mimo progu zwalniającego bywa, że samochody na styk mijają tu pieszych. Mijam zakręt.
I nagle muszę się zatrzymać. Czuję ból – ostry, rozrywający, jakby ktoś wbijał pogrzebacz pod prawą łopatkę, sięgając nim mostka. Na moment tracę oddech, opieram ręce na kolanach, pochylam się mocno, próbuję złapać powietrze, ale przez chwilę mam wrażenie, jakby to było niemożliwe.
Po wieczności prostuję się. Pochylam nieco na prawo, żeby choć trochę zniwelować to dziwne pieczenie w plecach.
Już nie mam po co biec. Autobus odjeżdża beze mnie, widzę go jeszcze przez moment i klnę pod nosem, bo muszę teraz iść prawie kilometr do kolejnego przystanku, z którego mam inne połączenie. Każdy krok to ból. Każdy oddech to uczucie, jakby ktoś przekręcał ten gorący pogrzebacz, opierający się na żebrze. Spłycam wdech, wydłużam wydech, żeby ograniczyć te doznania do minimum.
Docieram do pracy. Proszę Tosię, żeby mnie osłuchała. Przykłada membranę do moich pleców, oddycham miarowo, staram się głęboko. W pewnym momencie pochyla głowę, mocniej przyciska lejek stetoskopu do mojej skóry. Słucha uważniej.
– Kaszlnij – mówi, a ja pokasłuję kilka razy. – Jest okej – stwierdza po chwili. – Zdawało mi się, że coś słyszę, ale to może trochę wydzieliny było, teraz jakby trochę zaostrzony ten szmer, ale nic poza tym.
– Dzięki, super – mówię. – Bo już miałam schizę, że coś mi od wysiłku pękło. Ale to pewnie od kręgosłupa ten ból. A zaostrzenie to może poinfekcyjne jeszcze.
– No pewnie tak – przytakuje Tosia. – Ale zawsze możesz zrobić RTG dla pewności.
I tak robię.
Pola płucne prawidłowo upowietrznione, bez cech zastoju, kąty przeponowo-żebrowe wolne od płynu, sylwetka serca prawidłowa.
Ból pod prawą łopatką jest co kilka cykli. Jest na tyle mocny, że spać mogę tylko na lewym boku, kładąc się na prawym, mam wrażenie, że się duszę. Więc trzy dni w miesiącu, w czasie okresu, wieczory spędzam na układaniu się tak, żeby ból nie uniemożliwiał mi spania. Decyduję, że muszę to zdiagnozować. Bez jaj, zawsze wiem, kiedy dostanę okres, bo tak mnie ramię napieprza, a jak jest cykl z bólem pod łopatką, to już naprawdę żywcem ocipieć można. Czasami mam wrażenie, jakby między żebra ktoś mi nasypał żwirku, który chrzęści szczególnie mocno przy pochylaniu. Może mam endometriozę w tym ramieniu? Bez kitu, to prawdopodobne, przecież bywały przypadki, że to gówno przeszczepiało się nawet do oka.
Na wizycie ginekologicznej mówię o bolącym ramieniu i łopatce w czasie okołomenstruacyjnym. Pandoktor patrzy na mnie znad okularów i stwierdza:
– Nie sądzę, żeby to jedno miało związek z drugim.
– No ale najwidoczniej ma – mówię, choć teraz już nie jestem taka przekonana, może rzeczywiście trochę przesadzam.
– Zanim zaczniemy wysnuwać takie wnioski, radziłbym zdiagnozować bardziej prawdopodobne przyczyny.
Zapisuję się do ortopedy.
W dniu konsultacji jak na złość nie mam okresu, więc i objawów nie mam. Wizyta jest prywatna, więc w porównaniu do poradni na NFZ mamy mnóstwo czasu.
Pandoktor H. zbiera wywiad. Bada ruchomość w stawie barkowym, naciska na łopatkę, na kręgosłup, a robiąc to wszystko, kręci głową, i krzywiąc się, co jakiś czas powtarza:
– Fatalna postawa ciała, fatalna.
Fakt, wiecznie siedzę zgarbiona, podwijam nogi pod siebie. Jeśli nie mogę ich podwinąć, jak na przykład teraz, są skręcone jedna wokół drugiej jak paragraf.
– Ale tej fatalnej postawy nie mam od dziś – mówię, nieco wkurzona. – A objawy mam od kilku miesięcy, i to dosyć mocne.
– No tak, tak – stwierdza – bo teraz pani może mieć jakieś dodatkowe przeciążenia i to wszystko wychodzi.
Wystawia skierowanie na rezonans odcinka szyjnego i piersiowego. O ramieniu nie wspomina nic.
Kiedy mam już wyniki badań, zgłaszam się ponownie. Ponownie dowiaduję się, że „ojoj, jaka fatalna postawa”.
Kolejny ortopeda nie zawraca sobie głowy pozorami i nie dotyka nawet mojego ramienia. Mówię wprost, że chcę jakieś USG albo inną obrazówkę, bo tam coś się ewidentnie dzieje. Wystawia skierowanie. Wracam z wynikiem MRI barku, gdzie oprócz nieznacznego zwężenia szpary stawowej nie opisują nic niepokojącego.
– Wie pani – mówi Pandoktor L. – takie zwężenia to nie dają zazwyczaj jakichś dużych objawów.
– W takim razie co powoduje ten mój ból? – Zajebisty ból, dodaję w myślach.
– Sam nie wiem – wzrusza ramionami ortopeda i rzucając mi tylko krótkie spojrzenie, kończy – może w tych dniach jest pani nieco… bardziej wrażliwa?
No pięknie. I jeszcze robi ze mnie psychosomatyczną wariatkę.
Więcej ramienia nie diagnozuję.
Jest gorąco. Idę szybkim krokiem po korytarzu kliniki, mam sporo do zrobienia, myślę o kilku rzeczach naraz. Ubrana jestem w krótką, zieloną sukienkę operacyjną. W niczym innym nie da się teraz wytrzymać, taki jest upał.
Jestem zaraz przed przeszklonymi drzwiami do pooperacyjnej, kiedy czuję, że coś podchodzi mi do gardła. Skręcam gwałtownie w lewo, wpadam do ubikacji, ledwo zamykam za sobą drzwi, a już klęczę przy muszli. Kilkoma mocnymi spazmami pozbywam się piany, która podeszła mi do przełyku.
Bolało, więc zażyłam leki na czczo, a potem dołożyłam jeszcze jedną Pyralginę, bo było mało.
Gorzki smak leku, który rozlał się po śluzówkach, wypłukuję wodą z kranu. Dwa głębokie oddechy i idę dalej, bo przecież mam sporo do zrobienia.
Jedziemy na wizytę do osteopaty. Karol nas umówił, to brat jego kolegi. Stwierdziłam, że a co tam, może nie pomoże, ale chyba też nie zaszkodzi. W drodze w tamtą stronę kłócimy się o jakąś błahostkę. Choć nawet nie wiem, czy można to nazwać kłótnią. Parę szczekniętych zdań. Jestem megazmęczona, to była przesrana dyżurowa noc, niby przespałam się w ciągu dnia, ale to nie wystarczyło. Jestem obolała, otępiała i nade wszystko chcę, żeby mnie przytulił i usłyszał, że znów bardzo boli. Ale właśnie wtedy, kiedy jestem w bólu, mój mąż zdaje się odsuwać. Mniej mnie dotyka, chociaż nic tak dobrze nie działa wtedy jak jego dłonie.
Wchodzimy do wąskiego korytarzyka na parterze niewielkiego bloku. Pod schodami toaleta. Kilka krzeseł i mała sofa pod ścianą po lewej, ściana po prawej obwieszona dyplomami. Doktor osteopatii. Kto by pomyślał, że z tego doktorat można zrobić.
Krótko wyłuszczam, jakie miewam objawy. Cały czas myślami jestem przy wymianie zdań z auta. Czuję frustrację. Czuję, że chcę się rozpłakać na cały głos, ale tu przecież tego nie zrobię. Marcin prosi mnie na leżankę. Sympatyczny gość. Ma poczucie humoru. Inteligentny.
Uciska mi brzuch. Leżąc na plecach, powstrzymuję łzy.
– Ojoj – mówi, realnie zaskoczony – ale masz pień trzewny, jak osiemdziesięciolatka. Ciężka noc była, co?
Kiwam głową, że ciężka. Dwie wielkie łzy staczają mi się po skroniach.
– Masz megaciężką pracę – stwierdza, a ja znów kiwam głową.
W sumie to wygodne. Nie muszę nic mówić, w żaden sposób usprawiedliwiać tego rozmemłania teraz. Mam ciężką pracę i już. Każdy rozumie.
Trochę mi po tej wizycie lepiej. Decyduję się tam wrócić znowu, chociaż spotkania słono kosztują.
Kolejnym razem już na spokojnie, bez łez w oczach, rozmawiamy o moich objawach.
– Hmm – mruczy Marcin, robiąc śmieszny dzióbek – to, co opisujesz i co tam czuję, to by wyglądało, jak byś miała coś z przeponą nie tak i jakby impulsacja szła nerwem przeponowym do szyi i do ramienia. Ale co z tą łopatką wtedy? W kropce jestem.
Wzruszam ramionami, śmieję się, że nie on jeden. Ćwiczymy oddech, układanie ciała tak, żeby odciążyć bolące obszary, robi jakieś czary-mary z moimi powięziami. Trochę to działa. Ale ból jak ma przyjść, to i tak przychodzi.
Postanawiam tym razem nie brać leków. Może to naprawdę jest tylko w mojej głowie. Może ich nie potrzebuję. Idąc na przystanek, staram się stąpać tak, żeby nie bolało bardziej. W autobusie usiłuję amortyzować każdy wybój, ale wiadomo, że nie jestem w stanie, więc co jakiś czas krzywię się niemiłosiernie, bo krakowskie nawierzchnie nie należą do tych najgładszych.
Wysiadam na przystanku, z którego do banku jest jakieś pół kilometra. Normalnie pięć minut marszu. Tym razem siedem.
Biorę oddech, wchodzę przez szklane drzwi, podchodzę do kontuaru.
– Dzień dobry – mówię.
Człowiek w szarym garniturze, stojący przy stanowisku, nawet nie zaszczyca mnie spojrzeniem.
– Dzień dobry – powtarzam więc nieco głośniej, przyzwyczajona do tego, że czasem ludzie mnie nie słyszą. Zawsze cicho mówię. Jeśli mówię głośno, wkładam w to tyle wysiłku, że mój głos staje się nieprzyjemny, jakbym była na granicy krzyku.
– Proszę chwilę zaczekać – mówi z ledwie tłumioną irytacją, nadal na mnie nie patrząc.
Stoję. Zmęczyłam się. Płytko oddycham, bo boli już przezajebiście. Mija dziesięć sekund, potem pół minuty. Koleś jakby o mnie zapomniał.
– Czy mogę prosić chociaż jakieś krzesło? – pytam, już trochę podenerwowana.
Szarygarniak w końcu przesuwa się tak, że ekran komputera nie zasłania go w całości. Patrzy na mnie. Spojrzenie ma megawkurwione. Trwa to sekundę. Jego brązowe oczy nieco się rozszerzają i spłoszony mówi:
– Podać jakiejś wody?
– Nie trzeba, dziękuję – odpowiadam i nie mogę przed sobą nie przyznać, że odpowiadam trochę z wyższością. Teraz to się pieprz, dupku.
– To ja sobie usiądę na kanapach – stwierdzam.
Garniak kiwa głową i bez słowa wraca do ekranu.
Zagłębiam się w miękkie oparcie, pośladki w końcu się rozluźniają. Biorę głębszy oddech. Jezu, jak dobrze, ale ulga.
– Zapraszam! – woła od kontuaru Szarygarniak.
By cię cholera, gościu – myślę. Dłużej mi zajęła droga do tej kanapy, niż posiedziałam. Żeby cię przesrało dziś na rzadko – życzę mu szczerze.
Trzeba przyznać, że sprawę załatwiam szybko i sprawnie. Koleś jakby chciał nadrobić punktów karmicznych.
Pół kilometra. Przystanek. Siadam na metalowej, ażurowej ławce na prawym półdupku, unoszę lewą stopę i opieram podeszwę na prawej. Przechylam ciało, chcąc jak najlepiej zrobić pozycję odciążeniową, którą pokazał mi Marcin. Znów płytki oddech. Ciekawe, że tak mnie ten ból wkurwia.
– Proszę pani? – słyszę nad sobą. – Czy coś pani jest?
Patrzę w górę, na pomarszczoną twarz okoloną siwymi loczkami.
– Nic mi nie jest, dziękuję, tylko brzuch trochę boli – uśmiecham się, błagając w myślach, żeby mnie zostawiła.
– Może wezwę karetkę? Tak pani źle wygląda… – Babcia stara się zajrzeć mi w oczy, pochyla się głębiej, opierając na swojej laseczce.
– Nie, naprawdę nie trzeba – mówię – już zażyłam leki, muszą zacząć działać. – Mam nadzieję, że grymas na mojej twarzy przy odrobinie dobrej woli i słabym wzroku można wziąć za uspokajający uśmiech.
Babcia kiwa głową i odchodzi kilka kroków. Co jakiś czas, zapewne myśląc, że bardzo dyskretnie, rzuca na mnie okiem. Do odjazdu autobusu jeszcze kilka minut.
Trzęsącą się ręką sięgam do torebki. Wyłuskuję z blistra dwie tabletki Pyralginy. Szybko wkładam do ust, żeby babcia nie widziała, że kłamałam. Popijam wodą z butelki. Gorzki smak rozlewa się w ustach.
W oczach mam łzy. Sama nie wiem, dlaczego: dlatego, że rozczuliła mnie przygarbiona babinka, która zainteresowała się obcą, młodą siksą, czy może z powodu tego poczucia przegranej? Okazuje się bowiem, że bez leków jednak nie dam rady.
Po badaniu siadam naprzeciw biurka.
– Piękne pęcherzyki, cudowne, duże. Dziś trzeba współżyć.
Słyszę to po raz kolejny od kilkunastu miesięcy i tym razem narasta we mnie frustracja, niepokój.
– Minął rok, odkąd się staramy – mówię. – Chyba wypadałoby zrobić jakieś badania.
– Proszę pani – mówi Pandoktor Z. z miłym, uspokajającym uśmiechem (który tym razem doprowadza mnie z jakiegoś powodu do szewskiej pasji), składając dłonie równiutko jedna na drugiej na blacie biurka – trzeba dać czas naturze.
„Trzeba dać czas naturze”. Zdanie przelatuje przez moją głowę niby jak każde inne.
– Jednak chciałabym diagnostykę – odpowiadam, a moje „chciałabym” dosyć nieoczekiwanie dla mnie samej brzmi jak „żądam”.
Pandoktor Z. przez dwie sekundy patrzy mi w oczy, wzdycha, po czym bierze karteczkę i zapisuje na niej numer telefonu do Panadoktora C.
– To jest mój kolega z kliniki. Tam na pewno zrobią wszystkie potrzebne badania.
Zabieram karteluszek, dzwonię zaraz po wyjściu. Klinika leczenia niepłodności. Trochę ukłucie, no ale sama chciałam. Powyżej roku nieudanych starań to już kryterium niepłodności. Termin dopiero na wrzesień, to za dwa miesiące, prawie trzy, teraz doktor na urlopie. Umawiam się i spływa na mnie poczucie lekkości, dzika radość, że może ktoś inny coś poradzi. Że wystarczy na chwilę się nad tematem pochylić i wszystko będzie dobrze.
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji