- promocja
Morderstwo w Hotelu Kattowitz - ebook
Morderstwo w Hotelu Kattowitz - ebook
Pewnej grudniowej nocy w hotelu Kattowitz zostaje zamordowana DJ Dzidzia – rodzima gwiazdka pop, która na skutek zaskakującego zbiegu okoliczności była zmuszona zakwaterować się w podrzędnym hotelu tuż przed swoim niedoszłym koncertem. Rusza dochodzenie, które zaprowadzi detektywa Szymona Solańskiego, dziennikarkę Różę Kwiatkowską oraz psa Gucia w świat szołbiznesu, celebrytów i internetowych hejterów. Przemierzając katowickie ulice, natrafią na ślad mordercy, ale po drodze będą musieli uporać się też z problemami w życiu osobistym.
Kategoria: | Kryminał |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-271-5932-8 |
Rozmiar pliku: | 931 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
w podziękowaniu za trzydzieści (!) lat przyjaźni
Powieściowy hotel Kattowitz stoi tam, gdzie hotel Katowice. Nie znaczy to, że w tym prawdziwym morduje się gości. Zanocowałam, nadal żyję i mam się dobrze – oto dowód. Opis hotelu, jak i innych miejsc, jest wytworem mojej wyobraźni, a rzeczywistość stanowiła jedynie przyczynek do jej uruchomienia. Żadnej z występujących w powieści postaci nie spotkacie na ulicy, ponieważ istnieją one tylko w świecie fikcji. Oprócz Gucia. Kiedy to piszę, Gucio leży przy moich nogach i pochrapuje.
O mój Śląsku,
umierasz mi w biały dzień.
O mój Śląsku,
niszczą cię twe fabryki.
O mój Śląsku,
niszczą twe serce zielone,
płuca twej duszy...
Jan „Kyks” Skrzek,O mój Śląsku
Bo gdy otwieram oczy, to kocham to, co widzę.
Różowe powietrze, tabliczka Katowice.
Miuosh, Piąta Strona Świata
PROLOG
Zima
Alojz nie przewidział, że sprawy potoczą się aż tak źle. Wyprawy w miasto z Pejterem nigdy nie kończyły się zbyt dobrze, ale to, co wydarzyło się dzisiaj, to już lekka przesada. Poszli na Mariacką do jednej z tych obskurnych knajp, gdzie można walnąć kielona za cztery złote i zagryźć białą kiełbasą za drugie tyle. Podeszwy mlaskały, gdy odrywali buty od oblepionej, lepiej nie wiedzieć czym, podłogi. Z głośników dudniło w stopniu uniemożliwiającym usłyszenie własnych myśli, a co dopiero przeprowadzenie kulturalnej wymiany zdań. Do tego wokół kłębili się studenci.
Rozwścieczona szarańcza.
Alojz i Pejter nigdy nie przekroczyli progów uczelni. Gdyby jednak mieli taki epizod na sumieniu, byłoby to już dawno i nieprawda. Młodzież spoglądała na nich z pobłażaniem, jak na zdezorientowane dinozaury. I w zasadzie niewiele się myliła. Nie przeszkadzało im to. Nawet muzykę mogli znieść. Nie musieli się do siebie odzywać. Rozumieli się bez słów. Ważne, że było tanio i z procentami.
Alojz musiał się pomylić w obliczeniach. Dobrze wiedział, ile może w siebie wlać, by w miarę bezproblemowo dotrzeć do domu na Osiedlu Tysiąclecia. Zazwyczaj, jak się postarał, to nawet wścibska Kusiowa z piętra wyżej nie słyszała, gdy ładował się szczupakiem do mieszkania i – wykonując pieśni patriotyczne w wersji dla słabiej słyszących – kładł się spać. Pewnie miała twardy sen.
Coś było nie tak. Może serwowali tu wyjątkowo mocną wódę? Rzadko mu się zdarzało wstać od stołu, wytoczyć się przed szynk, przejść dwa kroki, potknąć się o własne nogi i wylądować nosem na oblodzonym bruku. Nawet nie zdążył się podeprzeć rękoma. Krew zabarwiła śnieg karmazynem, a te studenckie skurwysynki jarające na zewnątrz szlugi ryknęły śmiechem.
Pejter, który wyglądał równie słabo, pomógł mu stanąć na nogi. Wczepieni w siebie jak w koła ratunkowe podryfowali Staromiejską do rynku. Łypnęli w stronę Świętego Jana. Uliczka kojarzyła im się z codziennym kieratem w recepcji teatru Ateneum. Teraz jednak byli ludźmi wolnymi. Nie musieli myśleć o przykrych obowiązkach. Musieli za to się rozstać, ponieważ Pejter mieszkał na placu Wolności. Ruszył więc 3 Maja środkiem szyn tramwajowych, bo ufał, że nie pozwolą mu zboczyć i doprowadzą go prosto w pielesze.
Alojz doczłapał do przystanku pod Teatrem Śląskim imienia Stanisława Wyspiańskiego. Dźgnął palcem wskazującym rozkład jazdy. Czarne cyferki na żółtym tle zlały się w jakieś egzotyczne szlaczki. Przetarł oczy i ponownie spróbował odczytać godzinę odjazdu szóstki. Niestety. Zwiała mu sprzed nosa. Na dziewiętnastkę czy jedenastkę o tej porze nie miał już co liczyć.
Zaczęło sypać. Przeszklony dach wiaty, którą zamontowano na gigantycznych metalowych drągach, chronił go przed śniegiem. Znowu napada tego białego gówna, a potem dzień przed świętami wszystko się stopi – na złość wyczekującym Dzieciątka bachorom oraz reszcie katowiczan, którzy będą musieli brodzić w błotnistej brei po kolana.
Splunął pod nogi. Usta wytarł rękawem złachanej kurtki i ruszył Korfantego ku rondu. Bez wsparcia kompana marszruta stanowiła nie lada wyzwanie. Ślizgał się po chodniku, przeklinając w głos dolę człowieka zatrudnionego w kulturze, którego nie stać na durną taksówkę. Córka zachwalała Uber, że niby tańszy, ale Alojz nie znał się na tych wszystkich aplikacjach. Ledwie potrafił wstukać numer do Pejtera na swojej starej motoroli z klapką.
Brnął więc pod wiatr, a dla kurażu podśpiewywał pod nosem piosenkę Jana „Kyksa” Skrzeka o Śląsku, który umiera w biały dzień. W rzeczywistości Śląsk, jeśli już umierał, to raczej w czarną noc. Niebieski neon na dachu mijanego właśnie hotelu Kattowitz nie był w stanie rozświetlić drogi. Choć może przy pijackiej pomroczności jasnej, której Alojz najwyraźniej nabawił się tego wieczoru, nie pomógłby nawet teatralny reflektor.
To pomyślawszy, ujechał na krawężniku. Wywinął orła. Huknął głucho plecami o chodnik, aż zaparło mu dech. Zamrugał. Zmrożona śmierć naparzała mu w twarz z rozgwieżdżonego nieba. Poruszył ostrożnie głową, by sprawdzić, czy nie skręcił karku. W prawo. I w lewo. W prawo. I... coś dziwnego mignęło mu przed oczami. Przyjrzał się uważniej szerszej niż wyższej peerelowskiej bryle hotelu. Ten bury kloc wyrastający w sercu miasta wyglądał jak zwykły blok mieszkalny. W oknach pokoi usianych na dziesięciu kondygnacjach gdzieniegdzie paliło się światło. To chyba właśnie w tej czarno-żółtej mozaice kwadratów coś się nie zgadzało.
Alojz przemierzał tę trasę – od rynku do ronda, a potem w lewo, w stronę Chorzowa – już setki razy, gdy uciekł mu tramwaj. Znał tu każdą nierówną płytę chodnikową, każdy sklepowy szyld i każde zadrapanie na elewacjach mijanych kamienic. Wiedział też doskonale, że na siódmym piętrze hotelu Kattowitz niemal nigdy nie pali się światło. Spytał nawet kiedyś o to ciecia, którego spotkał na parkingu przed budynkiem. Okazało się, że wprawdzie wzniesiony w połowie lat sześćdziesiątych minionego wieku budynek zdążył już przejść renowację, jednak to jedno siódme piętro nie. Dlatego było wyłączone z użytku. Nie spełniało wymogów dwugwiazdkowego przybytku.
„Czasem – powiedział wtedy stróż – firmy budowlane wynajmują te pokoje dla swoich pracowników. Dostają sporą zniżkę, a majstry i tak nie narzekają”.
Najwyraźniej teraz też musieli tu nocować jacyś murarze, bo w narożnym pokoju na siódmym piętrze żarówa dawała na całego. Alojzowi zrobiło się zimno na betonie. Kurtka mu przemokła, a poza tym było twardo. Zmusił się jednak do koncentracji. Zaczął liczyć. Od dołu do góry. Zanim dotarł do piątego, dwa razy zdążył się pomylić. W końcu jednak otrzymał wynik. Siódme to było jak w pysk.
Już chciał wstać, gdy w zasłoniętym firanką oknie zobaczył cień kobiety. Nie było wątpliwości – to babeczka, bo kształty miała takie, że wyobraźnia Alojza ruszyła pełną parą. Mężczyzna przyjął pozycję siedzącą i wybałuszył oczy. Była szczupła, ale tylko tam, gdzie trzeba. Cycki sterczały jej na baczność, a długie włosy opadały na ramiona. Kobieta nagle przywarła do szyby, jakby chciała jej się rzucić w ramiona.
A potem osunęła się bezwładnie na podłogę.
Alojz pomyślał, że ci cholerni budowlańcy nieźle się zabawiają na wyjazdowej robocie. Tacy to mają życie. Nie to co on i Pejter w tej zasranej kulturze. Trzeba się było w porę przebranżawiać. A tak pozostało już tylko odliczać dni do emerytury.Rozdział 1
CIEMNA ZEMSTA NIEBA^()
Ciekawe, ile jeszcze dni zostało doktorowi Dłutce do emerytury. Obawiam się, że całkiem sporo. Poza tym przypuszczam, że ten skurczybyk, nawet jak już będzie stał jedną nogą w grobie, to i tak drugą dobierze mi się do tyłka. W sumie nie mogę go winić. Taki już jego fach. Jeśli kogoś powinienem oskarżać, to tego przeklętego Szymona Solańskiego. Mojego jaśnie pana.
Nie uważam, aby fakt, że czasem zostawię tu i ówdzie jakąś niespodziankę, na której ta łamaga, prywatny detektyw, się poślizgnie i wywróci, był zaraz powodem do ciągania mnie po oprawcach. Czy to miało być za karę? Jeśli tak, to chciałem ogłosić, że takie pseudometody wychowawcze na mnie nie działają!
Mogłem sobie jednak gadać jak dziad do obrazu, a ten terrorysta i tak wdział na tyłek podarte dżinsy, stopy wetknął w trampki, na grzbiet zarzucił kurtkę moro i – tak przygotowany na zimową aurę – wyszedł przed naszą kamienicę. Ze mną pod pachą. Wciągnąłem w płuca przesiąknięte wyziewami z kominów powietrze. Rzuciłem zezem na usmoloną ceglaną elewację familoka. Jedną ulicę dalej, na Grunwaldzkiej, podobny budynek poddano renowacji. Cegłę wyczyszczono do krwistej czerwieni, detale wypucowano. Podczas spaceru aż się pies zaczynał zastanawiać, czy się przypadkiem nie znalazł w Nowym Jorku zamiast na „patologicznej Cwajce”, jak miejscowi sami się reklamowali, takiej właśnie treści graffiti wymalowując nieopodal targowiska na Barskiej.