- W empik go
Morderca ukrył się przed sobą - ebook
Morderca ukrył się przed sobą - ebook
"Gdyby chodziło o zwykłego mieszkańca miasta, nawet by nie poganiał policjantów. (...) Otremba prawdopodobnie nie zmarł z przyczyn naturalnych...".
Spokojna dzielnica zamieszkała przez ludzi związanych z akademią. Nikt nie spodziewał się takiej zbrodni w takim miejscu, gdzie każdy ma oko na posesję sąsiadów. Śledczym trudno znaleźć motyw zabójstwa dwojga emerytowanych naukowców. Jakie tajemnice mogą kryć się za karierą zawodową denata w Brandenburgii? I czy tragiczny wypadek sprzed lat może mieć związek z tym niewytłumaczalnym aktem przemocy? Redaktor Jung - jak zawsze balansujący na granicy etyki dziennikarskiej i policyjnych procedur - ma do rozwiązania nie lada zagadkę.
Gratka dla miłośników Dolnego Śląska i społeczno-obyczajowych kryminałów Zygmunta Miłoszewskiego.
Kategoria: | Kryminał |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-87-270-7606-5 |
Rozmiar pliku: | 512 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
_„Tygodnik Zielonogórski”, 20 grudnia 1998 r. _
TRAGICZNY W SKUTKACH WYPADEK
W Jeziorze Łagowskim zginęło małżeństwo narodowości ukraińskiej i ich dwoje małoletnich dzieci. Trzecie, chłopca, w stanie ciężkim przewieziono do szpitala.
W sobotę, 12 grudnia br., przed wieczorem siąpiła marznąca mżawka. O godzinie 21.00 temperatura powietrza przy ziemi nie przekraczała dwóch stopni poniżej zera. Nawierzchnia ul. Zamkowej w Łagowie mogła być śliska. Wtedy doszło do tragicznego wypadku. Jak to się stało, dowiemy się po zakończeniu badań i analiz prowadzonych przez policję oraz biegłych pod nadzorem prokuratury.
Na razie wiadomo, że prof. dr Joachim O. z Brandenburskiego Uniwersytetu Technicznego w Chociebużu (Cottbus) uczestniczył w trzydniowej konferencji na temat nowych sposobów oczyszczania ścieków komunalnych w Łagowie. Dzień wcześniej podczas uroczystej kolacji pił alkohol, dlatego uznał, że nie powinien prowadzić samochodu. Za kierownicą volkswagena passata usiadła jego małżonka, również uczestniczka tej konferencji. Dr Dorota O. wyjaśniła, iż mimo tego że zdobyła prawo jazdy jeszcze w czasie studiów na Politechnice Zielonogórskiej, bardzo rzadko miała okazję kierować samochodem. Na domiar złego nigdy nie prowadziła auta po zmroku na śliskiej i mokrej jezdni.
Według policji właśnie brak doświadczenia mógł być przyczyną tego, że kierowany przez Dorotę O. vw passat wpadł w poślizg na łuku ul. Zamkowej przy Jeziorze Łagowskim. Być może kierowcy udałoby się wyjść z trudnej sytuacji, gdyby z przeciwnej strony nie nadjechał samochód, którego światła, jak uważają śledczy, mogły ją oślepić. Prawdopodobnie dlatego mężczyzna kierujący szesnastoletnim oplem astrą, starając się uniknąć zderzenia czołowego z passatem, skręcił nagle na pobocze, co okazało się katastrofalne, ponieważ auto dachowało i stoczyło się po pochyłej skarpie do jeziora.
W astrze znajdowało się dwoje dorosłych i troje nieletnich. Wszyscy byli przypięci pasami. Za kierownicą siedział Serhij Hrebeniuk (34 lata), na fotelu pasażera jego żona Daryna (35 l.), na kanapie dzieci: Alona (6 l.) oraz bliźniacy Jana i Gawryło (4 l.). Dorośli to lekarze narodowości ukraińskiej od niedawna zatrudnieni w szpitalu w Świebodzinie.
Pomoc wezwał mieszkaniec Łagowa, który wyszedł z psem na spacer. Krótko po tym na miejscu zdarzenia był już samochód ratowniczy straży pożarnej, dwie karetki pogotowia i policja. Strażacy wydostali osoby znajdujące się w zatopionej astrze. Mimo uporczywych starań nie udało się uratować życia dorosłych pasażerów i obu dziewczynek, chociaż reanimacja trwała blisko godzinę. Gdy się wydawało, że również chłopcu ratownicy nie przywrócą czynności życiowych, stał się cud. Gawryło zaczął oddychać samodzielnie! Czterolatek został przewieziony do zielonogórskiego szpitala.
Prowadzący akcję ratunkową zastanawiają się, dlaczego pasażerowie nic nie zrobili, żeby o własnych siłach wydostać się z astry po dach zatopionej w jeziorze. Być może na wskutek uderzenia samochodu o pobocze utracili przytomność. To by wyjaśniało, dlaczego nie próbowali wyjść z pojazdu.
Na polecenie prokuratury została przeprowadzona sekcja zwłok. Patolog z uniwersyteckiego zakładu medycyny sądowej w Zielonej Górze podał, że bezpośrednią przyczyną śmierci czworga Ukraińców było utonięcie.
Mimo że kierującej vw passatem dr Dorocie O. nic się nie stało, została przewieziona do szpitala w Ciborzu, gdzie jest pod opieką psychiatrów. Jej małżonek prof. Joachim O. nie siedział za kierownicą passata, mimo to twierdzi, że jest winny. Podczas konferencji prasowej prokurator powiedział, że prof. Joachim O. interesuje się stanem zdrowia osieroconego Gawryły. Kiedy tylko będzie to możliwe, wystąpi do sądu o przejęcie opieki nad małoletnim Ukraińcem. Chciałby go usynowić i zapewnić warunki rozwoju takie, jakie mają jego dwie córki ze związku z Dorotą O.
Był to drugi na przestrzeni ostatniego roku niemal identyczny wypadek w tym samym miejscu. We wrześniu zginęła matka z małoletnim synkiem. Kierująca była pod wpływem alkoholu.
(sz)KROK PO KROKU
9-15 grudnia
Cibórz, szpital psychiatryczny, piątek, wczesny wieczór
Iwona, żona doktora Konrada Spolskiego, jeszcze na plaży Valdevaqueros w hiszpańskiej Andaluzji zdecydowała, że i w tym roku nie będzie przygotowywała kolacji wigilijnej. We wrześniu wpłaciła zaliczkę i identycznie jak w zeszłym roku zarezerwowała te same dwa pokoje z widokiem na Krucze Skały w Karpaczu. W sąsiednich dwóch pokojach pensjonatu Relaks będzie mieszkał szef Iwony z nową partnerką i jej dwoma synami z pierwszego małżeństwa.
− Nie po to pięć lat studiowałam, żeby sterczeć przy garach – odpowiedziała mężowi, gdy zaczął kręcić nosem i ją przekonywać do spędzenia świąt w domu. W zeszłym roku Konrad zgodził się na wyjazd do Karpacza, bo miał nadzieję, że to, co Iwona znajdzie na stole wigilijnym, nie będzie jej smakowało. – Co innego, gdyby nas nie było stać na taki wyjazd. Ty odpoczniesz i dzieci przekonają się, że Karkonosze są piękne. Jako dziecko rodzice często zabierali w góry. Tam zawsze jest śnieg, a u nas na dwoje babka wróżyła. Zdecydowałam, Konrad, i proszę, abyś mnie nie przekonywał. Daremny trud.
− Moja mamulka...
− Twoja mamulka, Konrad, nie miała wyższego wykształcenia. Twój tatulek nie był psychiatrą. Mieszkaliście w poniemieckim domu na wsi.
− Mieszkaliśmy na obrzeżach miasta. Co najmniej od trzynastego wieku Kostrzyn ma prawa miejskie. A nawet, o czym niedawno się dowiedziałem, w czasach Johanna Hohenzollerna był stolicą Nowej Marchii, to znaczy czegoś w rodzaju księstwa na prawach państwa.
− Ja skończyłam studia z zakresu inżynierii sanitarnej, jestem pierwszą wiceprezes Zeco-Systemu do spraw projektowych, a nie kuchtą. Należy mi się odpoczynek po ciężkiej pracy. Zobacz, jakie ja mam paznokcie.
− Boże Narodzenie to święta rodzinne.
− Czyj brat cioteczny jest kanonikiem i notariuszem w kurii? No?... A widzisz. Dlatego nie masz prawa rozmawiać ze mną na tematy religijne – zgasiła go Iwona. – Ponadto, czego znowu nie wziąłeś pod uwagę, żyjemy w dwudziestym pierwszym wieku. Po to są pensjonaty, Konrad, żeby w nich odpoczywać. Zgadzasz się ze mną? Zresztą nie musisz. Będzie tak, jak postanowiłam. Koniec dyskusji.
− Iwona, ale ja...
− Koniec dyskusji, kurwa!
Jeszcze trzy lata temu Iwona twierdziła, że święta trzeba spędzać z rodziną we własnym mieszkaniu. I tak jak jej koleżanki ze szkoły zapraszała gości na imieniny, ale nie do restauracji, a do największego pokoiku na dziewiątym piętrze obłażącego z farby wieżowca przy Okulickiego. W ciasnej kuchni gotowała, smażyła i piekła dużo, żeby biesiadnicy mieli co zachwalać. Trzy lata temu Iwona została wiceprezeską firmy budującej przydomowe oczyszczalnie ścieków. Niedługo po tym Spolscy przenieśli się na ostatnie piętro apartamentowca przy Zamkowej, gdzie każde dziecko ma osobny pokój, Iwona i Konrad kochają się i śnią w sypialni z widokiem na wieżę ratusza oświetloną aż do wschodu słońca, przyjmują gości w salonie, do którego przylega wnęka kuchenna dwa razy większa niż największy pokoik w wieżowcu przy Okulickiego.
Na początku grudnia sekretarz redakcji „Archives of Psychiatry and Psychotherapy” zapowiedział doktorowi Spolskiemu, że dłużej niż do końca roku nie będzie czekał na obiecany artykuł. Jeżeli tekst ukaże się w renomowanym kwartalniku, Zbigniew może liczyć nie tylko na awans w szpitalu, lecz i na dodatkowe punkty w staraniach o habilitację, a to psychiatra uważał za najważniejsze. Za pięć, sześć lat zostanie profesorem zwyczajnym. Ale jeżeli zrobi tak, jak tego oczekuje Iwona, to nie przygotuje artykułu do końca grudnia, dlatego postanowił wywiązać się z zobowiązania wobec redakcji jeszcze przed wyjazdem do Karpacza. Dziś przejrzy notatki, jutro, w niedzielę i poniedziałek będzie pisał, we wtorek sporządzi streszczenie i tego samego dnia poprosi sekretarkę dyrektorki o poprawienie błędów, w środę da dwa dni tłumaczkom na przełożenie streszczenia na angielski i niemiecki i najpóźniej w piątek przed wieczorem wyśle tekst do redakcji.
− Niech pan zejdzie na nasz parking przed oddziałem – zwrócił się do pielęgniarza, podając mu etui z kluczykami. – Na prawo od głównych drzwi stoi tęczowy „garbus”.
− Przecież wszyscy wiedzą, czym doktor jeździ. To jedyny „garbus” o takim wyglądzie w Ciborzu i pewnie jedyny w Zielonejgórze, a może i w Polsce. Jeśli kiedyś będzie mnie stać na samochód, to też kupię sobie zabytkowy samochód.
− W bagażniku leży szara teczka. W niej są ważne dokumenty. Będą mi potrzebne do pracy.
− Czy mam je przynieść?
− O to właśnie proszę. Bagażnik w „garbusie” jest z przodu! – zawołał psychiatra, gdy pielęgniarz zamykał za sobą drzwi pokoju lekarskiego.
Jeszcze się nie zdarzyło, aby ktokolwiek spośród pracowników szpitala odmówił doktorowi Spolskiemu spełnienia jego prośby. Pewnie gdyby domagał się od któregoś pacjenta przysługi, żaden nie odwróciłby się do niego plecami. Gdy leczący się na zamkniętym oddziale psychiatrycznym Jacek Podczaszy dowiedział się, że doktor Spolski ma „garbusa”, zaoferował mu swoją pomoc. Powiedział, że zanim został adiunktem w uniwersyteckim zakładzie eksploatacji pojazdów, jeszcze jako student dorabiał w warsztacie swojego wujka naprawiać stare samochody. W szpitalu Podczaszy ma aż za dużo czasu, a nie potrafi siedzieć bezczynnie leżeć na łóżku, gapić się na telewizor czy tylko czytać. Zresztą to, o czym mówią komentatorzy i co piszą gazety codzienne, niewiele go interesuje. Doktor Spolski najpierw uznał propozycję Podczaszego za rojenie chorego psychicznie, a potem przyszło mu do głowy, że terapia lekowa wspomagana pracą fizyczną może dać lepsze efekty niż sprawdzone i zalecane metody. Co tydzień, zawsze w czwartek po południu, kiedy psychiatra przeglądał historie chorych, doktor inżynier Podczaszy pielęgnował „garbusa” tak, jakby to był jego pacjent.
Minęło więcej niż dziesięć minut, a pielęgniarz nie wracał. Spolski już podniósł słuchawkę telefonu, żeby zadzwonić do ochroniarza, gdy mu się przypomniał nakaz dyrektorki szpitala: nikomu nie wolno wysługiwać się pracownikami firmy zewnętrznej. Wstał więc zza biurka i wyszedł na korytarz przygotowany na to, że będzie musiał zejść na parking, kiedy zobaczył pielęgniarza wracającego do budynku.
− Na prawo od głównych drzwi stoją ople, peugeoty, toyoty, volkswageny, ale żaden nie jest tęczowym „garbusem”. Może dziś gdzie indziej doktor zaparkował?
Psychiatra już chciał mu odpowiedzieć, że jeszcze nie cierpi z powodu zaniku pamięci, gdy poczuł drganie komórki w kieszeni spodni. Zerknął na wyświetlacz i już wiedział, w jakiej sprawie dzwoni profesor Piotrowska. Punktualnie o piątej rozpocznie się zebranie zarządu koła towarzystwa psychiatrycznego.
− Właśnie wyszedłem z dyżurki. Za dwie minuty będę w gabinecie pani dyrektor – powiedział do telefonu. Pielęgniarzowi zasygnalizował, że po zakończeniu zebrania razem pójdą na parking. – Przekona się pan, że nie mam zaniku pamięci. Samochód postawiłem przy samych schodach na prawo od głównych drzwi. Zawsze tam stawiam.
Pielęgniarz miał ochotę powiedzieć, że jeszcze nie cierpi z powodu kurzej ślepoty, ale zrezygnował z tego. Nawet gdy miał rację, wobec lekarzy zachowywał się tak, żeby ich nie urazić. Wyżywał się na pacjentach, najczęściej na tych, którzy nie byli agresywni.
Godzinę później, gdy po zakończonym zebraniu Spolski wyszedł z gabinetu profesor Piotrowskiej, pielęgniarz czekał na niego na korytarzu.
− Tęczowy „garbus” stoi na parkingu na prawo od głównych drzwi, doktorze. Przecież oglądałem to miejsce. Przysięgam, że wtedy, kiedy pan kazał mi zejść po szarą teczkę, tam na pewno nie było „garbusa” ani żadnego samochodu – powiedział pielęgniarz, bijąc się w piersi.
− Tak, tak, nie było. – Psychiatra uśmiechnął się tak, jak się uśmiecha do swoich pacjentów.
− Doktor ma mnie za czubka i nie wierzy.
− Ależ wierzę.
− Nie było, bo może któryś pacjent... – zaczął pielęgniarz i urwał. Chciał powiedzieć, że pewnie doktor Podczaszy wsiadł do „garbusa” i pojechał za budynki, gdy przypomniał sobie, że tylko w czwartki po południu Jacek ma prawo zajmować się samochodem Spolskiego. W głowach pacjentów szpitala psychiatrycznego czasem rodzą się takie pomysły, jakich lekarze się nie domyślają. Przecież już raz Podczaszy próbował wymknąć się z zamkniętego oddziału.
Zielona Góra, os. Profesorskie, poniedziałek, rano
Gdyby Leopold Buttermann miał tyle pieniędzy, ile mają Otrembowie, nigdy by nie kupił domu w peryferyjnej dzielnicy Zielonej Góry. Co z tego, że osiedle leży pod samym lasem na zboczu wzniesienia, dokąd nie dolatuje śródmiejski hałas i nie dochodzi kurz ze Starego Rynku, jeśli wszędzie daleko? Od poniedziałku do piątku autobusy jeżdżą co pół godziny, w sobotę co godzinę, w niedzielę i święta tak, jakby wszyscy kierowcy mieli wolny dzień, a dyżurni pracowali za karę. Z przystanku przy Biedronce trzeba iść co najmniej piętnaście minut szybkim krokiem na osiedle. Polną drogą pod lasem jest troszkę bliżej. Wiejską jeszcze bliżej, ale trzeba wysiąść na następnym przystanku, niedaleko dawnego Sportowca, wrócić się i uważać na samochody, bo wzdłuż tego traktu nie ma chodnika. Buttermann najlepiej czuje się na osiedlu Słonecznym, gdzie ma trzy pokoiki, kuchenkę, łazienkę i tyci balkon, na którym jaskółki każdego roku lepią sobie lęgowisko. Nawet wtedy, kiedy w tych pokoikach gnieździł się z żoną i synami, nie narzekał na ciasnotę. Zresztą całymi dniami, a niekiedy i tygodniami był poza domem. Młodszy syn od czternastu lat mieszka w szwedzkim Linköpingu, gdzie jest mechanikiem w warsztacie samochodowym należącym do byłego wicemistrza świata na żużlu. Starszy zaraz po studiach w Collegium Civitas ożenił się i został w Warszawie. Obaj raz w roku odwiedzają ojca, a właściwie na początku listopada przyjeżdżają na grób matki. Pobędą dzień, dwa i wracają do swoich żon i dzieci. Buttermann nie ma do nich pretensji ani nie próbuje ich zatrzymać. Dorosłe dzieci kochają rodziców inaczej niż samotni rodzice kochają dzieci. Gdyby matki nie ukrywały prawdy, to by się wydało, że gorętszą miłością obdarzają synów niż córki. To uświadomił Leopoldowi jego ojciec, ale nie przyznał się, że i on bardziej kochał swoją matkę niż swego ojca.
W drodze z przystanku autobusowego na osiedle Profesorskie Buttermann ułożył sobie precyzyjny plan. Powie Otrembie, że wyjątkowo dziś ma czas do pierwszej. Do tej godziny zrobi wszystko, co należy do jego obowiązków. Właściwie to nie wiedział, czym się zajmie, żeby profesor nie pomyślał, że zimą jest zbędny i należy mu się jakakolwiek zapłata. Może sprawdzi, czy już trzeba wypłukać sita w oczyszczalni ścieków i nasmaruje zawiasy przy obu furtkach, a potem posprząta kojec Almy. Albo wymieni żarówkę na ganku i sprawdzi, czy deszczówka dostała się do kamer. Bo co by jeszcze zrobić w piątek? Mimo prawie połowy grudnia najbardziej pracochłonne zadanie w porze zimowej, czyli odgarnianie śniegu z chodnika wzdłuż płotu i ze ścieżki prowadzącej od ganku do ulicy, na razie nie zajęło mu nawet sekundy. W zeszłym roku pierwszy śnieg spadł w nocy z soboty na niedzielę dopiero dwunastego stycznia. W poniedziałek rano, kiedy Buttermann przywlekł się na Profesorskie, nikłe ślady po zimowym opadzie zachowały się pod tujami między domem i lasem. Prawdziwa zima zaczęła się na osiedlu na początku lutego i trwała nie dłużej niż tydzień. Zaraz po niej przy płocie od strony posesji należącej do Millerów zakwitły ciemierniki i wrzośce, z czego najbardziej cieszyła się profesorowa, bo kwiaty dostała od swojego siostrzeńca, co się zdarzyło pierwszy raz od dnia powrotu Otrembów do Zielonej Góry.
Dziś najpóźniej o drugiej Buttermann musi być na pierwszym piętrze w poczekalni Aldemedu. Od dnia, kiedy profesor Otremba powiedział mu, że tak jak każda myśląca kobieta regularnie rozkłada nogi przed ginekologiem, każdy mężczyzna powinien zdejmować spodnie przy urologu, Buttermann co pół roku melduje się w poradni. Wstydził się tylko pierwszy raz. Wtedy lekarz mu powiedział, że po pięćdziesiątce rozrasta się gruczoł krokowy zwany prostatą lub sterczem. Dotąd nawet nie wiedział, że ma taki gruczoł. Dlaczego się rozrasta? Na to pytanie urolodzy jeszcze nie znają odpowiedzi. U jednych mężczyzn ujawnia się to jako częstomocz, co cholernie stresuje, ale nie zabija, u drugich wywołuje raka, który prowadzi do śmierci częściej niż nowotwór płuc czy zawał serca. Na razie nie ma skutecznego lekarstwa na raka gruczołu krokowego. Najlepszym sposobem walki z tym zwyrodnieniem są systematyczne wizyty kontrolne u urologa i łykanie prostamolu albo podobnego lekarstwa. Mężczyzna, który stosuje się do tych zaleceń, długo będzie się cieszył, że mimo choroby i wieku emerytalnego jest prawdziwym mężczyzną, a na tym im wszystkim zależy.
Gdybym już nie był prawdziwym mężczyzną, to wygalowana Elka by nie czekała na mnie każdej soboty, nie pytała wieczorem, czy na pewno muszę wracać na Słoneczne, gdzie przecież nikt na mnie nie czeka, nie podawała śniadania do łóżka, nie gotowała niedzielonych obiadów i nie prosiła, abym za tydzień znowu przyszedł. Tego nie powiedział lekarzowi, tylko tak pomyślał.
− Otrembowie pewnie gdzieś wyjechali. – Po drugiej stronie ulicy stał ich garbaty sąsiad, emerytowany docent, jakby od dawna czekał na Buttermanna. – Wyjechali i Almę by zabrali? – zapytał z niedowierzaniem.
− W piątek nic nie mówili, że mają zamiar wyjechać.
− W niedzielę żadnego nie było na sumie, a to niepodobne do Doroty. Achim chodzi do kościoła, bo i żona chodzi. Mogliby się przejść. Ile to Wiejską na Kościelną? Kwadrans. Niech będzie pięć minut więcej. Dla zdrowia. Ale oni nie. Achim wiezie Dorotę. W dzisiejszych czasach, panie inżynierze, człowiek bez prawa jazdy jest jak... jak... – Docent Skiba nie mógł znaleźć najbardziej obrazowego porównania, machnął więc ręką, jakby uznał, że Buttermann wie, co miał na myśli. – Swego czasu zapytałem Dorotę, czy to możliwe, żeby wykształcona kobieta nie miała prawa jazdy. Odpowiedziała, że miała je już jako studentka. A nie jeździ dlatego, że kiedyś coś strasznego się wydarzyło i od tego czasu boi się usiąść za kierownicą.
Tego Buttermann nie wiedział.
Położył dłoń na klamce furtki, ale nie wszedł na podwórze. Stał z głową opuszczoną i próbował sobie przypomnieć, co profesor powiedział w piątek, kiedy wyszedł z nim na ganek. Na pewno było o pogodzie, ale nic o podróży. Bywało, że Otrembowie wyjeżdżali nawet na tydzień albo i na dłużej a to do córek, a to do znajomych, a to w góry. Wtedy Buttermann nie wracał do swego mieszkania. Mogło go nie być na Słonecznym i miesiąc. Co innego, gdyby żona żyła.
− W piątek niedługo po tym, jak pan poszedł na przystanek autobusowy, był u nich ten, co ostatnio często przyjeżdża.
− Jest ktoś taki, kto do nich często przyjeżdża? Nawet własne córki wpadają jak po ogień.
− Miłośnik volkswagenów. Dawniej przyjeżdżał passatem, teraz białym touaregiem. Widać, że nieźle mu się powodzi. Ja takiego samochodu nigdy nie kupię. – Buttermann chciał powiedzieć, że emerytowi powinno wystarczyć najtańsze auto, ale zrezygnował z komentowania. Jeszcze by Skiba zapytał, dlaczego on nie ma samochodu. Domyślił się, że ten, który przyjechał touaregiem na Profesorskie, to prezes Zeco-Systemu. Siostrzeniec Otrembowej. – Pięć minut i tyle go było. On tak zawsze.
− Alma! – zawołał, otwierając furtkę. – Almaa! – powtórzył przewlekłym głosem.
− Gdyby pies był w kojcu, już by przybiegł.
− Słusznie – zgodził się z nim Buttermann. − To niepodobne do Otrembów, żeby nic nie powiedzieli i wyjechali, i jeszcze zabrali Almę.
− Zawsze, gdy nawet wyjeżdżali na zakupy, to Achim mnie prosił, abym zerkał na ich dom. Nie bez racji mówi się, że najlepszym stróżem jest sąsiad zza miedzy.
− Coś musiało się stać, że nagle wyjechali. Może do dzieci?
− I mnie by nie powiedzieli?
Jeszcze w drodze z przystanku autobusowego na Profesorskie Buttermann miał ochotę stanąć za krzaczkiem i się wysikać. Już wybrał miejsce, gdy zauważył kobietę idącą z dzieckiem. Postanowił, że za strumykiem wejdzie między zarośla, gdy odezwała się komórka. Na wyświetlaczu pokazał się nieznany numer, mimo to wcisnął palcem zieloną ikonkę. Osoba po drugiej stronie próbowała go zachęcić do kupienia polisy ubezpieczeniowej. Powtarzając, że nie jest zainteresowany propozycją, doszedł do furtki przed domem Otrembów. Gdyby nie docent Skiba, już by się skrył za szopką, w której schował kosiarkę na zimę, szuflę do odgarniania śniegu, siekierę i inne narzędzia, jakimi się posługuje. Z domu nie widać, co Buttermann robi za szopką, dlatego to miejsce wybrał na toaletę.
− A to co? – Zatrzymał się przed gankiem. Najpierw tylko się schylił, potem przyklęknął na prawe kolano i palcem wskazującym dotknął zaschniętej brunatnej plamy. – Farba? Nie. Jakby krew. Niemożliwe. Skąd tu krew? – Alma! – zawołał, odwracając głowę w stronę kojca.
Pies nie przybiegł.
Zielona Góra, os. Profesorskie, poniedziałek, wczesne przedpołudnie
Dochodziła dziesiąta, gdy na końcu Jaśminowej zatrzymał się pierwszy radiowóz. Sierżant, który siedział obok kierowcy, wysiadł z kii, aby zapytać, jak dojechać na osiedle Profesorskie, ale ponieważ nikogo nie było na ulicy, postał chwilę i wrócił do samochodu.
− Tam ktoś jest – powiedział kierowca, pokazując na firankę w oknie domu, przed którym stał radiowóz.
− Jedź przed siebie – zdecydował sierżant. – Za tamtym domem – pokazał ręką na dach budynku ukrytego za żywopłotem z przerośniętych tui – musi być uliczka w lewo. Idę o zakład, że to najkrótsza droga na Profesorskie. Wyżej jest tylko las. Masz komórkę, włącz nawigację i...
− Po pierwsze, komórka prywatna. Po drugie, za nawigację trzeba płacić.
− W Google’ach jest darmowa.
− Nawigacja za darmo, ale bateria za prywatny hajs.
− Na dziwki więcej wydajesz i nie marudzisz.
− Człowiek tyle razy jeździł do Drzonkowa na basen, a nie wie, gdzie jest Profesorskie. Wstyd. – Starszy posterunkowy powiedział to takim tonem, jakby karcił sam siebie, ale zaraz się roześmiał.
− A chociaż wiesz, gdzie jest Wąska?
− Za Lidlem. – Sierżant zrobił taką minę, że kierowca natychmiast spoważniał i odpowiedział: − Koło Partyzantów. – Ale po chwili znowu był rozbawiony. − Od południa wejście na komendę, od zachodu do prokuratury. Od wschodu mógłby być sąd. Od północy areszt. Taka dzielnica prawa i sprawiedliwości.
− Te, na służbie nie bądź za polityczny – obsztorcował go sierżant i też się roześmiał. – Kościelna?
− Koło konkatedry. Jak się idzie ze Starego Rynku na Kupiecką. Z jednej strony Kościelna, z drugiej Świętej Jadwigi, z przodu plac Biskupa Wilhelma Pluty, z tyłu pomnik księdza Michalskiego. Jak byłem w podstawówce, bardziej babka niż matka chciała, abym służył do mszy. Od trzeciej klasy byłem ministrantem. Niedużo brakowało, a udałoby się proboszczowi namówić mnie do seminarium. Niecały semestr wytrzymałem na teologii u Edyty Stein. Od tamtego czasu... Nie pytaj mnie, kiedy ostatni raz byłem w kościele.
− Plac Pocztowy?
− Tam, gdzie ostatnio była restauracja Winnica, a jeszcze wcześniej bar mleczny. Kiedyś to był plac Lenina − przypomniał starszy posterunkowy.
− A... a... – Sierżant miał ochotę popisać się znajomością miasta, ale nic mu nie przychodziło do głowy. Urodził się na wsi pod Nowogrodem. W Zielonej Górze skończył technikum ekonomiczne i zaliczył dwa semestry na ochronie środowiska. – Jeżeli Kościelna jest blisko konkatedry, to czy Profesorskie nie powinno być koło uniwersytetu?
− Na zdrowy rozum właśnie tak powinno być, ale nie jest. Dyżurny powiedział, żeby szukać osiedla Profesorskiego na Raculi. Kazał jechać do ronda Huszczy, potem Głogowską do Drzonkowskiej, za pocztą skręcić w Jaśminową. Profesorskie to ma być jakieś nowe osiedle pod lasem, gdzie do niedawna chłoporobotnicy sadzili kartofle.
− Jest! – zawołał sierżant uradowany, wlepiając wzrok w zieloną tablicę z nazwą ulicy. – Który numer?
Tego starszy posterunkowy nie wiedział. Może dyżurny komisariatu powiedział, a jemu wyleciało z głowy, do czego wstydził się przyznać. Zamiast odpowiedzieć na pytanie, wybałuszył oczy i rzucił tryumfalnie:
− Tam!
Na chodniku stali dwaj starsi mężczyźni, niższy przygarbiony, w okularach z poprzedniej epoki, z szalikiem opatulającym szyję, w rozciągniętych spodniach dresowych, w laczkach, wyższy ubrany jakby dokądś się wybierał. Kierowca był pewny, że jeden z nich jest tym, który powiadomił dyżurnego komisariatu.
− Dobrze, że nie włączyłeś koguta, bo by zaraz zrobiło się zbiegowisko.
Kierowca zatrzymał radiowóz na chodniku na wprost bramy. Sierżant wysiadł pierwszy, starszy posterunkowy pozostał w kii, czekając na polecenie przełożonego.
− Czy to któryś z panów zawiadomił komendę o tym, co się tutaj stało? – Policjant zwrócił się do mężczyzn stojących przy furtce.
− Pan inżynier telefonował. – Skiba wskazał Buttermanna.
− Ta posesja należy do profesora Otremby. Pomagam mu w utrzymaniu porządku. Przyjeżdżam codziennie rano i...
− I coś pana zaniepokoiło, dlatego pan wezwał policję. Co się stało, panie inżynierze? – zapytał sierżant. Lubił osoby z tytułami. Gdyby nie przerwał studiów, pewnie też byłby inżynierem i może by dostał etat w Zeco-Systemie, o którym słyszał same dobre opinie. Przede wszystkim dają zarobić.
− Co się stało, tego nie wiem – odpowiedział Buttermann. – Coś jest nie tak. Pan docent – zrobił poważną minę, wskazując sąsiada Otrembów – twierdzi, że od piątku nie widział profesora i jego małżonki. Almy też nie ma. To znaczy psa. To taka bardzo spokojna suczka berneńczyka. Zawsze, gdy dochodziłem do furtki, deszcz, słońce, śnieżyca, Alma na mnie czekała i machała ogonem. Z daleka wyczuwała, kto idzie. Na listonosza nie szczekała, na inkasenta z gazowni też nie, a na tych, co zabierają śmieci, tak ujadała, że aż jej piana ciekła z pyska.
− I dlatego, że psa nie było przy furtce, wezwał pan policję?
Skiba miał ochotę stanąć w jego obronie, ale ponieważ Buttermann milczał jakby nie wiedział, co powiedzieć, on także się nie odzywał. Cisza trwała chwilę, po której zanim sierżant i docent usłyszeli:
− Gdyby państwo Otrembowie zaplanowali wyjazd na weekend, to w piątek by mi to zakomunikowali. Oni niewiele ruszali się z domu.
− Może... może... – Policjant chciał powiedzieć, że może wydarzyło się coś ważnego, dlatego musieli wyjechać nagle i nie zdążyli poinformować Buttermanna. Ale czy by zabrali psa?
− Przed gankiem jest coś zaschniętego. Jakby brązowa farba. Kto maluje w zimie? Może krew? Skąd krew? W piątek tego na pewno nie było.
Sierżant dał znak ręką starszemu posterunkowemu, żeby wysiadł z kii, założył rękawiczki i otworzył furtkę.
− Zrozumiałem, że pan inżynier jest tu kimś w rodzaju pomagiera. Mieszkańcy to starsi samotni ludzie?
Buttermann potaknął, po czym wyjaśnił, że gdyby spadł śnieg, to by go uprzątnął z chodnika wzdłuż płotu i z bruku między furtką a gankiem. Od wiosny do jesieni kosi trawę wokół domu, zgrabia liście, plewi rabaty, podlewa kwiaty i robi jeszcze to, o co go proszą Otrembowie. Profesor niewiele się odzywa i rzadko wydaje polecenia. Jego żona do tego stopnia traktuje Buttermanna jak domownika, że pyta, co ugotować na obiad. Za swoją pracę dostaje zapłatę, ale tu nie chodzi o pieniądze. Odkąd jest na emeryturze, ma aż za dużo czasu. Za większe wynagrodzenie mógłby być ochroniarzem w supermarkecie czy stróżem na budowie posiadłości jakiegoś bossa. Jednak woli dojeżdżać na Profesorskie, gdzie mniej zarabia, ale nikt nie patrzy mu na ręce i ma świeże, pachnące lasem powietrze.
− Też uważasz, że to farba? – odezwał się sierżant do starszego posterunkowego takim tonem, jakby oczekiwał od niego zaprzeczenia.
− Farba? Skąd tu farba? W piątek niczego nie malowałem. Zimą nie maluje się, bo farba za długo schnie. Chyba że profesor z nudów sam wziął się za malowanie. – Buttermann roześmiał się, bo nie wierzył w to, co przyszło mu do głowy. – Profesor pewnie nawet nie wie, gdzie leżą pędzle.
− W takim razie co?
− Krew.
− Krew?
− Jeżeli nie farba, to co?
− A gdzie jest Alma? – zapytał docent Skiba i ruszył w stronę składziku na narzędzia, za którym był kojec, w nim stała psia buda, niewidoczna z ulicy.
Buttermann go wyprzedził. Dwa metry przed kojcem nagle się zatrzymał. Skiba też stanął. Żaden się nie odezwał. Zaraz za rozwartą furtką leżała suczka. Nie podniosła głowy, a szeroko otwarte i znieruchomiałe oko wyjaśniało, że nie żyje. Czarną sierść na jej szyi zlepiała zaskorupiała krew.
− Poderżnięte gardło – domyślił się docent.
− Coś pan.
− To skąd ta krew?
− A co ona biedaczka zawiniła? – Buttermann wyciągnął prawą nogę i się pochylił.
− Stać! – zawołał sierżant. Do starszego posterunkowego powiedział: − Rusz dupę, kurwa, i daj znać na komisariat, że na Profesorskim coś się wydarzyło.
− Jak dyżurny zapyta co?
− Nie pierdol, kurwa, tylko dzwoń! Niech przyślą kryminalnych.
Zielona Góra, os. Profesorskie, poniedziałek, przedpołudnie
Podinspektor Wadim Przybyłko był przekonany, że naczelnik Syski nie kazałby mu jechać na osiedle Profesorskie, gdyby nie to, czego obaj dowiedzieli się od sekretarki wydziału na temat Otremby. Jej mąż jest kadrowcem w firmie specjalizującej się w budowaniu przydomowych oczyszczalni ścieków. Większość urządzeń instalowanych przez monterów Zecco-Systemu zaprojektował Joachim Otremba jeszcze jako profesor inżynierii środowiska na uniwersytecie technicznym w Chociebużu. Może więc chodzi o to, że konkurencyjna firma próbuje wejść na rynek ze swoimi produktami, lecz na przeszkodzie stoją instalacje opatentowane przez Otrembę. Zamiast porozumieć się z wynalazcą, wynajęła zakapiorów, a ci wtargnęli do jego domu i usiłowali zmusić do zrzeczenia się prawa do patentów. Profesor stawiał opór, więc pokazali mu, że to jest bez sensu. Czy jednak tak było, dowie się na miejscu.
Mimo tego że w połowie roku Przybyłko przejdzie na emeryturę policyjną, nigdy nie był na odległym od komendy o niespełna sześć kilometrów osiedlu w dzielnicy zwanej Raculą. Od aspirantki Wajdamachy dowiedział się, że pierwszymi mieszkańcami domów pod lasem byli profesorowie zielonogórskich uczelni na długo przed włączeniem ich w ramy uniwersytetu. Jeszcze jako licealistka Roberta kilka razy tam zajrzała, ale nie powiedziała po co i do kogo, a Przybyłce zabrakło odwagi, żeby ją zasypywać pytaniami. Gdyby nie Roberta, podinspektor pewnie musiałby zatrzymać fabię na parkingu przed Biedronką i zapytać o drogę na osiedle Profesorskie.
Naczelnik wydziału mógł wyznaczyć któregoś z młodszych komisarzy na patrona Roberty, ale wbrew zwyczajowi nominował swojego zastępcę. Syskiemu przyszło do głowy, że za dwa, trzy lata, gdy i jego komendantka zmusi do napisania raportu o przejście na emeryturę, Roberta Wajdamacha już jako komisarz albo i podinspektor będzie najlepszą kandydatką na kierującą wydziałem kryminalnym.
Drugim podopiecznym Przybyłki jest praktykant z dyplomem magistra resocjalizacji wydanym przez Uniwersytet Zielonogórski. Czy po skończeniu szkoły policyjnej Jakub Jakóbowski zostanie w komendzie, tego podinspektor nie wie. Kuba jest synem wiceministra sprawiedliwości z pierwszego małżeństwa i ma ochotę pracować w pionie kryminalnym, tyle że to nie zależy od komendantki i tym bardziej od niego samego. Komendantka zobowiązała podinspektora do obserwowania praktykanta i składania meldunków co dwa tygodnie. Palców u obu rąk zabraknie, żeby policzyć, ilu śledczych i dochodzeniowców praktykowało pod okiem Przybyłki, ale żadnym komendantka nie interesowała się tak jak młodym Jakóbowskim. Podinspektor domyślał się, że powodem tego jest pozycja ojca, lecz nic sobie z tego nie robił. Prawdę mówiąc, to od ostatniego urlopu już myślał jak emeryt, a Kubę traktował tak, jak każdego praktykanta. Przybyłko nigdy nie narzucał się zwierzchnikom ani ich protegowanym, o co żona miała do niego pretensję. Gdyby zachowywał się inaczej, byłby inspektorem, może nawet komendantem i przede wszystkim miałby duże służbowe mieszkanie.
− Przestałem pasować nie tyle do tego świata, co do tej policji – powiedział komendantce, gdy go zapytała, dlaczego chce przejść na emeryturę. Oficer kryminalny z takim doświadczeniem byłby potrzebny w komendzie. – Policja zmienia się w takim tempie, że nie nadążam. Gubię się. Jest mi wstyd, gdy aspirant wie więcej ode mnie na temat urządzeń elektronicznych, a bez ich znajomości nawet najlepszy śledczy staje się nieskuteczny. To, co potrafię, jest teraz bezużyteczne. Górę bierze to, czego nie umiem, nie rozumiem, co jest dla mnie za trudne. Pani inspektor, jestem niepotrzebny, dlatego dłużej nie będę zajmować miejsca w komendzie.
− Przesadzasz, Wadimie – skwitowała jego wypowiedź komendantka, ale i ona była tego samego zdania co Przybyłko. Znali się jeszcze ze szkoły oficerskiej w Szczytnie. Powinna się przyznać, że rozważała podjęcie identycznej decyzji zanim ktoś w centrali wyśle ją na emeryturę. – Kobieta zawsze znajdzie sobie jakieś pożyteczne zajęcie. A ty? Zanudzisz się albo zaczniesz chorować. Kto nie ma zajęcia na emeryturze, ten długo nie cieszy nicnierobieniem.
Przybyłko nie pochwalił się, że będzie wykładowcą. W nowym roku akademickim uniwersytet przyjmie co najmniej trzydziestu chętnych na studia z zakresu kryminologii. Profesor Libera zaproponowała mu prowadzenie zajęć praktycznych i uczenie, jak sporządzać analizy operacyjno-rozpoznawcze.
Roberta pamiętała, że na piętro domu, przed którym stoi niski mężczyzna w okularach z poprzedniej epoki, z szalikiem opatulającym szyję, w rozciągniętych spodniach dresowych i w przetartych laczkach, prowadziły drewniane schody, pod którymi zawsze leżały buty w nieładzie. Drzwi do pokoju Ksawerego były po lewej stronie, przestrzeń zaraz za nimi zajmowała szafa, na wprost stało biurko z regałem i blisko okna piętrowe łóżko. Zapamiętała to miejsce nie dlatego, że każde ich spotkanie odbywało się niemal tak samo, to znaczy najpierw siedzieli na podłodze, słuchali muzyki i popijali wino, potem się kochali. Tak było do tego dnia, gdy siostra Ksawerego obwieściła w liceum, że Roberta jest puszczalską. Po maturze dostała się na prawo we Frankfurcie nad Odrą i zamieszkała w akademiku, on studiował geoinformatykę na uniwersytecie w Zielonej Górze. Napisała do niego dwa listy, lecz na żaden nie dostała odpowiedzi. Więcej się nie odzywała, mimo że była ciekawa, co się z nim dzieje. Zerknęła na przygarbionego mężczyznę w okularach z poprzedniej epoki, wydawało się jej, że jest bardzo podobny do Ksawerego. Pewnie to jego ojciec. Docent doktor Skiba? Zebrała w sobie odwagę i zrobiła krok w stronę okularnika, gdy Kuba pociągnął ją za rękaw.
− Zaczynamy śledztwo – szepnął praktykant, wpatrując się w Przybyłkę.
− Dziękujemy kolegom z komisariatu za porządnie wykonaną robotę. Teraz niech koledzy zajmą się tym, za co biorą pieniądze z kasy państwa. Pani aspirant, pan praktykant i ja przyjechaliśmy po to, żeby od tej chwili prowadzić sprawę – wyjaśnił podinspektor, wskazując Robertę i Kubę. – Za pół godziny, może nawet kilka minut wcześniej, będzie tu grupa wsparcia technicznego. Oczywiście poczekamy na prokuratora. Jednak zanim przyjedzie ktoś z Partyzantów, trzeba zabezpieczyć teren. Czy koledzy z komisariatu zrozumieli, jakie jest ich zadanie?
− Tajee! – wykrzyknął sierżant, stając na baczność.
− To na co jeszcze czekacie?
Starszy posterunkowy nigdy nie był w takiej sytuacji. Słyszał, że z tymi z pionu kryminalnego lepiej nie zadzierać. Nie tylko chodzą po cywilnemu, ale i zachowują się tak, jakby byli równi co najmniej zastępcy komendantki. Nawet kobiety nie przebierają w słowach. Nieśmiało podniósł wzrok na aspirant Robertę Wajdamachę. Miła buźka. Nie wyglądała na taką, która potrafi opierdolić bez powodu. Co innego podinspektor, tyle że Przybyłko nie udawał jaśniepana z Wąskiej.
− Gdzie ta krew? To pierwsze pytanie. Wiadomo, skąd się wzięła? To drugie. Czy będzie trzecie będzie, zdecyduję za chwilę. Słucham.
Przybyłko podszedł do starszego posterunkowego, jakby od niego oczekiwał odpowiedzi. A przecież powinien wiedzieć, że on jest kierowcą i nie odezwie się bez pozwolenia zwierzchnika.
− Tam. – Sierżant wyciągnął prawą rękę przed siebie, ale zaraz zdał sobie sprawę z tego, że powinien to miejsce jakoś nazwać. – Na polbruku przed gankiem jest krew. Skąd wzięła się, tego jeszcze tego nie ustaliliśmy. A może to nie jest krew. Ale jeżeli nie krew, to co by innego? Farba? Nigdzie nie widać malowania. Jest podejrzenie, że to jednak krew. Krew tutejszego psa. To by się zgadzało, bo martwy pies leży piętnaście, dwadzieścia metrów dalej od tego miejsca, gdzie krew.
− Na sto procent krew Almy – zapewnił podinspektora Buttermann i widząc pytanie w jego oczach, wyjaśnił: − Psa. Alma jest... to znaczy była z rasowych berneńczyków. Szkoda jej. Naprawdę mądra.
− Tu musiało stać się coś strasznego. Co? Nie jestem od tego, żeby zastępować policję. Odpowiedź znajdą państwo w domu – odezwał się docent Skiba takim tonem, jakby już wiedział, co się wydarzyło.
− A pan to kto?
− Sąsiad z naprzeciwka – odpowiedział sierżant za niego, pokazując na budynek po drugiej stronie ulicy.
− Jeszcze w piątek widziałem Achima na podwórzu. Może była trzecia. Od tamtej pory ani jego, ani Doroty. Cisza jak na rybach. Almy też nie było widać. Pomyślałem sobie tak: wyjechali, ale żeby zabrali psa? Co innego na święta. Do Bożego Narodzenia jeszcze dwa tygodnie. Teraz już wiadomo, co się stało.
− A co się stało?
− Przecież mówiłem, że tam leży Alma. – Buttermann pokazał na składzik zasłaniający kojec, w którym stoi psia buda. – Alma ma podcięte gardło. Kto to zrobił? Co ona zawiniła?
− Jak nic wielka tragedia na bardzo spokojnym osiedlu – powiedział docent Skiba. – Niedawno profesor Miller, ale on zwyczajnie umarł, teraz profesor Otremba.
Przybyłko zrobił pytającą minę. Starał się zrozumieć to, co usłyszał, ale nie wszystko układało się w logiczną całość, a na razie wolał nie wnikać w szczegóły. Obawiał się, że Roberta i Kuba potraktują go jako tego, który nie rozumie zmieniającego się świata, dlatego już nie powinien być policjantem w pionie kryminalnym.
− Powoli. Niech ktoś wyjaśni, kto tam leży? – jednak zapytał podinspektor. – Kim jest Alma?
− Duży martwy pies. Według tego pana – sierżant wyciągnął rękę w stronę Buttermanna – prawdopodobnie rasowy berneńczyk.
− Nie prawdopodobnie, a na pewno rasowy berneńczyk. – Buttermann się zjeżył. – Alma to berneński pies pasterski. Bardzo podobny do bernardyna. Kosztuje tyle co dobry rower. Alma była tak silna, że można było zaprzęgać ją do wózka. Nikt nie wszedł na podwórko, jak zobaczył Almę przy bramce. Prawdę mówiąc, strachliwa ciamajda. Złodzieja to by zaprowadziła do domu i jeszcze pokazała, gdzie Otrembowie trzymają kosztowności.
Przybyłko nigdy nie słyszał o tej rasie. Na jakimś kursie dowiedział się, że w policji przydatne są owczarki niemieckie i belgijskie oraz labradory i teriery. Zresztą psy i koty niewiele go interesowały. Na temat zwierząt domowych mogłaby coś powiedzieć Roberta, ale się nie odzywała. W lipcu podczas Święta Policji aspirantka dostanie pagony z dwoma srebrzącymi się rozetkami oficerskimi i od tego dnia będzie mogła prowadzić śledztwa samodzielnie. Teoretycznie. Praktycznie się okaże, że jest w ciąży, co nikogo w komendzie nie zdziwi. Przecież wtedy młode mężatki rodzą pierwsze dziecko. Po dwóch latach na świat przyjdzie drugie i często zaraz po nim trzecie. Dopiero kiedy Roberta odchowa dzieci, będzie przydatna w wydziale. Czyli najwcześniej za pięć, sześć lat. To nie oznacza, młode kobiety nie powinny nosić granatowego munduru. Odkąd komendą zarządza inspektor Jabłonka, oficjalnie na ten temat nikt się nie wypowiada. Prywatnie wszyscy naczelnicy wydziałów klną, a kadrowiec rzuca kurwami nawet w obecności kobiet. Zresztą policjantki także nie przebierają w słowach. Z moją żoną było tak samo, pomyślał podinspektor, jakby usprawiedliwiał milczącą policjantkę. Nie założyłby się z nikim, że Roberta już nie jest w ciąży. Tylko z kim? Z Kubą? Zerknął na praktykanta, który stał mniej niż pół metra za aspirantką Wajdamachą, jedną rękę trzymał na jej barku, drugą objął ramię i coś szeptał jej do ucha. Wyglądała na zainteresowaną tą sytuacją.
− Panie Jakóbowski... – zaczął i natychmiast urwał. Po chwili, gdy Kuba się wyprostował, zapytał: − Niech pan głośno powie, co o tym sądzi.
− O czym?
− Kuba zwrócił uwagę na tabliczkę „Uwaga! Obiekt monitorowany”. Jest też kamera na ścianie domu – przyszła mu z pomocą Roberta.
− Która firma prowadzi monitoring? – Przybyłko zapytał Buttermanna. Nie przyznał się do tego, że nie zauważył tabliczki ani kamery.
− Już żadna.
− A która prowadziła?
− Poprzedni właściciel domu podpisał umowę z firmą Grempler Security. Mają siedzibę przy Bohaterów Westerplatte w tym samy wieżowcu co Zeco-System. Profesor Otremba kupił dom, ale nie przedłużył umowy na monitorowanie posesji, to firma zdemontowała trzy swoje kamery. Tę, która wisi na ścianie przy ganku, poprzedni właściciel domu sam tam zawiesił, ale ona nigdy nie została włączona do sieci.
− Wprowadzająca w błąd bezużyteczna atrapa. Pewnie byli tacy, którzy dali się nabrać – podsumował Przybyłko, uśmiechając się do Roberty i Kuby.
− Atrapa – potwierdził Buttermann. Miał ochotę dodać, że poprzedni właściciel nie był wyjątkiem, bo na wielu domach oprócz czynnych kamer są atrapy, ale z tego zrezygnował. Jeszcze policjant by zażądał wskazania tych domówi i podania nazwisk, a on nie uważa się za sygnalistę. Z policją woli nie mieć do czynienia.
W dole Wiejskiej zatrzymało się szare auto, jakby jego kierowca nie był pewny, czy dobrze trafił. Przybyłko nie miał wątpliwości, że renaultem takiego koloru jeździ prokurator Ostrouchy. Wolałby, żeby sprawę nadzorował Tomczyszyn, a jeszcze bardziej byłby zadowolony, gdyby na jego wnioski ze śledztwa czekał doktor Świetlikowski. Ile razy współpracował z Ostrouchym, tyle razy komendantka wzywała go do swojego gabinetu i powtarzała uwagi zgłoszone przez tego prokuratora.
Był przekonany, że Ostrouchy stanie w szerokim rozkroku, założy ręce do tyłu i tym swoim szorstkim głosem zapyta, co już policjanci ustalili i czy jego obecność na miejscu zdarzenia jest niezbędna.
To niestety koniec bezpłatnego fragmentu. Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki.