Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Morderca nigdy nie śpi - ebook

Wydawnictwo:
Tłumacz:
Data wydania:
7 grudnia 2022
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
47,90

Morderca nigdy nie śpi - ebook

Wypad nad fińskie jezioro, który zakończył się tragicznie dla czworga nastolatków.

Tajemnicze zniknięcie dziewczynki sprzed supermarketu.

Zamordowanie trzyosobowej rodziny bez jakiegokolwiek powodu…

Zbiór dziesięciu wstrząsających historii true crime z różnych zakątków świata, które trafiały na pierwsze strony gazet.

Ta książka to nie tylko kronika spraw kryminalnych, z których część po dziś dzień pozostaje nierozwiązana. To przyprawiające o dreszcz przerażenia historie, opowiedziane przez kogoś, kto doskonale wie, jak oddać atmosferę zbrodni, i próbuje zrozumieć motywy.

Autor – youtuber, którego opowieści o prawdziwych zbrodniach fascynują prawie półtora miliona subskrybentów – odsłania przed nami dramatyczne szczegóły śledztw, przybliża sylwetki ofiar i oprawców i przytacza treść emocjonujących dyskusji podczas procesów.

„W domu unosi się przyjemny zapach. Zupa albo sos. Jakie to dziwne… i jak bardzo niepasujące do tego makabrycznego widoku. Czyżby ktoś spokojnie pichcił sobie obiad? To raczej niemożliwe. Ale Graham chce mieć czyste sumienie. Odwracając wzrok, przechodzi nad kałużą krwi, w której leży ciało z niemal odsłoniętymi jelitami, i wchodzi do kuchni. Rzuca krótkie spojrzenie w stronę kuchenki, na której faktycznie coś się gotuje. Stół jest zastawiony: dwa talerze z nałożonymi warzywami – ziemniaki, dynia, cukinia – i kawałkami mięsa. Nietknięte. Graham podejrzewa, co znalazło się w menu”.

Kategoria: Literatura faktu
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-67604-12-3
Rozmiar pliku: 2,2 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

WSTĘP

Wstęp

Kto przy­naj­mniej raz w życiu nie fascy­no­wał się jakąś sprawą kry­mi­nalną? Nazwi­sko Teda Bundy’ego z pew­no­ścią nie jest wam obce… Wpraw­dzie nie­które zbrod­nie cie­szą się więk­szą sławą niż inne, każda ma jed­nak wła­sny kli­mat, boha­te­rów i tajem­nice. Czy będzie to nie­wy­ja­śnione porwa­nie, krwawa jatka doko­nana przez seryj­nego mor­dercę, czy też rodzinny rejs, który zamie­nił się w kosz­mar – nie­które tematy po pro­stu wbi­jają w fotel. Intry­gują, spra­wiają, że serce przy­spie­sza, a po ple­cach prze­cho­dzą ciarki. Dzie­sięć histo­rii, które przy­ta­czam w tej książce, zro­biło na mnie wyjąt­kowo mocne wra­że­nie. Dla­czego? Po pierw­sze dla­tego, że inte­re­su­jący wydał mi się pier­wotny kon­tekst. Wyra­cho­wana kon­ku­bina, która w przy­pły­wie czy­stego sza­leń­stwa ćwiar­tuje kochanka, mimo że jesz­cze przed chwilą upra­wiała z nim seks… Nasto­lat­ko­wie, któ­rzy roz­bi­jają namiot nad jezio­rem i w środku nocy giną od bru­tal­nych cio­sów kamie­niem… Mała dziew­czynka, która idzie z kole­żanką kupić cukierki i znika na skle­po­wym par­kingu. W ułamku sekundy codzien­ność tych zwy­kłych ludzi zamie­nia się w tra­ge­dię. To mógł­bym być ja, to mogli­by­ście być wy. W efek­cie instynk­tow­nie budzi się w nas współ­czu­cie i zaczy­namy się zasta­na­wiać, jak by to było być na ich miej­scu. Być może to jeden z naj­istot­niej­szych ele­men­tów łączą­cych wszyst­kie te sprawy: uczu­cie empa­tii wobec ofiar, ale rów­nież ich rodzin, upo­mi­na­ją­cych się o spra­wie­dli­wość dla swo­ich bli­skich i popy­cha­ją­cych śledz­two do przodu wtedy, gdy docho­dze­nie utyka w miej­scu albo gdy poli­cja idzie złym tro­pem. Bo w przy­padku tego rodzaju spraw nic nie jest oczy­wi­ste i liczy się każdy punkt widze­nia – rów­nież ten, który wyro­bi­cie sobie pod­czas lek­tury. Kto wie, może dostrze­że­cie szcze­góły, które do tej pory uszły uwa­dze śled­czych?

Można by sądzić, że dzi­siaj, dzięki rewo­lu­cji tech­nicz­nej i postę­pom w obsza­rze kry­mi­no­lo­gii, rekon­struk­cja wyda­rzeń i wyja­śnie­nie nie­któ­rych zaga­dek powinny być prost­sze. Otóż nie­ko­niecz­nie. Na przy­kład pierw­sza pre­zen­to­wana przeze mnie histo­ria, doty­cząca rodziny Richau­dów, któ­rej zma­sa­kro­wane ciała odkryto na tere­nie ich gospo­dar­stwa pew­nej mroź­nej gru­dnio­wej nocy, wyda­rzyła się na początku XX wieku, a dokład­nie w 1928 roku. Nie trzeba chyba tłu­ma­czyć, że w owych cza­sach śled­czy musieli się obyć zarówno bez tech­ni­ków kry­mi­na­li­styki, jak i nagła­śnia­ją­cych sprawę ekip tele­wi­zyj­nych. A jed­nak skru­pu­latna ana­liza miej­sca zbrodni, poczta pan­to­flowa oraz nad­zwy­czajna mobi­li­za­cja całej spo­łecz­no­ści i prasy ogrom­nie przy­czy­niły się do roz­wi­kła­nia zagadki. Ostat­nia zaś z opi­sy­wa­nych w tej książce spraw, doty­cząca Caro­line Cro­uch, którą zna­le­ziono udu­szoną w maju 2021 roku, tuż obok leżą­cego przy niej nie­mow­lę­cia, przez długi czas pozo­sta­wała nie­roz­wią­zana pomimo całej masy róż­nego rodzaju eks­per­tyz.

No i jest jesz­cze moja moja pry­watna obse­sja, pyta­nie, które sta­wiam sobie przy oka­zji każ­dej nowej histo­rii kry­mi­nal­nej: co popy­cha danego męż­czy­znę lub kobietę do popeł­nie­nia takich potwor­no­ści?

Prze­wra­ca­jąc kolejne strony tej książki, zoba­czy­cie, że zbrod­nie cechuje cza­sami nie­wy­sło­wione, szo­ku­jące okru­cień­stwo. Ale nie powiem nic wię­cej, sami się wkrótce prze­ko­na­cie… Naj­wy­raź­niej zbrod­nia­rze rozu­mują w spo­sób, który wymyka się naszemu rozu­mo­wa­niu. Nie­kiedy tym, co decy­duje, że mor­derca w pew­nym momen­cie prze­cho­dzi do czynu, są głę­bo­kie zabu­rze­nia psy­chiczne lub trudne doświad­cze­nia rodzinne. W każ­dym docho­dze­niu za ofia­rami, śled­czymi i spraw­cami stoją kon­kretne nazwi­ska, przy­jaź­nie, rodziny. To zło­żona i kru­cha mate­ria, poprze­ty­kana cier­pie­niem i poczu­ciem nie­spra­wie­dli­wo­ści. Witaj­cie w nie­ludzko ludz­kim jądrze ciem­no­ści…Morder­stwo, w wyniku któ­rego śmierć ponio­sło pięć osób, miało miej­sce mroźną nocą 1928 roku w Valen­sole, spo­koj­nej miej­sco­wo­ści w regio­nie Alp Gór­nej Pro­wan­sji, otu­lo­nej nie­bie­ska­wymi polami lawendy i poły­sku­ją­cej zło­tem psze­nicy. Narzę­dziem zbrodni były broń palna, noga od krze­sła oraz, wyjąt­kowo maka­bryczny i wstrzą­sa­jący detal, cera­miczna wygrze­wal­nica – kafel, który wkła­dało się pod koł­drę przed wej­ściem do wyzię­bio­nego łóżka.

