Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

  • Empik Go W empik go

Mordercza dieta - ebook

Wydawnictwo:
Tłumacz:
Data wydania:
22 listopada 2023
Ebook
44,99 zł
Audiobook
49,99 zł
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Mordercza dieta - ebook

Ta pigułka cudownie cię odchudzi. Na śmierć…

Kiedy uwielbiana przez fanów gwiazda muzyki pop i popularna influencerka, Rain Flynn, umiera w podejrzanych okolicznościach, szybko wychodzi na jaw, że to skutek przedawkowania pewnej tajemniczej substancji. Jej ofiar jest zdecydowanie więcej, a łączy je jedno – obsesja na punkcie szczupłej sylwetki. Toksykolog z Vancouver postanawia połączyć siły z detektywem z Los Angeles, aby odnaleźć źródło pochodzenia tajemniczego środka. Oboje wiedzą, że każda tabletka to śmiertelne niebezpieczeństwo.

Porywający thriller o tym, jak wiele jesteśmy gotowi zaryzykować dla idealnej figury.

Kategoria: Horror i thriller
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-8343-195-6
Rozmiar pliku: 1,5 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

ROZDZIAŁ 1

– Ktoś go zabił – szep­cze kobieta.

Twarz ma całą w czer­wone plamy od pła­czu. A jej źre­nice są ogromne. Trzę­są­cym się pal­cem wska­zuje leżące obok ciało.

_Bo i jak ina­czej mia­łaby zare­ago­wać matka?_ – myśli detek­tyw Cari Gar­cia, kiwa­jąc głową ze współ­czu­ciem i jed­no­cze­śnie roz­glą­da­jąc się po wysprzą­ta­nym pokoju, któ­rego ściany pokry­wają opra­wione w ramki czarno-białe pla­katy mara­toń­czy­ków oraz imprez bie­go­wych. Dwoje tech­ni­ków w bia­łych kom­bi­ne­zo­nach bada miej­sce zbrodni, zacho­wują się jak zawsze, jakby oprócz nich nie było tam nikogo. Ofiara leży na ple­cach, jej prawa noga opa­dła na bok zgięta w kola­nie, a pod brodą zebrała jej się kałuża wymio­cin, co tłu­ma­czy lekko kwa­śny zapach dobie­ga­jący do noz­drzy Cari.

Kiedy kapi­tan zadzwo­nił do niej z pilną sprawą, Cari jechała wła­śnie na kola­cję. Poczuła nie­mal ulgę z powodu nagłego wezwa­nia. Ponie­waż zgo­dziła się na tamtą randkę tylko dla­tego, żeby udo­bru­chać przy­ja­ciela, Benny’ego, który upie­rał się, że Cari za długo już „sie­dzi na ławce rezer­wo­wych” po roz­sta­niu z Mat­tia­sem.

Cari spo­gląda znów na zroz­pa­czoną matkę, która teraz już cała się trzę­sie.

– Wiem, jak to wygląda – celuje pal­cem w detek­tyw. – Jak kolejne zwy­czajne samo­bój­stwo nasto­latka. Albo przy­pad­kowe przedaw­ko­wa­nie. Kolejny uza­leż­niony, który wyki­wał rodzi­ców, co? To, kurwa, nie­moż­liwe! Znam mojego Owena – głos jej się zała­muje, a broda trzę­sie. – Ni­gdy, ni­gdy, ni­gdy…

– Niczego nie zakła­damy z góry – odpo­wiada Cari.

– Ktoś musiał zabić mojego syna!

Cari spo­tkała się z podobną reak­cją już zbyt wiele razy. Z wście­kło­ścią. Z szo­kiem. Z wypar­ciem. Ale ni­gdy nie odby­wało się to w takich oko­licz­no­ściach. Nie z cia­łem ofiary na­dal roz­płasz­czo­nym na pod­ło­dze wła­snego pokoju. Nor­mal­nie mun­du­rowi w życiu nie zgo­dzi­liby się na obec­ność matki pod­czas prze­szu­ki­wa­nia miej­sca zbrodni przez dwóch tech­ni­ków. Jed­nak ta aku­rat matka była jed­nym z naj­bar­dziej wpły­wo­wych sena­to­rów stanu Kali­for­nia, sta­łym tema­tem lokal­nych wia­do­mo­ści oraz, według nie­któ­rych mędr­ców, fawo­rytką do zastą­pie­nia na sta­no­wi­sku obec­nego guber­na­tora.

– Dowiemy się, co się stało Owe­nowi. Obie­cuję, sena­tor Gal­lo­way – mówi Cari, ale musi się powstrzy­mać przed rutyną. To nie czas ani miej­sce, żeby zada­wać stan­dar­dowe pyta­nia: Czy jej syn miał pro­blemy zdro­wotne natury psy­chicz­nej? Czy ist­niały obawy o uży­wa­nie sub­stan­cji odu­rza­ją­cych? Czy w ostat­nim cza­sie zauwa­żono u niego zmiany nastroju? Czy w ostat­nim cza­sie roz­stał się z kimś albo miał jakiś inny kry­zys życiowy?

Żad­nych widocz­nych ura­zów – dla­tego mor­der­stwo od razu spa­dło na sam dół listy Cari. Sta­ty­stycz­nie rzecz bio­rąc, naj­bar­dziej praw­do­po­dobny byłby fen­ta­nyl albo jakiś inny opioid. Zaraz na dru­gim miej­scu – samo­bój­stwo. Cho­ciaż to nie jest nor­malne, że ni­gdzie nie widać akce­so­riów do przyj­mo­wa­nia nar­ko­ty­ków czy bute­le­czek po lekach. Może to nawet śmierć z przy­czyn natu­ral­nych? Chło­pak jest chudy jak patyk. Cokol­wiek się okaże, nor­mal­nie do takiego przy­padku nie wzy­wano by Wydziału do spraw Kra­dzieży i Zabójstw Poli­cji w Los Ange­les.

Palec nie­ru­cho­mieje i ręka pani sena­tor opada wzdłuż ciała. Mówi już spo­koj­niej. Znów zakłada maskę doświad­czo­nego poli­tyka.

– Co teraz, detek­tyw Gar­cia?

– Zaczniemy od pró­bek zna­le­zio­nych tutaj – Cari mach­nię­ciem ręki wska­zuje jed­nego z tech­ni­ków, bada­ją­cego różo­wawy dywan, na któ­rym leży Owen.

Po spo­so­bie, w jaki tech­nik unika bez­po­śred­niego kon­taktu z cia­łem, Cari roz­po­znaje, że męż­czy­zna nie czuje się kom­for­towo w obec­no­ści matki ofiary na miej­scu zda­rze­nia. Detek­tyw wycho­dzi więc na kory­tarz i nawet bez oglą­da­nia się za sie­bie wyczuwa opór pani sena­tor przed pozo­sta­wie­niem syna. Cari nie wyobraża sobie tar­ga­ją­cych tą kobietą uczuć. I, jak zwy­kle, wcale nie chce tego robić.

– Nie daj się zara­zić uczu­ciami. Uczu­cia to kryp­to­nit każ­dego śled­czego – zwykł mawiać instruk­tor pod­czas szko­le­nia na detek­ty­wów. – Ośle­pią was.

Pani sena­tor dołą­cza wresz­cie do Cari na kory­ta­rzu i – na szczę­ście – ciało syna nie znaj­duje się już w jej polu widze­nia.

– To mogło być zabój­stwo – Cari roz­kłada ręce. – Bez wąt­pie­nia. Ktoś mógł mu podać nar­ko­tyki albo tru­ci­znę. Jed­nak żeby usta­lić, co mu się przy­da­rzyło oraz w jaki spo­sób, nie­zbędna będzie autop­sja, a przede wszyst­kim bada­nia tok­sy­ko­lo­giczne.

Pani sena­tor patrzy na nią nie­ru­chomo. Głos ma teraz nie­po­ko­jąco spo­kojny, nie­mal przy­ja­zny.

– Rozu­miem, detek­tyw Gar­cia. Wszystko, żeby uspo­koić roz­ża­loną matkę. Prze­pro­wa­dzi­cie bada­nia. Tok­sy­ko­lo­gia wykaże obec­ność fen­ta­nylu lub cze­goś jesz­cze gor­szego. A pani złoży raport. Będzie napi­sany bar­dzo pro­fe­sjo­nal­nie i z sza­cun­kiem dla rodziny zmar­łego. Może nawet okre­śli to pani jako przy­pad­kowe przedaw­ko­wa­nie, żeby ochro­nić repu­ta­cję rodziny – milk­nie, a ciszę wypeł­nia szum kli­ma­ty­za­tora. – Ale mojemu Owe­nowi ktoś to zro­bił. I ocze­kuję, że dowie się pani kto.ROZDZIAŁ 2

Scho­wek. Julie Rees wie, że to idio­tyczne, ale nie może prze­stać o nim myśleć. Sto­jąc przed prze­stronną gar­de­robą, przy­po­mina sobie, że wła­śnie to pomiesz­cze­nie skło­niło ją do zakupu miesz­ka­nia z dwiema sypial­niami. Nie ele­gancki, szklano-beto­nowy wystrój wnętrz ani wygodna loka­li­za­cja w samym cen­trum mia­sta, ani nawet godny pozaz­drosz­cze­nia widok z okien na góry North Shore oraz odro­binę oce­anu (oczy­wi­ście wtedy, gdy uparte listo­pa­dowe chmury posta­no­wią się roz­pro­szyć).

Ale detek­tyw Anson Chen naprawdę kocha swoje ubra­nia. Czy zmiesz­czą się tu wszyst­kie jego koszule, mary­narki i gar­ni­tury, kiedy się już wpro­wa­dzi? Nie wspo­mi­na­jąc o jego pokaź­nej kolek­cji wło­skich butów, tra­pe­rów i mar­ko­wych ubrań spor­to­wych.

– To jak­byś miał w sza­fie cały sklep Hugo Bossa – powie­działa mu poprzed­niego wie­czora, kiedy leżeli przy­tu­leni u niego w łóżku.

– Raczej Arma­niego albo Balen­ciagi – poca­ło­wał ją w szyję. – Boss nie leży mi dobrze na ramio­nach.

– Dla­czego nagle sły­szę w gło­wie pio­senkę Carly Simon?

– Tak, tak, tak. Jestem aż tak próżny – usiadł. – Julie, czy naprawdę cho­dzi tylko o miej­sce w gar­de­ro­bie?

Przy­glą­da­jąc się teraz rzę­dowi sukie­nek i spód­nic, Julie zasta­na­wia się nad tym pyta­niem. Jed­nak wcale nie czuje się, jakby tchó­rzyła. Dla niej dro­bia­zgowe podej­ście Ansona do ubioru (odzwier­cie­dla­jące skry­wany głę­boko brak pew­no­ści sie­bie) jest w pew­nym sen­sie ujmu­jące. W zasa­dzie jest dumna z tego, że wśród kole­ża­nek ma zde­cy­do­wa­nie naj­le­piej ubra­nego part­nera. Jed­nak nie miesz­kała z kimś od pra­wie dzie­się­ciu lat. Może ta gar­de­roba rze­czy­wi­ście repre­zen­tuje nie­po­kój zwią­zany z kolejną próbą… Zwłasz­cza kiedy Julie przy­po­mina sobie, jak tra­gicz­nie zakoń­czył się jej poprzedni i zara­zem jedyny poważny zwią­zek.

Czuje ulgę, kiedy dzwo­nek tele­fonu wyrywa ją z zamy­śle­nia. Cały dzień upły­nął jej tak spo­koj­nie, że nie­mal zapo­mniała, iż na­dal ma dyżur tele­fo­niczny w Ośrodku Kon­troli Zatruć. Wraca szybko do kuchni i zgar­nia tele­fon z wyspy kuchen­nej.

– Dok­tor Rees – mówi.

– Julie, kochana! – odzywa się męski głos śpiew­nym akcen­tem pro­sto z York­shire.

– Heja, Glen – roz­we­sela się, sły­sząc jed­nego z jej ulu­bio­nych pie­lę­gnia­rzy. – Co u cie­bie?

– Och, od udaru dzieli mnie tylko jakieś dwa i pół kilo i dodat­kowe dzie­sięć punk­tów w pomia­rze ciśnie­nia krwi, ale poza tym wszystko super. A u cie­bie? Co u tego two­jego przy­stoj­nego detek­tywa?

– Nie uwie­rzysz – Julie nie potrafi się powstrzy­mać od podzie­le­nia się nowiną. – Wpro­wa­dza się do mnie.

– Och, gra­tu­la­cje! Stan będzie pod­eks­cy­to­wany. Wiesz, że jutro obcho­dzimy dwu­dzie­stą ósmą rocz­nicę? Oczy­wi­ście ni­gdy nie popro­si­łem go, żeby się wpro­wa­dził. Zja­wił się pew­nego dnia i już został.

– Ha! To samo mówi­łeś na balan­dze z oka­zji waszej dwu­dzie­stej pią­tej rocz­nicy.

– Prawdy ni­gdy za wiele, kochana – odpo­wiada Glen. – Słu­chaj, mam poważną sprawę na dru­giej linii. Praw­dziwa zagwozdka.

– Mów.

– Dzwoni lekarz z oddziału ratun­ko­wego z two­jego wła­snego podwórka. Dok­tor Velj­ko­vic.

– Goran? – Julie jest zasko­czona, że jej przy­ja­ciel i men­tor (czło­wiek sta­rej szkoły aż do szpiku kości) w ogóle potrze­buje kon­sul­ta­cji z Ośrod­kiem Kon­troli Zatruć. Ma ency­klo­pe­dyczną wie­dzę medyczną, a jeśli cze­goś nie wie, to woli spraw­dzić sam.

– O co cho­dzi?

– Trzy­dzie­sto­sze­ścio­letni kul­tu­ry­sta z nawra­ca­ją­cymi ata­kami padaczki. Może być to zwią­zane z nowym suple­men­tem, który przyj­mo­wał. Aha, i podobno ma bar­dzo wysoką tem­pe­ra­turę.

Julie napi­nają się mię­śnie karku, ponie­waż przy­po­mina sobie podobny przy­pa­dek z poprzed­niego mie­siąca. I to, jak źle się skoń­czył.

– Połącz go, Glen. Pro­szę.

Kilka sekund póź­niej sły­szy zna­jomy, głę­boki głos z lekko sło­wiań­skim akcen­tem.

– Julija! – mówi, wyma­wia­jąc jej imię, jak zwy­kle, po chor­wacku. – Wła­śnie cie­bie szu­ka­łem.

– Cześć, Gor – odpo­wiada służ­bowo. – Co się dzieje?

– Mam pacjenta, któ­rego cią­gle męczą ataki padacz­kowe. Fasze­ru­jemy go ben­zo­dia­ze­pi­nami i Dilan­ti­nem. Ale _nada_. Zero reak­cji. A to wielki chłop, Julija. Przy­naj­mniej sto dzie­sięć kilo­gra­mów. Może sto dwa­dzie­ścia. Bez wąt­pie­nia brał ste­rydy. Ale brał też coś innego. Jakieś tabletki od kolegi. Och, i jego gorączka!

– Wła­śnie mia­łam zapy­tać.

– Ponad czter­dzie­ści jeden stopni Cel­sju­sza! To ponad sto sześć Fah­ren­he­ita, gdy­byś miała awer­sję do sys­temu metrycz­nego. Teraz maja­czy, ale pomię­dzy ata­kami powie­dział nam, że wziął pięć table­tek zamiast jed­nej, jak mu kazano.

– A powie­dział, co to było, Gor?

– Nie ma poję­cia. Bo po co miałby pytać kolegę o taką głu­potę, jak nazwa tru­ci­zny, którą sobie połknie? – par­ska Goran. – Zasta­na­wiam się, czy to nie jest zatru­cie cho­li­no­li­ty­kami? Albo może zespół sero­to­ni­nowy?

Julie wie, że to dwa naj­bar­dziej znane typy przedaw­ko­wa­nia, które mogą powo­do­wać gorączkę, ataki padaczki i maja­cze­nie, ale roz­po­znaje te objawy jako coś innego.

– Musi­cie obni­żyć mu tem­pe­ra­turę. Nie­ważne jak, Gor. Schło­dzone kro­plówki. Lód pod pachy i w pachwiny. Zmo­czyć go lodo­watą wodą i posta­wić pod wen­ty­la­to­rem. To klu­czowe! Ach, i podaj­cie mu Dan­tro­len.

– Tak, tak. Już to zle­ci­łem.

– I nie żałuj­cie ben­zo­dia­ze­pin.

Głos Gorana nagle cich­nie.

– Czego mi nie mówisz, Julija?

– Te tabletki, które dostał – robi powolny wdech. – Mia­łam taki przy­pa­dek w zeszłym mie­siącu. To przedaw­ko­wa­nie DNP.

– DNP? A co to jest?

– 2,4-dini­tro­fe­nol.

– Pierw­sze sły­szę.

– To dla­tego, że nie jest prze­zna­czony do spo­ży­cia. To śro­dek wybu­chowy, Gor.

– Wybu­chowy? Taki jak w amu­ni­cji? – głos mu się zała­muje. – Co to za sza­leń­stwo…?

– Będę za dzie­sięć minut! – mówi Julie i roz­łą­cza się, nie cze­ka­jąc na odpo­wiedź.ROZDZIAŁ 3

Ponad czter­dzie­ści pięć milio­nów fol­lo­wer­sów na Insta. Lor­ra­ine Flynn, dla więk­szo­ści po pro­stu Rain, nie może w to uwie­rzyć. Pięć lat temu byłaby zachwy­cona, gdyby dobiła do dzie­się­ciu tysięcy. Nie licząc kilku zawzię­tych hej­te­rów, Rain pławi się w inter­ne­to­wym uwiel­bie­niu. Ono ją pochła­nia. Inspi­ruje. Unosi w powie­trze. Dzięki niemu jej muzyka jest głęb­sza, a jej gra aktor­ska jesz­cze bar­dziej auten­tyczna.

Przez więk­szość czasu uwiel­bie­nie to rekom­pen­suje jej obrzy­dze­nie, jakim darzy samą sie­bie.

Rain pod­nosi stopę, żeby zro­bić krok w przód, ale powstrzy­muje się. W ciągu ostat­niej godziny sikała już dwa razy. Od pra­wie czter­na­stu godzin nawet nie dotknęła jedze­nia ani kro­pli pły­nów. To ide­alna chwila, żeby wejść na wagę. Ale w brzu­chu na­dal jej bur­czy. W miarę jak jej duży palec u stopy zbliża się do wagi, Rain jest pewna, że zaraz zwy­mio­tuje. Nie­ważne, że kom­plet­nie nie ma czym.

_Można to zro­bić tylko w jeden spo­sób. Szybko. Jakby się wska­ki­wało do zim­nej wody w base­nie!_

Rain wska­kuje na wagę obiema sto­pami naraz. Ale wstrzy­muje oddech. I nie­mal bez­wied­nie zamyka powieki. Dopiero kiedy się uspo­kaja, opusz­cza brodę i otwiera oczy. _Jak źle może być?_

„43,7 kg” – poka­zują nie­bie­skie cyferki na wyświe­tla­czu.

Obez­wład­nia ją eufo­ria. Znacz­nie więk­sza, niż gdyby się dowie­działa, że ma kolej­nych dzie­sięć milio­nów fol­lo­wer­sów. Modliła się, żeby zejść poni­żej czter­dzie­stu pię­ciu, ale to jest pra­wie dwa kilo­gramy mniej.

Rain zawsze szcze­rze dzie­liła się z fanami infor­ma­cjami o zma­ga­niach ze zdro­wiem psy­chicz­nym, zwłasz­cza w kwe­stii wyglądu ciała. Na­dal nie potrafi wyrzu­cić z pamięci wszyst­kich doł­ków – naj­więk­szym z nich była noc po jej pięt­na­stych uro­dzi­nach, kiedy poczuła się tak gruba i zawsty­dzona, że nie miała innego wyj­ścia, jak tylko połknąć wszyst­kie tabletki, jakie zna­la­zła u rodzi­ców w szafce z lekami.

Teraz cały świat wie, że Rain radzi sobie już znacz­nie lepiej, niż kiedy była nasto­latką. Dr Mark­strom przy­po­mina jej o tym pra­wie codzien­nie. Mówi, że Rain jest wzo­rem dla innych dzie­cia­ków zma­ga­ją­cych się z tymi samymi pro­ble­mami.

A ona cie­szy się, że może im poma­gać. Poka­zy­wać, że da się to poko­nać.

Jest tak szczę­śliwa, że nie chce scho­dzić z wagi. Zamiast tego wyciąga ramię i chwyta pal­cami bute­leczkę z blatu.

Wysy­puje na dłoń poje­dyn­czą kap­sułkę.ROZDZIAŁ 4

Julie wpada przez drzwi wej­ściowe na oddział ratun­kowy szpi­tala św. Michała i mija sta­no­wi­sko triażu, macha­jąc w biegu do sie­dzą­cej za kon­tu­arem pie­lę­gniarki. W pocze­kalni znaj­duje się spo­dzie­wa­nie duża liczba osób cze­ka­ją­cych na reje­stra­cję, w tym cztery zespoły ratow­ni­ków medycz­nych towa­rzy­szące pacjen­tom na noszach, z któ­rych jeden zwija się z bólu, a drugi wydaje się nie­przy­tomny. Dwie pie­lę­gniarki SOR-u oce­niają stan obu pacjen­tów.

Kiedy Julie pędzi kory­ta­rzem w stronę sali do resu­scy­ta­cji, jej uszu dobiega pika­nie, szum i odgłosy zamie­sza­nia. Dociera wresz­cie do obszer­nej sali, w któ­rej zajęte jest tylko jedno sta­no­wi­sko, ale wokół leżą­cego na łóżku zwa­li­stego męż­czy­zny wyko­nuje się mnó­stwo czyn­no­ści. Pacjent, z maską tle­nową na twa­rzy, jest pod­trzy­my­wany w pozy­cji sie­dzą­cej i dotyka cze­goś nie­wi­dzial­nego przed sobą, uka­zu­jąc drżącą, wyży­ło­waną rękę.

Tech­nik radio­log usi­łuje bar­dziej pochy­lić tego Goliata, aby wło­żyć mu za plecy płytkę rent­ge­now­ską do prze­świe­tla­nia klatki pier­sio­wej. Jedna z pie­lę­gnia­rek pomaga mu z dru­giej strony łóżka i razem wsu­wają płytę kli­nem pod plecy pacjenta.

Julie zawsze postrze­gała Gorana Velj­ko­vica jako męż­czy­znę potęż­nego jak niedź­wiedź, zarówno jeśli cho­dzi o wzrost, jak i owło­sie­nie. Ale nawet ten około sześć­dzie­się­cio­letni chor­wacki lekarz z SOR-u wygląda na małego w porów­na­niu ze swoim pacjen­tem.

Kiedy tylko Goran dostrzega Julie, natych­miast do niej pod­cho­dzi.

– Chodź, niech go prze­świe­tlą… – mówi i dło­nią w ręka­wiczce obej­muje jej ramię, po czym łagod­nie wypro­wa­dza z pomiesz­cze­nia. Kiedy już znaj­dują się na kory­ta­rzu, posyła jej zmę­czony uśmiech. – Nie musia­łaś przy­jeż­dżać, Julija. Mogłaś oszczę­dzić gaz, elek­trycz­ność, desz­czówkę… czy cokol­wiek, czym napę­dzany jest ten twój ele­gancki wóz…

– Ale chcia­łam.

Goran przy­ta­kuje z wdzięcz­no­ścią.

– Od naszej roz­mowy nie było ata­ków, dzięki Bogu! Ale labo­ra­to­rium wła­śnie przy­słało wyniki badań. Praw­dziwy bała­gan. Albo nawet… cał­ko­wity baj­zel. Wysia­dły mu nerki. A CK ma wyso­kie w kosmos – mówi, mając na myśli poziom kinazy kre­aty­no­wej we krwi, czyli bio­che­micz­nego mar­kera roz­padu mię­śni. – Jakby jego wła­sne ciało usi­ło­wało roz­to­pić mu te pnie drzew, które ma zamiast rąk.

_Dokład­nie to wła­śnie się dzieje_ – myśli Julie.

– A zauwa­ży­łaś zażół­coną skórę na ciele i wokół oczu? – pyta.

Julie kręci głową.

– Spoj­rza­łam tylko na niego przez chwilę.

– Pomy­śla­łem, że to pew­nie od wątroby, ale bili­ru­binę ma w nor­mie.

– Po DNP może zosta­wać żół­tawy osad pod skórą, Gor – mówi. – A jak jego tem­pe­ra­tura?

– Ani drgnie. Na­dal ponad czter­dzie­ści.

Julie bie­rze głę­boki oddech.

– Mogę z nim poroz­ma­wiać?

Goran wzru­sza ramio­nami.

– Do tej pory gadał od rze­czy. Co chwila maja­czy. Ale możesz spró­bo­wać. Po prze­świe­tle­niu.

– Dzięki.

Wpa­truje się jej głę­boko w oczy.

– Julija, śro­dek wybu­chowy? Naprawdę?

– Jak Boga kocham, Gor. DNP był naj­pierw uży­wany do pro­duk­cji poci­sków moź­dzie­rzo­wych pod­czas pierw­szej wojny świa­to­wej – mówi, na­dal lekko w to nie dowie­rza­jąc, mimo że dokład­nie spraw­dziła te dane po przy­padku z ubie­głego mie­siąca. – Pra­cow­nicy, któ­rzy go doty­kali i wdy­chali we fran­cu­skich zakła­dach zbro­je­nio­wych, wpa­dali w hiper­me­ta­bo­lizm. Gorączka, poty, zawroty głowy. Potem tra­cili na wadze. W każ­dym razie ci, któ­rzy prze­żyli.

– I z oko­pów we Fran­cji do mojego kul­tu­ry­sty…

– W latach trzy­dzie­stych ktoś wpadł na cudowny pomysł, aby z DNP zro­bić pigułkę na odchu­dza­nie. I przez kilka lat pano­wał na jej punk­cie szał. Aż ludzie zaczęli umie­rać. Wtedy zaka­zała jej Agen­cja Żyw­no­ści i Leków oraz inne insty­tu­cje na całym świe­cie.

– A tym­cza­sem mamy to – wska­zuje kciu­kiem salę obok. – Dzie­więć­dzie­siąt lat póź­niej.

– DNP powró­ciło dzięki inter­ne­towi.

– Cho­lera jasna, Julija! Śro­dek wybu­chowy! – jęczy Goran. – To jak posta­wi­łaś na nogi swo­jego pacjenta po przedaw­ko­wa­niu DNP?

Julie zakłada kosmyk wło­sów za ucho.

– Nie posta­wi­łam.

– Umarł?

– Umarła – popra­wia go Julie, odpy­cha­jąc od sie­bie wspo­mnie­nie prze­ra­żo­nej, wychu­dzo­nej twa­rzy kobiety w śred­nim wieku. Ści­ska łokieć Gorana. – Z twoim praw­do­po­dob­nie będzie tak samo, Gor.

Lekarz marsz­czy krza­cza­ste brwi.

– Ale on jest przy­tomny i roz­ma­wia z nami.

Zanim Julie odpo­wiada, ktoś woła z sali:

– Dok­to­rze Velj­ko­vic!

Goran odwraca się, a Julie podąża za nim. Radio­log odsu­nął już prze­no­śny rent­gen od łóżka i ktoś poło­żył na pła­sko opar­cie.

Pacjent roz­gląda się dziko po sali, a Julie dostrzega jego zażół­coną skórę.

Sandy, nie­wzru­szona pie­lę­gniarka SOR-u, która wygląda na per­ma­nent­nie zmę­czoną, wska­zuje spo­koj­nie moni­tor nad łóż­kiem.

– Spa­dło mu ciśnie­nie i zaraz wpadł w to – czer­wona linia na moni­to­rze gwał­tow­nie pod­ska­kuje, co ozna­cza czę­sto­skurcz komo­rowy, poten­cjal­nie śmier­telne zabu­rze­nie rytmu serca.

– Przy­go­tuj defi­bry­la­tor – instru­uje Goran wyso­kiego i żwa­wego pie­lę­gnia­rza, Jamesa, który stoi po dru­giej stro­nie łóżka i podaje coś strzy­kawką przez wenflon.

Pacjent gwał­tow­nie wyciąga rękę, jakby chciał kogoś zła­pać.

– Defi­bry­la­tor?

Goran pod­cho­dzi do niego szybko, a Julie pil­nuje się, żeby nie wejść mu w drogę, upo­mi­na­jąc sama sie­bie, że przy­szła tutaj jako tok­sy­ko­log, a nie lekarz SOR-u.

Goran łapie opa­da­jącą rękę pacjenta.

– To nic takiego, Nicho­las – mówi uspo­ka­ja­jąco. – Poda­jemy ci troszkę soczku na szczę­ście. Poczu­jesz się śpiący, a potem – pstryka pal­cami – szybki bzyk, żeby przy­po­mnieć two­jemu sercu, że powinno tro­chę bar­dziej współ­pra­co­wać.

Głowa Nicho­lasa obraca się w stronę Gorana.

– Dok­to­rze, co się ze mną dzieje?

– Te kap­sułki, które połkną­łeś. Nie służą ci, Nicho­la­sie. Nic a nic.

– Ale one są nie­szko­dliwe! Tommy tak powie­dział. Mówił, że dzięki nim mam wygraną w kie­szeni na zawo­dach w przy­szłym mie­siącu.

– Tommy sprze­dał ci ściemę – Goran spo­gląda przez ramię na Sandy. – Podaj keta­minę do znie­czu­le­nia.

– Tommy, Tommy… – mam­ro­cze Nicho­las, a potem jego głowa opada na bok.

Ręka Sandy natych­miast dopada do jego szyi.

– Brak tętna.

Oczy Julie prze­ska­kują na moni­tor, na któ­rym poja­wiły się cha­otyczne ruchy migo­ta­nia komór.

– Mamy migo­ta­nie! – woła James, jed­no­cze­śnie skła­da­jąc dłoń na dłoni i przy­kła­da­jąc je na środku klatki pier­sio­wej Nicho­lasa, po czym pochyla się całym cię­ża­rem i zaczyna żwawo uci­skać.

– Defi­bry­la­tor włą­czony? – pyta Goran sta­now­czo.

Sandy przy­ta­kuje, stu­ka­jąc w urzą­dze­nie wiel­ko­ści tostera, które ma pod ręką.

– Nała­duj do dwu­stu. I strzał.

Sandy naci­ska poma­rań­czowy przy­cisk, a maszyna odzywa się, nabie­ra­jąc mocy. Nikt nie musi tłu­ma­czyć Jame­sowi, że ma prze­rwać uci­ska­nie. Odrywa ręce od pacjenta dokład­nie w chwili, w któ­rej defi­bry­la­tor pika, ogła­sza­jąc goto­wość.

– Odsu­nąć się! – mówi Sandy i zer­k­nąw­szy szybko, czy nikt nie dotyka pacjenta, przy­ci­ska guzik. Wstrząs elek­tryczny natych­miast pod­rzuca Nicho­lasa na łóżku.

Julie prze­ska­kuje wzro­kiem na moni­tor. Linia jest pła­ska przez chwilę, ale potem wra­cają zakrę­tasy. James rzuca się do przodu i wzna­wia uci­ska­nie. Pie­lę­gniarka ane­ste­zjo­lo­giczna, młoda, nie­dawno przy­jęta do pracy dziew­czyna, któ­rej imię umknęło Julie, nakłada pacjen­towi maskę tle­nową i pod­trzy­muje ją pal­cami wokół nosa i szczęki. Czeka, aż James prze­rwie uci­ska­nie, i wtedy wyci­ska dwa wde­chy z pod­łą­czo­nego do maski worka z tle­nem.

– Adre­na­lina, mili­gram, już, i dołóż trzy­sta amio­da­ronu – instru­uje Goran. – Kolejny strzał po dwóch minu­tach.

Zsyn­chro­ni­zo­wany taniec uci­sków klatki pier­sio­wej i wpom­po­wy­wa­nego powie­trza spra­wia, że czas wydaje się pły­nąć szyb­ciej.

– Dwie minuty – woła Sandy.

Wszy­scy prze­ry­wają, kiedy defi­bry­la­tor znów pika. Kolejny wstrząs ponow­nie wygina plecy Nicho­lasa w łuk.

Julie wypusz­cza powie­trze z ulgą, kiedy zauważa na moni­to­rze mia­rowe pod­skoki zamiast sza­lo­nych zakrę­ta­sów.

– Mam puls – ogła­sza Sandy.

– I oddy­cha – dodaje młoda pie­lę­gniarka, nie zdej­mu­jąc maski tle­no­wej z twa­rzy.

– Dobrze – Goran łapie na uła­mek sekundy kon­takt wzro­kowy z Julie, a potem zwraca się do pacjenta. – Nicho­las, jesteś z nami?

Z ust męż­czy­zny wydo­bywa się jedy­nie nie­wy­raźny beł­kot.

– Co mówi­łeś, Nicho­la­sie? – Goran wyciąga szyję i pochyla się bar­dziej nad łóż­kiem.

Nicho­las pod­rywa głowę i ude­rza twa­rzą w poli­czek Gorana. Ten odska­kuje zasko­czony, a Nicho­las zaczyna ciskać się po łóżku. Aż pod­łoga się trzę­sie od siły, z jaką gwał­towny atak miota jego cia­łem.

– Dzie­sięć lora­ze­pamu, teraz! – naka­zuje Goran. – I podaj­cie leki do intu­ba­cji, trzeba go zwiot­czyć i pod­łą­czyć do respi­ra­tora.

James wstrzy­kuje przez wenflon przy­go­to­wane wcze­śniej leki i po – jak się wydaje – kilku minu­tach, cho­ciaż praw­do­po­dob­nie mniej niż jed­nej, Nicho­las pada na łóżko, znowu nie­ru­chomy. Pie­lę­gniarka odde­chowa wci­ska w niego kolej­nych kilka odde­chów, a w tym cza­sie Goran zaj­muje miej­sce w szczy­cie łóżka, tuż nad głową pacjenta.

Trzyma zakrzy­wiony meta­lowy laryn­go­skop za okrą­głą rączkę i wsuwa go wzdłuż języka Nicho­lasa. Pod­nosi rączkę do góry i unosi szczękę pacjenta, żeby zoba­czyć struny gło­sowe, pró­buje przez kilka sekund, a potem się pod­daje.

– Nie widzę strun – jęczy.

Julie tłumi w sobie chęć wkro­cze­nia do akcji, jak robi zawsze po jed­nej nie­uda­nej pró­bie swo­ich prak­ty­kan­tów. Jed­nak tym razem przy­gląda się, jak Goran popra­wia uło­że­nie dużej głowy Nicho­lasa, wygina jego szyję i przy następ­nej pró­bie gładko wsuwa rurkę do środka, po czym pod­łą­cza ją do respi­ra­tora, jak stary wyja­dacz, któ­rym prze­cież jest.

Sandy potwier­dza, że ciśnie­nie krwi i inne ważne para­me­try usta­bi­li­zo­wały się – poza tem­pe­ra­turą, która na­dal utrzy­muje się w gra­ni­cach lekko ponad czter­dzie­stu stopni.

Goran spraw­dza połą­cze­nie i usta­wie­nia respi­ra­tora, a kiedy wszystko jest jak należy, pod­cho­dzi do Julie. Pociera zaczer­wie­nie­nie na policzku w miej­scu, w które pacjent nie­chcący go ude­rzył.

– Jeśli Nicho­la­sowi udało się prze­trwać coś takiego, to…

– No, może – odpo­wiada Julie.

Ale myślami wraca do podob­nej pro­ce­dury, którą pro­wa­dziła mie­siąc temu w tej samej sali. Na­dal ma w gło­wie strach pło­nący w oczach tam­tej pacjentki. Podob­nie jak Nicho­las, Mar­cia Wild­man też kłó­ciła się, leżąc na tym samym łóżku, że DNP na pewno jest bez­pieczny. Nikt jej nic o tym nie mówił, ponie­waż Mar­cia pod­kra­dała kap­sułki swo­jej dzie­więt­na­sto­let­niej córce. Z tym że jej córka, Oli­via, pro­mie­niała jak ni­gdy, kiedy zaczęła przyj­mo­wać ten śro­dek na odchu­dza­nie, wyglą­dała na zdrową i sprawną. Mar­cia nie mogła się docze­kać takich samych cudow­nych rezul­ta­tów. Dla­tego posta­no­wiła połknąć na raz trzy kap­sułki Oli­vii, a krótko potem wylą­do­wała w szpi­talu.

– Pro­szę mi obie­cać, że z tego wyjdę, dok­tor Rees – pro­siła chwilę przed tym, jak Julie wsu­nęła jej rurkę do gar­dła i pod­łą­czyła ją do respi­ra­tora.

– Musisz się sku­pić na odde­chu, Mar­cia. Wkrótce zaśniesz.

– Ale muszę się obu­dzić! – pró­bo­wała uchwy­cić coś przed sobą. – Nie mogę umrzeć. Nie w taki spo­sób. Nie od pigu­łek, które pod­kra­dłam córce. Co ona o mnie pomy­śli?

– Dasz radę – odparła Julie, nie patrząc jej w oczy.

Ale Mar­cia nie dała rady.

I Nicho­las też nie da.ROZDZIAŁ 5

Cari nie jest pewna, czy to przez lek­ko­atle­tyczne tro­fea pousta­wiane na regale, sta­ro­modny dzwo­nek przy­mo­co­wany nad drzwiami, czy dzie­ciaki zebrane na try­bu­nach za oknem, ale gabi­net wice­dy­rek­tora przy­wo­łuje nie­miłe wspo­mnie­nia z cza­sów, kiedy sama cho­dziła do liceum. Kiedy tak sie­dzi w zaję­tym chwi­lowo pomiesz­cze­niu, powraca do niej wspo­mnie­nie tam­tego braku wiary we wła­sne moż­li­wo­ści, uczu­cia pozba­wie­nia praw oby­wa­tel­skich i nie­za­chwiana zazdrość o popu­lar­ność uzy­skaną przez młod­szą sio­strę bez naj­mniej­szego wysiłku.

Przy­je­chała tu, żeby odna­leźć Mayę Town­send, uczen­nicę, któ­rej nazwi­sko poja­wiło się w wyniku prze­szu­ka­nia pokoju Owena Gal­lo­waya. Pod­czas wstęp­nych czyn­no­ści na miej­scu zda­rze­nia tech­nicy nie­mal omi­nęli ukryte butelki. Dopiero kiedy jeden z nich potknął się o welu­rową oto­manę, odkryli skry­wa­jący się pod nią pro­wi­zo­ryczny scho­wek. Znaj­do­wały się w nim zapasy Owena: prze­zro­czy­sta pla­sti­kowa butelka z dwu­dzie­stoma pię­cioma czarno-czer­wo­nymi kap­suł­kami, opa­ko­wa­nie Mira­laxu o pojem­no­ści 0,75 kilo­grama oraz fiolka z jede­na­stoma tablet­kami Adde­rallu z naklejką z apteki ozna­czoną nazwi­skiem Mai.

Nikt nie roz­po­znał tych nie­ozna­ko­wa­nych kap­su­łek, ale na widok pozo­sta­łych dwóch po ple­cach Cari prze­biegł zimny dreszcz. Dobrze znała połą­cze­nie środka prze­czysz­cza­ją­cego z pobu­dza­ją­cym. Owen musiał się zma­gać z zabu­rze­niami odży­wia­nia, podob­nie jak młod­sza sio­stra Cari.

Odru­chowo wraca myślami do prze­gra­nej walki Lucii. A razem z nimi powraca poczu­cie winy. Odsu­wa­jąc od sie­bie te wspo­mnie­nia, Cari znów sku­pia się na sie­dzą­cej po prze­ciw­nej stro­nie biurka uczen­nicy dwu­na­stej klasy.

– Ale recepta była wypi­sana na cie­bie, Mayu – mówi.

Ramiona Mai są cia­sno sple­cione, a na jej twa­rzy maluje się czy­sty sprze­ciw.

– W takim razie Owen ukradł tę butelkę.

– Skąd ukradł, Mayu?

– Z mojej szafki noc­nej. Był u mnie parę tygo­dni temu. Nie było rodzi­ców i jakby… figlo­wa­li­śmy.

– A potem? Nie zauwa­ży­łaś, że znik­nęły ci lekar­stwa?

– Nie biorę Adde­rallu codzien­nie – odpo­wiada Maya. – Cza­sami, kiedy dostaję nową receptę, w sta­rej butelce zostaje mi parę table­tek. Mia­łam parę takich nie­do­koń­czo­nych.

– Owen nie pro­sił o nie?

– Nie – wydyma usta. – OK, może raz, dawno temu. Ale wszy­scy to robią. Wie­dzą, że mam ADHD. I pro­szą mnie o Adde­rall, kiedy muszą przy­go­to­wać się do egza­mi­nów albo napi­sać jakąś pracę i takie tam.

– Myślisz, że dla­tego Owen je wziął?

– No – Maya mruży oczy. – A po co innego?

– Zauwa­ży­łaś, żeby Owen chudł?

– Nie wiem – Maya opusz­cza ramiona. – Chyba. Dużo bie­gał. Mocno tre­no­wał do wyścigu.

– Jakiego wyścigu?

– Nie mam poję­cia. Owen był gwiazdą bieżni. Bie­gał prze­ła­jowo. Miał star­to­wać w jakimś waż­nym wyścigu. Zawsze brał w takich udział.

– Może potrze­bo­wał Adde­rallu, żeby tre­no­wać?

– E-e. To nie­moż­liwe.

Cari jest prze­ko­nana, że to Maya dała mu ten lek. Ale za odważną postawą dziew­czyny dostrzega skry­wane cier­pie­nie.

– Mayu, nie ma zna­cze­nia, skąd Owen wziął Adde­rall. Pato­log mówi, że to nie to go zabiło.

– Nie? – nasto­latka się roz­luź­nia.

– Nie. Ale brał też inne tabletki. I nie wiemy, co to jest.

Oczy Mai błysz­czą, a usta drżą.

– Jakie tabletki?

– Czarno-czer­wone kap­sułki – odpo­wiada Cari, a potem czeka, ale spoj­rze­nie Mai jest bez wyrazu. – Owen nie wspo­mi­nał nic o tablet­kach na odchu­dza­nie?

– Był taki chudy – mówi zachryp­nię­tym gło­sem Maya. – Kiedy zdjął koszulkę, było mu widać wszyst­kie żebra. Mówił, że to od bie­ga­nia, ale…

– O co cho­dzi, Mayu?

– Ni­gdy nie widzia­łam, żeby jadł. Kom­plet­nie ni­gdy. Jak gdzieś razem wycho­dzi­li­śmy, to pił tylko kawę albo die­te­tyczną colę. Mówił, że ma bar­dzo wraż­liwy żołą­dek i może jeść tylko domowe potrawy.

Cari bar­dzo dobrze zna tę wymówkę. Myśli o rodzin­nych kola­cjach, pod­czas któ­rych Lucia nie chciała nic jeść, twier­dząc, że ma nie­to­le­ran­cję glu­tenu oraz całe spek­trum innych wyima­gi­no­wa­nych aler­gii.

– Mógł je gdzieś kupić. Na ulicy? Albo przez inter­net? Czy kie­dy­kol­wiek wspo­mi­nał o zama­wia­niu die­te­tycz­nych suple­men­tów albo w ogóle cze­go­kol­wiek?

– Nie. Nic w tym stylu – Maya pociąga nosem i zaczy­nają jej pły­nąć łzy. – Ale cią­gle coś zama­wiał w sieci. Nawet jakieś szem­rane rze­czy.

– Szem­rane?

– No. Kie­dyś na przy­kład poka­zał mi taki nóż sprę­ży­nowy i kastety.

– Po co Owen je zama­wiał? Miał jakieś kło­poty? Ktoś mu gro­ził?

– Nie! Wszy­scy go kochali – Maya wyciera oczy. – Robił to dla zabawy. Żeby poka­zać, że może. Mówił, że kupo­wa­nie takich rze­czy przez inter­net jest nie­le­galne.

– Czyli lubił adre­na­linę?

– Pew­nie tak – potrze­buje prze­rwy, żeby zmu­sić swój głos do współ­pracy. – Zawsze był ide­al­nym dzie­cia­kiem. Naj­lep­szym uczniem. Cudow­nym lek­ko­atletą. Ideał. Pra­wie nie pił i nie palił zioła. Myślę, że zama­wia­nie tych rze­czy było jego spo­so­bem na bunt, czy coś w tym stylu.

– Prze­ciwko?

– Mamie. Ona jest tak kurew­sko kon­tro­lu­jąca.

Cari odno­to­wuje w myślach, że ma znowu zaj­rzeć do Wydziału Prze­stępstw Cyber­ne­tycz­nych i zapy­tać o wyniki kon­troli urzą­dzeń elek­tro­nicz­nych Owena. Musi też popro­sić, żeby skon­cen­tro­wali się na jego zamó­wie­niach online.

– Dzię­kuję, Mayu – wstaje, koń­cząc roz­mowę. – Naprawdę przy­kro mi z powodu Owena.

Maya spo­gląda na nią bła­gal­nie zaczer­wie­nio­nymi oczami.

– A Adde­rall…

– Nie będzie z nim pro­blemu – zapew­nia ją Cari, lekko się uśmie­cha­jąc.

Idąc do samo­chodu, Cari spraw­dza tele­fon i widzi dwie nowe wia­do­mo­ści, przy czym obie nie­przy­jemne. Pierw­sza, od komen­danta, brzmi: _Przyjdź, pro­szę, do mojego gabi­netu ASAP_. Druga jest od Mat­tiasa i zawiera tylko: _cześć_.

Od jego wypro­wadzki minęło już pół roku. To on chciał odejść, a mimo to dotąd nie potrafi odpu­ścić. Nie potrafi jej zosta­wić w spo­koju. Cari na­dal od czasu do czasu dostaje od niego wia­do­mo­ści. Na początku pytał o nic nie­zna­czące przed­mioty, które rze­komo mógł u niej zosta­wić. Wkrótce potem prze­stał uda­wać i pisał wprost, na przy­kład: _Chcia­łem tylko spraw­dzić, co u cie­bie_, czy: _Co sły­chać?_ albo naj­gor­sze ze wszyst­kich: _Tęsk­nię_.

Cari nie odpo­wiada na nie. Ale boli ją sam ich widok. A wia­do­mo­ści te są tylko po to, jak uwiel­bia jej wyty­kać przy­ja­ciel, Benny, żeby ją wię­zić emo­cjo­nal­nie. Cari chce na każdą z nich odpi­sać: _To ty odsze­dłeś!_ Ale powstrzy­muje ją duma i zdrowy roz­są­dek.

Przed­po­łu­dniowy ruch na dro­gach jest zno­śny i Cari dociera do nowo­cze­snego szklano-kamien­nego gma­chu komendy poli­cji Los Ange­les w nie­całe dwa­dzie­ścia minut. Kie­ruje się pro­sto do gabi­netu komen­danta Dar­rena Tay­lora, mija­jąc jego sekre­tarkę, która daje gestem znać, żeby weszła.

Pani sena­tor Gal­lo­way, ubrana w błę­kitny spodnium, sie­dzi dokład­nie naprze­ciw komen­danta. Ma pełen maki­jaż i nie widać po niej zmę­cze­nia ani naj­mniej­szego śladu zanie­dba­nia, jakiego można by się spo­dzie­wać po kimś, kto wła­śnie stra­cił uko­chaną osobę, a zwłasz­cza wła­sne dziecko.

– Ach, pani detek­tyw. Ide­alne wyczu­cie czasu – komen­dant wska­zuje jej wolne krze­sło. – Oczy­wi­ście pozna­łaś już sena­tor Gal­lo­way.

– Witam, pani sena­tor – mówi Cari, zaj­mu­jąc miej­sce.

Pani sena­tor uśmie­cha się do niej sztywno.

– Detek­tyw Gar­cia.

– Wła­śnie mówi­łem pani sena­tor, że jesteś jed­nym z naj­sku­tecz­niej­szych detek­ty­wów, jeśli cho­dzi o wykry­wal­ność spraw­ców – mówi komen­dant.

Cari zdaje sobie sprawę, że te słowa mają na celu wyłącz­nie uspo­ko­je­nie pani sena­tor. W ciągu ostat­nich pię­ciu lat Cari rze­czy­wi­ście była w swoim wydziale jed­nym z naj­sku­tecz­niej­szych detek­ty­wów, ale komen­dant rzadko ją za to chwa­lił i ni­gdy nie zapro­po­no­wał jej w nagrodę awansu na sto­pień wyż­szy niż detek­tyw dru­giego stop­nia. Jed­nak od czasu do czasu rze­czy­wi­ście lubi się pochwa­lić swoją pro­duk­tywną laty­no­ską panią detek­tyw. Ale głów­nie cho­dzi o to, żeby samemu czer­pać korzy­ści z pracy pod­wład­nych.

– Czy dowie­działa się już pani, co się przy­tra­fiło Owe­nowi, pani detek­tyw? – pyta sena­tor. – Albo kto jest za to odpo­wie­dzialny?

– Z całym sza­cun­kiem, pani sena­tor, nie wiemy jesz­cze, co było przy­czyną śmierci. Nie mówiąc już o tym, czy w ogóle ktoś był w to zamie­szany.

Pani sena­tor igno­ruje tę uwagę.

– A czego się pani dowie­działa o tych tablet­kach z pokoju Owena?

Cari nie jest zasko­czona, że komen­dant podzie­lił się z panią sena­tor pouf­nymi danymi, ale i tak musi zagryźć dolną wargę, żeby powstrzy­mać się przed sko­men­to­wa­niem tego. Tej sztuczki nauczyła ją cio­cia po tym, jak w czwar­tej kla­sie Cari cią­gle wpa­dała w tara­paty za pysko­wa­nie nauczy­cielce. I weszło jej to w krew. Nato­miast w odróż­nie­niu od szkoły pod­sta­wo­wej teraz nie musi już liczyć do dzie­się­ciu, żeby powstrzy­mać się od powie­dze­nia komuś cze­goś w zło­ści, czego może potem poża­ło­wać.

– Pra­cu­jemy nad tym – mówi spo­koj­nie. – To nasz prio­ry­tet. Jed­nak te czarno-czer­wone kap­sułki z jed­nej z bute­lek były nie­ozna­czone. Nie zostały wypro­du­ko­wane przez żaden legalny zakład far­ma­ceu­tyczny. Wysła­li­śmy je do labo­ra­to­rium tok­sy­ko­lo­gicz­nego, ale nie mam jesz­cze wyni­ków.

Sena­tor prze­chyla głowę.

– To leki z ulicy?

– Dowiemy się tego z bada­nia tok­sy­ko­lo­gicz­nego.

Pani sena­tor zwraca się do komen­danta.

– To powinno zostać przy­śpie­szone, czyż nie?

– Powinno – zga­dza się on.

– Ale ziden­ty­fi­ko­wa­li­śmy pozo­stałe dwa leki zna­le­zione w pokoju Owena – mówi Cari. – Jeden to śro­dek na prze­czysz­cze­nie, a drugi, Adde­rall, to sty­mu­lant, sto­so­wany przy pro­ble­mach z kon­cen­tra­cją uwagi. Czy Owen miał kie­dyś zdia­gno­zo­wane ADHD?

Sena­tor marsz­czy nos.

– Owen wygry­wał kon­kursy. Był w czo­łówce naj­lep­szych uczniów w szkole.

Cari zasta­na­wia się, dla­czego sena­tor zakłada, że ADHD mia­łoby wyklu­czać suk­cesy w nauce, ale tego nie komen­tuje.

– Ktoś musiał ten Adde­rall dać Owe­nowi – stwier­dza pani sena­tor. – Pew­nie to ta sama osoba, która dała mu te czarno-czer­wone kap­sułki. Wpa­dła pani w ogóle na jaki­kol­wiek trop?

Cari myśli o komen­ta­rzu Mai na temat kon­tro­lu­ją­cego cha­rak­teru pani sena­tor i zasta­na­wia się, jaki to mogło mieć wpływ na pro­blemy z wagą Owena. Spo­gląda na komen­danta, a ten przy­ta­kuje, dając jej zgodę na ujaw­nie­nie danych.

– Na­dal cze­kamy na dane z urzą­dzeń Owena, ale dziś rano byłam w jego szkole. Prze­słu­cha­łam kilku jego kole­gów z dru­żyny lek­ko­atle­tycz­nej i paru innych uczniów. W tym jego dziew­czynę.

– Roz­ma­wiała pani z Mayą?

– Tak.

– I co miała do powie­dze­nia?

Cari wyczuwa sub­telną zmianę w tonie głosu pani sena­tor, co mówi jej, że mama nie lubiła dziew­czyny Owena, więc posta­na­wia nie mówić jej na razie o Adde­rallu.

– Maya nic nie wie­działa o tych nie­ozna­ko­wa­nych kap­suł­kach. Ani skąd mógł je wziąć.

– Przy­naj­mniej tak mówi.

– Wie­rzę jej, pani sena­tor. Maya wspo­mniała nato­miast o wadze Owena.

Pani sena­tor mruży oczy.

– Co z jego wagą?

– Według Mai ostat­nio bar­dzo zeszczu­plał.

– Bo tre­no­wał. Ubie­gało się o niego kilka naj­więk­szych uczelni.

Cari czuje na sobie ostrze­gaw­cze spoj­rze­nie komen­danta.

– Oczy­wi­ście, pani sena­tor – mówi. – Dowie­dzia­łam się, że środki prze­czysz­cza­jące w połą­cze­niu z Adde­ral­lem są cza­sami nad­uży­wane przez osoby z zabu­rze­niami odży­wia­nia.

– Owen nie był jakąś nad­wraż­liwą nasto­latką z ano­rek­sją! – wybu­cha pani sena­tor. – Obse­syj­nie naśla­du­jącą modelki i despe­racko pra­gnącą schud­nąć. Nie! On bie­gał na dłu­gich dystan­sach. Był czem­pio­nem w całym mie­ście. I był szczu­pły, jak wszy­scy zawod­nicy.

– Rozu­miem, pani sena­tor, ale muszę zapy­tać. Czy u Owena kie­dy­kol­wiek zdia­gno­zo­wano zabu­rze­nia odży­wia­nia?

Pani sena­tor wpa­truje się w nią przez kilka kipią­cych sekund, a potem nagle uśmie­cha się pojed­naw­czo.

– Możemy dys­ku­to­wać o wadze Owena cały dzień, pani detek­tyw. Jed­nak pyta­nie, na które musi pani zna­leźć odpo­wiedź, brzmi: Kto dał mojemu synowi te kap­sułki? I czy to one go zabiły?ROZDZIAŁ 6

„Zmień umysł, a ciało podąży”. Te słowa są zapi­sane lśnią­cymi, bia­łymi, pochy­lo­nymi lite­rami tuż pod napi­sem ze stali nie­rdzew­nej: „Cen­trum Wel­l­ness – Umysł Ponad Cia­łem”, który przy­mo­co­wany jest do wyło­żo­nej maho­niem ściany nad sta­no­wi­skiem recep­cji.

Cho­ciaż to banalne hasło, to jed­nak Gerard Mar­tin na­dal nakręca się, widząc ten inspi­ru­jący slo­gan, który sam wymy­ślił. Także w ich biu­rze na Rodeo Drive w LA wisi tabliczka z iden­tycz­nym hasłem jak tutaj, czyli w Yale­town, mod­nej dziel­nicy Van­co­uver.

Wpadł na ten pomysł ni z tego, ni z owego trzy lata temu pod­czas inten­syw­nych zajęć spin­ningu. Pocąc się na rowe­rze tre­nin­go­wym, wymy­ślił nie tylko samo motto. Jak obja­wie­nie spły­nęła na niego wtedy cała kon­cep­cja: punkt kom­plek­so­wej obsługi wel­l­ness. Total­nie holi­styczne podej­ście, obej­mu­jące samo­świa­do­mość, jogę, odmła­dza­nie, aero­bik, die­te­tykę i suple­menty. Ta inspi­ra­cja poja­wiła się dokład­nie w chwili, w któ­rej jej naj­bar­dziej potrze­bo­wał, kiedy nie miał zle­ceń na tre­ningi per­so­nalne i zaczęły mu się pię­trzyć nie­za­pła­cone rachunki.

– Hej, Gerard. A co z tym? – woła Colby, pod­no­sząc dwa cięż­kie pudła spo­czy­wa­jące dotąd na sza­le­nie dro­gim beżo­wym dywa­nie w foyer. „Écru”, tak okre­ślił go pro­jek­tant.

– Do zamra­żarki – mówi Gerard. – Znasz pro­ce­dury. Tylko ostroż­nie.

– Kilka bute­le­czek trzeba będzie posta­wić na widoku, _chéri_ – odzywa się Adèle Gagnon, która wycho­dzi wła­śnie z sali do jogi.

_Kto jest tym „chéri”?_ – zasta­na­wia się Gerard. _Czy ona się z nim pie­przy?_

Ale nie wolno mu zapy­tać. Taką umowę zawarli i trzy­mają się jej od czte­rech lat. Gerard już rzadko decy­duje się na skoki w bok. Ale na­dal czuje ból na myśl o Adèle z kim­kol­wiek innym, a zwłasz­cza z Col­bym, tym umię­śnio­nym, ela­stycz­nym sek­su­al­nie, tępym dwu­dzie­sto­jed­no­lat­kiem.

Już sam lekko quebecki akcent Adèle – nie mówiąc o widoku gib­kiego ciała w stroju do jogi – pod­nieca Gerarda. Jeśli cho­dzi o nią, Gerard ni­gdy nie potrafi roz­róż­nić, czy to miłość, czy pożą­da­nie.

Adèle pod­cho­dzi do niego i prze­suwa deli­kat­nie pal­cami wzdłuż jego krę­go­słupa, jed­nak jej pro­mienny uśmiech skie­ro­wany jest do Colby’ego.

– Pomóc ci?

– Nie trzeba – odpo­wiada Colby i przy­ta­kuje rado­śnie, odcho­dząc w kie­runku maga­zynu.

Gerard wska­zuje spray i ścierkę, które Adèle trzyma w ręce.

– Kotku, chyba już minęły czasy, kiedy wszystko musie­li­śmy robić sami.

– _Les peti­tes atten­tions_, jak mawiał mój _pépé_.

Gerard wzru­sza ramio­nami.

– Jakie drobne detale?

– Trzeba o nie dbać, a wtedy te duże poukła­dają się same.

Gerard par­ska śmie­chem. Dzia­dek Adèle nabił jej głowę mnó­stwem ludo­wych afo­ry­zmów w trak­cie dzie­ciń­stwa, które spę­dziła w Trois-Riverès.

– Mądry człek z tego two­jego _pépé_.

– Genialny na swój spo­sób – mówi Adèle, po czym chwyta go za kark i całuje namięt­nie. – Pra­wie tak mądry jak ty, _chéri_. A wiesz, jak mnie to pod­nieca.

Gerard.

Gerard ma ochotę wziąć ją tu i teraz, w lobby. Bo i czemu nie? Jest już po szó­stej i drzwi są zamknięte. Adèle na pewno by na to poszła. Zawsze tak jest. Pew­nie spodo­ba­łoby jej się, gdyby Colby ich nakrył. Jed­nak ta wizja stu­dzi zapał Gerarda. A poza tym w biu­rze się pra­cuje, a nie zaba­wia. Prze­waż­nie…

– Musisz się zaraz prze­brać – mówi, odsu­wa­jąc się od niej.

– Prze­brać? A po co?

– Na kola­cję. Będziemy świę­to­wać.

– Świę­to­wać…?

– Wła­śnie ode­zwał się do mnie praw­nik z San Fran­ci­sco.

Adèle uśmie­cha się wycze­ku­jąco.

– Mamy to?

– Mamy to! Umowa najmu pod­pi­sana.

Adèle wyko­nuje rado­sny piruet, taki nawyk z cza­sów, kiedy uczyła się tańca jako aspi­ru­jąca balet­nica. Czę­sto wspo­mina o dzie­ciń­stwie spę­dzo­nym na lek­cjach baletu. Nato­miast ni­gdy nie wraca do tańca na rurze, któ­rym się trud­niła, kiedy poznali się z Gerar­dem w tam­tym klu­bie ze strip­ti­zem w Mont­re­alu.

Adèle pro­mie­nieje.

– Trze­cia siłow­nia w mniej niż trzy lata!

– Trze­cie cen­trum fit­ness – pod­kre­śla Gerard.

– A na pewno możemy sobie teraz na to pozwo­lić?

– Pra­wie nie możemy tego nie zro­bić – Gerard par­ska śmie­chem na to dzi­waczne stwier­dze­nie. – Wiesz, co mam na myśli. Nie nadą­żamy za popy­tem i tutaj, i w Los Ange­les.

Adèle prze­ciąga ręką po napi­sie na ścia­nie.

– Kotku, mamy naj­po­pu­lar­niej­sze miej­scówki na Zachod­nim Wybrzeżu.

– To prawda.

Adèle nie prze­sa­dza. „Umysł Ponad Cia­łem” to jeden z naj­po­pu­lar­niej­szych tren­dów w dwóch mia­stach nale­żą­cych do naj­po­pu­lar­niej­szych na świe­cie… przy­naj­mniej jeśli cho­dzi o zdro­wie i fit­ness. Do ich pla­có­wek w LA i Van­co­uver pchają się bogaci, sławni i ci nale­żący do elit. I nic tego nie zmie­nia, nie­ważne, jak czę­sto Gerard pod­nosi opłatę człon­kow­ską albo dodaje nowe usługi za dodat­kową opłatą.

Speł­niło się marze­nie Adèle i Gerarda, a Gerard na pewno nie zamie­rza teraz zwol­nić. Odrzu­cił już dwie hojne oferty sprze­daży zło­żone przez kor­po­ra­cje. Te wiel­kie, bez­duszne molo­chy nie zaofe­ro­wa­łyby mu ani centa, gdyby roz­gry­zły jego model biz­ne­sowy. Ale tego nie potra­fią.

Każdy naj­mniej­szy szcze­gół jego gwał­tow­nego suk­cesu został per­fek­cyj­nie wykal­ku­lo­wany – nawet zmiana imie­nia z „Gerald” na „Gerard”, żeby lepiej wpa­so­wać się w swoją wysoko posta­wioną klien­telę. Cho­ciaż, patrząc na to wszystko z dystansu, chyba mógłby się nazwać jak­kol­wiek, a oni i tak wali­liby drzwiami i oknami.

Klienci – ci tytani z papieru, sta­rze­jący się nie­speł­nieni lek­ko­atleci, wybo­tok­so­wane mamuśki w śred­nim wieku, a także wszyst­kie ich uprzy­wi­le­jo­wane bachory, któ­rym się wydaje, że świat do nich należy – wszy­scy są zachwy­ceni efek­tami. Ener­gią, która w nich wstę­puje. Mło­do­ścią. Pod­nie­sie­niem wydol­no­ści pod­czas ćwi­czeń aero­bo­wych. Lep­szym nastro­jem. Ale przede wszyst­kim utratą wagi.

Nikt nie może uwie­rzyć, jak sku­tecz­nie ich metoda upięk­sza ciała.

Biz­nes się kręci.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: