- W empik go
Morderstwo na łące - ebook
Morderstwo na łące - ebook
Czasami grzebanie w przeszłości może być zgubne....
Historyczka Rosemary Grey wraca do Stanów Zjednoczonych po długiej wyprawie do Europy, podczas której wygłosiła cykl wykładów na tamtejszych uczelniach. Teraz zamierza odpocząć i spędzić trochę czasu ze swoimi przyjaciółmi w ich przytulnym domku w Nowej Anglii, w miejscowości Paperwick. Paperwick to nie tylko urokliwa wioska to miejsce, gdzie co roku odbywa się Festiwal Założycieli, której impreza Rosemary nie może się doczekać.
Atrakcją tegorocznego festiwalu ma być spacer po lokalnym cmentarzu, podczas którego zebrani uczestnicy będą przywracać do życia duchy założycieli wioski. Nic nie pociąga Rosemary bardziej niż zgłębianie lokalnych mitów i historii przekazywanych przez najstarszych mieszkańców.
Najbarwniejszą legendą jest ta, która mówi o kobiecie oskarżonej o czary i pochowanej w XVII w. na łące nieopodal cmentarza. Ku zaskoczeniu Rosemary, okaże się, że ta dawna historia ma bezpośredni związek z wydarzeniami, które mają miejsce w teraźniejszości.
Zapraszamy do wysłuchania pierwszej części przygód Rosemary Grey, przygód, które zafascynowały rzesze wielbicieli cosy crime na całym świecie.
Kategoria: | Kryminał |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-8341-066-1 |
Rozmiar pliku: | 1,2 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
– Jak to, pani doktor? To Senna Kotlina istnieje naprawdę?
Rosemary Grey zaczekała, aż umilkną głosy podekscytowanych studentów. Najbardziej lubiła właśnie wykłady gościnne na niedużych uczelniach: mogła przyjrzeć się słuchaczom i dostrzec tę iskrę w oczach przyszłych absolwentów, słyszała, jak lekko szurają krzesłami o podłogę, gdy się prostują, zrozumiawszy, że akurat ten wykład wcale nie będzie nudną, przymusową torturą, jakiej się spodziewali.
– Właśnie tak twierdzę. Jak masz na imię?
– Roger – odparł młody człowiek siedzący pośrodku audytorium.
– Tak twierdzę, Rogerze. To jedna z tych cudownych chwil, gdy historia zderza się z literaturą. Senna Kotlina w rzeczywistości leży na północy stanu Nowy Jork. Jednak w czasach Washingtona Irvinga nazywała się inaczej.
Na wykładach Rosemary zawsze mówiła budującym napięcie głosem, jakby opowiadała baśnie. Teraz jeszcze bardziej podkreśliła emocje.
– Irving pisał o niedużej miejscowości w stanie Nowy Jork, oddalonej trzy mile od Tarrytown: „znajduje się wśród wysokich wzgórz mała dolina, a raczej skrawek ziemi, który jest jednym z najzaciszniejszych zakątków na świecie”¹. – Ostatnie słowa wypowiedziała niemal szeptem.
Studenci siedzieli w ciszy, co zdaniem Rosemary zakrawało na cud. Wcisnęła guzik pilota i na znajdującym się za nią ekranie wyświetliła piękną pocztówkę przedstawiającą wioskę w Nowej Anglii.
– Najprawdopodobniej Irving opisał North Tarrytown. – Wskazała na zdjęcie. – Nadał mu nazwę Sennej Kotliny. Zdajecie sobie sprawę, że to zaledwie kilka godzin jazdy stąd. Zachęcam, wybierzcie się tam kiedyś, ale koniecznie z noclegiem, żebyście mieli szansę wypatrzyć jeźdźca bez głowy.
Studenci zaczęli cicho rozmawiać i żartować.
– A zatem dzisiaj dowiedzieliśmy się, że patrzenie na literaturę z perspektywy historycznej przydaje głębi znakomitym opowieściom i pozwala na nowo docenić ich wspaniałość. Dowiedzieliśmy się, że Senna Kotlina istnieje naprawdę. Dowiedzieliśmy się, że Ichabond Crane także żył naprawdę, a niektóre jego cechy posłużyły do stworzenia tyczkowatego, detektywa dziwaka, którego wszyscy znamy i kochamy, choć on sam był innym człowiekiem. A jeździec bez głowy? Odkryliśmy jego prawdopodobną tożsamość.
Rosemary wyświetliła kilka slajdów, kończąc na zdjęciu starego drewnianego krytego mostu.
– Czy upiorny jeździec bez głowy rzeczywiście galopował w stronę tego mostu, po czym znikał „w błysku ognia”? Chyba nie. To raczej mieszkający tu holenderscy osadnicy umieli snuć wspaniałe opowieści. Niemniej jednak, zanim stąd wyjdziecie i wrócicie do rzeczywistości, zapamiętajcie, że w każdej legendzie tkwi ziarnko prawdy.
Kiedy dziękowała uczelni za zaproszenie, rozbrzmiały entuzjastyczne oklaski. Zebrała papiery, schowała je do sfatygowanej skórzanej listonoszki, uścisnęła kilka dłoni i wyszła.
Na parkingu musiała usilnie nakłaniać swój przechodzony kabriolet, by zdecydował się odpalić. Volkswagen garbus z 1979 roku w oryginalnym kolorze alpine white odmawiał współpracy z byle powodu, czy to z racji kiepskiej pogody albo nieznośnych pasażerów, czy oleju silnikowego złej jakości.
– Dawaj, dziecino. Jest ciepło, mało wilgoci w powietrzu, twoja ulubiona pogoda! – Znów przekręciła kluczyk i silnik w końcu ożył. – Wiedziałam, że dasz radę!
Poradziła sobie nawet z opuszczeniem dachu, choć akurat w przypadku tego garbusa była to skomplikowana procedura, wymagająca zatrzaskiwania, przyczepiania na rzepy, składania, zwijania i sporej siły. Opuszczony dach oznaczał potarganie włosy, ale to nie miało znaczenia. A już na pewno nie liczyło się tam, dokąd zmierzała. Rosemary pośpiesznie założyła elastyczną opaskę, by włosy nie spadały jej na twarz, i wrzuciła bieg.
Popołudniowe Connecticut prezentowało się pięknie, a gdy nieśpiesznie pokonywała kręte drogi przecinające miasteczka i wioski, uśmiechała się, przypominając sobie, jak lata wcześniej kupowała stary kabriolet. Jasne, był kapryśny i zapalał, dopiero gdy trochę go ponamawiała, niekiedy i pogroziła, ale gdy przy takiej pogodzie opuszczała dach, autko wydawało się najbardziej luksusowym na świecie. Czyż jest coś piękniejszego niż rześki jesienny dzień i błękitne niebo?
A najwspanialsze było to, że jechała w odwiedziny do najlepszego przyjaciela Jacka Stone’a, którego kochała jak nikogo na świecie. Poznali się na uczelni i od razu zaskoczyło. Rosemary przygotowywała pracę zaliczeniową z historii, a Jack – z literatury. Ich drogi często się krzyżowały, gdyż na wydziale humanistycznym zajęcia z wielu przedmiotów mieli razem. Szybko się zaprzyjaźnili i tak już zostało po skończeniu szkoły.
Jack i jego świeżo poślubiony mąż Charlie kupili w Nowej Anglii starą farmę, a wraz z nią duży staw, kawałek lasu, rozpadającą się stodołę i mały sad. Remonty skończyli jakieś sześć miesięcy wcześniej, ale Rosemary jeszcze nie widziała ich siedziby ani nie poznała Charliego osobiście. Jednak Jack miał nienaganny gust, tak w odniesieniu do ludzi, jak i urządzania wnętrz, więc nie miała wątpliwości, że i dom, i Charlie jej się spodobają.
Kiedy brali ślub, była na wykładach w Wielkiej Brytanii, więc chociaż oglądała zdjęcia i kilka razy widziała Charliego w telefonie, jej wyjazd do Europy sprawił, że nie spotkali się twarzą w twarz. Wiedziała, że jest wysoki, ciemnowłosy i przystojny, pisze bestsellerowe powieści i do tego świetnie gotuje. Skoro Jack darzy go uczuciem, ona też go pokocha.
Trafić do Paperwick, miasteczka, gdzie zamieszkali Jack i Charlie, było trudniej, niż myślała. Nie znalazła go na mapie okolicy – pewnie było zbyt małe, by zasłużyć na uwagę kartografów – więc Jack wyposażył ją w szczegółowe instrukcje dojazdu. Na nieszczęście nie miał krzty zdolności nawigacyjnych, co sprawiało, że już wcześniej wielokrotnie się gubili, więc po godzinie jeżdżenia w kółko i wypatrywania „takiego strumyka obok takiego dużego klonu, na którym wisi taka urocza huśtawka” odetchnęła z ulgą na widok farmy i przydrożnej zatoczki piknikowej.
Już od pewnego czasu widziała zachęcające bilbordy: „Farma Potterów tylko 10 mil stąd!”. Kawałek dalej: „Nazrywaj jabłek na farmie Potterów!”, a za chwilę: „Nie omijaj farmy Potterów! Dziś zapraszamy na szarlotkę!”. Idealne miejsce, żeby się zatrzymać, rozprostować nogi, coś przegryźć i kupić drobny upominek dla chłopaków. No i jeszcze raz spróbować odszyfrować wskazówki, które dał Jack, albo poprosić o pomoc.
Podeszła do niewielkiego drewnianego kiosku i się rozejrzała. Pusto, nikt nie pilnuje stoiska. Ale na półkach pełno słoików z galaretką i dżemem, są ciasta i torebki z ciasteczkami, karmelki z syropu klonowego i sterty, istne sterty, pustych koszyków, pewnie dla chętnych, by zbierać jabłka. Jej żołądek wydał głośny jęk i właśnie wtedy pojawiła się okrąglutka kobietka, pośpiesznie zmierzająca wybrukowaną ścieżką biegnącą między stoiskiem a piękną czerwoną stajnią, której dach wieńczył wiatromierz, kształtem przypominający wielki ser. A dokładniej rzecz ujmując: wielki trójkątny kawałek szwajcarskiego sera.
– Witam, witam, witam – śpiewnie zawołała kobieta, gdy dostrzegła Rosemary. – Mam nadzieję, że nie czeka pani zbyt długo? Tyle tej roboty! – Rosemary uśmiechnęła się szeroko, ale nie mogła się powstrzymać, by nie ogarnąć wzrokiem sielankowej scenerii. Zaczęła się zastanawiać, co tak naprawdę właścicielka ma na myśli, gdy mówi, że jest „tyle roboty”. – Nazywam się Potter – ciągnęła kobieta. – Witamy na Farmie Potterów, gdzie rosną niezrównane dynie Potterów, dziewięć lat z rzędu wygrywające rywalizację podczas festiwalu w miasteczku.
– No, no, no… – bąknęła Rosemary. – Dziewięć lat z rzędu! – Co za błogie życie, wypełnione dyniami i jabłkami (no i chyba serem), pozbawione stresu, zanieczyszczeń i wiecznego pośpiechu. Poczuła, jak na samą myśl rozluźnia ramiona, a całe napięcie z niej spływa.
– Na tegorocznym festiwalu mamy zamiar dobić do okrągłej dziesiątki – ciągnęła pani Potter. – Ale to nieistotne. Czym mogę służyć? Wygląda na to, że zjadłaby pani jabłko, takie świeżo zerwane z drzewa. A może gorący pączek z syropem cydrowym? Przygotowałam nową porcję! Moja Abby właśnie je niesie!
Kilkunastoletnia dziewczyna postawiła na ladzie kosz pełen gorących pączków i nieśmiało uśmiechnęła się do Rosemary.
– Pachnie zniewalająco – rzekła Rosemary, czując, że jak na zawołanie burczy jej w brzuchu.
Pani Potter podała jej ciepły pączek, który zawinęła w serwetkę.
– To w prezencie – oznajmiła pogodnie i czekała, aż Rosemary spróbuje.
Właściwie to przyglądały się jej obie – i matka, i córka, czekając na werdykt, a Rosemary, która z wielką radością im się podporządkowała, podmuchała na pączka, a następnie wzięła wielki kęs. Przymknęła oczy, z rozkoszą smakując pulchne, lukrowane ciasto z syropem cydrowym i cynamonem.
– Czy to gałka muszkatołowa? – spytała. – Szczerze mówiąc, nigdy w życiu nie jadłam pyszniejszego pączka z jabłkiem!
– Tak, to gałka! Sekret tkwi w tym, że sami wyciskamy cydr, tu, na farmie Potterów, ze specjalnej odmiany jabłek, które hodujemy tylko na dodatek do pączków. Nie do uwierzenia, prawda? Chodźmy, oprowadzę panią. – Madame Potter radośnie potruchtała przed siebie, rzucając córce przez ramię: – Abby, zajmij się sklepem!
Rosemary musiała podbiec, by dotrzymać jej kroku. Pani Potter może nie była wysoka, ale za to poruszała się błyskawicznie.
Po kilku minutach Rosemary aż się zaśmiała. Oto stoi w rogu sadu Potterów, trzyma nad głową koszyk, a pani Potter, która – jak się okazało – była jeszcze zręczniejsza, niż można by przypuszczać, sprawnie łapiąc równowagę na rozchwierutanej drabinie, zrywa jabłka, których kilkanaście już delikatnie złożyła w koszu trzymanym przez Rosemary.
– No więc co to za gatunek, pani Potter? – zaciekawiła się Rosemary, zadowolona, że Jack nie spodziewa się jej wcześniej niż za godzinę. Żałowała, że go tu nie ma. Pokochałby to miejsce, a poza tym wszystko stawało się fajniejsze, gdy Jack był obok. Kiedy byli razem, zawsze mieli powód do śmiechu. Kończyli uchachani do łez, niemal bez przyczyny, wystarczył byle drobiazg. „Każdy powinien znaleźć takiego przyjaciela”, pomyślała Rosemary. Kiedyś miała nadzieję, że będzie spędzać z Jackiem więcej czasu, lecz wiecznie gonił ją cykl wykładów, przy tym marzyła, by zwiedzać świat. Jack z kolei zawsze cenił wygody domowego zacisza, a teraz, u boku męża, już się ustabilizował. Rosemary trzymała mieszkanie w Nowym Jorku, ale rzadko tam zaglądała. Jack miał męża. I miejsce, które kochał. No i – jak wynikało z ostatnich maili – stado kur znoszących jajka, kilka kóz liliputów i parę świnek.
Rosemary postanowiła, że przez nadchodzące dwa tygodnie chce po prostu odpoczywać i cieszyć się chwilami spędzanymi z Jackiem i Charliem na ich farmie. Żadnego myślenia o pracy ani zastanawiania się nad przyszłością, żadnego liczenia kalorii ani wyrzutów sumienia, że nie ćwiczy. Cały czas będzie chodzić w ulubionych dresach. Oczywiście, jeśli uda się jej znaleźć Paperwick, miasteczko zagubione gdzieś w stanie Connecticut.
Jack, wykładowca literatury na małym, miejscowym uniwersytecie w samym sercu Paperwick, wolny czas poświęcał na szperanie w historii. Tak naprawdę to właśnie niemal chorobliwe zainteresowanie historią połączyło ich na początku znajomości. Dlatego gdy tylko zwolniło się miejsce, gładko wszedł w rolę przewodniczącego Towarzystwa Historycznego Paperwick. Poprosił Rosemary, by pomogła mu zrealizować wyjątkowy projekt na festiwalu z okazji Dnia Założycieli Paperwick. Projekt wymagał specjalistycznej wiedzy dotyczącej historii XVII wieku, obejmującej zwłaszcza procesy czarownic na terenie Nowej Anglii, te mniej znane od procesów z Salem, niemniej równie istotne.
Podczas tegorocznego festiwalu Jack planował zorganizować zbiórkę pieniędzy i szerzej zainteresować mieszkańców historią okolic. Wymyślił, że Towarzystwo zorganizuje wyprawę na stary cmentarz i przylegającą doń łąkę, znaną jako Łąka Czarownicy.
Rosemary i Jack mieli wspólnie przygotować i opisać trasę wiodącą przez cmentarz tak, by zwiedzający spotkali „duchy” kilkorga z pochowanych tam osób i przy okazji zgłębili dzieje miasteczka. Inni członkowie Towarzystwa chętnie zgodzili się odegrać role zjaw. Wielki finał nastąpi, gdy dotrą na Łąkę Czarownicy, gdzie spoczywają zwłoki oskarżonej o czary w 1668 roku Hortence Gallow, której widmo podobno wciąż nawiedza okolicę.
Celem Rosemary i Jacka było przeprowadzenie tego wszystkiego: Rosemary specjalizowała się w historii i dobrze poznała czasy, o których mowa, a Jack kipiał pomysłowością, a w dodatku oboje uwielbiali mroczne opowieści.
Rosemary zamyśliła się nad festiwalem. Zastanawiała się, czy chodzi o to samo święto, podczas którego Potterowie wystawiali niezrównane dynie, czy też o festiwal organizowany w innym miasteczku. Jednak chwilowo przede wszystkim nie miała pojęcia, gdzie sama się znajduje. Cała okolica była usiana urokliwymi wioskami i bajkowymi miasteczkami, z których większość, jak podejrzewała, organizowała festiwale pod koniec października, kiedy to do Nowej Anglii tłumnie napływają turyści, by podziwiać przepiękne, zmieniające się kolory jesiennych liści. Pani Potter oszołomiła ją zapałem do zbierania jabłek, więc Rosemary jeszcze nie zdołała poprosić o wskazówki dotyczące dojazdu.
Pani Potter zwinnie zeszła z drabiny, miała zaróżowione policzki, a z koczka na czubku głowy sterczała jej gałązka pełna liści. Rosemary opuściła ręce, w których trzymała koszyk, i podziwiała stosik niedużych, czerwono-żółtych nakrapianych jabłuszek.
– Pięknie pachną – oceniła, sięgając do koszyka i biorąc jabłko. – I są takie ładne.
– Wyhodowaliśmy tę odmianę wiele lat temu, nazwaliśmy ją duma maggie. Próbowaliśmy różnych szczepów, zanim uzyskaliśmy jabłka idealne na cydr. Mieszamy je z innymi odmianami słodkich jabłek i z naszymi jesiennymi jabłuszkami, lekko cierpkimi, lecz doskonale równoważącymi smak. Jednak to duma maggie nadaje główną nutę smakową. To prawdziwa gwiazda. Niestety, takie drzewka hybrydowe są kapryśne. Wymagają specjalnej uwagi i rosną tylko w tym zakątku sadu.
– To trochę przypomina mój samochód – bąknęła Rosemary.
Pani Potter okiem znawczyni popatrzyła na otaczający je sad i westchnęła z zadowoleniem.
– Całe pokolenia Potterów troszczyły się o te drzewka. Duma maggie wzięła nazwę od praprapra… już nie wiem, ile razy praprababci, której ojciec przybył z Anglii, by zasiedlić ten obszar i cieszyć się swobodą religijną. Był kimś w rodzaju zielarza, ogrodnika, wiecznie próbował nowego. Wyobrażam go sobie właśnie tu, na polach, jak sadzi pierwsze dynie, sieje żyto, uprawia kabaczki, fasolę i kukurydzę. – Uśmiechnęła się z dumą. – Tak czy siak, jesienią szykujemy zapas cydru z własnych jabłek i oczywiście wykorzystujemy go do wyrobu pączków. Cała okolica zachwyca się naszymi jabłkami. Jestem dumna z każdej odmiany, jaką hodujemy. Jednak ten gaik zachowujemy tylko dla siebie.
– A te inne drzewa? – Rosemary pomachała dłonią w kierunku odleglejszej części sadu, ciągnącego się daleko we wszystkie strony.
– Zna je pani. McIntosh. Courtland. Z tamtej strony mamy też trochę jabłoni chestnut.
Wymieniając nazwy kolejnych odmian jabłek, pani Potter wskazywała rzędy drzew, uśmiechając się do nich, jakby były jej dziećmi, jednak rzucało się w oczy, że ulubionym i rozpieszczanym potomkiem jest duma maggie.
– Chciałabym zawieźć trochę jabłek przyjaciołom. Oczywiście rozumiem, że te nie wchodzą w grę. Może jednak coś z innych odmian? I jeszcze kilka pączków – poprosiła Rosemary.
– Jedzie pani do przyjaciół? – Pani Potter pokiwała głową, a w jej głosie zabrzmiała nutka ciekawości. – Mam nosa do ludzi i wyczuwam w pani coś dobrego. – Puściła oczko. – Jeśli pani nic nikomu nie powie, proszę wziąć kilka sztuk dumy maggie.
– Poważnie? Dziękuję bardzo! – Rosemary się rozpromieniła. – I może mnie pani pokieruje, chyba zabłądziłam.
– Nie wierzę, że zdarza się nam po prostu zabłądzić – rzeczowo stwierdziła pani Potter. – Trafiamy tam, gdzie mamy trafić, kochanie. Ale dokąd to zmierzasz?
– Do miasteczka zwanego Paperwick. Mieszka tam mój przyjaciel Jack.
Pani Potter uśmiechnęła się szeroko.
– To się bardzo dobrze składa.
– Naprawdę? A dlaczego?
– Bo jesteś na miejscu, drogie dziecko! To obrzeża miasteczka. Pani musi być Rosemary, przyjaciółką Jacka. W takim razie zabierze pani także moją szarlotkę z karmelem. Obaj ją uwielbiają.
– Obaj? Ma pani na myśli Jacka i Charliego? To wy się znacie?
– W Paperwick wszyscy się znają. A Potterowie mieszkają tu od tak dawna, że znamy i wszystkich, i ich znajomych oraz krewnych też!
Pani Potter śmiała się serdecznie, pośpiesznie sunąc ścieżką w stronę przydrożnego stoiska. Rosemary ze zdziwieniem zauważyła, że sama łapie zadyszkę, gdy usiłuje za nią nadążyć. Mijając drzewa, pani Potter pozbierała jabłka różnych odmian i mruczała coś do siebie – chyba że rozmawiała z drzewami. Delikatnie włożyła kilkanaście sztuk do lnianej siatki, a następnie ostrożnie umieściła ją w kartonowym pudełku, obok papierowej torby wypełnionej pączkami i ciastem starannie wybranym spośród wypełniających półki wypieków.
Kiedy Rosemary chciała zapłacić, pani Potter tylko machnęła ręką.
– Nie ma mowy. Nie wezmę od pani pieniędzy. Proszę jeszcze nas odwiedzić podczas pobytu w Paperwick. I koniecznie musicie nas odszukać na Festiwalu Założycieli pod koniec tygodnia. Będziemy prezentować nasze dynie na medal. No, chyba że burmistrz Wright uzna, że nagroda należy się komuś innemu. I jeszcze jedno! Wpadnijcie tu z chłopakami. Jak co roku szykujemy labirynt na polu kukurydzy, będą przejażdżki wozem z sianem i degustacja słodyczy, przez cały weekend.
– Na pewno nie odpuszczę. Jak to się dobrze składa, że burmistrz umie trafnie ocenić dynie.
Pani Potter wybuchła śmiechem. – Samuel Wright umie trafnie ocenić niemal wszystko. Między innymi dzięki niemu miasteczko kwitnie. Na pewno się poznacie.
– Doprawdy? Nie mogę się doczekać.
– Wszędzie go pełno. Porządny człowiek. Działa w każdej organizacji, należy do niemal wszystkich klubów. Przyjaźni się z całym miastem – ćwierkała śpiewnie. – Dzieje jego rodziny sięgają niemal tak dawnych czasów, jak nasza historia. A tak między nami… – pani Potter rozejrzała się, jakby miała zdradzić wielki sekret. – Potterowie i przodkowie burmistrza nie zawsze żyli w takiej zgodzie jak my dziś. Ale to już stare czasy…
– Serio? – Rosemary była zaintrygowana. – Zwaśnione rody, tak?
– Wiele pokoleń temu – pokiwała głową pani Potter.
– Chętnie posłucham, skoro tu przyjechałam. Historia to moja specjalność. – Rosemary się uśmiechnęła.
– Powinnam była się tego spodziewać. Uczy pani historii, pisze książki i tak dalej.
– Ooo! Jack pani opowiadał?
– Tak, chwali się panią, i słusznie. Proszę do mnie zajrzeć, kiedy znajdzie pani czas na pogawędkę. W naszej rodzinie panuje odwieczna tradycja: nigdy niczego nie wyrzucamy! Pokażę pani stare akty urodzenia, własności ziemi, fotografie. Co tylko zechcesz, moja droga!
– Z największą przyjemnością! Na pewno tu wrócę.
***
Pani Potter dokładnie i jasno wytłumaczyła Rosemary, którędy jechać do miasteczka i jak trafić na uniwersytet. Kiedy Rosemary sięgała po pudełko ze smakołykami, by zanieść je do auta, podjechał kolejny samochód i cała rodzina wysiadła, by rozprostować nogi. Rosemary uśmiechnęła się, patrząc, jak mężczyzna, kobieta w widocznej ciąży i małe dziecko spokojnym krokiem zmierzali do stoiska. Pewnie przyjechali na zrywanie jabłek. Widząc, że chłopczyk trzyma matkę za rękę, poczuła znajome ukłucie, mieszankę szczęścia i nadziei, co – jak zauważyła – czuła coraz częściej.
– Pora na mnie – powiedziała i zdziwiła się, że pani Potter uściskała ją na pożegnanie.
– Przekaż pozdrowienia Jackowi i Charliemu i nie zachowuj się jak ktoś obcy – powiedziała madame pogodnie, zanim się odwróciła i ruszyła w stronę świeżo przybyłej rodziny. – Zobaczymy się na festiwalu!
– Powodzenia w konkursie dyniowym! – zawołała Rosemary. Pani Potter uśmiechnęła się, uniosła skrzyżowane palce, a Rosemary pokazała jej wzniesione w górę kciuki i ruszyła do samochodu, dźwigając pyszności, z których unosił się aromat jabłek.