Morderstwo to nic trudnego - ebook
Morderstwo to nic trudnego - ebook
Seria nieszczęśliwych wypadków czy działanie seryjnego mordercy w „jednym z najzdrowszych miejsc w Anglii”? Trudno uwierzyć starszej pani z pociągu, że „morderstwo to nic trudnego”. Przewidziała, kto będzie kolejną ofiarą, ale sama zginęła w drodze do Scotland Yardu. Luke Fitzwilliam, jej współpasażer, próbuje rozwiązać zagadkę. Niebawem stwierdza, że zły los dosięga wszystkich, którzy weszli w drogę lordowi Withfieldowi. Arystokrata uważa, że sprawiedliwość jest po jego stronie... Do czasu!
Kategoria: | Kryminał |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-271-5322-7 |
Rozmiar pliku: | 1,5 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Towarzysz podróży
Anglia!
Anglia po tylu latach!
Ale jak będę się w niej czuł?
Luke Fitzwilliam zadawał sobie to pytanie, schodząc po trapie ze statku. Kołatało się ono w jego umyśle, gdy czekał na odprawę celną. A kiedy w końcu wsiadł do pociągu, wypłynęło nagle na pierwszy plan.
Czuł się zupełnie inaczej, przyjeżdżając do kraju na urlopy. Miał mnóstwo pieniędzy (przynajmniej na początku), więc ochoczo je wydawał, odwiedzał starych przyjaciół, spotykał się z kolegami, którzy też przyjechali tu na wypoczynek po pobycie w koloniach. Mówił sobie: To nie potrwa długo. Wkrótce wracam do pracy. Dlaczego nie miałbym się zabawić!
Ale teraz nie zamierzał nigdzie wracać. Pożegnał już na dobre upalne noce, oślepiające słońce, piękną tropikalną roślinność i samotne wieczory, spędzane na lekturze starych numerów „Timesa”.
Wrócił do Anglii po zakończeniu zaszczytnej służby dla kraju. Poza tym posiadał niewielki kapitał, mógł się więc uważać za człowieka niezależnego materialnie. Ale nie miał pojęcia, jak spędzić resztę życia.
Anglia! Anglia w czerwcu. Szare niebo i silny, przenikliwy wiatr. W taki dzień nie wydawała się gościnnym krajem! A ci ludzie! Boże, co za ludzie! Wszyscy mieli szare, zatroskane twarze... szare jak niebo. I te okropne małe domki, wyrastające wszędzie jak grzyby po deszczu, jak kurniki, zaśmiecające cały krajobraz!
Luke Fitzwilliam z trudem oderwał wzrok od migającego za oknem wagonu krajobrazu i zajął się gazetami. „Times”, „Daily Clarion” i „Punch”.
Zaczął od „Daily Clarion”, który poświęcony był w całości wyścigom konnym w Epsom.
Szkoda, że nie przyjechałem wczoraj – pomyślał. Ostatni raz widziałem gonitwę Derby, kiedy miałem dziewiętnaście lat.
Obstawił wysoko pewnego konia i teraz chciał sprawdzić, jak „Clarion” typuje jego szanse. Znalazł tylko lakoniczną notatkę: Mało prawdopodobne, by wygrał któryś z koni takich, jak Jujube II, Mark’s Mile, Santony czy Jerry Boy. Na zwycięstwo nie ma chyba szans...
Ale Luke’a nie interesował koń, który miał najprawdopodobniej przegrać gonitwę. Rzucił okiem na typowania. Na Jujube II stawiano zaledwie 40 do 1.
Luke zerknął na zegarek. Była za kwadrans czwarta.
No cóż – pomyślał. Już po wszystkim! Szkoda, że nie postawiłem na Clarigolda, którego typowano jako drugiego faworyta.
Potem rozłożył „Timesa” i zatopił się w lekturze poważniejszych artykułów.
Nie trwało to jednak długo, ponieważ groźnie wyglądający pułkownik, który siedział w przeciwległym kącie przedziału, był tak zirytowany tym, co właśnie przeczytał, że musiał się podzielić swym oburzeniem z towarzyszem podróży. Dopiero po półgodzinie znużyło go rozprawianie o „tej cholernej komunistycznej propagandzie”.
Wyczerpawszy temat, pułkownik zasnął z otwartymi ustami. Niebawem pociąg zwolnił, a potem się zatrzymał. Luke wyjrzał przez okno i dostrzegł dużą, opustoszałą stację z wieloma peronami. Zauważył kiosk, na którym wisiał afisz z napisem: WYNIKI GONITWY DERBY. Otworzył drzwi, wyskoczył na peron i pobiegł w kierunku kiosku. Po chwili wpatrywał się z szerokim uśmiechem w krótką wiadomość z ostatniej chwili.
Wyniki Gonitwy Derby
JUJUBE II
MAZEPPA
CLARIGOLD
Uśmiechnął się jeszcze szerzej. Sto funtów do roztrwonienia! Dobry, kochany Jujube II, którego wszyscy znawcy wyścigów tak nonszalancko zlekceważyli.
Złożył gazetę, odwrócił się i zobaczył pustkę. Podczas gdy on upajał się zwycięstwem Jujube II, jego pociąg niepostrzeżenie zniknął ze stacji.
– Kiedy, do licha, ten pociąg odjechał? – zagadnął jakiegoś bagażowego.
– Jaki pociąg? – spytał bagażowy ze zdziwieniem. – Od piętnastej czternaście na tej stacji nie zatrzymał się żaden pociąg.
– Przecież stał tu przed chwilą. Właśnie z niego wysiadłem. To ekspres mający bezpośrednie połączenie z portem.
– Ten ekspres nie zatrzymuje się nigdzie w drodze do Londynu – wyjaśnił bagażowy obcesowo.
– Ale zatrzymał się – zapewnił go Luke. – Przecież z niego wysiadłem.
– Aż do Londynu nigdzie się nie zatrzymuje – powtórzył bagażowy obojętnym tonem.
– Mówię panu, że się zatrzymał dokładnie przy tym peronie, a ja z niego wysiadłem.
W obliczu tych faktów bagażowy zmienił front.
– Nie powinien był pan tego robić – powiedział z wyrzutem. – On się tu nie zatrzymuje.
– Ale zatrzymał się.
– Stanął pod semaforem, a nie „zatrzymał się na stacji”, jak pan to określił.
– Nie znam się na tych subtelnych różnicach tak dobrze jak pan – oznajmił Luke. – Chodzi mi o to, co mam teraz zrobić.
– Nie powinien był pan wysiadać – powtórzył z uporem bagażowy, który nie był człowiekiem szczególnie rozgarniętym.
– To prawda – przyznał Luke. – Ale co się stało, to się stało. Chodzi mi tylko o to, co pan jako doświadczony pracownik kolei radzi mi teraz zrobić.
– Pyta mnie pan, co najlepiej zrobić?
– Tak – odparł Luke – o to właśnie pytam. Chyba istnieją pociągi, które zatrzymują się tu zgodnie z rozkładem?
– Niech pomyślę – powiedział bagażowy. – Najlepiej niech pan wsiądzie do tego o szesnastej dwadzieścia pięć.
– Jeśli ten o szesnastej dwadzieścia pięć jedzie do Londynu – postanowił Luke – to właśnie do niego wsiądę.
Uspokojony tą wiadomością zaczął się przechadzać tam i z powrotem po peronie. Na dużej tablicy informacyjnej przeczytał, że znajduje się w Fenny Clayton, stacji węzłowej Wychwood-under-Ashe. Wkrótce mały, staroświecki parowóz powoli wepchnął na stację pociąg, składający się z jednego wagonu, i ciężko sapiąc, ustawił go na bocznym torze. Wysiadło z niego sześcioro czy siedmioro pasażerów, którzy przeszli po mostku na peron Luke’a. Ponury bagażowy ożywił się nagle i zaczął popychać duży wózek pełen paczek i koszy. Przyłączył się do niego inny bagażowy, który przewoził pobrzękujące bańki z mlekiem. Fenny Clayton ożyło.
W końcu na stację wtoczył się wyniośle pociąg do Londynu. Wagony trzeciej klasy były zatłoczone, ale w trzech wagonach klasy pierwszej siedziało niewiele osób. Luke zaczął zaglądać do przedziałów. W pierwszym, przeznaczonym dla palących, siedział z cygarem w ustach jakiś mężczyzna o wyglądzie wojskowego. Luke doszedł do wniosku, że ma już na dziś dosyć angielskich pułkowników z Indii. Następny przedział zajmowała elegancka młoda kobieta o zmęczonej twarzy, najprawdopodobniej guwernantka, z ruchliwym, mniej więcej trzyletnim chłopcem. Luke szybko poszedł dalej. Drzwi kolejnego przedziału były otwarte. Podróżowała w nim tylko jakaś starsza pani. Przypomniała Luke’owi jego ciotkę Mildred, która pozwoliła mu hodować zaskrońca, kiedy miał dziesięć lat. Była zdecydowanie dobrą ciotką. Luke wszedł do środka i usiadł.
Po blisko pięciu minutach ożywionego ruchu furgonetek przewożących bańki z mlekiem, wózków bagażowych i nerwowej krzątaniny pociąg powoli wytoczył się ze stacji. Luke rozłożył gazetę i zajął się lekturą wiadomości mogących zainteresować człowieka, który przeczytał już poranną prasę.
Nie liczył na to, że uda mu się czytać długo. Miał wiele ciotek, więc domyślał się, że towarzyszka podróży nie będzie milczeć aż do Londynu.
Miał rację. Starsza pani przymknęła okno, zrzucając swoją parasolkę, i zaczęła się rozwodzić nad zaletami pociągu, którym właśnie jechali.
– Zaledwie godzina i dziesięć minut. To bardzo dobry pociąg. Znacznie lepszy niż ten poranny, który jedzie godzinę i czterdzieści minut. Oczywiście – ciągnęła – niemal każdy podróżuje tym porannym. Kiedy bilety są tańsze, to znaczy w weekendy i dni świąteczne, tylko człowiek nierozsądny jedzie po południu. Zamierzałam wyruszyć dziś rano, ale Puszek... mój perski kot, gdzieś przepadł... jest bardzo piękny, a ostatnio bolało go uszko... no i, oczywiście, nie mogłam wyjść z domu, dopóki go nie znalazłam!
– Naturalnie – bąknął Luke, ostentacyjnie opuszczając wzrok na gazetę. Ale na nic się to zdało. Potok słów nie ustawał.
– Więc po prostu zrobiłam dobrą minę do złej gry i wsiadłam do pociągu popołudniowego. No i okazało się to błogosławieństwem, bo nie ma w nim takiego okropnego tłoku... oczywiście to bez znaczenia, kiedy podróżuje się pierwszą klasą. Ale zazwyczaj tego nie robię. Uważam to za ekstrawagancję, zwłaszcza w dzisiejszych czasach, kiedy podatki rosną, dywidendy spadają, a służba ciągle domaga się podwyżek... ale naprawdę byłam bardzo zdenerwowana, bo, widzi pan, jadę w pewnej niezwykle ważnej sprawie i po prostu chciałam w spokoju dokładnie przemyśleć, co mam powiedzieć... – Luke z trudem stłumił uśmiech. – A kiedy w przedziale jest pełno ludzi, ktoś może się okazać nieuprzejmy... więc pomyślałam, że tym razem mogę sobie pozwolić na taki wydatek... choć uważam, że dzisiaj wszyscy trwonią pieniądze, a nikt nie myśli o przyszłości. Szkoda, że zlikwidowano drugą klasę... to było mimo wszystko trochę taniej. Rozumiem, oczywiście – ciągnęła, przyglądając się opalonej twarzy Luke’a – że wojskowi jadący na urlop muszą podróżować pierwszą klasą. Zwłaszcza jeśli są oficerami...
Luke wytrzymał przez chwilę badawcze spojrzenie jej jasnych, błyszczących oczu. Ale od razu skapitulował. Wiedział, że w końcu do tego dojdzie.
– Nie jestem wojskowym – wyjaśnił.
– Och, przepraszam. Nie zamierzałam... po prostu przyszło mi do głowy... pan jest taki opalony... być może jedzie pan ze Wschodu, by spędzić urlop w kraju.
– Owszem, wracam do domu ze Wschodu – powiedział Luke. – Ale nie na urlop. Jestem policjantem – oznajmił krótko, chcąc zapobiec dalszym dociekaniom.
– Pracuje pan w policji? To naprawdę niezwykle interesujące. Syn mojej serdecznej przyjaciółki wstąpił właśnie do palestyńskiej policji.
– Służyłem w Mayang Straits – ponownie uciął krótko Luke.
– Och, mój Boże... bardzo ciekawe. To prawdziwy zbieg okoliczności... chodzi mi o to, że pan wsiadł akurat do tego przedziału. Bo, widzi pan, ta sprawa, w związku z którą wybrałam się do Londynu... no cóż, w istocie jadę do Scotland Yardu.
– Naprawdę? – spytał Luke.
Zastanawiał się, czy starsza pani zatrzyma się jak nienakręcony zegar, czy też będzie mówiła przez całą drogę do Londynu. Ale w istocie niezbyt mu to przeszkadzało, ponieważ uwielbiał swoją ciotkę Mildred i pamiętał, że kiedyś dała mu pięć funtów. Poza tym takie stare damy, jak jego towarzyszka podróży i ciotka Mildred, miały w sobie coś niezwykle miłego i typowo angielskiego. W Mayang Straits nie spotykał takich kobiet. Kojarzyły mu się ze śliwkowym puddingiem na Boże Narodzenie, krykietem na wsi i płonącym kominkiem. Były czymś, co człowiek docenia dopiero wtedy, gdy jest na drugim końcu świata. Mogły też na dłuższą metę być śmiertelnie nudne, ale Luke stanął na angielskiej ziemi zaledwie przed trzema czy czterema godzinami.
– Tak, zamierzałam wyruszyć dziś rano – szczebiotała pogodnie starsza pani – ale potem, jak już panu mówiłam, zaczęłam się okropnie niepokoić o Puszka. Czy myśli pan, że zdążę na czas? Scotland Yard nie ma chyba sztywnych godzin urzędowania.
– Nie sądzę, żeby zamykali o czwartej – powiedział Luke.
– Oczywiście, że nie. Przecież w każdej chwili ktoś może ich zawiadomić o jakimś poważnym przestępstwie, prawda?
– No właśnie – przytaknął Luke.
Starsza pani przez chwilę siedziała w milczeniu. Była wyraźnie zaniepokojona.
– Zawsze uważałam, że najlepiej od razu zaczynać od najwyższego szczebla – powiedziała w końcu. – John Reed, nasz posterunkowy w Wychwood, to bardzo miły i niezwykle przyzwoity człowiek... ale mam wrażenie, że... niezbyt się nadaje do prowadzenia poważnych spraw. Zazwyczaj ma do czynienia z ludźmi, którzy nadużyli alkoholu, przekroczyli dozwoloną prędkość jazdy albo nie zapłacili podatku za swojego psa... a być może nawet z włamywaczami... Ale wydaje mi się... jestem niemal pewna... że nie poradziłby sobie z morderstwem!
– Morderstwem? – powtórzył Luke, marszcząc brwi.
– Tak, morderstwem – potwierdziła starsza pani, energicznie kiwając głową. – Widzę, że jest pan zaskoczony. Początkowo też byłam zaskoczona. Po prostu nie mogłam w to uwierzyć. Myślałam, że fantazjuję.
– Czy jest pani przekonana, że tak nie było? – spytał Luke łagodnie.
– Och, tak. – Przytaknęła stanowczo. – Mogło tak się zdarzyć za pierwszym razem, ale nie za drugim, trzecim czy czwartym. Potem już się wie.
– Chce pani powiedzieć, że popełniono... hmm... kilka morderstw? – spytał Luke.
– Niestety tak – odparła spokojnym, łagodnym głosem. – Dlatego właśnie doszłam do wniosku, że najlepiej będzie pojechać wprost do Scotland Yardu. Czy nie sądzi pan, że to najwłaściwsze rozwiązanie?
– No cóż, chyba tak – powiedział Luke, patrząc na nią z zadumą. – Uważam, że podjęła pani słuszną decyzję.
Tam będą wiedzieli, co z nią zrobić – pomyślał. Pewnie co tydzień nachodzi ich kilka starszych pań, które donoszą im o morderstwach popełnionych w ich spokojnym miasteczku! Być może istnieje specjalny wydział, zajmujący się takimi przypadkami.
Oczami wyobraźni zobaczył podtatusiałego nadinspektora policji albo przystojnego młodego śledczego, który mówi uprzejmym, cichym głosem: Dziękuję pani, jesteśmy pani wielce zobowiązani. A teraz proszę wracać do domu, zostawić wszystko w naszych rękach i więcej się już tym nie martwić.
Ten obraz wywołał uśmiech na jego twarzy.
Ciekawe, skąd przychodzą im do głowy takie pomysły? – rozmyślał. Pewnie prowadzą śmiertelnie nudne życie i skrycie tęsknią za prawdziwym dramatem. Podobno niektóre starsze panie widzą w każdym potencjalnego truciciela.
Z tych rozmyślań wyrwał go miły, łagodny głos.
– Wie pan, pamiętam, że kiedyś czytałam o... tak, to chyba był proces Abercrombiego... zanim padło na niego podejrzenie, zdążył otruć wiele osób... o czym to ja mówiłam? Aha, tak, podobno miał dziwny błysk w oczach... osoba, na którą spojrzał w pewien szczególny sposób, niebawem podupadała na zdrowiu. Kiedy o tym czytałam, nie wierzyłam... ale to prawda!
– Co takiego?
– Ten szczególny błysk w oczach...
Luke popatrzył na nią i zauważył, że lekko drży, a jej rumiane policzki nieco pobladły.
– Po raz pierwszy zwróciłam na to uwagę w przypadku Amy Gibbs... i ona umarła. Potem Carter. I Tommy Pierce. A teraz... wczoraj... spotkało to doktora Humbleby’ego, który jest takim dobrym i poczciwym człowiekiem... Carter był pijakiem, a Tommy Pierce nieznośnym szczeniakiem, który znęcał się nad słabszymi chłopcami, wykręcał im ręce i szczypał. Niezbyt przejęłam się ich śmiercią, ale doktor Humbleby to co innego. Trzeba go ratować. Ale gdybym opowiedziała mu o wszystkim, z pewnością by mi nie uwierzył! Wybuchnąłby śmiechem. John Reed też by mi nie uwierzył. Ale w Scotland Yardzie będzie inaczej. Bądź co bądź, dla nich zbrodnia to chleb powszedni!... O Boże, lada chwila będziemy na miejscu! – zawołała, wyglądając przez okno. Zaczęła krzątać się nerwowo po przedziale, zbierając swoje rzeczy. – Dziękuję... stokrotnie dziękuję – powiedziała do Luke’a, który po raz drugi podniósł z podłogi jej parasolkę. – Rozmowa z panem dodała mi otuchy... Tak się cieszę, że pochwala pan moją decyzję.
– Z pewnością w Scotland Yardzie udzielą pani dobrej rady – oznajmił Luke łagodnie.
– Jestem panu naprawdę bardzo wdzięczna. – Zaczęła szperać w torebce. – Moja wizytówka... o Boże, mam tylko jedną... przecież muszę ją zatrzymać dla Scotland Yardu...
– Ależ naturalnie...
– Nazywam się Pinkerton.
– Bardzo odpowiednie nazwisko – stwierdził Luke z uśmiechem i widząc jej zdziwione spojrzenie, dodał pospiesznie: – Ja nazywam się Luke Fitzwilliam. Czy sprowadzić pani taksówkę? – spytał, kiedy pociąg wjechał na stację.
– Och, nie, dziękuję. – Panna Pinkerton wydawała się zaszokowana tym pomysłem. – Pojadę kolejką podziemną. Dowiezie mnie do Trafalgar Square, a dalej pójdę pieszo przez Whitehall.
– Życzę pani powodzenia – powiedział Luke. Panna Pinkerton serdecznie uścisnęła jego dłoń.
– Był pan dla mnie bardzo miły. Wie pan, początkowo myślałam, że pan mi nie uwierzy.
– No cóż – powiedział Luke, rumieniąc się. – Tyle morderstw! Chyba trudno popełnić bezkarnie tak wiele zbrodni, prawda?
Panna Pinkerton potrząsnęła głową.
– Ależ nie, mój drogi, tu pan się myli – oznajmiła z przekonaniem. – Bardzo łatwo jest zabić człowieka... pod warunkiem, że nikt pana o to nie podejrzewa. A ten morderca jest ostatnią osobą, którą ktokolwiek mógłby podejrzewać!
– Tak czy owak, życzę powodzenia – powiedział Luke. Panna Pinkerton zniknęła w tłumie, a Luke wyruszył na poszukiwanie swego bagażu.
– Chyba jest trochę zbzikowana – rozmyślał. – Chociaż nie, nie sądzę. Po prostu ma bujną wyobraźnię. Mam nadzieję, że potraktują ją uprzejmie. To taka miła starsza pani.