Wszystko wyda­rzyło się dokład­nie 2 grud­nia 1928 roku w gospo­dar­stwie des Cour­re­lys, zwa­nym potem „krwa­wym gospo­dar­stwem”. Upły­nął nie­mal wiek, ale można odnieść wra­że­nie, jakby to było wczo­raj… Na cmen­ta­rzu w Valen­sole z kamie­nia nagrob­nego do dzi­siaj spo­glą­dają na nas zasty­głe na owal­nych foto­gra­fiach twa­rze ofiar: Adrien Richaud, lat czter­dzie­ści sześć, o fine­zyj­nie pod­krę­co­nym wąsie; Anto­nia Richaud, lat czter­dzie­ści jeden, o cie­płym spoj­rze­niu; ich dzieci Clément i Roger Richaud, lat jede­na­ście i lat trzy; wresz­cie Augu­ste Amau­dric, lat pięć­dzie­siąt jeden, słu­żący.

Wszy­scy patrzą na nas z nie­mym pyta­niem w oczach: dla­czego my? Czym sobie na to zasłu­ży­li­śmy? Niczym. Abso­lut­nie niczym. Ta tra­ge­dia rów­nie dobrze mogła spo­tkać miesz­kań­ców sąsied­niego gospo­dar­stwa. Przy­pad­kowy cha­rak­ter tego mor­der­stwa jesz­cze przez długi czas będzie napa­wać lękiem lokalną spo­łecz­ność.

Ana­li­zu­jąc prze­bieg wyda­rzeń, nie­jed­no­krot­nie mia­łem wra­że­nie, że znaj­duję się w samym środku jakie­goś prze­ra­ża­ją­cego kosz­maru. Ale to nie sen, lecz fakty. To naprawdę się wyda­rzyło. A ja spró­buję wam o tym opo­wie­dzieć, nie szczę­ka­jąc zbyt­nio zębami.

PIERWSZE CIAŁO ODKRYTE POD PLANDEKĄ

5 grud­nia 1928 roku: pierw­szą osobą na miej­scu tra­ge­dii będzie Armand Mégy, chło­pak nie­wiele star­szy od pierw­szego z synów Adriena i Anto­nii, Clémenta; to on pod­nie­sie alarm.

Docho­dzi pięt­na­sta. Wpraw­dzie powie­trze jest prze­ni­kli­wie zimne, ale nad rów­niną roz­po­ściera się cudow­nie błę­kitne niebo. Nikt w Valen­sole nie nie­po­koi się tym, że od dwóch dni nie widziano Richau­dów. Nic dziw­nego: kiedy ści­ska tak siar­czy­sty mróz, ludzie zaszy­wają się w swo­ich domach i grzeją nogi przy kominku.

Zresztą kilka dni wcze­śniej Clément prze­zię­bił się i dostał przy­kaz leże­nia w łóżku. To dla­tego jego młody kuzyn, miesz­ka­jący w sąsied­nim gospo­dar­stwie Armad Mégy, posta­na­wia go odwie­dzić w porze pod­wie­czorku. Chce się oczy­wi­ście dowie­dzieć, jak się miewa Clément, przede wszyst­kim jed­nak ma nadzieję, że jeśli kuzy­nowi się popra­wiło, uda im się wspól­nie poba­wić. Zimą dni strasz­li­wie się dłużą. Pierw­sze, co ude­rza Armanda, kiedy docho­dzi do gospo­dar­stwa, to zamknięte okien­nice. Ochrona przed zim­nem? „Clément! Clément! Jesteś tam? Poba­wimy się razem?” – krzy­czy. Nikt mu nie odpo­wiada. Być może cała rodzina poszła do sadu mig­da­ło­wego, żeby doglą­dać drze­wek, z któ­rych uprawy czer­pie znaczne zyski. Tak, pew­nie tak, bo dom wydaje się opu­sto­szały. „Trudno – mówi sobie Armand w dro­dze powrot­nej – co ma wisieć, nie uto­nie. Wrócę jutro”.

Ale kiedy chło­pak wraca do gospo­dar­stwa kuzyna następ­nego ranka, okien­nice wciąż są zamknięte. I wciąż ta dziwna cisza, teraz jesz­cze bar­dziej doj­mu­jąca. Armand chce mieć czy­ste sumie­nie: bie­gnie w stronę sadu, żeby spraw­dzić, czy w oddali nie doj­rzy rodziny Richau­dów przy mig­da­łow­cach. Żywej duszy. W zagro­dzie zwie­rząt? Też nikogo.

Armand, z walą­cym ser­cem, jesz­cze raz obcho­dzi gospo­dar­stwo. Gdzież oni się wszy­scy podziali? Nagle zatrzy­muje go głu­chy, nie­okre­ślony dźwięk docho­dzący zza dru­giego budynku gospo­dar­czego. Co to? Armand podo­cho­dzi bli­żej. Na widok sta­rego psa stró­żu­ją­cego chło­pak czuje nie­mal ulgę. Sęk w tym, że zwie­rzę wygląda mizer­nie: popi­skuje i nie rusza się z miej­sca. Nor­mal­nie pies pod­biegłby do niego, mer­da­jąc ogo­nem, i wepchnąłby cie­pły pysk w jego dło­nie; teraz wydaje się dosłow­nie uzie­miony. Coś jest nie tak. Armand, który wycho­wał się na wsi, wie coś na ten temat. Zwie­rzęta mają nosa do kata­kli­zmów, wyczu­wają je, zanim jesz­cze ludzie się zorien­tują. To one pod­no­szą alarm. Wtedy Armand dostrzega plan­dekę leżącą tuż obok psa. Zwie­rzę wydaje się pil­no­wać jej kątem oka. Pod nią rysuje się jakiś kształt. Kształt, który do złu­dze­nia przy­po­mina… ludz­kie ciało? W jed­nej chwili przez głowę Armanda prze­wi­jają się obrazy jakby żyw­cem wyjęte z hor­roru. Chło­pak wpada w panikę. Nie potrafi się zdo­być na pod­nie­sie­nie plan­deki. Kto by potra­fił? Bie­gnie po pomoc.

Szybko natyka się na jed­nego z sąsia­dów, Guicharda, który idzie z Arman­dem zoba­czyć, co się stało. Kiedy męż­czy­zna pod­nosi plan­dekę, ugi­nają się pod nim nogi. Prze­ra­żony, szyb­kim gestem zasła­nia oczy chłopca. Pod pry­mi­tywną, zawil­go­coną plan­deką leży mar­twy Adrien Richaud. Ude­rze­nia były tak bru­talne, że znie­kształ­ciły głowę nie­szczę­snego męż­czy­zny. Jego twarz jest wręcz nie­roz­po­zna­walna. Ciało ukryto naprędce. Wszystko musiało dziać się bar­dzo szybko. Mię­dzy nogami trupa leży lampa: naj­praw­do­po­dob­niej męż­czy­zna został zamor­do­wany nocą. Może robił obchód po gospo­dar­stwie, bo usły­szał podej­rzane dźwięki? Wyszedł zanie­po­ko­jony obec­no­ścią nie­pro­szo­nych gości?

Docho­dzi połu­dnie, kiedy na poste­ru­nek żan­dar­mów w Valen­sole wpada roz­trzę­siony Guichard: „Szybko, stało się coś potwor­nego w gospo­dar­stwie des Cour­re­lys! Nie wiemy, co dokład­nie, ale nie wygląda to dobrze. Adrien Richaud został zamor­do­wany!”. Całe Valen­sole jest wzbu­rzone. Na miej­sce w pośpie­chu udają się żan­darmi, ale też mer, lekarz i sędzia.

NA MIEJSCU ZBRODNI KREW I NIEOPISANY BAŁAGAN

Żan­darmi zaczy­nają rekon­stru­ować prze­bieg tej prze­ra­ża­ją­cej tra­ge­dii od razu po wej­ściu na teren gospo­dar­stwa, odkryw­szy zmal­tre­to­wane zwłoki Adriena Richauda. Gospo­darz został postrze­lony w szyję, przy­pusz­czal­nie od tyłu, gdy wcho­dził na dra­binę pro­wa­dzącą na szczyt sto­doły. Pomimo rany musiał zacie­kle się bro­nić. Dowo­dzą tego liczne ślady ude­rzeń na jego twa­rzy oraz zerwany kape­lusz, wiszący teraz na dru­cie pobli­skiego ogro­dze­nia.

Ale co z resztą rodziny? Czy spo­tkał ją ten sam los? Nie ma ani sekundy do stra­ce­nia. Jeden z żan­dar­mów wybija szybę na par­te­rze domu. Wszyst­kich natych­miast ude­rza bijący z wnę­trza fetor. Pierw­szy z męż­czyzn, który wcho­dzi do środka, omal nie potyka się o trupa blo­ku­ją­cego przej­ście. To Amau­dric, słu­żący: leży sku­lony z rękami nad głową, jakby sta­rał się osło­nić dom przed nie­bez­pie­czeń­stwem. Żan­darmi roz­po­znają stę­że­nie pośmiertne. To nie­za­wodny dowód kli­niczny, infor­mu­jący śled­czych o przy­bli­żo­nej godzi­nie lub dniu zbrodni. Stę­że­nie pośmiertne poja­wia się bowiem dopiero po dwóch do czte­rech dni po zgod­nie, kiedy zaczy­nają się natu­ralne pro­cesy roz­kładu. Wynika z tego, że do mor­der­stwa doszło w nie­dzielę, o czym świad­czą rów­nież odświętne ubra­nia domow­ni­ków. Ciała musiały zatem tutaj leżeć przez nie­mal cztery dni, porzu­cone na miej­scu kaźni.

Prze­szu­ki­wa­nie miej­sca zbrodni odbywa się w nie­mal reli­gij­nej ciszy, zakłó­ca­nej tylko tyka­niem sta­rego, sto­ją­cego w jadalni zegara. Zbro­czony u pod­stawy krwią, co pół godziny regu­lar­nie wydaje z sie­bie ponury dźwięk – jakby chciał dowieść, że tylko jemu udało się ujść z życiem. Ale w gospo­dar­stwie des Cour­re­lys czas jakby się zatrzy­mał. W domu panuje nie­opi­sany bała­gan: powyw­ra­cane meble, frag­menty poła­ma­nych krze­seł, leżące tu i ówdzie znie­ru­cho­miałe ciała z roz­trza­ska­nymi czasz­kami. Ponury detal: do nóg krze­seł, któ­rymi zaka­to­wano domow­ni­ków, poprzy­kle­jały się kępki wło­sów. Ciało matki, Anto­nii, leży obok kominka. Być może dorzu­cała do ognia, żeby pod­grzać zupę. Zostało jej jesz­cze tro­chę na dnie kociołka. Ona rów­nież – tak jak jej mąż i Amau­dric – została kil­ka­krot­nie postrze­lona. Jedna kula utkwiła w gło­wie kobiety. Jej twarz jest spuch­nięta, oczy zaś sze­roko otwarte, wytrzesz­czone w nie­mym wyra­zie prze­ra­że­nia. Tuż obok Anto­nii leży jej trzy­letni syn, malutki Roger. Kobieta praw­do­po­dob­nie sta­rała się ochro­nić chłop­czyka przed ban­dy­tami, bio­rąc go w ramiona. Na próżno. Trzy­la­tek ma roz­trza­skaną główkę. Leży na ple­cach ze skrzy­żo­wa­nymi ramio­nami, w roz­kroku. Clément, star­szy syn Richau­dów, leży nie­opo­dal młod­szego bra­ciszka, zwró­cony twa­rzą do pod­łogi, z zie­jącą dziurą w gło­wie. Na ścia­nie wid­nieją ślady poczer­nia­łej krwi.

Cho­ciaż ana­liza śla­dów krwa­wych wów­czas jesz­cze nie ist­niała, żan­dar­mom udaje się usta­lić, że w przy­padku matki i Amau­drika nogami od krze­seł posłu­żono się tylko po to, by dobić obie postrze­lone wcze­śniej ofiary. Nato­miast w przy­padku chłop­ców bez­po­śred­nią przy­czyną śmierci były ciosy zadane za pomocą krze­sła i cera­micz­nej wygrze­wal­nicy. „Masa­kra” to chyba naj­wła­ściw­szy ter­min na okre­śle­nie tej bar­ba­rzyń­skiej zbrodni. Jakie potwory mogły uśmier­cić bez żad­nych skru­pu­łów tych dwoje nie­win­nych dzieci?

Co to jest ana­liza śla­dów krwa­wych?

Ana­liza śla­dów krwa­wych to gałąź kry­mi­na­li­styki zaj­mu­jąca się inter­pre­to­wa­niem śla­dów krwi na miej­scu zabój­stwa, samo­bój­stwa lub wypadku. W Sta­nach Zjed­no­czo­nych zacznie być trak­to­wana na poważ­nie w latach 50. wraz z publi­ka­cją badań dok­tora Shep­parda. Fran­cu­ska żan­dar­me­ria zain­te­re­suje się nią dopiero u schyłku lat 90. Wcho­dzi w zakres medy­cyny sądo­wej. W trak­cie docho­dze­nia dostar­cza cen­nych wska­zó­wek doty­czą­cych zda­rzeń, w wyniku któ­rych powstały ana­li­zo­wane ślady krwi. Kiedy jest to moż­liwe, pozwala rów­nież usta­lić chro­no­lo­gię tych zda­rzeń oraz pozy­cję poszcze­gól­nych uczest­ni­ków (ofiary, napast­nika, świadka…). Ist­nieje nawet uni­wer­salny atlas plam (jest ich wszyst­kich około pięć­dzie­się­ciu). Tech­nik ana­lizy śla­dów krwa­wych wkra­cza na miej­sce zbrodni w bia­łym kom­bi­ne­zo­nie i przy każ­dej pla­mie umiesz­cza znacz­nik. Tak ozna­czone plamy foto­gra­fuje i opi­suje pod kątem roz­miaru, wyso­ko­ści, wza­jem­nej odle­gło­ści i nakła­da­nia się. Stwo­rze­nie koń­co­wego raportu może wyma­gać nawet trzech mie­sięcy pracy. Dys­cy­plina ta znana jest sze­ro­kiej publicz­no­ści za sprawą ame­ry­kań­skich seriali _Dexter_ – nawet jeżeli fabuła nie do końca oddaje realia zawodu – oraz _CSI: Kry­mi­nalne zagadki Las Vegas._

Jak wyja­śnić zacie­kłość, z jaką pastwiono się nad cia­łami? Jak gdyby sprawca lub sprawcy znali ofiary i chcieli czym prę­dzej uciec przed ich wzro­kiem, uci­szyć je na zawsze. Z pew­no­ścią nie obyło się bez krzy­ków, bła­gań. Tak, to nie ulega wąt­pli­wo­ści. Stop­niowo śled­czy zaczy­nają na poważ­nie trak­to­wać tę hipo­tezę. Ofiary i sprawcy się znali. Wydaje się, że obec­ność osób trze­cich nie wzbu­dziła w domow­ni­kach podej­rzeń, wszy­scy spo­koj­nie jedli kola­cję, nie przy­pusz­cza­jąc, że za chwilę roze­gra się dra­mat.

Dla śled­czych nad­szedł moment otrzą­śnię­cia się z pierw­szego szoku. Muszą usta­lić motyw zbrodni, żeby zna­leźć te „potwory”, jak od tej pory będzie się nazy­wać spraw­ców. Muszą dzia­łać meto­dycz­nie.

We wszyst­kich pozo­sta­łych pomiesz­cze­niach panuje nie mniej­szy bała­gan: wycią­gnięte szu­flady, wywró­cone łóżka, wybe­be­szone mate­race. Każdy klu­czowy zaka­ma­rek domu został skru­pu­lat­nie prze­szu­kany. Czyżby szu­kano pie­nię­dzy? Splą­dro­wany został nawet miesz­czący się w osob­nym budynku pokój Amau­drika. To potwier­dza tezę o tym, że sprawca był znany domow­ni­kom. Dokład­nie wie­dział, gdzie szu­kać. Znał to miej­sce. Teraz motyw zbrodni wydaje się oczy­wi­sty: kra­dzież. Jedyny zgrzyt: poli­cjanci znaj­dują w pokoju Augu­sta Amau­drika czarny skó­rzany port­fel z 775 fran­kami, jego oszczęd­no­ściami. Jak rabuś mógł prze­oczyć taką sumę? Brak doświad­cze­nia? Panika? Jeżeli moty­wem rze­czy­wi­ście były pie­nią­dze, to wydaje się, że zło­dziej się nie obło­wił. Kim zatem mógł być? Sza­leń­cem? Mści­wym krew­nia­kiem, który – histo­ria, jakich na wsiach wiele – posta­no­wił defi­ni­tyw­nie roz­strzy­gnąć zawiły spór doty­czący spadku? A może zwy­kłym włó­częgą?

CZY GOSPODARSTWO DES COURRELYS ZOSTAŁO POMYLONE Z INNYM?

Wieść o masa­krze roz­nosi się po oko­licy lotem bły­ska­wicy. 7 grud­nia zaczyna się festi­wal świad­ków: „Widzia­łem, jak gospo­dar­stwo opusz­cza dwóch podej­rza­nych blon­dy­nów”, „Mówili po wło­sku i mieli ciemne włosy”, „Był tylko jeden – gruby”, „Chudy”, „Mówili z tutej­szym akcen­tem”, „Od dawna krę­cili się po oko­licy”, „Ni­gdy wcze­śniej ich nie widzia­łem” itd. W atmos­fe­rze roz­e­mo­cjo­no­wa­nia każdy chce wtrą­cić swoje trzy gro­sze. Jak zwy­kle w tego rodzaju spra­wach ludzie walą na komi­sa­riat drzwiami i oknami, wie­rząc, że ich zezna­nie może oka­zać się pomocne. Zada­niem śled­czych jest odsie­wa­nie plo­tek od poważ­nych tro­pów.

W trak­cie prze­słu­chań szcze­gólną uwagę śled­czych zwra­cają dwa istotne ele­menty. Miesz­kańcy mia­steczka dono­szą żan­dar­mom o zagi­nię­ciu roweru Amau­drika. Czyżby mor­derca ukradł jed­no­ślad, żeby szyb­ciej uciec z miej­sca zbrodni? Rower będzie łatwo roz­po­znać: wia­domo, że jest nie­bie­ski, marki Cha­mois, a numer seryjny wybity na błot­ni­kach to 4964 lub 4966. Skąd taka pre­cy­zja? Ano dzięki panu Chau­ve­towi, sprze­dawcy, u któ­rego Amau­dric go kupił!

Ale jest też nie­ocze­ki­wane zezna­nie zło­żone przez panią Mégy, matkę mło­dego Armanda, który odkrył ciało Adriena Richauda. Pani Mégy, wła­ści­cielka gospo­dar­stwa des Sivans, odle­głego o kilka kilo­me­trów od gospo­dar­stwa Richau­dów, twier­dzi, że w nie­dzielne popo­łu­dnie 2 grud­nia 1928 zja­wił się u niej bar­dzo młodo wyglą­da­jący męż­czy­zna, mło­kos o sta­lo­wych oczach i krą­głych policz­kach. Przed­sta­wił się jako pra­cow­nik rolny i spy­tał, czy nie znaj­dzie się dla niego jakieś zaję­cie. Uwagę kobiety zwró­cił jego „mocny, pół­nocny akcent”. Chło­pak był ubrany w „zwy­kłą szarą mary­narkę, spodnie khaki i san­dały”¹. Pani Mégy odparła, że nic dla niego nie ma, więc odszedł szu­kać szczę­ścia gdzie indziej. Słowa pani Mégy znaj­dują potwier­dze­nie w innym zezna­niu, zło­żo­nym przez mar­syl­skiego przed­się­biorcę miesz­ka­ją­cego w Valen­sole, pana Blan­cheta, który rów­nież spo­tkał blon­dyna o bar­dzo wyraź­nym, pół­noc­nym akcen­cie. Według męż­czy­zny chło­pak nie był sam, lecz towa­rzy­szył mu inny mło­dzie­niec – nieco star­szy, może osiem­na­sto­letni bru­net. Zbież­ność jest co naj­mniej zasta­na­wia­jąca.

Te dwie tajem­ni­cze posta­cie, widziane w pobliżu gospo­dar­stwa des Cour­re­lys w dniu mor­der­stwa, od razu wzbu­dzają zain­te­re­so­wa­nie prasy, dla któ­rej zbrod­nia staje się pre­tek­stem do pod­su­wa­nia czy­tel­ni­kom nie­mal codzien­nej por­cji new­sów.

Rów­no­le­gle do zeznań napro­wa­dza­ją­cych śled­czych na trop dwóch pra­cow­ni­ków rol­nych pani Mégy dzieli się sen­sa­cyjną infor­ma­cją: gospo­dar­stwo Richau­dów zostało nie­dawno sprze­dane. Zaliczkę w wyso­ko­ści 200 tysięcy fran­ków prze­ka­zał, albo wkrótce miało to nastą­pić, nowy wła­ści­ciel, któ­rym jest nikt inny, jak… pan Mégy we wła­snej oso­bie! Czyżby mor­dercy dowie­dzieli się o tej trans­ak­cji, przez przy­pa­dek pod­słu­chu­jąc mał­żon­ków Mégy? Wie­dzieli, o jaką kwotę cho­dzi? I czy w związku z tym z pre­me­dy­ta­cją posta­no­wili wła­mać się do domu pań­stwa Mégy, będą­cych w posia­da­niu 200 tysięcy fran­ków w gotówce? W tam­tych cza­sach więk­szość gospo­da­rzy trzy­mała oszczęd­no­ści w domu, upy­cha­jąc je pod mate­ra­cem albo w kre­den­sie z podwój­nym dnem. Ban­dyci, sku­szeni wizją dużego łupu, być może naj­zwy­czaj­niej w świe­cie pomy­lili domy. Ciemną nocą, na poplą­ta­nych dróż­kach bez dro­go­wska­zów, nic bar­dziej nie przy­po­mina jed­nego gospo­dar­stwa niż inne gospo­dar­stwo!

Pierw­sza nagło­śniona medial­nie zbrod­nia

Prze­ra­ża­jąca zbrod­nia w Valen­sole z grud­nia 1928 roku sta­nie się pre­ce­den­sem, który zapo­cząt­kuje prak­tykę nagła­śnia­nia spraw kry­mi­nal­nych przez lokalną prasę. Od zwy­kłych wzmia­nek po obszerne arty­kuły publi­ko­wane dzień w dzień w regio­nal­nym dzien­niku „Le Petit Provençal”, począw­szy od pierw­szych hipo­tez po koń­cowy pro­ces, wszystko jest roz­kła­dane na czyn­niki pierw­sze, to znów skła­dane w jedną całość, przy każ­dej moż­li­wej spo­sob­no­ści ilu­stro­wane zdję­ciami i poda­wane do rąk czy­tel­nika. Roz­e­mo­cjo­no­wana opi­nia publiczna zaczy­tuje się tą kro­niką jak sen­sa­cyjną powie­ścią odcin­kową. Każdy zaj­muje sta­no­wi­sko, każdy iden­ty­fi­kuje się z tym lub tam­tym uczest­ni­kiem zda­rzeń. To tłu­ma­czy nie­by­wałe emo­cje naro­słe wokół całej sprawy, któ­rych kul­mi­na­cją będzie wybuch gniewu pod­czas wizji lokal­nej. Zgro­ma­dzony wów­czas tłum (co naj­mniej osiem­set osób) prze­rwie kor­don ota­cza­jący gospo­dar­stwo des Cour­re­lys, skan­du­jąc: „Stry­czek! Mor­dercy! Ban­dyci!”. Kapi­tan poli­cji będzie zmu­szony zagro­zić wzbu­rzo­nym gapiom uży­ciem bagne­tów, żeby przy­wró­cić porzą­dek.

Albo też inna praw­do­po­dobna opcja: ban­dyci myśleli, że trans­ak­cja doszła do skutku i 200 tysięcy fran­ków było już w posia­da­niu Richau­dów. Liczyli zatem, że wcho­dząc uzbro­jeni na teren gospo­dar­stwa des Cour­re­lys, znajdą tam wspo­mnianą sumę.

W oby­dwu przy­pad­kach kusząca wizja wej­ścia w posia­da­nie 200 tysięcy fran­ków mogła po czę­ści tłu­ma­czyć okru­cień­stwo wła­my­wa­czy. Nie znaj­du­jąc tego, czego szu­kali, i zde­rza­jąc się z mil­cze­niem rodziny Richau­dów, ban­dyci stra­cili cier­pli­wość i użyli prze­mocy. Wpraw­dzie trop jest jesz­cze mętny i przy­nosi sze­reg pytań, dostar­cza jed­nak poważ­nego i wia­ry­god­nego motywu. Do czasu poja­wie­nia się kolej­nej hipo­tezy…

NIEMOŻLIWA ŻAŁOBA

Jest 9 grud­nia 1928 roku, znaj­du­jemy się na głów­nej ulicy mia­steczka. Tego dnia języki, roz­grzane do czer­wo­no­ści spe­ku­la­cjami na temat dwóch mło­dych męż­czyzn podej­rza­nych o mor­der­stwo, milkną. Miesz­kańcy two­rzą szpa­ler po obu stro­nach jezdni. Twa­rze są poważne, a atmos­fera pod­nio­sła. Przez sza­cu­nek dla zmar­łych ludzie wbi­jają wzrok w zie­mię, a kur­tyny skle­powe wyjąt­kowo zostały opusz­czone.

Nad­szedł moment poże­gna­nia. Choć ofiar było pięć, ku cmen­ta­rzowi w Valen­sole zmie­rzają tylko cztery trumny. Obaj chłopcy leżą razem. Czy pró­bo­wano w ten spo­sób zła­go­dzić okrutny los, jaki stał się ich udzia­łem? Tym samym, na czas tej ostat­niej podróży, zostali złą­czeni w bra­ter­skim uści­sku. Ich trumna – mniej­sza niż pozo­stałe – jest nie­siona jako ostat­nia. Jej widok chwyta za serce. Ludzie powstrzy­mują emo­cje, wzru­sze­nie jest jed­nak nama­calne.

Dotarł­szy do głów­nego placu, kon­dukt zatrzy­muje się naprze­ciw pomnika ku czci żoł­nie­rzy pole­głych w I woj­nie świa­to­wej. Trumny są zło­żone na drew­nia­nych pode­stach. Wkrótce szes­na­stu mło­dych męż­czyzn prze­nie­sie je na cmen­tarz. Mer mia­steczka, sztywno opięty żałob­nym gar­ni­tu­rem, odchrzą­kuje. Oto frag­ment jego przej­mu­ją­cej mowy pogrze­bo­wej²:

Panie, Pano­wie,

sta­jąc pod tym nisko zawie­szo­nym nie­bem, któ­rego sza­rość tylko pogłę­bia mój smu­tek, z ser­cem pogrą­żo­nym w nie­opi­sa­nym bólu, chciał­bym, w imie­niu rady miej­skiej oraz wszyst­kich wstrzą­śnię­tych i zbul­wer­so­wa­nych miesz­kań­ców Valen­sole, oddać ostatni hołd nie­szczę­śli­wym ofia­rom bru­tal­nego mor­der­stwa, które zbru­kało krwią nasze spo­kojne mia­steczko.

Dwóch chłop­ców, dwóch smy­ków w wieku jede­na­stu i trzech lat, nie zasłu­żyło na łaskę w oczach zwy­rod­nial­ców. Przez długi jesz­cze czas będzie mnie prze­śla­do­wać prze­ra­ża­jący obraz – wspólny wszyst­kim, któ­rzy widzieli zwłoki – tej nie­szczę­śli­wej rodziny, zwłasz­cza zaś drob­nych cia­łek dzieci zma­sa­kro­wa­nych za pomocą kafla i nogi od krze­sła.

Taka zbrod­nia nie może ujść pła­zem i wymiar spra­wie­dli­wo­ści ni­gdy nie będzie dość surowy, by uka­rać podobny wystę­pek. Nie­stety, nie ma kary, która byłaby ade­kwatna do owej zbrodni, prze­ra­sta­ją­cej w swoim ohydz­twie wszystko, co wyobra­żalne.

Niech umilk­nie jed­nak wzbu­rze­nie, aby­śmy mogli prze­nieść się myślą do tych gro­bów, zbyt wcze­śnie wyko­pa­nych, i oddać cześć szcząt­kom ofiar tego bar­ba­rzyń­stwa.

Żegnaj­cie, przy­ja­ciele, żegnaj­cie!

Mowa ta zapi­sze się w pamięci wielu osób. Ze względu na jej emo­cjo­nal­ność, bez­po­śred­niość i pro­stotę. Ale rów­nież ze względu na apel o uka­ra­nie win­nych. Tak, całe mia­steczko żąda spra­wie­dli­wo­ści i, pomne tra­ge­dii Richau­dów, nie zamie­rza odpu­ścić!

„Żegnaj­cie, biedne malu­chy, led­wie żeście przy­szły na świat, a już żegna­cie się z nim w prze­ra­że­niu i trwo­dze!”

Mowa pogrze­bowa mera Valen­sole

ZDRADZENI PRZEZ ROWER I DWIE PARY NOWYCH BUTÓW

Nastę­puje więc wielka mobi­li­za­cja. Kanały komu­ni­ka­cyjne poczty pan­to­flo­wej są roz­grzane do czer­wo­no­ści, dzięki czemu infor­ma­cje roz­prze­strze­niają się lotem bły­ska­wicy. Nie­wy­sło­wione okru­cień­stwo zbrodni spra­wia, że w sprawę anga­żuje się każdy miesz­ka­niec regionu bez względu na to, czy pocho­dzi z Valen­sole, czy nie. Ludzie gor­li­wiej czy­tają prasę, bacz­niej zwra­cają uwagę na szcze­góły, uważ­niej słu­chają sąsia­dów. To wła­śnie dzięki temu Paul Saba­tier, wła­ści­ciel baru w odda­lo­nym o trzy­dzie­ści kilo­me­trów od miej­sca zbrodni mia­steczku Volx, nada śledz­twu nowy bieg. Męż­czy­zna jest dobrym obser­wa­to­rem – jak każdy sza­nu­jący się restau­ra­tor – i zapa­mię­tał markę roweru, który znik­nął z gospo­dar­stwa des Cour­re­lys. Ale Paul Saba­tier ma przede wszyst­kim sokoli wzrok.

Cof­nijmy się w cza­sie. Jest ponie­dzia­łek 3 grud­nia, dzień po zbrodni. Paul Saba­tier zastę­puje za barem swoją szwa­gierkę. Taki już jest, lubi poma­gać w pod­bram­ko­wych sytu­acjach. To zresztą nor­malne – kogo mamy wspie­rać, jeśli nie krew­nych? Około siód­mej rano do baru wcho­dzi młody, wynędz­niały chło­pak. Uwagę Paula Saba­tiera przy­cią­gają jego znisz­czone san­dały. Jak można cho­dzić w czymś, co nadaje się tylko na śmiet­nik? Nie­ważne. W chwili, gdy przy­cho­dzi do zapłaty za „małą czarną”, chło­pak wyciąga stu­fran­kowy bank­not. „Sto fran­ków o siód­mej rano?! Prze­pra­szam cię, kolego, ale będziesz musiał zna­leźć drobne, bo ina­czej nie będę mógł ci wydać”. Wów­czas mło­dzie­niec zaczyna prze­trzą­sać kie­sze­nie. Robi to jed­nak w podej­rzany spo­sób. Zmie­szany, spusz­cza wzrok, jakby bał się, że zosta­nie na czymś przy­ła­pany. Wresz­cie wygrze­buje kilka monet, wśród któ­rych Paul dostrzega jedną złotą. To go zasta­na­wia: złota moneta nie pasuje do tego chło­paka i jego ogól­nego wyglądu. Skąd ten szczyl ją wytrza­snął? Kiedy mło­dzie­niec wycho­dzi, Paul Saba­tier śle­dzi go wzro­kiem. Dostrzega rower. Uważ­nie przy­gląda się jed­no­śla­dowi: Cha­mois. Star­cza mu rów­nież czasu, żeby odszy­fro­wać imię na obo­wią­zu­ją­cej rowe­rzy­stów tabliczce infor­ma­cyj­nej: „Amau­dric”. Następ­nie widzi, jak chło­pak kie­ruje się do sklepu obuw­ni­czego. A potem traci go z oczu, bo musi wra­cać za bar. Kiedy jed­nak kilka dni potem dowia­duje się z gazet o zbrodni doko­na­nej w Valen­sole, wszystko w jego gło­wie natych­miast składa się w całość. Amau­dric to nazwi­sko słu­żą­cego, który oddał życie za rodzinę Richau­dów. To jego rower widział! Czyżby chło­pak, który zamó­wił u niego kawę, był mor­dercą?

Zezna­nia składa rów­nież sprze­dawca butów. Ow­szem, mło­dzie­niec wszedł do jego sklepu, żeby kupić dwie pary san­da­łów. Dla­czego dwie? Bo mor­der­ców było dwóch, teraz śled­czy mają pew­ność.

Dzięki świad­kom rysuje się coraz wyraź­niej­szy por­tret obu ban­dy­tów. Pierw­szy z podej­rza­nych ma mniej wię­cej dwa­dzie­ścia trzy lata, metr sie­dem­dzie­siąt wzro­stu, ciemne włosy, ogo­loną twarz, sma­głą cerę; nosi zwy­czajne, czarne spodnie w białe prążki, wyświech­taną brą­zową mary­narkę i nowe białe san­dały. Drugi, młod­szy, około sie­dem­na­sto­letni, jest Pola­kiem z pocho­dze­nia. Nosi szary gar­ni­tur i przy­pusz­czal­nie takie same, nowiu­sień­kie san­dały. Taki opis tra­fia tele­gra­mem do wszyst­kich regio­nal­nych pla­có­wek żan­dar­me­rii, szcze­gól­nie zaś do tej w Cava­il­lon, mie­ście, w któ­rym obaj podej­rzani mieli być widziani na początku tygo­dnia.

Minął tydzień od masa­kry. Śled­czy otrzy­mują tele­fon z żan­dar­me­rii w La Grand-Combe, miej­sco­wo­ści leżą­cej dwie­ście trzy­dzie­ści kilo­me­trów od Valen­sole: „Mamy waszych podej­rza­nych, chcieli uciec jak naj­da­lej stąd, do pół­noc­nej Fran­cji, ale w porę ich zatrzy­ma­li­śmy, w restau­ra­cji”.

Obaj są pocho­dze­nia wschod­nio­eu­ro­pej­skiego. Star­szy nazywa się Ale­xan­dre Ughetto i w rze­czy­wi­sto­ści ma osiem­na­ście lat. Uro­dził się 6 grud­nia 1910 roku w Lau­ris, w depar­ta­men­cie Vauc­luse. Jego wspól­nik jest zale­d­wie szes­na­sto­lat­kiem i nazywa się Ste­phan Mucha, ale każe na sie­bie mówić Joseph Wit­kow­ski. Przez kilka lat pra­co­wał jako gór­nik. Pusz­czeni samo­pas, dwaj chłopcy włó­czą się razem już od kilku tygo­dni.

Prze­py­tany przez śled­czych, młod­szy z nich, Joseph, przy­znaje, że feral­nej nie­dzieli 2 grud­nia 1928 roku prze­by­wał w gospo­dar­stwie Richau­dów: ow­szem, był świad­kiem całego zda­rze­nia, ale nikogo nie zabił. Potem komi­sarz Guib­bal wzywa na prze­słu­cha­nie Ughetta. Nie patycz­kuje się. Wrzesz­czy: „Na kolana, mor­derco! Proś o wyba­cze­nie! Proś o wyba­cze­nie spo­łe­czeń­stwo! Proś o wyba­cze­nie biedne dzieci, które tak bar­ba­rzyń­sko zabi­łeś!”.

Naj­wy­raź­niej Ughetto wpada w panikę. Zanosi się pła­czem i przy­znaje do wszyst­kiego. Nie chciał zabić… chciał tylko tro­chę pie­nię­dzy. Tak jak przy­pusz­czali śled­czy, chło­pak był znany Richau­dom, któ­rzy zatrud­nili go na osiem dni w grud­niu 1927 roku i na tydzień w marcu rok póź­niej. Kiedy więc Ughetto 2 grud­nia zja­wił się z Jose­phem, pań­stwo Richaud przy­jęli go z otwar­tymi ramio­nami – w końcu znali się tak dobrze. Na prośbę żony pan Richaud poszedł nawet po koł­drę, żeby dwóm robot­ni­kom było cie­pło, kiedy będą noco­wać w sto­dole. Wiemy już, co spo­tkało walecz­nego Adriena, kiedy wspi­nał się po dra­bi­nie… Pierw­szy akt tra­ge­dii.

Jak czę­sto bywa w tego rodzaju spra­wach, Ughetto zacznie klu­czyć. Następ­nego dnia przed­stawi cał­kiem inną wer­sję zda­rzeń. Być może po to, żeby zmi­ni­ma­li­zo­wać okru­cień­stwo doko­na­nej zbrodni. Czy ukradł dużą sumę pie­nię­dzy? Sam nie wie. Ow­szem, moty­wem zbrodni była kra­dzież – ale nie 200 tysięcy fran­ków pocho­dzą­cych ze sprze­daży gospo­dar­stwa, jak począt­kowo zakła­dali śled­czy. Czy to on zabił wszyst­kie pięć ofiar? Nie, osta­tecz­nie zabił „tylko” pana Richauda i jego żonę. To Joseph zajął się dziećmi i słu­żą­cym! To zresztą Joseph go do wszyst­kiego namó­wił. Zwrot o 180 stopni. Tym­cza­sem szes­na­sto­la­tek o sta­lowo-nie­bie­skim spoj­rze­niu wciąż wszyst­kiemu zaprze­cza: nic nie zro­bił, we wszystko został wma­new­ro­wany. Na jego korzyść prze­ma­wia dzie­cięca twarz nie­wi­niątka.

Ughetto ponow­nie zmie­nia zda­nie. Pomy­lił się, mówiąc, że ude­rzał kaflem, bo w rze­czy­wi­sto­ści to „zakrwa­wione ciała, upa­da­jąc, pobru­dziły owe leżące na pod­ło­dze wygrze­wal­nice”. Czy­ta­jąc te rojące się od prze­ra­ża­ją­cych detali i skła­dane bez­na­mięt­nym gło­sem zezna­nia, można zakła­dać, że gdyby wów­czas ist­niała prak­tyka spo­rzą­dza­nia por­tre­tów psy­cho­lo­gicz­nych, Ughetta uznano by za psy­cho­patę.

PRÓBA RZUCENIA ŚWIATŁA NA ZBRODNIĘ PODCZAS WIZJI LOKALNEJ

Jest 12 grud­nia 1928 roku. Do rekon­struk­cji zda­rzeń w gospo­dar­stwie Richau­dów docho­dzi zale­d­wie dzie­sięć dni po feral­nej nocy. Wizja lokalna, pole­ga­jąca na pre­cy­zyj­nym odtwo­rze­niu wszyst­kich czy­nów i gestów na miej­scu zbrodni, odbywa się na pole­ce­nie pro­ku­ra­tora celem skon­fron­to­wa­nia i wykla­ro­wa­nia męt­nych i sprzecz­nych wer­sji obu ban­dy­tów.

Oczy­wi­ście Ughetto i Wit­kow­ski nie skła­dają wyja­śnień jed­no­cze­śnie.

„To Joseph zabił dzieci i słu­żą­cego, nie ja!”

Ughetto

W gospo­dar­stwie des Cour­re­lys zbliża się godzina 8.30. Na miej­scu: dwóch mor­der­ców, pan Ber­nard, pro­ku­ra­tor okrę­gowy, dwóch sędziów śled­czych, Caron i Ter­rin, oraz żan­darmi i śled­czy, któ­rzy pro­wa­dzili docho­dze­nie; w sumie około pięć­dzie­się­ciu osób, nie licząc roz­wście­czo­nego tłumu, który stara się na wszel­kie moż­liwe spo­soby zaata­ko­wać – wer­bal­nie, ale też fizycz­nie – oskar­żo­nych.

Nie­któ­rzy uczest­nicy wizji są na tere­nie gospo­dar­stwa już drugi raz. Byli tutaj w momen­cie odkry­cia ciał. Ale tym razem na miej­scu obecni są rów­nież mor­dercy. Wyja­śnie­nia Ughetta, który mówi jako pierw­szy, pozwa­lają nam prze­śle­dzić ciąg zda­rzeń tej maka­brycz­nej opo­wie­ści. Ughetto wypo­wiada się w pro­sty, czę­sto nie­zdarny spo­sób³:

Richaud to był porządny czło­wiek. Muszę powie­dzieć, że poczę­sto­wał mnie szklanką wina. Potem usta­li­li­śmy, że będę spał w sto­dole. Sto­dole, która stoi przed kle­pi­skiem i sto­gami siana. Tam w ukry­ciu cze­kał na mnie Joseph. Kiedy pan Richaud sta­rał się otwo­rzyć wrota sto­doły, strze­li­łem do niego z rewol­weru. Nie wiem, dla­czego to zro­bi­łem! Nie potra­fię wyja­śnić, jakie powody kazały mi się­gnąć po broń! Tak naprawdę ule­głem wpły­wowi Jose­pha!

Stary nie żył, więc obsze­dłem podwórko i skie­ro­wa­łem się w stronę kuchni, w któ­rej znaj­do­wała się pani Richaud, jej dzieci i ich słu­żący.

Na progu uja­dał pies. Wsze­dłem do środka i popro­si­łem panią Richaud o koł­drę na noc. Nie usły­szała wystrzału.

Trzy­ma­jąc ręce w kie­szeni, opar­łem się o komi­nek, w któ­rym paliło się polano. Amau­dric sie­dział na krze­śle przy drzwiach wej­ścio­wych. Clément, star­szy z dwojga dzieci, leżał przy kominku na kana­pie. Młod­szy, Roger, trzy­mał się spód­nicy mamy.

Prze­cią­ga­jąca się nie­obec­ność męża wzbu­dziła nie­po­kój pani Richaud. Powie­dzia­łem jej, że pew­nie poszedł zała­twić jakieś sprawy. Czy zro­zu­miała, co się szy­ko­wało? Nie wiem. Nagle, zdjęta stra­chem, powie­działa mi i słu­żą­cemu, że pój­dzie poszu­kać męża u swo­ich krew­nych, pań­stwa Mégy, miesz­ka­ją­cych w gospo­dar­stwie zwa­nym des Sivans, odda­lo­nym o jakieś dwa lub trzy kilo­me­try od des Cour­re­lys. „Wyjdź­cie!” – powie­działa.

Usłu­cha­łem. Gdy tylko zna­la­złem się na zewnątrz, znowu chwy­ci­łem za rewol­wer i dwu­krot­nie do niej strze­li­łem. Krzyk­nęła i osu­nęła się na środku kuchni, upa­da­jąc głową w stronę okna.

Słu­żący, który nie był zbyt bystry ani zbyt silny, krzyk­nął tylko: „Richaud! Richaud!”.

W mię­dzy­cza­sie skie­ro­wa­łem się do małego budynku, zaj­mo­wa­nego przez Amau­drika. Tutaj dołą­czył do mnie Joseph, który, jak już mówi­łem, popchnął mnie do tej zbrodni. Dałem mu rewol­wer. Joseph miał w kie­sze­niach naboje. Zała­do­wał maga­zy­nek i, gro­żąc mi, naka­zał zabić słu­żą­cego. Wró­ci­łem więc do kuchni i strze­li­łem do słu­żą­cego z rewol­weru, który przed chwilą oddał mi Joseph. Stary zaczął ucie­kać, ale Joseph, który stał za mną, rzu­cił się na niego i go dobił.

Nie ude­rzy­łem dzieci! Nawet ich nie dotkną­łem, to Joseph miał w sobie tyle siły, żeby je zabić! Ja nie mógł­bym tego zro­bić, widząc wbity we mnie wzrok małego Clémenta. „Ale­xan­dre, dla­czego to zro­bi­łeś mamie?” – krzy­czał. Nie ośmie­lił­bym się, nie mógł­bym…

Ughet­towi zała­muje się głos. Chło­pak wybu­cha pła­czem. Za każ­dym razem, gdy mowa o dzie­ciach, Ughetto traci grunt pod nogami. Czyżby dowód winy? A może to tylko gra pozo­rów? Postawa chło­paka jest co naj­mniej para­dok­salna. Ughetto wyznaje bowiem jed­no­cze­śnie, że ukra­dli z Jose­phem zna­le­zione w poko­jach brzy­twy, które miały posłu­żyć do pode­rżnię­cia dzie­ciom gar­deł, w razie gdyby prze­żyły pobi­cie. Ten makia­we­liczny i bar­ba­rzyń­ski plan pod­waża auten­tycz­ność jego emo­cji.

Co do wer­sji Ste­phana Muchy, zna­nego jako Joseph Wit­kow­ski, nie różni się ona zna­cząco od tej, jaką przed­sta­wiał od samego początku. Pod­da­wał się tylko woli Ughetta. Przy­znaje się jedy­nie do dobi­cia słu­żą­cego.

Wizja lokalna nie pozwala zatem wyjść z impasu, każdy obstaje przy swo­jej wer­sji. Komu więc wie­rzyć?

NADCHODZI DZIEŃ PROCESU

Pro­ces zaczyna się 16 wrze­śnia 1929 roku. Trwa ponad 24 godziny i pozwala rzu­cić świa­tło na mroczną naturę obu oskar­żo­nych.

Dokład­nie o 9.00 rano obaj zaj­mują miej­sce na ławie oskar­żo­nych. Ale­xan­dre Ughetto i Joseph Wit­kow­ski sia­dają ramię w ramię, w jed­nym rzę­dzie, spę­dziw­szy w aresz­cie 9 mie­sięcy. Wyglą­dają na spo­koj­nych. Na sali jest rów­nież ojciec Ughetta, który dowie­dziaw­szy się o aresz­to­wa­niu syna, zgło­sił się do sądu jako świa­dek. Fakt godny odno­to­wa­nia: ma zezna­wać prze­ciwko wła­snemu dziecku, jak przyj­dzie nam odkryć w trak­cie pro­cesu.

Zacznijmy jed­nak od słów, jakimi pan Guérin, prze­wod­ni­czący składu sędziow­skiego, zwró­cił się w mowie otwie­ra­ją­cej pro­ces do Ale­xan­dre’a Ughetta⁴:

Oskar­żony już od naj­młod­szych lat prze­ja­wiał złe skłon­no­ści. Krótko mówiąc, ni­gdy dobrze nie roko­wał. W wieku trzy­na­stu lat już pra­co­wał. Jeden z jego prze­ło­żo­nych, pan James, wyznał, że oskar­żony był zdolny do wszyst­kiego. Wyka­zy­wał się okru­cień­stwem wobec zwie­rząt. W wieku pięt­na­stu lat zaczął roz­wa­żać moż­li­wość zabi­cia czło­wieka. Jeden z jego kole­gów stwier­dził, że oskar­żony czę­sto mówił o okra­da­niu i zabi­ja­niu. Wów­czas oskar­żony jesz­cze nie zabi­jał – ale kradł. Ów kolega poskar­żył się, że oskar­żony przy­własz­czył sobie nale­żącą do niego sumę trzy­dzie­stu fran­ków.

Ughetto zaprze­cza oskar­że­niu o kra­dzież.

Prze­wod­ni­czący kon­ty­nu­uje:

Oskar­żo­nego prze­śla­duje myśl o zabi­ja­niu. Ma coś, co można nazwać „pocią­giem do zbrodni”. Krążą nawet pogło­ski, że oskar­żony gro­ził jakiejś rodzi­nie.

Ughetto upar­cie odpiera te zarzuty. Prze­wod­ni­czący pyta go wów­czas, w jakich oko­licz­no­ściach poznał Jose­pha. Ughetto odpo­wiada, że spo­tkał go w restau­ra­cji 28 listo­pada 1928 roku. To Joseph miał zacią­gnąć go do gospo­dar­stwa Richau­dów, twier­dząc, że „jest coś do ugra­nia”. Pierw­sza oczy­wi­sta sprzecz­ność: Joseph nie mógł wie­dzieć o ist­nie­niu tego gospo­dar­stwa, bo pra­co­wał wów­czas w jed­nej z oko­licz­nych kopalń.

Potem prze­wod­ni­czący kre­śli mro­żący krew w żyłach por­tret tajem­ni­czego i mil­kli­wego Jose­pha.

Chło­pak ma dzie­sięć lat, gdy wraz z rodzi­cami przy­jeż­dża do Fran­cji. Szybko zaczyna wyróż­niać się agre­syw­nym uspo­so­bie­niem. Jest skory do bójki, ale nie do nauki – jego oceny są fatalne. W 1925 roku, w wieku zale­d­wie trzy­na­stu lat, tra­fia do zakładu popraw­czego za to, że dźgnął swo­jego kolegę nożem w plecy. Mimo że wyro­kiem sądu miał pozo­stać w zamknię­ciu aż do osią­gnię­cia peł­no­let­no­ści, Joseph ucieka, korzy­sta­jąc z prze­pustki. To wtedy zmie­nia toż­sa­mość. Ste­phan Mucha staje się Jose­phem Wit­kow­skim. Na fał­szy­wym nazwi­sku nie ciąży mło­dzień­czy wystę­pek.

Za fasadą zagu­bio­nego chłop­czyka, rze­komo wma­new­ro­wa­nego w mor­der­stwo przez star­szego Ughetta, odkry­wamy agre­syw­nego watażkę. Chło­pak nie dość, że potrafi dźgnąć nożem, to jesz­cze robi to zdra­dli­wie: wbija go w plecy.

Z kolei po połu­dniu powo­łany na świadka ojciec Ughetta wpra­wia wszyst­kich w zdu­mie­nie, oświad­cza­jąc krótko: „Sza­nowna ławo, z bólem muszę powie­dzieć, że mój syn jest potwo­rem i nie zasłu­guje na litość”. Nawet on wyrzeka się ban­dyty. Ran­kiem 17 wrze­śnia 1929 roku pro­ku­ra­tor Ber­nard wygła­sza surową mowę oskar­ży­ciel­ską⁵:

Jakiż odra­ża­jący czyn, jakiż abso­lutny cynizm, jakiż wstrzą­sa­jący brak emo­cji cechują mor­der­ców! „Posta­no­wi­li­śmy coś dla sie­bie ugrać!” – zeznał Ughetto. „Poszli­śmy zaba­wić się w ban­dy­tów!” – oświad­czył Joseph. Dowód jest zatem nie­zbity, dowód na pla­no­wa­nie zbrodni na długo przed tymi tra­gicz­nymi wyda­rze­niami.

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: